Wczorajsza mgła - Leonardo Padura - ebook + książka

Wczorajsza mgła ebook

Padura Leonardo

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Wczorajsza mgła" to powieść, która w zaskakujący sposób splata nocne życie Hawany w latach pięćdziesiątych XX wieku z bibliofilską pasją głównego bohatera i szemranymi interesami półświatka kubańskiej stolicy na początku obecnego stulecia.

Hawana, lato 2003 roku. Trwa wielki Kryzys, który spowodował powszechny brak wszystkiego i diametralnie zmienił codzienność mieszkańców Kuby. W tym trudnym czasie do byłego porucznika śledczego Mario Condego, od kilkunastu lat zajmującego się handlem używanymi książkami, los się uśmiechnął. Przypadkowo odkrywa bardzo cenną prywatną bibliotekę i staje przed szansą ubicia interesu życia. Podczas przeglądania zbiorów natrafia na ukryty w jednej z książek wycinek z kolorowego magazynu sprzed niemal pięćdziesięciu lat. Artykuł informuje o zaskakującej decyzji znanej śpiewaczki boleroViolety del Río, która mimo młodego wieku i rosnącej popularności postanowiła zakończyć karierę. Conde zaintrygowany urodą kobiety nie może o niej zapomnieć, a wsłuchanie się w jej hipnotyzujący głos tylko pogłębia fascynację. Rozpoczyna więc poszukiwania śladów śpiewaczki, nie wiedząc jeszcze, że odkryje burzliwą przeszłość, która podobnie jak bajeczna biblioteka miała na zawsze pozostać zapomniana.

Na tle tej porywającej opowieści Leonardo Padura odmalowuje barwny portret współczesnej Kuby, kraju pełnego sprzeczności, balansującego na styku rewolucyjnego socjalizmu i niepohamowanego neoliberalizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 442

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: La ne­blina del ayer
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: BAR­BARA ŻE­BROW­SKA
Ko­rekta: AGATA NO­CUŃ, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: KA­TA­RZYNA KACZ­MA­REK
Co­py­ri­ght © Le­onardo Pa­dura, 2005 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
ISBN 978-83-7392-937-1
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Raz jesz­cze, jak być po­winno:

Dla Lu­cíi, z mi­ło­ścią i...

HA­WANA, LATO 2003 ROKU

Ist­nieje tylko je­den szcze­gólny czas,abyś się prze­bu­dził; ten czas już nad­szedł.

Budda

Przy­szłość na­leży do Boga, ale prze­szłośćdo hi­sto­rii. Bóg nie może już zmie­nić hi­sto­rii,ale czło­wiek wciąż może ją opi­sać i prze­obra­zić.

Ju­ste Dion

...Będę w twoim ży­ciu tym, co naj­lep­sze

we wczo­raj­szej mgle,

kiedy już o mnie za­po­mnisz,

tak jak naj­lep­szy jest wiersz,

któ­rego już nie pa­mię­tamy.

Vir­gi­lio y Ho­mero Expó­sito,Vete de mi[1]

.

Ob­jawy po­ja­wiły się na­gle, ni­czym żar­łoczna fala, która chwyta dziecko na za­cisz­nym brzegu i wciąga je w od­męty mo­rza: po­dwójne salto mor­tale w żo­łądku, mro­wiące odrę­twie­nie nóg, lo­do­waty pot na dło­niach, ale nade wszystko pie­kący ból pod le­wym sut­kiem, nie­zmien­nie to­wa­rzy­szący jego prze­czu­ciom.

Gdy tylko uchy­liły się drzwi bi­blio­teki, po­czuł za­pach sta­rego pa­pieru i aurę świę­to­ści, któ­rymi ema­no­wał ten fan­ta­sma­go­ryczny przy­by­tek, i Ma­rio Conde, który w od­le­głych la­tach był śled­czym w po­li­cji i na­uczył się roz­po­zna­wać ma­te­rialne prze­jawy swo­ich zba­wien­nych prze­czuć, mu­siał za­dać so­bie py­ta­nie, czy kie­dy­kol­wiek do­znał tak znie­wa­la­ją­cego na­tłoku wra­żeń jak wła­śnie w tym mo­men­cie.

