Jak na wietrze pył - Leonardo Padura - ebook + książka

Jak na wietrze pył ebook

Padura Leonardo

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o traumie emigracji i rozpadzie więzi, historia przyjaźni wielokrotnie wystawianej na próbę. Leonardo Padura w swojej najnowszej powieści docieka czy rzeczywiście jesteśmy kowalami swojego losu, czy też jak tytułowy pył dryfujemy na wietrze.

Kuba, początek roku 1990, w domu w Fontanar spotyka się Klan, czyli grupa przyjaciół znających się od czasów licealnych. Trzydziestolatkowie wspólnie dojrzewali, czytali zagraniczne książki docierające potajemnie na wyspę, słuchali zachodnich zespołów, bawili się i snuli plany. Jednak czas beztroskiej młodości dobiega końca, nie są już studentami, muszą podjąć ważne decyzje, które zaważą na ich przyszłości. Zostać w kraju i zmagać się z trudami dnia codziennego w socjalistycznym państwie, żywiąc nadzieję, że coś się zmieni? Cierpliwie czekać na lepsze czasy i szansę realizacji marzeń? Czy też wyjechać i rozpocząć nowe życie w kapitalistycznym świecie? Sytuację dodatkowo komplikują nieoczekiwane wydarzenia: jedna z członkiń Klanu znika bez wieści po tym, jak wywołała burzę wśród przyjaciół, nie chcąc ujawnić, z kim zaszła w ciążę. Czy jej zachowanie ma związek z niedawnym samobójstwem ich znajomego? A może to nie było samobójstwo? Piętrzące się pytania i domysły psują atmosferę. Niektórzy z przyjaciół nie wytrzymują i decydują się na opuszczenie Kuby. Jak potoczą się losy członków Klanu? Czy odnajdą swoje miejsce na ziemi i uwolnią się od fatum bycia Kubańczykami?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 806

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Como po­lvo en el viento
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: ANNA BRZE­ZIŃ­SKA
Ko­rekta: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA, JO­LANTA RO­SO­SIŃ­SKA
Pro­jekt okładki: KA­TA­RZYNA KACZ­MA­REK
Co­py­ri­ght © Le­onardo Pa­dura, 2020 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-864-0
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jej Lu­cii, córki dia­spory

Dla ko­cha­nego Eli­zarda Mar­ti­neza, który na emi­gra­cji za­wsze był, do swego ostat­niego tchnie­nia, ary­sto­kra­tycz­nym dziec­kiemEl Ve­dado

Prze­grasz wojnę, nic na to nie po­ra­dzisz, ale wy­grasz wszyst­kie bi­twy.

José Sa­ra­mago,Ewan­ge­lia we­dług Je­zusa Chry­stusa,przeł. Ce­zary Dłu­gosz

W końcu przy­szedł ten wy­cze­ki­wany,

Otwo­rzyły się drzwi domu

I znów roz­bły­sły świa­tła.

[...]

Znów we­szli­śmy do domu.

Od za­wsze po­go­dzeni ze sobą.Ni­kogo nie za­bra­kło na spo­tka­niu.

José Le­zama Lima,El Espe­rado (Ten ocze­ki­wany),Frag­men­tos a su imán(Frag­menty ma­gnesu)

Dust in the wind

All we are is dust in the wind

Dust in the wind

Eve­ry­thing is dust in the wind

The wind...

Kan­sas, Dust in the Wind,Po­int of Know Re­turn, 1977Tekst: Kerry Li­vgren

1

Adela, Mar­cos i czu­łość

...nic nie jest rze­czy­wi­ste oprócz przy­padku.

PAUL AUSTER,

Try­lo­gia no­wo­jor­ska[1]

Adela Fit­zberg usły­szała dźwięk trą­bek, ozna­cza­jący te­le­fon od ro­dziny, i prze­czy­tała słowo Matka na ekra­nie iPhone’a. Nie da­jąc so­bie czasu na za­sta­no­wie­nie, do­świad­cze­nie bo­wiem na­uczyło ją, że le­piej tego nie ro­bić, dziew­czyna prze­su­nęła pal­cem pul­su­jącą zie­loną słu­chawkę.

– Lo­reta? – za­py­tała, jakby to mógł dzwo­nić ktoś inny, a nie matka.

Za­le­d­wie trzy go­dziny wcze­śniej, kiedy ze zwy­cza­jową po­ranną nie­chę­cią ja­dła na śnia­da­nie pod­ra­biany grecki jo­gurt, może istot­nie li­ght, wzbo­ga­cony o płatki zbo­żowe i owoce, chło­nąw­szy ożyw­czy aro­mat kawy, którą co­dzien­nie przy­rzą­dzał dla niej Mar­cos, dziew­czynę na­szła po­kusa przej­rze­nia za­war­to­ści swo­jego te­le­fonu.

Kie­ru­jąc się tym nie­ty­po­wym dla sie­bie im­pul­sem, spraw­dziła li­stę po­łą­czeń i stwier­dziła, że w ciągu ostat­nich szes­na­stu mie­sięcy Matka ani razu nie ode­zwała się do niej: przez cały ten czas, co po­twier­dzała pa­mięć w te­le­fo­nie, za­wsze ona, prze­zwy­cię­ża­jąc nie­chęć, dzwo­niła do Lo­rety, śred­nio dwa razy w mie­siącu. Być może ów pre­ce­dens, wy­ni­ka­jący z tego nie­co­dzien­nego prze­szu­ka­nia, na­brał te­le­pa­tycz­nego wy­miaru. Adela nie była szcze­gól­nie zdzi­wiona. Za­pewne cho­dziło o ja­kiś przy­pad­kowy ka­prys. Dla­tego też, nie za­sta­na­wia­jąc się, wy­ko­nała skok w pustkę. Je­żeli oca­leje, do­wie się, o co w isto­cie cho­dzi.

– Ach, Cosi, jak ty się mie­wasz?

Za­chryp­nięty głos, cha­rak­te­ry­styczny dla osoby nad­uży­wa­ją­cej ty­to­niu i al­ko­holu – cho­ciaż matka za­kli­nała się, że ni­gdy nie pa­liła, a jej córka ani razu nie wi­działa, by piła coś moc­niej­szego od jed­nej Blo­ody Mary albo kilku kie­lisz­ków czer­wo­nego wina – uży­cie em­fa­tycz­nego „ty”, któ­rego ni­gdy nie mo­gła się po­zbyć, kiedy mó­wiła po hisz­pań­sku, i przy­do­mek Cosi[2] nadany córce od nie­mow­lę­cia – tylko gdy miała już jej do­syć, na­zy­wała ją Adelą, zaś Adelą Fit­zberg, peł­nym imie­niem i na­zwi­skiem, gdy już bar­dzo miała jej do­syć – wszystko to mó­wiło samo za sie­bie. A nadto było do prze­wi­dze­nia, że te­le­fon od Lo­rety po tylu mie­sią­cach mil­cze­nia cał­ko­wi­cie roz­pie­przy jej dzień. To dla­tego zo­stała jej matką?

– Do­brze... W pracy... Wła­śnie przy­szłam... U mnie w po­rządku... – Nie ośmie­liła się za­py­tać, jak matka się czuje, a tym bar­dziej czy coś się stało. Nie było mowy, żeby jej po­wie­dzieć, że to nie jest od­po­wiedni mo­ment, po­nie­waż ko­lejny raz spóź­niła się z po­wodu kosz­mar­nych kor­ków na expres­sway, która we­dle Lo­rety za­truwa świat i płuca jej córki.

– Cie­szę się, że u cie­bie wszystko w po­rządku... U mnie fa­tal­nie...

– Je­steś chora? Coś się stało? Która jest u cie­bie go­dzina?

– Te­raz... osiem­na­ście po szó­stej... wciąż jest ciemno... bar­dzo ciemno, tro­chę chłodno... A nie, nie je­stem chora. Chora na ciele... Dzwo­nię, bo je­stem twoją matką i cię ko­cham, Cosi. A że cię ko­cham, mu­szę z tobą po­roz­ma­wiać. Czy mogę?

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście... Nie je­steś „chora na ciele”? Co się dzieje, Lo­reto?

Adela przy­mknęła oczy i wsłu­chi­wała się w prze­cią­głe, kla­sycz­nie tra­giczne wes­tchnie­nie swej ro­dzi­cielki. Ni­czym akt ze­msty jej pod­świa­do­mo­ści, pod­czas gdy matka na­zy­wała ją Cosi, ona od dziecka mó­wiła do niej po imie­niu, Lo­reta, a słowa Matka uży­wała tylko wtedy, gdy miała ochotę ją za­mor­do­wać.