Z po­czątku, go­towy od­wo­łać się do zdro­wego roz­sądku, usi­ło­wał prze­ko­nać sa­mego sie­bie, że na­tknął się na tę po­nurą i pod­nisz­czoną ru­derę w El Ve­dado za sprawą czy­stego i po­spo­li­tego przy­padku czy wręcz szczę­śli­wego trafu, który już nie­raz za­wdzię­czał swo­jemu ze­zo­wa­temu spoj­rze­niu. Ale kilka dni póź­niej, kiedy sta­rzy i nowi mar­twi prze­wra­cali się w gro­bach, Conde do­szedł do wnio­sku, że ni­gdy nie ist­niał ża­den mar­gi­nes przy­padku, że wszystko w dra­ma­tyczny spo­sób wy­cze­ki­wało go jak te­atralna prze­strzeń przy­go­to­wana na przed­sta­wie­nie, które za­cznie się, gdy tylko on nie­ocze­ki­wa­nie wtar­gnie na scenę.

Od­kąd po­nad trzy­na­ście lat temu po­rzu­cił za­wód in­spek­tora śled­czego, od­da­jąc się cia­łem i du­szą – je­śli po­zwa­lało mu na to jego za­wsze znę­kane ciało i co­raz bar­dziej pod­upa­da­jąca du­sza – ka­pry­śnej pro­fe­sji kupna i sprze­daży sta­rych ksią­żek, Conde na­był nie­mal psiego in­stynktu, który na­pro­wa­dzał go na ślad łu­pów za­pew­nia­ją­cych mu, cza­sem ze zdu­mie­wa­jącą hoj­no­ścią, pro­dukty żyw­no­ściowe i al­ko­ho­lowe. Na jego szczę­ście lub nie­szczę­ście – sam nie po­tra­fił tego okre­ślić – re­zy­gna­cja z pracy w po­li­cji i wy­mu­szone wej­ście w świat biz­nesu zbie­gły się z ogło­szo­nym ofi­cjal­nie Kry­zy­sem, który gwał­tow­nie ogar­nia­jąc Wy­spę, po­zo­sta­wił w cie­niu wszyst­kie wcze­śniej­sze, od­wieczne, wy­peł­nia­jące ko­lejne de­kady ży­cia Con­dego i jego ro­da­ków okresy po­wra­ca­ją­cych nie­do­stat­ków; te­raz, z ra­cji skali po­rów­naw­czej i braku pa­mięci, ja­wiły się one niby dni świet­no­ści czy ina­czej, nie­na­zwane, po­spo­lite kry­zysy, nie­za­słu­gu­jące na per­so­ni­fi­ku­jącą ma­ju­skułę.

Ni­czym na mocy zło­wiesz­czego za­klę­cia, z prze­ra­ża­jącą szyb­ko­ścią nie­do­sta­tek wszyst­kiego, co tylko jest do po­my­śle­nia, stał się chro­niczny, sprze­nie­wie­rza­jąc się wsze­la­kim ludz­kim po­trze­bom. Każdy to­war czy też świad­czona usługa na nowo okre­śliły swoją war­tość i prze­obra­ziły się drogą przy­padku w coś od­mien­nego od tego, czym były: od za­pa­łek po aspi­rynę, od pary bu­tów po awo­kado, od seksu po ma­rze­nia i na­dzieje, a tym­cza­sem ko­ścielne kon­fe­sjo­nały i sie­dziby san­te­ros, spi­ry­ty­stów, wró­żą­cych z kart, ja­sno­wi­dzów i ba­ba­lawo ob­le­gali nowi i liczni wy­znawcy na­gra­dzani odro­biną du­cho­wego po­cie­sze­nia.

Nie­do­statki stały się tak po­wszechne, że do­tknęły na­wet czci­godną sferę ksią­żek. Z roku na rok ry­nek wy­daw­ni­czy szy­bo­wał w dół i pa­ję­czyny oplo­tły półki wy­mar­łych już księ­garń, w któ­rych sami sprze­dawcy roz­kra­dli ostat­nie dzia­ła­jące ża­rówki, w isto­cie kom­plet­nie bez­u­ży­teczne w okre­sie na­gmin­nych wy­łą­czeń prądu. To wów­czas wła­śnie setki pry­wat­nych bi­blio­tek prze­stały być źró­dłem wie­dzy, bi­blio­fil­skiej dumy, ostoją wspo­mnień z przy­pusz­czal­nie lep­szych cza­sów i prze­mie­niły aurę po­zna­nia w kwa­śną i po­spo­litą woń zbaw­czych bank­no­tów. Bez­cenne bi­blio­teki two­rzone wy­sił­kiem ca­łych po­ko­leń i bi­blio­teki two­rzone ad hoc, za­wie­ra­jące przy­pad­kowe zbiory; bi­blio­teki wy­spe­cja­li­zo­wane w po­waż­nej lub też naj­oso­bliw­szej te­ma­tyce i bi­blio­teki zło­żone z ksią­żek po­da­ro­wa­nych z oka­zji uro­dzin albo rocz­nicy ślubu – zo­stały prze­zna­czone przez swo­ich wła­ści­cieli na naj­okrut­niej­szą ofiarę i zło­żone na po­gań­skim oł­ta­rzu bez­względ­nej ko­niecz­no­ści zdo­by­cia pie­nię­dzy, którą od­czu­wali nie­mal wszy­scy miesz­kańcy kraju za­gro­żo­nego po­wszech­nym gło­dem.