– Jak ci się układa z na­rze­czo­nym?

Tym ra­zem Adela wes­tchnęła.

– Czy już od dawna nie mó­wi­łaś, że nie chcesz nic wie­dzieć o moim na­rze­czo­nym? Nie, nie dla­tego dzwo­nisz do mnie, prawda?

Ko­lejne wes­tchnie­nie, jesz­cze bar­dziej prze­cią­głe i głę­bo­kie. Szczere? Pod­czas ostat­niej roz­mowy, kiedy Lo­reta do niej za­dzwo­niła, za­kli­nała się, że ni­gdy wię­cej nie bę­dzie wtrą­cała się w ży­cie uczu­ciowe córki, i po­now­nie wy­gar­nęła jej, że je­śli za­mie­rza jesz­cze bar­dziej unu­rzać się w gów­nie, droga wolna: naj­pierw bę­dzie śmier­dzieć gów­nem, a po­tem się nim udławi. A Adela do­brze wie­działa, że matka na­leży do osób, które zwy­kły speł­niać swoje obiet­nice.

– Trzeba uśpić Ringa – po­wie­działa w końcu ci­chym gło­sem.

– O czym ty mó­wisz, matko?

Ni­czym gwał­towna la­wina ob­raz ko­nia o lśnią­cej gnia­dej ma­ści, z białą gwiazdą na czole, od któ­rej wzięło się imię Ringo Starr, sta­nął przed oczyma dziew­czyny, usu­wa­jąc w cień wi­ze­ru­nek jej roz­mów­czyni. Od­kąd Lo­reta za­miesz­kała w The Sea Bre­eze Farm, stad­ni­nie koni opo­dal Ta­comy, jej pierw­szą i naj­więk­szą mi­ło­ścią stał się ten piękny Cle­ve­land Bay. Ów ogier, już w pełni lat, o oczach nie­zmien­nie ja­snych i jakby za­łza­wio­nych, ni­czym u za­smu­co­nego i ro­zum­nego czło­wieka, od po­czątku wła­śnie ją wy­brał jako swoją brat­nią du­szę.

Pod­czas tych lat – dzie­się­ciu, dwu­na­stu? – spę­dzo­nych na far­mie w pół­nocno-za­chod­nim re­gio­nie kraju Lo­reta nie­ustan­nie po­wta­rzała, że opieka nad tym ogie­rem sta­nowi jej oso­bi­stą mi­sję, i trosz­czyła się o niego tak, jak jesz­cze o nic i o ni­kogo w swoim ży­ciu. Rów­nież Adela prze­mie­rzała łąki i lasy tego za­kątka świata, gdzie za­szyła się jej matka, na szla­chet­nym grzbie­cie wzor­co­wego przed­sta­wi­ciela wierz­chow­ców z an­giel­skiego domu kró­lew­skiego, na­pa­wa­jąc się ener­gicz­nym kłu­sem i ła­god­no­ścią nie­ty­pową dla tej go­rą­co­kr­wi­stej rasy.

– Nie każ mi tego po­wta­rzać, Cosi.

– Co mu się stało? Ostatni raz, kiedy roz­ma­wia­ły­śmy... No tak, ka­wał czasu temu... – urwała dziew­czyna, wciąż prze­ko­nana, że matka dzwoni do niej z po­wodu swo­ich zwy­cza­jo­wych utra­pień albo po to, by szy­dzić z jej związ­ków uczu­cio­wych i de­cy­zji za­miesz­ka­nia z na­rze­czo­nym, ni mniej, ni wię­cej, tylko w Hia­leah. Tak czy owak, spie­przy jej dzień, co istot­nie już się stało.

– Kolka... Rick i ja wal­czymy z tym od wielu dni... Za­le­żało nam na opi­nii jesz­cze ko­goś... Ba­dał go naj­lep­szy we­te­ry­narz w oko­licy. Do­piero przed­wczo­raj po­zna­li­śmy osta­teczną dia­gnozę. Zro­biono mu punk­cję brzu­cha... stan jest po­ważny. Jest za stary na ope­ra­cję, ale z dru­giej strony dość silny i nie chcie­li­śmy... Wie­dzia­łam o tym już wcze­śniej, a we­te­ry­narz tylko po­twier­dził, że je­dyne, co mo­żemy zro­bić...

– Boże drogi... Bar­dzo cierpi?

– Tak... od wielu dni... Jest na środ­kach uśmie­rza­ją­cych.

Adela po­czuła dła­wie­nie w gar­dle.

– Jest ja­kaś na­dzieja?

– Nie. Cuda się nie zda­rzają.

– Ile Ringo ma te­raz lat?

– Do­kład­nie tyle samo co ty... Dwa­dzie­ścia sześć... Nie wy­gląda na tyle, ale to już sta­ru­szek.

Adela za­sta­na­wiała się przez chwilę i za­nim się ode­zwała, prze­łknęła ślinę.

– No więc po­móż mu, Lo­reto.

Do­bie­gło ją ko­lejne wes­tchnie­nie. Adela cze­kała.

– To chcę zro­bić... Tyle że nie wiem, czy ja mam to zro­bić, czy Rick. A może we­te­ry­narz.

– Ty to zrób. Z czu­ło­ścią.

– Tak... To strasz­nie trudne, wiesz?

– Pew­nie, że wiem... Je­steś jak jego matka – bez­wied­nie wy­rwało się dziew­czy­nie.

– I to jest naj­gor­sze... naj­gor­sze... Ty na­wet nie zda­jesz so­bie sprawy, co zna­czy być matką i nie móc... Jak wiele ra­do­ści i cier­pień daje ma­cie­rzyń­stwo.

– Wiele wy­cier­pia­łaś, prawda? A czego nie mo­głaś? – za­py­tała Adela, nie po­tra­fiąc się po­wstrzy­mać. Mimo po­wagi tej chwili raz jesz­cze wpa­dła w pu­łapkę, za­wsze wpa­dała w pu­łapkę, i była go­towa na mat­czyną ri­po­stę. Dla­tego zdzi­wiły ją słowa Lo­rety.

– Chcia­łam ci tylko to po­wie­dzieć. No i prze­ko­nać się, że u cie­bie wszystko w po­rządku, po­wie­dzieć ci, że bar­dzo, bar­dzo cię ko­cham i... Cosi, mu­szę koń­czyć. Chyba...

– I’m so sorry... – po­wie­działa Adela i do­piero w tym mo­men­cie uświa­do­miła so­bie, jak bez­myślne były jej ostat­nie py­ta­nia i jak wiel­kie było cier­pie­nie matki, która cały czas mó­wiła po hisz­pań­sku, nie­ustan­nie uży­wa­jąc zdra­dli­wego ku­bań­skiego „ty”, i wbrew wszel­kiej lo­gice i do­świad­cze­niom ostat­niego pół­tora roku to matka za­dzwo­niła do niej, w do­datku to ona prze­rwała po­łą­cze­nie. Mu­siała być bar­dzo udrę­czona de­cy­zją, jaką miała pod­jąć, skoro nie zde­cy­do­wała się na słowną szer­mierkę, co zwy­kła ro­bić.

Adela przez chwilę wpa­try­wała się w swo­jego iPhone’a i nie mo­gła uwol­nić się od ob­razu Lo­rety, która prze­ra­ża­jącą igłą na­kłuwa kasz­ta­nową szyję Ringa, by wy­słać go na wieczny sen. Z głębi pa­mięci spo­glą­dały na nią ła­godne i nie­ufne oczy zwie­rzę­cia, które uro­dziło się z gwiazdą na czole. Wrzu­ciła te­le­fon do szu­flady biurka, gwał­tow­nie ją za­trza­snęła, po czym wstała. Prze­szła ko­ry­ta­rzem pro­wa­dzą­cym do holu po­miesz­cze­nia prze­zna­czo­nego na Spe­cial Col­lec­tions uni­wer­sy­tetu, w któ­rym za­trud­niła się jako spe­cja­listka od bi­blio­gra­fii ku­bań­skiej, i prze­cho­dząc obok biurka kon­sul­tantki, Yohan­dry, po­wie­działa jej, że musi za­czerp­nąć po­wie­trza i na­pić się kawy.

– Coś się stało? – za­py­tała Yohan­dra.

– Tak... Nie, nic... – wy­mam­ro­tała Adela, nie ma­jąc ochoty tłu­ma­czyć się ze swo­jego wzbu­rze­nia wy­wo­ła­nego te­le­fo­nem matki i wi­do­kiem smut­nych oczu ko­nia. Za­trzy­mała się jed­nak przy Yohan­drze. – Dasz mi fajkę?

Yohan­dra spoj­rzała na nią, uno­sząc brwi, po czym się­gnęła do to­rebki i wy­jęła z niej paczkę pa­pie­ro­sów.

– Je­steś zje­bana? – za­py­tała, pod­su­wa­jąc jej pa­pie­rosa i za­pal­niczkę.

Adela wy­bą­kała po­dzię­ko­wa­nie, usi­ło­wała się uśmiech­nąć i tylko kiw­nęła głową, kiedy jej ko­le­żanka, wska­zu­jąc na ekran kom­pu­tera, stwier­dziła, że chyba rze­czy­wi­ście pre­zy­dent Obama od­wie­dzi Kubę, ja pier­dzielę... Adela wy­szła do ogrodu ota­cza­ją­cego bi­blio­tekę i po­czuła falę wil­got­nego skwaru, który o tej go­dzi­nie już ogar­nął Miami w ten kwiet­niowy po­ra­nek. Niebo, po­kryte chmu­rami aż po pół­nocny ho­ry­zont, gro­ziło ko­lej­nym wie­czor­nym desz­czem w Hia­leah i być może też da­lej na po­łu­dnie, w Miami, co za­mieni jej po­wrót do domu przez Pal­metto w fi­zyczną i psy­chiczną tor­turę.

Po­dą­ża­jąc za za­pa­chem świeżo za­pa­rzo­nej ku­bań­skiej kawy, prze­szła przez kam­pus i udała się do sto­łówki na par­te­rze bu­dynku Arts and Hu­ma­ni­ties i po­pro­siła o kawę z odro­biną cu­kru. Z pla­sti­ko­wym kub­kiem w dłoni po­now­nie we­szła do ogrodu i po­szu­kała naj­bar­dziej od­da­lo­nej i za­cie­nio­nej ławki, żeby się na­pić i po­ta­jem­nie wy­pa­lić pierw­szego od wielu mie­sięcy pa­pie­rosa. Na gów­niany dzień gów­niany na­łóg, uspra­wie­dli­wiła się w my­ślach, roz­ko­szu­jąc się sma­kiem ty­to­niu. Adela Fit­zberg na­brała w tym mo­men­cie prze­ko­na­nia, że jej przy­gnę­bie­nie nie ma związku z nie­uchron­nym uśpie­niem sta­rego Ringa. Czy też nie tylko. Po­mi­ja­jąc fakt, że Lo­reta ze­psuła jej dzień smutną wia­do­mo­ścią, po co za­dzwo­niła?

Pro­gnoza, za­po­wie­dziana nad­cią­ga­ją­cym fron­tem at­mos­fe­rycz­nym, speł­niła się w po­staci gwał­tow­nej ulewy. Adela była do­piero w po­ło­wie drogi do domu przez Pal­metto, ja­dąc dzie­się­cio­pa­smową au­to­stradą, którą prze­mie­rzała dzień w dzień, od po­nie­działku do piątku, co za­bie­rało jej co naj­mniej dwie go­dziny z ży­cia i przez cały ten bez­na­dziejny czas za­sta­na­wiała się, ile ty­sięcy sa­mo­cho­dów może rów­no­cze­śnie prze­miesz­czać się po roz­pa­lo­nym as­fal­cie. Raz po raz niebo roz­dzie­rały wy­ła­do­wa­nia elek­tryczne, które przy­śpie­szały puls dziew­czyny i spo­wal­niały jazdę sa­mo­cho­dów po­dą­ża­ją­cych zde­rzak w zde­rzak drogą od Miami ku nie­skoń­czo­no­ści. Przy­gnę­bie­nie wy­wo­łane ob­ra­zem igły wbi­tej w żyłę na szyi Ringa po­głę­biło par­cie w pod­brzu­szu, nie­omyl­nie zwia­stu­jące nad­cią­ga­jącą men­stru­ację. Gwał­tow­nym ru­chem zga­siła od­twa­rzacz z płytą Ha­bana Abierta, którą tak bar­dzo lu­bił Mar­cos: ten iry­tu­jący desz­czowy za­tor sa­mo­cho­dowy w osten­ta­cyjny spo­sób prze­czył pra­gnie­niu, by wszy­scy byli happy, gło­szo­nym przez pio­senkę. Przed nią znaj­do­wały się jesz­cze trzy zjazdy z expres­sway i Adela miała ochotę za­pła­kać z fu­rii i bez­sil­no­ści. Jej auto prze­je­chało ko­lejne dzie­sięć me­trów i znów się za­trzy­mało.

Nie­ba­wem mi­nie osiem­na­ście mie­sięcy od mo­mentu, gdy dziew­czyna i Mar­cos zde­cy­do­wali się prze­pro­wa­dzić do Hia­leah, co wy­wo­łało kilka wy­jąt­kowo burz­li­wych dys­ku­sji mię­dzy Adelą i Lo­retą, pod­czas któ­rych matka wy­ra­ziła swoje bez­a­pe­la­cyjne i cał­ko­wite nie­zro­zu­mie­nie dla de­cy­zji córki, aby pod ko­niec jed­nej z tych kłótni stwier­dzić, że ma do­syć Adeli Fit­zberg, i przy­siąc, że ni­gdy wię­cej nie bę­dzie zaj­mo­wać się ży­ciem pry­wat­nym córki. Fakt, że tak zdolna dziew­czyna opu­ściła Nowy Jork, aby stu­dio­wać w Miami, aku­rat w Miami, zdał się Lo­re­cie idio­tycz­nym mło­dzień­czym ka­pry­sem, a de­cy­zja, by kilka lat póź­niej, po zro­bie­niu li­cen­cjatu w dzie­dzi­nie hu­ma­ni­styki na FIU, Mię­dzy­na­ro­do­wym Uni­wer­sy­te­cie Flo­rydy, wy­stą­pić o ża­ło­sny etat w bi­blio­tece uni­wer­sy­tec­kiej i uzy­skać go, po­dej­mu­jąc jed­no­cze­śnie stu­dia ma­gi­ster­skie z dys­cy­pliny tak zbęd­nej i trą­cą­cej za­co­fa­niem, jak stu­dia la­ty­no­ame­ry­kań­skie, zo­stała na­zwana przez jej ro­dzi­cielkę bez­sen­sow­nym mar­no­tra­wie­niem neu­ro­nów... A już szczy­tem jej upadku była mi­łość do ku­bań­skiego tra­twia­rza i na do­miar złego kilka mie­sięcy póź­niej prze­pro­wadzka wraz z tym ty­pem do plu­ga­wego miesz­ka­nia w plu­ga­wym Hia­leah, ni mniej, ni wię­cej, do Hia­leah, co dla matki było osta­tecz­nym do­wo­dem cho­roby umy­sło­wej córki, przy czym uzu­peł­niała te la­menty prze­strogą, że z bie­giem lat, po­wta­rzała, dziew­czyna od­czuje de­struk­cyjny efekt ta­kiego po­stę­po­wa­nia.

Adela wy­ko­rzy­stała pauzę w jed­nym z tych mat­czy­nych ka­zań, by wy­krzy­czeć, że prze­pro­wa­dziła się z tego pro­stego po­wodu, że jej praca i przy­szłość zwią­zana jest z po­łu­dniową Flo­rydą, a poza tym pierw­szy raz w ży­ciu się za­ko­chała. Lo­reta, usły­szaw­szy to, za­śmiała się i za­py­tała, o co cho­dzi z tym za­ko­cha­niem się i czy de­cy­zja córki nie była po­dyk­to­wana je­dy­nie roz­mia­rami ku­bań­skiego ku­tasa jej na­rze­czo­nego. Wiel­kich ku­ta­sów jest aż nadto na tym świe­cie, Adelo Fit­zberg, wy­star­czy po­szu­kać w zbio­rach „Na­tio­nal Geo­gra­phic”, które jak się do­my­ślam, znaj­dują się w tej two­jej ża­ło­snej bi­blio­tece, do­dała i prze­rwała po­łą­cze­nie, aby po dwu­dzie­stu se­kun­dach za­dzwo­nić po­now­nie z py­ta­niem, czy zna ko­goś, kto jest go­towy prze­pro­wa­dzić się z apar­ta­mentu w dziel­nicy Co­co­nut Grove do Hia­leah, Hia­leah! – wrza­snęła i roz­łą­czyła się. Od tego dnia matka za­mil­kła, a Adela od­pła­ciła jej tą samą mo­netą i przez wiele ty­go­dni nie roz­ma­wiały ze sobą.