Ów de­spe­racki akt wy­sta­wia­nia na sprze­daż ksią­żek, po­zor­nie albo istot­nie war­to­ścio­wych, lub też po­zby­wa­nia się kar­to­nów, bie­żą­cych me­trów, ca­łych re­ga­łów, a na­wet wszyst­kich zbio­rów kom­ple­to­wa­nych w ciągu jed­nego ży­cia lub wielu, bu­dził dwo­iste ma­rze­nia wśród sprze­da­ją­cych i ku­pu­ją­cych: pierwsi byli prze­ko­nani, że ofe­rują białe kruki, ocze­ku­jąc zbaw­czych sum, które mo­głyby wy­le­czyć ich z po­czu­cia winy wy­wo­ła­nej po­zby­wa­niem się wier­nych to­wa­rzy­szy po­dróży, jaką jest ży­cie, dru­dzy zaś, nie­sieni mer­kan­tyl­nym im­pul­sem, po­noć nie­ist­nie­ją­cym już na Wy­spie, szu­kali oka­zji do zro­bie­nia do­brego in­te­resu, pod­stęp­nie ob­ni­ża­jąc war­tość lub ja­kość to­waru bę­dą­cego przed­mio­tem trans­ak­cji.

Kiedy Ma­rio Conde de­biu­to­wał w swo­jej pro­fe­sji, wo­lał nie wy­słu­chi­wać hi­sto­rii tych bi­blio­tek, które wpa­dły mu w ręce. Jego wie­lo­let­nie do­świad­cze­nia in­spek­tora śled­czego, zmu­sza­jące do czy­ta­nia dzień w dzień plu­ga­wych ra­por­tów, nie po­zba­wiły go wraż­li­wo­ści na ludz­kie nie­szczę­ścia i kiedy udało mu się zre­zy­gno­wać z pracy po­li­cjanta, z bó­lem uświa­do­mił so­bie, że wciąż prze­śla­duje go ciemna strona ży­cia, każda bo­wiem wy­sta­wiona na sprze­daż bi­blio­teka była opo­wie­ścią o mi­ło­ści z tra­gicz­nym za­koń­cze­niem, jej dra­ma­tyzm zaś nie wy­ni­kał z ilo­ści czy też ja­ko­ści zło­żo­nych w ofie­rze ksią­żek, lecz z ko­lei lo­sów, które je przy­wio­dły do ja­kie­goś domu, i z prze­ra­ża­ją­cych po­wo­dów, dla któ­rych mu­siały one tra­fić do ryn­ko­wej rzeźni. Nie­ba­wem jed­nak Conde prze­ko­nał się, że słu­cha­nie sta­nowi klu­czową część tego biz­nesu, po­nie­waż więk­szość sprze­da­ją­cych miała przy­mus, na za­sa­dzie eks­pia­cji, wy­tłu­ma­cze­nia swo­jej de­cy­zji: albo ubie­ra­jąc ją w pa­te­tyczne słowa, albo bez­li­to­śnie de­ma­sku­jąc, jakby tym wy­zna­niem mieli oca­lić swój zgłod­niały ho­nor.

Póź­niej, gdy już za­bliź­niły się rany, Conde od­na­lazł ro­man­tyczne strony swo­jej roli słu­cha­cza – lu­bił okre­ślać się tym sło­wem – i po­czął roz­wa­żać li­te­racki po­ten­cjał tych opo­wie­ści, trak­tu­jąc je jako two­rzywo wciąż od­kła­da­nych pro­jek­tów twór­czych, a jed­no­cze­śnie do tego stop­nia za­ostrzył swoją wraż­li­wość es­te­tyczną, że mógł oce­nić, kiedy nar­ra­tor jest szczery, a kiedy po­zo­staje łga­rzem ucie­ka­ją­cym się do zmy­śle­nia, żeby po­pra­wić swoje sa­mo­po­czu­cie albo tylko uatrak­cyj­nić ofe­ro­wany pro­dukt.