Adela po­znała Mar­cosa w The Hun­ter, dys­ko­tece znaj­du­ją­cej się opo­dal jej miesz­ka­nia w Co­co­nut Grove, do któ­rej zwy­kła cho­dzić cza­sem w piąt­kowe wie­czory wraz z Yohan­drą i in­nymi nie­za­męż­nymi przy­ja­ciół­kami. Od­po­wia­dało jej to wy­lu­zo­wane miej­sce, bar­dziej w stylu ku­bań­skim niż gringo, gdzie z przy­jem­no­ścią wy­pa­lała cy­gara H. Upmann, które Yohan­dra spro­wa­dzała z Kuby, na­wet tań­czyła z mi­strzow­ską Mu­latką, je­śli tylko disc joc­key pusz­czał mu­zykę po­cho­dzącą z Wy­spy, od któ­rej owi wy­gnańcy od­że­gny­wali się dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę, ale w ża­den spo­sób nie chcieli (albo nie mo­gli) się od niej uwol­nić. Kiedy Adela czuła zmę­cze­nie, uwiel­biała śle­dzić od swo­jego sto­lika po­pisy przy­ja­ciółki, która znała wszel­kie moż­liwe style i układy ta­neczne. Mu­latka po­tra­fiła ge­stem i ru­chem ciała od­dać naj­głęb­szą istotę każ­dej me­lo­dii z odzie­dzi­czo­nym po przod­kach wy­czu­ciem rytmu i na­tu­ral­no­ścią, które mimo upo­rczy­wych prób oka­zały się dla Adeli nie­osią­galne.

Adelę tak bar­dzo cie­szyły te wie­czory i to­wa­rzy­stwo Yohan­dry, że miała na­wet obawy, że w jej pod­świa­do­mo­ści zro­dziła się se­kretna skłon­ność les­bij­ska. Dla­tego też, kiedy po­je­chała do No­wego Jorku z oka­zji sześć­dzie­sią­tych uro­dzin ojca (w ich świę­to­wa­niu, jak w po­przed­nich la­tach, Lo­reta nie wzięła udziału), mi­mo­cho­dem, jakby nie przy­wią­zy­wała do tego wagi, od­wa­żyła się wspo­mnieć o swo­ich oba­wach je­dy­nej oso­bie na świe­cie, któ­rej mo­gła to wy­znać, i mimo że od za­wsze miała pew­ność co do swych sek­su­al­nych pre­fe­ren­cji, od­czu­wała nie­po­kój, że dzieje się z nią coś dziw­nego. Bruno Fit­zberg, po zje­dze­niu obiadu i wy­pi­ciu wina w Blue Smoke, re­stau­ra­cji przy 115 East i 27 Street, gdzie oby­dwoje zwy­kli by­wać, tylko uśmiech­nął się, słu­cha­jąc córki, i po­cie­szył ją sło­wami przy­po­mi­na­ją­cymi nieco dia­gnozę psy­cho­ana­li­tyka, któ­rym był od swo­ich ar­gen­tyń­skich cza­sów: je­dyny pro­blem Adeli po­lega na tym, że jest jesz­cze bar­dzo młoda i do­tąd nie spo­tkała męż­czy­zny umie­ją­cego roz­bu­dzić w niej wszyst­kie ko­biece od­czu­cia, któ­rych nie zdo­łali w pełni roz­pa­lić mło­do­ciani ko­chan­ko­wie i na­rze­czeni.

– To przyj­dzie z cza­sem – po­wie­dział w stylu Lo­rety. – Nie pró­buj na siłę, samo przyj­dzie.

– To mi przy­po­mina opo­wieść o księ­ciu z bajki, tato – iro­ni­zo­wała Adela.

Bruno Fit­zberg ujął ją za ręce i przy­brał wy­raz twa­rzy i ak­cent ro­dem z Bu­enos Aires.

– Za­słu­gu­jesz na to, dzie­cinko. Do­brze wiesz, że je­steś piękną i bar­dzo ko­biecą dziew­czyną. Vos, z ustami, któ­rych mo­głaby po­zaz­dro­ścić ci An­ge­lina Jo­lie i jej chi­rurg pla­styczny, Vos, z czar­nymi, świe­tli­stymi oczyma – cią­gnął, nu­cąc me­lo­dię bo­lero, mocno ści­ska­jąc jej dło­nie. – Jesz­cze nie do­świad­czy­łaś tego wstrząsu... bo to bę­dzie wstrząs... A w su­mie... A na­wet, piba, je­śli­byś była les­bijką? Ta Mu­latka też jest ładna, prze­piękna... Cho­ciaż nie po­do­bają się jej ko­biety, jest więk­szą kurwą od kur, nie miej złu­dzeń.

– I vos, skąd ci przy­szedł do głowy po­mysł, że jest więk­szą kurwą...? – od­po­wie­działa z ak­cen­tem ar­gen­tyń­skim, który spon­ta­nicz­nie przyj­mo­wała w roz­mo­wach z Bru­nem.

– Ta­kie rze­czy się wie – po­wie­dział z uśmie­chem.

– Do­wie­dzia­łeś się, vos, kiedy przy­je­cha­łeś do mnie do Miami i...?

– No com­ments.

Już kilka mie­sięcy po tej roz­mo­wie prze­po­wied­nia się speł­niła: Adela po­znała Mar­cosa w swo­jej ulu­bio­nej dys­ko­tece.

Wie­czór nie za­po­wia­dał się cie­ka­wie, po­nie­waż Yohan­dra miała go­rączkę i za­pa­le­nie gar­dła i mu­siała zo­stać w domu. Do pój­ścia do dys­ko­teki skło­niły Adelę po­zo­stałe przy­ja­ciółki, sama też miała ochotę na nocną za­bawę z udzia­łem albo bez udziału Yohan­dry i jej pa­pie­ro­sów z czar­nym ty­to­niem. Wkrótce jed­nak do­szła do wnio­sku, że jej bun­tow­ni­cza po­stawa była bez sensu, i mimo że mu­siała po­tem wró­cić sa­mo­cho­dem do swo­jego miesz­ka­nia, na szczę­ście nie­zbyt od­le­głego, po­pro­siła o drugi i za­raz po­tem trzeci kie­li­szek wina i sie­działa nie­mal cały czas sa­mot­nie przy swoim sto­liku, czu­jąc do sie­bie odro­binę obrzy­dze­nia z po­wodu po­spo­li­tego stylu ży­cia i za­cho­wa­nia, a żeby choć nieco się po­cie­szyć, przy­glą­dała się Ku­bań­czy­kom, któ­rzy z za­dzi­wia­ją­cym po­czu­ciem rytmu zdo­mi­no­wali salę ta­neczną. I wtedy roz­bły­sła iskra.

Ja­kiś fa­cet, któ­rego ni­gdy nie wi­działa w The Hun­ter, przy­po­mi­na­jący ka­ry­ka­turę fil­mów made in Hol­ly­wood z lat pięć­dzie­sią­tych, ubrany był w spodnie z sze­ro­kimi no­gaw­kami i ko­szulę z dłu­gimi rę­ka­wami, jedno i dru­gie uszyte z bia­łego lnu. Ko­szulę miał roz­piętą pod szyją, na gład­kiej, a może wy­go­lo­nej piersi po­dry­gi­wał błysz­czący me­da­lik z Matką Bożą Mi­ło­sier­dzia z El Co­bre, za­wie­szony na po­zła­ca­nym łań­cuszku. Na gło­wie miał pa­namę, bez wąt­pie­nia pod­ro­bioną (za­pewne ku­pił ją na pchlim targu w Miami, wraz z łań­cusz­kiem i me­da­li­kiem o po­dej­rza­nym po­ły­sku), i w sto­sow­nych we­dle wła­snego mnie­ma­nia chwi­lach po­słu­gi­wał się ka­pe­lu­szem jako re­kwi­zy­tem w swoim przed­sta­wie­niu: za­sła­niał się nim i wy­ma­chi­wał ni­czym ma­ta­dor mu­letą albo ci­skał go w górę, po czym chwy­tał w ta­necz­nym ob­ro­cie, nie­wąt­pli­wie sta­ran­nie prze­ćwi­czo­nym. Jego czarne fa­lu­jące włosy błysz­czały, już to za sprawą żelu, już to z po­wodu potu, któ­rym spły­wał w trak­cie tych wy­gi­ba­sów, a bose stopy obute w brą­zowe mo­ka­syny na gład­kiej po­de­szwie od­mie­rzały kroki z pre­cy­zją co do mi­li­me­tra, nie­mal nie od­ry­wa­jąc się od pod­łogi, gdy tym­cza­sem jego ra­miona, stwa­rza­jąc ilu­zję, że jest w cią­głym ru­chu, po­ru­szały się ryt­micz­nie zgod­nie z brzmie­niem kon­tra­basu.

Ob­ser­wu­jąc jego strój i zręcz­ność, z jaką wy­ko­ny­wał fi­gury ta­neczne, Adela do­szła do wnio­sku, że młody czło­wiek jest za­pewne pro­fe­sjo­na­li­stą, za­kon­trak­to­wa­nym przez wła­ści­cieli dys­ko­teki, by za­ba­wić go­ści, co w pełni mu się udało. Gdy me­lo­dia zbli­żała się do fi­nału, za­po­wia­da­nego przez bębny i in­stru­menty per­ku­syjne, po­zo­stali tan­ce­rze od­su­nęli się na bok, two­rząc krąg wo­kół chło­paka i jego part­nerki, Mu­rzynki z ta­pi­ro­wa­nymi wło­sami, ubra­nej w lśniącą ob­ci­słą suk­nię. Lu­bieżne ru­chy bio­der, wy­uz­dane spoj­rze­nia, uśmiech­nięte i spo­tniałe twa­rze obojga tan­ce­rzy wpro­wa­dzały duszną at­mos­ferę ero­tycz­nego na­pię­cia. Kiedy za­koń­czył się wy­stęp, wy­buchł aplauz po­zo­sta­łych tan­ce­rzy i wi­dzów, zwień­czony grom­kim okrzy­kiem chło­paka:

– I love you, Miami! – choć dało się sły­szeć tylko coś na kształt aj-laf-ju-ma­ja­miiii...

Adela do­pi­jała trzeci, znu­dzony kie­li­szek wina, kiedy na­gle usły­szała koło sie­bie szu­ra­nie od­su­wa­nego krze­sła i zo­ba­czyła, jak odziana na biało po­stać siada przy jej sto­liku.

– Co z tobą, dziew­czyno? Rzu­cił cię na­rze­czony czy nie umiesz tań­czyć?

Pierw­sze, co po­czuła, to woń wody ko­loń­skiej i potu, mę­ski za­pach; spoj­rzała na chło­paka, który bez py­ta­nia usiadł obok niej, po­pi­jał he­ine­kena, zdjął pa­namę i po­ło­żył ją na stole, czer­woną chustką ocie­rał spo­cone czoło i uśmie­chał się do niej, uka­zu­jąc nie­na­gan­nie białe i zdrowe zęby.

– Ani jedno, ani dru­gie – tylko te słowa przy­szły jej do głowy.

– Ach, za po­zwo­le­niem i z ca­łym sza­cun­kiem go­tów je­stem za­ra­dzić jed­nemu i dru­giemu. – Jesz­cze sze­rzej się uśmiech­nął, uno­sząc brwi, jakby chciał pod­kre­ślić swoje in­ten­cje.

– Kiedy przy­je­cha­łeś? – za­py­tała Adela, urze­czona swadą mło­dego czło­wieka.

– Dwa mie­siące temu... – Ści­szył głos. – Bar­dzo się rzuca w oczy?

– Śmier­dzi na ki­lo­metr. Wi­dać, żeś nie­obyty.

Chło­pak po­now­nie się uśmiech­nął. Adela zde­cy­do­wała, że ten wzor­cowy okaz ku­bań­skiego samca z wy­spiar­skiego chowu jest przy­stojny, z wszyst­kimi atry­bu­tami swej kon­dy­cji i miej­sca po­cho­dze­nia.

– Wzbu­dzam lęk?

– Nie, wy­wo­łu­jesz... czu­łość. A może się mówi pro­wo­ku­jesz czu­łość? – za­sta­na­wiała się Adela, ule­ga­jąc w swym wy­zna­niu pod­świa­do­mej re­ak­cji, ob­ja­wia­ją­cej jej nie­ustanne wąt­pli­wo­ści na­tury ję­zy­ko­wej.

– To mnie za­ła­twi­łaś, dziew­czyno... Pro­wo­kuję czu­łość...? Ja pier­dzielę! Jak tak da­lej pój­dzie, to mnie de­por­tują.

Adela w końcu uśmiech­nęła się. Jak się ucho­wał ten mo­de­lowy eg­zem­plarz, sfa­bry­ko­wany za­pewne drogą wy­szu­ka­nej ma­ni­pu­la­cji ge­ne­tycz­nej?

– Sorry... wy­bacz... Świet­nie tań­czysz – pró­bo­wała się uspra­wie­dli­wić.

– A ty? Na se­rio nie umiesz ban­so­wać?

– Kto ci po­wie­dział, że nie umiem?

– Ee, ty nic nie umiesz, niu­nia... No to po­każ – po­wie­dział, po­now­nie prze­tarł twarz czer­woną chustką i za­brał ze stołu po­rzu­cony ka­pe­lusz. Wstał (te­raz wy­daje się wyż­szy?) i prawą rękę wy­cią­gnął w stronę Adeli.

Dziew­czyna przy­glą­dała mu się. Nie, to na nic, po­my­ślała, bo za­wsze my­ślała. Za dużo my­ślała: oj­ciec po­wta­rzał to jej od dziecka, ale ni­gdy nie wy­ja­śnił, czy to do­brze, czy źle. Ale ta próba pod­rywu była tak kla­syczna, że aż śmieszna i może dla­tego prze­stała się za­sta­na­wiać i pod­jęła grę. Nie miała nic do stra­ce­nia. Po­dała dłoń chło­pa­kowi, ale za­nim wstała, prze­strze­gła go.

– Je­den twój wy­głup i so­bie pójdę.

– Żad­nych wy­głu­pów – zgo­dził się.

– Ten ka­pe­lusz ku­pi­łeś na pchlim targu?

Uśmiech­nął się. Wy­ce­lo­wał w nią pal­cem i po­tarł swój nos.

– Skąd je­steś? Je­steś yuma[3], no nie?

– Tak, je­stem Ame­ry­kanką... Ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Z No­wego Jorku. A bo co?

– Każdy yuma uważa, że wszystko to Miki Maus... Nie, dziew­czyno, ekwa­dor­ski, au­ten­tyk, naj­praw­dziw­szy z praw­dzi­wych. Przy­wiózł mi go kum­pel dwa ty­go­dnie temu. Pa­ra­duję w tej pa­na­mie od sa­miut­kiego ranka, bo mia­łem, no nie wiem, coś jakby...

– Prze­czu­cie – pod­su­nęła.

– Albo za­po­wiedź mo­jego ojca Szango. Wie­dzia­łem, że przy­trafi mi się coś do­brego.

– Je­steś san­tero?

– Nie, ale wie­rzę we wszystko... na wszelki wy­pa­dek... – po­wie­dział, wska­zu­jąc czer­woną chu­stę i me­da­lik z Ma­donną.

Nie­mal siłą wy­cią­gnął ją na par­kiet, przy­trzy­mu­jąc dziew­czynę lewą ręką, a po­tem ujął ją w pa­sie prawą, przy­cią­gnął do sie­bie, aby za chwilę od­su­nąć się od niej, jakby ogar­nęła go ja­kaś wąt­pli­wość.

– Chwila mo­ment... Mama nie po­zwala mi tań­czyć z ob­cymi... What is your name, baby?

Adela po­czuła ko­lejną falę czu­ło­ści. Tak, fa­cet był nie­obyty i nie­ska­żony, wzor­cowy mo­del.

– Adela Fit­zberg.

Wy­cią­gnął do niej prawą dłoń.

– Bar­dzo mi miło, Adelo-i-tak-da­lej... Je­stem Mar­cos Mar­tínez Cha­ple, a na Ku­bie wo­łali na mnie Szczwany Ma­rqu­ito, a cza­sem Ma­gik Man­drake... Aha, więc uro­dzi­łaś się w No­wym Jorku... ale tak w ogóle to kim ty je­steś? Ory­gi­nalna yuma, pół-Ar­gen­tynka, skru­szona Ku­ba­neczka?

– Wszyst­kim po tro­chu.

– No nie! Kok­tajl Mo­ło­towa... Cóż, na jedno wy­cho­dzi... No, da­lej, tańcz!