W miarę za­głę­bia­nia się w se­krety tego biz­nesu Ma­rio Conde do­szedł do wnio­sku, że bar­dziej cie­szy go za­kup niż póź­niej­sza sprze­daż zdo­by­tych wo­lu­mi­nów. Wy­prze­daż ksią­żek, prze­pro­wa­dzona w bra­mie, na par­ko­wej ławce, w ja­kimś za­ułku, po­zba­wiała go bo­wiem resz­tek god­no­ści, ale przede wszyst­kim na­pa­wała smut­kiem, kiedy mu­siał po­zbyć się to­waru, który czę­sto wo­lałby za­cho­wać dla sie­bie. To­też zde­cy­do­wał się, kosz­tem swo­ich do­cho­dów, na zmianę za­kresu dzia­ła­nia i wy­brał rolę tro­pi­ciela, który po­mnaża zy­ski in­nych ulicz­nych sprze­daw­ców. Od­tąd w po­szu­ki­wa­niu ko­palni ksią­żek, po­dob­nie jak jego ko­le­dzy z branży, sto­so­wał trzy do­peł­nia­jące się, ale też w pew­nym sen­sie sprzeczne stra­te­gie: naj­bar­dziej tra­dy­cyjna po­le­gała na wi­zy­cie u ko­goś, kto się z nim skon­tak­to­wał, kie­ru­jąc się jego ugrun­to­waną już opi­nią uczci­wego han­dla­rza; nie­mal śre­dnio­wieczna i za­wsze upo­ka­rza­jąca me­toda spro­wa­dzała się do krą­że­nia po uli­cach z za­wo­ła­niem: „Stare książki ku­puję”, „No, da­lejże, je­śli chcesz sprze­dać stare książki, cze­kam tu”; naj­bar­dziej zaś agre­sywną stra­te­gią było pu­ka­nie do drzwi sto­sow­nie wy­glą­da­ją­cych do­mów i je­śli ktoś mu otwo­rzył – za­da­nie py­ta­nia, czy ów ktoś jest za­in­te­re­so­wany sprze­dażą uży­wa­nych ksią­żek. Ta druga stra­te­gia han­dlowa oka­zy­wała się sku­tecz­niej­sza w zu­bo­ża­łych dziel­ni­cach pe­ry­fe­ryj­nych i wpraw­dzie nie da­wała zbyt ob­fi­tych plo­nów – choć cza­sem przy­no­siła za­dzi­wia­jące re­zul­taty – jed­nak dla se­tek ty­sięcy tam­tej­szych miesz­kań­ców kupno i sprze­daż tego, co moż­liwe albo nie­moż­liwe, od lat było źró­dłem utrzy­ma­nia. Z ko­lei sys­tem wy­boru do­mów „na węch” spraw­dzał się w dziel­ni­cach on­giś ary­sto­kra­tycz­nych – El Ve­dado, Mi­ra­mar, Kohly i w pew­nych re­jo­nach San­tos Su­árez oraz w oko­li­cach Ca­sino De­por­tivo i El Cerro – któ­rych miesz­kańcy, mimo po­wszech­nego, na­ro­do­wego ubó­stwa, usi­ło­wali za­cho­wać co­raz bar­dziej już prze­sta­rzały styl ży­cia.