Po kilku kro­kach Adela udo­wod­niła, że w isto­cie nie umie ro­bić tego, co się na­zywa tań­cze­niem, i je­dyne, co jej po­zo­stało, to po­zwo­lić pro­wa­dzić się przez part­nera. Wkrótce prze­ko­nała się, że to była słuszna de­cy­zja: nie tylko od­dała Mar­co­sowi pro­wa­dze­nie w tańcu, ale też zro­biła to z ja­kąś ule­gło­ścią, o którą się nie po­dej­rze­wała, a wszak to ona była pa­nią na wło­ściach, gdzie chło­pak był kimś ob­cym i w do­datku ob­cią­żo­nym pełną li­stą prze­są­dów i przy­war. Ale jed­nak po­zwo­liła się pro­wa­dzić: i tak Adela zo­stała po­rwana wciąż da­lej i da­lej, co­raz głę­biej i głę­biej, wcią­gnięta w wir bez­ce­re­mo­nial­nego i peł­nego za­mętu świata Szczwa­nego Mar­cosa Mar­ti­neza Cha­ple i tak, krę­cąc się w kółko, zo­stała kilka mie­sięcy po­tem wcią­gnięta w sam śro­dek getta zwa­nego Hia­leah, „pro­spe­ru­ją­cego mia­sta”, i jedną z jego ulic, West 49th Street, którą wła­śnie w tym mo­men­cie prze­mie­rzała, mi­ja­jąc Palm Spring Mile, po­śród ka­łuż, za­to­rów i ogłu­sza­ją­cego ryku klak­so­nów, po­zo­sta­wia­jąc za sobą ba­nery re­kla­mowe, któ­rych i tak nie dało się czy­tać, któ­rych i tak nie warto było czy­tać.

Pod­czas dwóch spo­tkań po­prze­dza­ją­cych pierw­szy sek­su­alny szok, ów fi­zyczny i psy­cho­lo­giczny wstrząs (brawa dla ojca za jego pre­cy­zyjne okre­śle­nie), który po­ru­szył każdy jej mię­sień i każdy neu­ron (co wy­da­rzyło się, zna­cząca data, 18 sierp­nia 2014 roku), Adela od­kryła, że pod ochronną tar­czą roz­ma­itych wcie­leń, które wcale nimi nie były, prze­sad­nych póz – te oka­zały się or­ga­niczne – oraz mniej lub bar­dziej uda­nych prze­ja­wów kre­ol­skiej in­wen­cji ję­zy­ko­wej chło­pak przy­były nie­dawno z Kuby oka­zał się w rze­czy­wi­sto­ści osobą, która łą­cząc w so­bie ko­smiczną nie­win­ność i ha­wań­skie szel­mo­stwo, mo­gła spo­wo­do­wać to, co po­czuła, gdy za­mie­nili ze sobą pierw­sze słowa: spro­wo­ko­wać czu­łość. I tak Adela za­ko­chała się w Mar­co­sie Mar­ti­ne­zie Cha­ple.

We wrze­śniu 2007 roku kraj prze­ży­wał w eu­fo­rii sta­bi­li­za­cję go­spo­dar­czą, wiarę w zwy­cię­stwo w walce z ter­ro­ry­zmem i na­dzieję na zmiany. W No­wym Jorku, po nu­żą­cym, skwar­nym le­cie, już wy­czu­wało się me­lan­cho­lijną za­po­wiedź je­sieni. Oczy­wi­ście w Miami słońce na­dal na­grze­wało ka­mie­nie, a mo­rze nę­ciło przej­rzy­sto­ścią. Adela po­sta­no­wiła cie­szyć się tym, co do­bre, nie skar­żyć się na moż­liwe opre­sje ze strony oto­cze­nia ani nie tra­pić wciąż trud­nymi re­la­cjami z matką, która wła­śnie prze­ży­wała ko­lejny zły okres. Nie miała po­wo­dów do na­rze­ka­nia. Do­ko­nała wła­snego wy­boru, ro­biła to, co za­pla­no­wała: weź­mie udział w kam­pa­nii nie­zwy­kle obie­cu­ją­cego i cha­ry­zma­tycz­nego se­na­tora Ba­racka Obamy, bę­dzie wspie­rać emi­gran­tów i dzia­łać dla ich do­bra, za­mieszka na po­łu­dniu Flo­rydy, żeby pod­jąć tam stu­dia uni­wer­sy­tec­kie w FIU.

Każdy rok z sie­dem­na­stu lat ukoń­czo­nych w maju owego 2007 roku Adela prze­miesz­ki­wała w apar­ta­men­cie ze sta­łym czyn­szem w dziel­nicy Ha­mil­ton He­ights w West Har­lem, na­le­żą­cym od nie­mal dwu­dzie­stu lat do jej ojca, Bruna Fit­zberga. Wcze­śniej w apar­ta­men­cie prze­by­wała jej matka, która za­le­d­wie parę mie­sięcy po opusz­cze­niu Kuby na po­czątku 1990 roku i po pla­no­wa­nym krót­kim po­by­cie w Bo­sto­nie z oka­zji udziału w kon­gre­sie po­świę­co­nym le­cze­niu zwie­rząt po­sta­no­wiła nie wra­cać na Wy­spę, cho­ciaż wie­działa, że w tym kraju ła­twiej zo­stać astro­nautą, niż no­stry­fi­ko­wać ty­tuł dok­tora we­te­ry­na­rii, uzy­skany na jed­nym z uni­wer­sy­te­tów ku­bań­skich.

Burz­liwa hi­sto­ria związku mię­dzy ku­bań­ską de­zer­terką a ar­gen­tyń­skim psy­cho­ana­li­ty­kiem za­częła się od ba­nal­nej roz­mowy w ga­le­rii im­pre­sjo­ni­stów w Me­tro­po­li­tan Mu­seum. Po wy­mia­nie zdań na te­mat kom­po­zy­cji Ma­neta, ra­do­snych ko­lo­rów Cézanne’a, eks­pre­sji van Go­gha była wspólna kawa, po­tem obiad, a pod wie­czór Lo­reta Agu­irre Bo­des i Bruno Fit­zberg ko­chali się w apar­ta­men­cie w Ha­mil­ton He­ights. Z tego, co wie­działa Adela, jej matka ni­gdy nie miała żad­nych za­ha­mo­wań, co miało de­cy­du­jący wpływ na zwią­zek z ar­gen­tyń­skim psy­cho­ana­li­ty­kiem i nie­mal od razu, z po­wodu jej nie­zro­zu­mia­łej bez­tro­ski, na ciążę i zmianę na­zwi­ska na Lo­retę Fit­zberg, która kilka mie­sięcy póź­niej, już w roku 1990, zo­stała matką Adeli Fit­zberg.

Po se­pa­ra­cji Lo­rety i Bruna w 2005 roku oby­dwoje zde­cy­do­wali, że Adela zo­sta­nie w apar­ta­men­cie na Man­hat­ta­nie i bę­dzie kon­ty­nu­ować na­ukę w li­ceum i kurs sztuk pla­stycz­nych, z na­dzieją uzy­ska­nia pry­wat­nego sty­pen­dium lub cho­ciażby ła­ska­wej po­życzki pań­stwo­wej, co umoż­li­wi­łoby jej, jak mieli na­dzieję ro­dzice, stu­dia na Co­lum­bia Uni­ver­sity. Mie­siące wa­ka­cyjne, jak usta­lono w ra­mach po­działu obo­wiąz­ków, dziew­czyna miała spę­dzać z matką, od­by­wa­jąc po­dróże po kraju i miesz­ka­jąc w Union City, gdzie żyła Lo­reta wraz ze swymi książ­kami, ka­dzi­deł­kami, karmą i ner­wi­cami.

Po dwóch la­tach od­da­le­nia się od matki Adelę, wcho­dzącą już w do­ro­słość, ogar­nęło ni­czym nie­skrę­po­wane pra­gnie­nie do­tar­cia do swych ku­bań­skich ko­rzeni, od któ­rych ra­dy­kal­nie od­cięła się Lo­reta. Być może w wy­padku dziew­czyny cho­dziło o ja­kieś pre­dys­po­zy­cje ge­ne­tyczne albo po pro­stu o ry­wa­li­za­cję mię­dzy matką a córką, w każ­dym ra­zie ule­gła upo­rczy­wej na­mięt­no­ści do tego, co ku­bań­skie, a prze­cież mo­gła być tylko no­wo­jor­czanką, o ile ist­nieje coś ta­kiego. Wiele lat póź­niej za­da­wała so­bie py­ta­nie, dla­czego nie od­czu­wała tego sa­mego wo­bec kul­tu­ro­wych ko­rzeni ojca albo bry­tyj­skiej edu­ka­cji matki czy też kul­tury Do­mi­ni­kań­czy­ków, któ­rzy za­wład­nęli jej dziel­nicą i po­śród któ­rych się wy­cho­wała.