Naj­dziw­niej­sze było to, że ten po­nury dom w El Ve­dado, o kla­sy­cy­stycz­nych aspi­ra­cjach i zde­cy­do­wa­nie znu­żo­nych mu­rach, nie zo­stał wy­brany „na węch”, a tym bar­dziej z po­wodu ulicz­nych za­chę­ca­ją­cych okrzy­ków. Ma­rio Conde, w owym cza­sie do­tknięty pa­smem udręki, do­tkli­wej i uciąż­li­wej – w czym przy­po­mi­nał sta­rego ry­baka San­tiago, bo­ha­tera pew­nej nie­gdyś bar­dzo po­dzi­wia­nej książki – był już prze­ko­nany, że jego węch po­pada w stan atro­fii, kiedy przez trzy go­dziny krą­żył w to desz­czowe wrze­śniowe po­po­łu­dnie, da­rem­nie pu­ka­jąc do drzwi i otrzy­mu­jąc wciąż te same od­mowne od­po­wie­dzi, co w znacz­nym stop­niu wy­ni­kało z faktu, że szedł po śla­dach swo­jego ko­legi po fa­chu, któ­remu za­pewne le­piej się po­wio­dło. Spo­cony, roz­cza­ro­wany i za­nie­po­ko­jony zbli­ża­jącą się bu­rzą za­po­wia­daną po­spiesz­nym kłę­bo­wi­skiem czar­nych chmur nad po­bli­skim wy­brze­żem, Conde go­tów był za­koń­czyć po­szu­ki­wa­nia, kal­ku­lu­jąc stratę czasu i zy­sków; bez spe­cjal­nego po­wodu ru­szył ulicą rów­no­le­głą do alei, gdzie po­wi­nien zła­pać sa­mo­chód na go­dziny – czy spodo­bała mu się ulica wy­sa­dzana drze­wami, czy chciał pójść na skróty, a może szedł, nie wie­dząc o tym, na spo­tka­nie swo­jego prze­zna­cze­nia? – i gdy tylko skrę­cił za róg, zo­ba­czył zmur­szały dom za­mknięty na trzy spu­sty, owiany gę­stą aurą opusz­cze­nia. W pierw­szym od­ru­chu po­my­ślał, że z po­wodu sa­mego wy­glądu to do­misz­cze za­pewne już zo­stało spe­ne­tro­wane przez ko­le­gów z branży, z re­guły bo­wiem tego typu domy oka­zy­wały się zy­skowne: chwa­lebna prze­szłość su­ge­ro­wała obec­ność bi­blio­teki z to­mami opra­wio­nymi w skórę, ża­ło­sna te­raź­niej­szość su­ge­ro­wała głód i roz­pacz, co zde­cy­do­wa­nie od­po­wia­dało na­bywcy ksią­żek. Dla­tego też, nie zwa­ża­jąc na mi­zerny uro­bek z ostat­nich ty­go­dni i duże praw­do­po­do­bień­stwo wcze­śniej­szej obec­no­ści kon­ku­ren­cji, Conde, kie­ro­wany nie­mal ir­ra­cjo­nal­nym im­pul­sem, otwo­rzył furtkę, prze­szedł przez ogród za­mie­niony w działkę wa­rzywną z ba­na­now­cami, za­go­nem ra­chi­tycz­nej ku­ku­ry­dzy i wy­bu­ja­łych pę­dów ba­ta­tów, wszedł po pię­ciu schod­kach pro­wa­dzą­cych do drzwi i nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­żej, za­stu­kał ko­łatką z za­śnie­dzia­łego brązu w drzwi z czar­nego nie­znisz­czal­nego ma­ho­niu, ostatni raz po­ma­lo­wa­nych za­pewne przed od­kry­ciem pe­ni­cy­liny.

– Dzień do­bry – po­wie­dział i przy­wo­łał na usta uprzejmy, pod­ręcz­ni­kowy uśmiech.

Ko­bieta, któ­rej wiek Conde oce­nił w prze­dziale mię­dzy sześć­dzie­siątką a sie­dem­dzie­siątką, nie ra­czyła go po­wi­tać, przy­glą­dała mu się je­dy­nie kry­tycz­nie, są­dząc za­pewne, że gość w po­staci do­mo­krążcy za­po­wiada coś wręcz prze­ciw­nego niż do­bry dzień. Ubrana była w szary szla­frok upstrzony pre­hi­sto­rycz­nymi tłu­stymi pla­mami, jej bez­barwne włosy ob­sy­py­wał łu­pież, nie­mal prze­zro­czy­stą skórę prze­ci­nały blade żyłki, a oczy wy­ra­żały bez­brzeżny smu­tek.

– Pro­szę wy­ba­czyć, że prze­szka­dzam... Zaj­muję się kup­nem i sprze­dażą uży­wa­nych ksią­żek – cią­gnął, wy­strze­ga­jąc się słowa „sta­rych” – i będę wdzięczny za in­for­ma­cję, czy coś pani wia­domo o...

Oto złoty śro­dek: to nie ty je­steś aż tak udu­piona, że mu­sisz sprze­dać swoją bi­blio­tekę czy też bi­blio­tekę ojca, ską­d­inąd dok­tora ze sław­nym ga­bi­ne­tem i ty­tu­łem pro­fe­sor­skim, czy też dziadka, być może na­wet se­na­tora re­pu­bliki, a może we­te­rana wo­jen o nie­pod­le­głość. Ale może wiesz kto, prawda?

Ko­bieta spra­wiała wra­że­nie osoby cał­ko­wi­cie uod­por­nio­nej na emo­cje i nie oka­zała żad­nego zdzi­wie­nia z po­wodu mi­sji przy­by­sza. Bez cie­nia lęku wpa­try­wała się w niego przez wlo­kące się nie­skoń­cze­nie se­kundy, a do­świad­cze­nie Ma­ria Con­dego pod­po­wia­dało mu, że w za­rdze­wia­łym z po­wodu nie­do­boru tłusz­czów i pro­tein umy­śle prze­zro­czy­stej ko­biety ro­dzi się ja­kaś de­cy­zja.

– Cóż – za­częła – prawdę mó­wiąc, nie, nie wiem, czy... Mój brat i ja za­sta­na­wia­li­śmy się... To Dio­ni­sio umó­wił się tu z pa­nem?

Conde do­strzegł świa­tełko na­dziei w tu­nelu i szu­kał go­rącz­kowo od­po­wie­dzi, ale jej nie zna­lazł. Czyżby do­brze tra­fił?