W apar­ta­men­cie w West Har­lem Adela była wy­cho­wy­wana ni­czym ro­ślina po­zba­wiona ko­rzeni. Jej oj­ciec, Ar­gen­tyń­czyk ży­dow­skiego po­cho­dze­nia, mil­cząco i upar­cie nie­na­wi­dził wszyst­kiego, co wią­zało się z jego oj­czy­stym kra­jem (z wy­jąt­kiem re­pre­zen­ta­cji pił­kar­skiej, wo­ło­winy, po­wie­ści Osvalda So­riano i Ri­carda Pi­glii oraz akor­de­onu Piaz­zolli), z miej­scem, z któ­rego uciekł z po­wodu swej mło­dzień­czej dzia­łal­no­ści po­li­tycz­nej. Rów­nie go­rąco Bruno nie­na­wi­dził ty­ra­nii kul­tury ży­dow­skiej prak­ty­ko­wa­nej przez jego ro­dzi­ców, która, jak uwa­żał, zo­stała zma­ni­pu­lo­wana przez godny ubo­le­wa­nia (jak ma­wiał, fa­szy­zu­jący) sy­jo­ni­styczny sys­tem po­li­tyczny. Z ko­lei matka Adeli, w spo­sób jesz­cze bar­dziej ra­dy­kalny, także ze­rwała wszel­kie więzi z oj­czy­zną, którą uwa­żała za wy­lę­gar­nię mier­not, lu­dzi bez po­wodu dum­nych i z wielu po­wo­dów sfru­stro­wa­nych. Kry­ty­ko­wała swoją kul­turę po­cho­dze­nia z równą gwał­tow­no­ścią, z jaką chło­stała an­giel­ski styl ży­cia, z któ­rym mu­siała się oswoić w la­tach stu­diów i po­bytu w Lon­dy­nie jako córka ku­bań­skich dy­plo­ma­tów, gdy ob­ra­cała się wśród osób o twa­rzach jak dupa pa­wiana, które z wiel­kim sta­ra­niem ma­sa­kro­wały stwo­rzony przez sie­bie ję­zyk. A Nowy Jork... tak, był w po­rządku, ale bez prze­sady: fa­talny kli­mat, mnó­stwo brudu i nar­ko­ty­ków, za­ro­zu­miali lu­dzie.

Fre­ne­tyczna ne­ga­cja do­ty­cząca także jej związ­ków ro­dzin­nych do­pro­wa­dziła Lo­retę do na­rzu­ce­nia córce cał­ko­wi­tej asy­mi­la­cji: wo­lała roz­ma­wiać z nią po an­giel­sku, z bry­tyj­skim ak­cen­tem, któ­rego nie udało jej się, a może nie chciała się po­zbyć, zmu­szała do lek­tury ame­ry­kań­skich au­to­rów i do przy­ję­cia jako wła­sny an­glo­sa­skiego uni­wer­sum, oczysz­czo­nego z pew­nych re­li­gij­nych i mo­ral­nych ata­wi­zmów, które uzna­wała za prze­jaw hi­po­kry­zji i dla­tego też po­su­nęła się do przy­swo­je­nia in­nych, we­dle niej szla­chet­niej­szych prze­ja­wów mą­dro­ści, jak bud­dyzm. Mają to szczę­ście, że miesz­kają w No­wym Jorku, i na­leży ko­rzy­stać z tego, co ofia­ruje to mia­sto (które ni­czego nie ofia­ruje, ale ma wszyst­kiego pod do­stat­kiem), jak ma­wiała. O Ku­bie le­piej na­wet nie my­śleć.

Na szczę­ście dzięki na­le­ga­niom ojca Adela od dziecka płyn­nie mó­wiła po hisz­pań­sku – cza­sem prze­cią­ga­jąc słowa z ak­cen­tem bo­na­ereń­skim – cho­ciaż na po­czątku pi­sa­nie przy­cho­dziło jej z tru­dem. Z tego też po­wodu wy­brała ję­zyk jako pod­sta­wowy przed­miot swo­ich stu­diów uni­wer­sy­tec­kich, a także z wła­snej ini­cja­tywy, być może jako wy­raz buntu, za­częła przy­godę z li­te­ra­turą i hi­sto­rią wy­spy swo­ich przod­ków po ką­dzieli, lu­dzi o nie­zna­nych twa­rzach, o któ­rych z po­czątku nie­wiele wie­działa, a któ­rych za­ja­dle kry­ty­ko­wała i po­tę­piała jej matka. Adela, gdy tylko mo­gła, cho­dziła na kon­certy mu­zyki la­ty­no­skiej z udzia­łem mu­zy­ków i tan­ce­rzy z wszel­kich moż­li­wych re­gio­nów i za­wsze była oka­zja do spo­tka­nia z ja­ki­miś Ku­bań­czy­kami. Tak za­przy­jaź­niła się ze swoją ró­wie­śniczką, Ani­sley, która przy­je­chała do mia­sta w wieku je­de­na­stu lat i dla Adeli była bar­dziej ku­bań­ska niż La Gu­an­ta­na­mera.

Z Ani­sley i jej ro­dzi­cami – oj­cem, tre­ne­rem bejs­bolu i so­ft­bolu, oraz matką, le­ka­rzem pe­dia­trą, pie­lę­gniarką z re­cy­klingu – Adela od­była in­ten­sywny kurs ku­bań­sko­ści, w któ­rym brał także udział ku­zyn Ani­sley, z któ­rym Adela ca­ło­wała się przez kilka ty­go­dni, a pew­nego wie­czoru oby­dwoje szes­na­sto­lat­ko­wie stra­cili dzie­wic­two (z jej strony bar­dziej przez cie­ka­wość niż na­mięt­ność). Owe week­endy spę­dzone w domu przy­ja­ciółki w Qu­eens za­zna­jo­miły ją z me­an­drami nie­na­pi­sa­nej hi­sto­rii dzia­łań, za­cho­wań, dys­kur­sów i z atry­bu­tami spo­łe­czeń­stwa po­li­tycz­nego, które ob­wi­niali za swoje wy­gna­nie.

W prze­ci­wień­stwie do to­tal­nej od­mowy, która ce­cho­wała po­stawę Lo­rety, czy też fun­da­men­ta­li­stycz­nego od­rzu­ce­nia ja­kiej­kol­wiek to­le­ran­cji wo­bec spo­łe­czeń­stwa ku­bań­skiego, co nie­zmien­nie prze­wi­jało się w prze­mó­wie­niach oso­bi­sto­ści pu­blicz­nych z Miami i New Jer­sey, ro­dzina Ani­sley od­sło­niła przed nią cały wa­chlarz po­staw. Mimo ich kry­tycz­nego sto­sunku do sys­temu na Wy­spie szep­tem chwa­lili per­spek­tywy, ja­kie otwie­rały się przed nimi w ro­dzi­mym kraju, a zwłasz­cza poza jego gra­ni­cami, gdzie cie­szyli się ko­rzy­ściami wy­ni­ka­ją­cymi z kon­tek­stu po­li­tycz­nego, który nadał im sta­tus lu­dzi uprzy­wi­le­jo­wa­nych wo­bec więk­szo­ści emi­gran­tów la­ty­no­ame­ry­kań­skich w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, wspa­nia­łym kraju, gdzie te­raz żyli i wal­czyli...

To ple­mię oka­zy­wało spon­ta­nicz­nie i bez ja­kich­kol­wiek uprze­dzeń czy kom­plek­sów dumę i za­do­wo­le­nie z faktu owej przy­na­leż­no­ści, która de­ter­mi­no­wała wszyst­kie ich dzia­ła­nia. Wy­ra­żali to, po­cząw­szy od spo­sobu przy­rzą­dza­nia czar­nej fa­soli, po wy­śpie­wa­nie łez, także czar­nych, z re­per­tu­aru Trío Ma­ta­mo­ros[4]; od de­lek­to­wa­nia się fil­mami z Wy­spy, które upo­lo­wali na fe­sti­wa­lach no­wo­jor­skich, po lek­turę ja­kie­goś współ­cze­snego ku­bań­skiego po­wie­ścio­pi­sa­rza, nie po­mi­ja­jąc wie­czo­rów, gdy po­kła­dali się ze śmie­chu, słu­cha­jąc dow­ci­pów Gu­il­lerma Alva­reza Gu­edesa[5], pi­ka­rej­skich hi­sto­ry­jek, któ­rych bo­ha­te­rami byli miesz­kańcy Wy­spy, za­wsze bar­dzo prze­myślni i ob­sce­niczni. Na ze­wnątrz ro­dzina i ich bli­scy przy­ja­ciele, także ucie­ki­nie­rzy z Kuby, żyli w mie­ście otwar­tym i wie­lo­kul­tu­ro­wym, zwa­nym No­wym Jor­kiem, ale ci sami lu­dzie, opie­ra­jąc się wy­ko­rze­nie­niu, w do­mo­wych pie­le­szach i pod­czas spo­tkań to­wa­rzy­skich wciąż miesz­kali, w każ­dym zna­cze­niu tego słowa, na swo­jej utra­co­nej Wy­spie. Dla­czego jej matka spra­wiała wra­że­nie przy­by­sza z ja­kiejś in­nej, mgli­stej pla­nety? – za­da­wała so­bie cza­sem py­ta­nie Adela.