– Dio­ni­sio? Nie, nie...

– Mój brat – wy­ja­śniła zu­żyta ko­bieta. – Mamy tu bi­blio­tekę. Bar­dzo cenną, wie pan? Pro­szę wejść i się roz­go­ścić. Mo­men­cik... – Conde wy­czuł w jej gło­sie de­ter­mi­na­cję zdolną po­ko­nać wszel­kie ży­ciowe plagi.

Ko­bieta o zgnę­bio­nych oczach znik­nęła we­wnątrz domu, prze­cho­dząc przez coś na kształt por­tyku wspar­tego na dwóch to­skań­skich ko­lum­nach ze lśnią­cego czar­nego mar­muru prze­cię­tego zie­lon­ka­wymi żył­kami, a Conde ubo­le­wał nad swoją nie­wie­dzą do­ty­czącą nie­gdy­siej­szej ary­sto­kra­cji kre­ol­skiej, nie­wie­dzą, która nie po­zwo­liła mu zo­rien­to­wać się czy tylko do­my­ślić, kim byli pierwsi wła­ści­ciele tego mar­mu­ro­wego przy­bytku i czy ak­tu­alni wła­ści­ciele są ich spad­ko­bier­cami czy tylko be­ne­fi­cjen­tami po­re­wo­lu­cyj­nej da­ro­wi­zny. Sa­lon o ścia­nach gdzie­nie­gdzie za­ry­so­wa­nych, łusz­czą­cych się i po­kry­tych pla­mami wil­goci nie wy­glą­dał by­naj­mniej le­piej od sa­mego domu, a jed­nak za­cho­wał ślady daw­nej ma­je­sta­tycz­nej ele­gan­cji, po­zwa­la­ją­cej wy­obra­zić so­bie bo­gac­two uśpione na tych ścia­nach, te­raz po­pa­da­ją­cych w ru­inę. Wy­soki su­fit zwień­czony nie­bez­piecz­nie spróch­nia­łymi gzym­sami i spło­wiałe lam­pe­rie mu­siały być dzie­łem mi­strzów rę­ko­dziel­ni­ków, po­dob­nie jak dwa ogromne okna, w któ­rych, o dziwo, za­cho­wały się nie­tknięte ro­man­tyczne wi­traże z mo­ty­wami ry­cer­skimi, nie­wąt­pli­wie wy­ko­nane w Eu­ro­pie, ale prze­zna­czone, by za­ła­go­dzić i ubar­wić blask tro­pi­kal­nego lata. Me­ble, bar­dziej eklek­tyczne niż łą­czące w so­bie znane style, bar­dziej zu­żyte niż znisz­czone, ale wciąż so­lidne, wy­dzie­lały za­pach zdra­dza­jący ich wie­ko­wość, ale mar­mu­rowa po­sadzka z bia­łych i czar­nych płyt, przy­po­mi­na­jąca mon­stru­alną sza­chow­nicę, lśniła ra­do­sną czy­sto­ścią. Z boku sa­lonu dwoje strze­li­stych drzwi, zdob­nych w pro­sto­kątne krysz­ta­łowe lu­stra opra­wione w ramy z ciem­nego drewna, spo­mię­dzy za­cie­ków i spa­ty­nia­łych ro­zet od­zwier­cie­dlały nie­po­ko­jący ob­raz spu­sto­sze­nia i do­piero w tym mo­men­cie Conde zro­zu­miał wra­że­nie pew­nego de­fektu, ja­kie od­niósł, wcho­dząc do sa­lonu: ani na ścia­nach, ani na sto­łach, pół­kach i gzym­sach nie było żad­nej ozdoby, de­ko­ra­cji lub ob­razu zdol­nych prze­ła­mać tę prze­ra­ża­jącą pustkę. Do­my­ślił się, że wy­kwintna por­ce­lana, srebrne sztućce, krysz­ta­łowe ży­ran­dole i za­pewne też płótna z mar­twą na­turą na­da­jące nie­gdyś temu miej­scu splen­dor i har­mo­nię, nim jesz­cze przy­szedł czas na książki, zo­stały stąd usu­nięte i prze­zna­czone na po­trzeby żyw­no­ściowe, a te­raz, je­śli szczę­ście mu do­pi­sze, ten sam los spo­tka bi­blio­tekę, jak usły­szał, bar­dzo cenną.

Za­po­wie­dziana przez ko­bietę chwila prze­dłu­żyła się do do­brych kilku mi­nut; Conde za­pa­lił pa­pie­rosa, wy­trzą­sa­jąc po­piół przez okno, za któ­rym zo­ba­czył pierw­sze kro­ple wie­czor­nego desz­czu. Ko­bieta wró­ciła w to­wa­rzy­stwie star­szego o kilka lat męż­czy­zny, bez wąt­pie­nia na gra­nicy po­de­szłego wieku; był rów­nie wy­chu­dzony jak ona, o twa­rzy do­ma­ga­ją­cej się ogo­le­nia, a także, jak w wy­padku jego do­mnie­ma­nej sio­stry, trzech ka­lo­rycz­nych po­sił­ków dzien­nie.

– Mój brat – przed­sta­wiła go ko­bieta.

– Dio­ni­sio Fer­rero – po­wie­dział męż­czy­zna, a jego głos za­brzmiał mło­dziej, niż świad­czył o tym wy­gląd, po czym wy­cią­gnął dłoń o zro­go­wa­cia­łej skó­rze i brud­nych pa­znok­ciach.

– Ma­rio Conde. Ja...

– Sio­stra już mi po­wie­działa – uciął męż­czy­zna oschłym, jakby na­wy­kłym do roz­ka­zy­wa­nia to­nem, po czym wy­po­wie­dział bar­dziej po­le­ce­nie niż prośbę. – Pro­szę za mną.

Dio­ni­sio Fer­rero ru­szył w stronę lu­strza­nych drzwi, a Conde, po­dą­ża­jąc za nim, prze­ko­nał się, pa­trząc na swoje od­bi­cie w odra­pa­nym lu­strze, że nie­wiele różni się od szkie­le­to­wa­tych syl­we­tek ro­dzeń­stwa Fer­rero. Wy­cień­czona twarz zna­mio­nu­jąca liczne nie­mal bez­senne noce, wy­peł­nione dużą ilo­ścią rumu, i wy­chu­dzone ciało, które spra­wiało wra­że­nie, że uro­sło na nim ubra­nie. Dio­ni­sio z za­dzi­wia­jącą ener­gią otwo­rzył drzwi i Conde stra­cił z oczu swoje ża­ło­sne od­bi­cie; jed­no­cze­śnie prze­szył go dreszcz, zo­ba­czył bo­wiem przed sobą im­po­nu­jący rząd drew­nia­nych pó­łek za szkłem, na któ­rych pię­trzyły się aż pod wy­soki su­fit setki ksią­żek o po­ciem­nia­łych okład­kach, a na ich grzbie­tach zło­ciły się li­tery ty­tu­łów, które wy­szły zwy­cię­sko z walki z pod­stępną wil­go­cią i znu­żo­nym cza­sem.

Conde, z tru­dem ła­piąc od­dech, stał jak spa­ra­li­żo­wany w ob­li­czu tego cudu i do­piero po chwili ośmie­lił się zro­bić trzy ostrożne kroki. Prze­kra­cza­jąc próg, zo­rien­to­wał się ku swo­jemu zdu­mie­niu, że re­gały wy­peł­nione to­mami cią­gnęły się aż do końca po­miesz­cze­nia, zaj­mu­jąc całą jego prze­strzeń, mie­rzącą ja­kieś pięć na sie­dem me­trów. W tym wła­śnie mo­men­cie do­znał zro­zu­mia­łej w tych oko­licz­no­ściach sła­bo­ści i olśnie­nia i opa­dły go na­głe prze­czu­cia, wra­że­nia od­mienne od prze­ży­wa­nego do tej chwili bi­blio­fil­skiego i han­dlo­wego za­sko­cze­nia, które utwier­dziły go w prze­ko­na­niu, że w tym po­koju kryje się coś nad­zwy­czaj­nego i wręcz do­ma­ga­ją­cego się jego obec­no­ści.

– Jak się panu po­doba?

Przy­tło­czony na­po­rem prze­czuć i do­my­słów, Conde nie usły­szał py­ta­nia Dio­ni­sia.

– Pro­szę po­wie­dzieć, jak się panu po­doba – na­le­gał męż­czy­zna, który od­wró­cił się i sta­nął w za­sięgu wzroku Con­dego.

– Coś wspa­nia­łego – zdo­łał wresz­cie wy­krztu­sić, po­ru­sze­nie nie po­zwa­lało mu bo­wiem na wię­cej wo­bec wi­doku tej nad­zwy­czaj­nej żyły złota, któ­rej za­wsze się szuka, ale od­naj­duje je­dy­nie raz w ży­ciu. Albo wcale. Jego do­świad­cze­nie wo­łało, że tu z całą pew­no­ścią kryją się nie­wy­obra­żalne skarby i na­wet je­śli tylko pięć pro­cent zgro­ma­dzo­nych tu wo­lu­mi­nów przed­sta­wiało szcze­gólną war­tość, miał przed sobą dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści moż­li­wych klej­no­tów, które zdo­ła­łyby okieł­znać – lub cho­ciaż za­spo­koić na dłuż­szy czas – głód ro­dzeń­stwa Fer­rero i jego wła­sny.