Dzięki bli­skim kon­tak­tom z ową za­pal­czy­wo­ścią ku­bań­ską, z jaką sta­rano się za­cho­wać wła­sną toż­sa­mość, dziew­czyna za­zna­jo­miła się z re­li­gią, wpraw­dzie bez Boga, ale z wła­snym apo­sto­łem imie­niem José[6] w roli bi­blij­nego pa­triar­chy, w do­datku pro­fe­tycz­nego po­ety. Od­tąd dziew­czyna po­tra­fiła zro­zu­mieć i po­dzi­wiać wy­zna­nie wiary Ani­sley i jej ro­dziny: wciąż być tymi ludźmi, ja­kimi byli, i nie prze­sta­wać nimi być. Tyle że Adela, cho­ciaż umiała ich zro­zu­mieć, wie­działa, że ni­gdy nie uda jej się pójść w ich ślady: cze­goś jej bra­ko­wało albo zby­wało, aby być taką, jak oni byli i pra­gnęli być.

Jed­nakże kiedy na­de­szła pora wy­boru uni­wer­sy­tetu, Adela bez wa­ha­nia po­wie­działa matce, że za­mie­rza uzy­skać sto­pień li­cen­cjata nauk hu­ma­ni­stycz­nych na Mię­dzy­na­ro­do­wym Uni­wer­sy­te­cie Flo­rydy, gdzie dzięki zna­ko­mi­tym oce­nom za­ofe­ro­wano jej sty­pen­dium, które po­kry­łoby jedną trze­cią wpi­so­wego.

Jak było do prze­wi­dze­nia, od razu roz­go­rzała wojna, w któ­rej jej oj­ciec ogło­sił neu­tral­ność, ale za­ra­zem go­to­wość do po­mocy fi­nan­so­wej, za­wsze i wszę­dzie, je­śli dziew­czyna ukoń­czy stu­dia z ty­tu­łem ma­gi­stra. Tym­cza­sem jej matka, w ostat­niej de­spe­rac­kiej pró­bie za­blo­ko­wa­nia de­cy­zji córki, prze­ko­nała Adelę do spę­dze­nia z nią paru dni w prze­pięk­nej stad­ni­nie koni opo­dal Ta­comy. Tam wła­śnie, po czte­ro­dnio­wym ro­zej­mie, kiedy dziew­czyna była już prze­ko­nana, że po­byt prze­bie­gnie dla niej bez­bo­le­śnie, do­szło do gwał­tow­nej sprzeczki i przez ja­kiś czas Adela prze­stała być Cosi i zo­stała Adelą Fit­zberg. Dziew­czyna wy­ka­zała się sil­nym cha­rak­te­rem, o co nikt by jej nie po­są­dzał, i zde­cy­do­wa­nie prze­ciw­sta­wiła się hu­ra­ga­nowi pią­tej ka­te­go­rii w oso­bie Lo­rety Fit­zberg (czy po­now­nie Agu­irre Bo­des?), która szer­mo­wała nie­zmien­nie tymi sa­mymi ar­gu­men­tami, do­wo­dząc, że jej córka ta­pla się w po­li­tycz­nej, kul­tu­ro­wej, miej­skiej gno­jówce Miami i tym sa­mym zmieni swoje ży­cie w to, co zwy­kle za­wiera się w gno­jówce.

Dwa mie­siące po gorz­kiej wy­mia­nie zdań, we wrze­śniu owej obie­cu­ją­cej je­sieni roku 2007, tak­sówka za­wio­zła Adelę pod dom przy 116402 SW, 35 Street w Wes­t­che­ster, który od­na­la­zła w in­ter­ne­cie wraz z ef­fi­ciency Mi­gu­ela i Nildy Va­sallo, i tam miała za­miesz­kać, nim ulo­kuje się w uni­wer­sy­tec­kim aka­de­miku. Oby­dwoje sześć­dzie­się­cio­lat­ko­wie ocze­ki­wali jej w progu swo­jej willi, po czym po­czę­sto­wali wła­sno­ręcz­nie przy­rzą­dzo­nym so­kiem z gu­jawy, słod­kim do­mo­wym bu­dy­niem ja­jecz­nym i świeżo zmie­loną kawą (rów­nie słodką), a na­stęp­nie wrę­czyli jej klu­cze do ef­fi­ciency i roz­wo­dząc się nad uro­kami tej przy­bu­dówki, ulicy, dziel­nicy, mia­sta, hrab­stwa, za­zna­czyli bar­dzo po ku­bań­sku, że ich dom (willa) jest jej do­mem (Adeli).

Adela za­par­ko­wała swoją to­yotę prius z na­pę­dem hy­bry­do­wym przy domu na skrzy­żo­wa­niu 53 Ter­race i 10 Ave­nue West w Hia­leah, gdzie kilka mie­sięcy wcze­śniej prze­pro­wa­dziła się wraz z Mar­co­sem. Pła­cili bar­dzo umiar­ko­wany czynsz za lo­kum, które wła­ści­ciele, w po­szu­ki­wa­niu ci­szy i spo­koju, zde­cy­do­wali się wy­na­jąć, bę­dąc ostat­nimi Ame­ry­ka­nami miesz­ka­ją­cymi w tej oko­licy. Dzięki wy­sił­kom Mar­cosa bar­dzo za­pusz­czony przez wła­ści­cieli do­mek od­zy­skał dawny blask. Ogród od frontu, o który rów­nież za­dbał Mar­cos (co zo­stało od­jęte od kosz­tów wy­najmu), roz­świe­tlały pro­mie­nie słońca, po­now­nie na­grze­wa­jąc po­po­łu­dniowe po­wie­trze, za­le­d­wie dzie­sięć mi­nut wcze­śniej mroczne i desz­czowe, i roz­wie­wa­jąc uno­szące się nad zie­mią in­fer­nalne opary. Ten za­ką­tek Hia­leah, ze swo­imi dom­kami jed­no­ro­dzin­nymi o dwu- i trój­spa­do­wych da­chach, z nie­licz­nymi tylko za­dba­nymi ogro­dami peł­nymi kwia­tów, był jakby oazą po­śród pstro­ka­tego ku­bań­skiego getta, o które po­więk­szyło się mia­sto po pię­ciu de­ka­dach upo­rczy­wej eks­pan­sji i na­poru.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Paul Au­ster, Try­lo­gia no­wo­jor­ska, tłum. Mi­chał Kło­bu­kow­ski, Noir sur Blanc, War­szawa 1996, s. 9.
[2] Piesz­czo­tliwe imię, zdrob­nie­nie od słowa co­sita (ładna, atrak­cyjna ko­bieta) – wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­ma­cza.
[3] W żar­go­nie ku­bań­skim yuma ozna­cza ko­goś uro­dzo­nego poza Kubą, przede wszyst­kim w Sta­nach Zjed­no­czo­nych; ana­lo­gicz­nie Yuma ozna­cza za­gra­nicę, głów­nie Stany Zjed­no­czone.
[4] „Wy­śpie­wać czarne łzy” (Can­tar lágri­mas ne­gras): po­pu­larna pio­senka z ga­tunku bo­lero-son ku­bań­skiego ze­społu Trío Ma­ta­mo­ros, z roku 1928.
[5] Gu­il­lermo Álva­rez Gu­edes (1927−2013) – słynny ku­bań­ski ko­mik i hu­mo­ry­sta z Miami, pre­kur­sor ga­tunku stand up w Ame­ryce Ła­ciń­skiej.
[6] Apo­stoł – przy­do­mek nadany ku­bań­skiemu po­ecie i dzia­ła­czowi po­li­tycz­nemu José Mar­tiemu.

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blanc uka­zały sięna­stę­pu­jące po­wie­ści Le­onarda Pa­dury:

CZŁO­WIEK, KTÓRY KO­CHAŁ PSY2021

HE­RE­TYCY 2022