Kiedy od­zy­skał wła­dzę w no­gach, pod­szedł do naj­bliż­szego rzu­ca­ją­cego mu wy­zwa­nie re­gału i nie pro­sząc o zgodę, otwo­rzył szklane drzwiczki. Przej­rzał kilka grzbie­tów pierw­szych z brzegu ksią­żek na wy­so­ko­ści swo­ich oczu i do­strzegł opra­wione w czer­wo­nawą skórę Kro­niki wojny na Ku­bie Miró Ar­gen­tera, pierw­sze wy­da­nie z roku 1911; ocie­ra­jąc spo­coną dłoń, wy­jął tom, gdzie zna­lazł de­dy­ka­cję pi­sa­rza-żoł­nie­rza: „Mo­jemu ser­decz­nemu przy­ja­cie­lowi, umi­ło­wa­nemu ge­ne­ra­łowi Se­ra­fi­nowi Mon­tes de Oca”. Obok Kro­nik stały dwa opa­słe i tak po­szu­ki­wane tomy In­deksu al­fa­be­tycz­nego i li­sty po­le­głych żoł­nie­rzy ku­bań­skiej ar­mii wy­zwo­leń­czej ge­ne­rała ma­jora Car­losa Ro­loffa w rzad­kiej i je­dy­nej edy­cji ha­wań­skiej z roku 1901, a po­tem Conde co­raz bar­dziej drżącą dło­nią wy­cią­gnął sto­jące obok tomy Uwag do­ty­czą­cych dzie­jów li­te­ra­tury i szkol­nic­twa pu­blicz­nego na wy­spie Kuba, dzieło kla­syka An­to­nia Ba­chil­ler y Mo­ra­les, wy­dane w Ha­wa­nie w la­tach 1859–1861. Po­gła­dził po­woli pal­cem okładkę po­wie­ści Plan­ta­cja kawy Do­minga Mal­pica de la Barca, opu­bli­ko­waną przez ha­wań­ską dru­kar­nię Los Ni­ños Hu­ér­fa­nos w 1890 roku, i ma­sywne, opra­wione w de­li­katną skórę grzbiety pię­ciu to­mów Hi­sto­rii nie­wol­nic­twa José An­to­nia Saco, wy­da­nych przez dru­kar­nię Alfa w roku 1936, a po­tem, jak na­wie­dzony, wy­ło­wił na­stępną książkę, na któ­rej grzbie­cie wid­niały tylko ini­cjały C.V., a kiedy ją otwo­rzył, ugięły się pod nim nogi, bo­wiem tak, to było pierw­sze wy­da­nie Dziew­czyny ze złotą strzałą, po­wie­ści Ci­rila Vil­la­verde, w owej pierw­szej i mi­tycz­nej edy­cji ha­wań­skiej opu­bli­ko­wa­nej przez słyn­nego dru­ka­rza Ra­mona Oliva w 1842 roku...

Conde miał wra­że­nie, że ten przy­by­tek jest za­gu­bio­nym w cza­sie sank­tu­arium, i po raz pierw­szy po­my­ślał, czy nie po­peł­nia aktu pro­fa­na­cji. De­li­kat­nie odło­żył na półkę każdą książkę, chło­nąc odu­rza­jącą woń do­by­wa­jącą się z otwar­tego re­gału. Pa­ro­krot­nie na­peł­nił płuca tym za­pa­chem i do­piero, gdy po­czuł prze­syt, za­mknął szklane drzwiczki. Usi­łu­jąc ukryć emo­cje, od­wró­cił się w stronę ro­dzeń­stwa Fer­rero i od­czy­tał na ich twa­rzach błysk na­dziei na od­mianę ży­cia wy­peł­nio­nego klę­skami.

– Dla­czego chce­cie pań­stwo sprze­dać te książki? – za­py­tał wbrew swoim za­sa­dom w ocze­ki­wa­niu na hi­sto­rię tej nad­zwy­czaj­nej bi­blio­teki: nikt świa­do­mie i po­spiesz­nie nie po­zbywa się ta­kiego skarbu (jak do­tąd zdą­żył wy­pa­trzeć za­le­d­wie kilka obie­cu­ją­cych klej­no­tów), chyba że poza gło­dem jest jesz­cze ja­kiś po­wód, który Conde pil­nie chciał po­znać.

– To długa hi­sto­ria i... – Dio­ni­sio Fer­rero za­wa­hał się pierw­szy raz, od­kąd zo­ba­czył Con­dego, ale wkrótce od­zy­skał swój wład­czy, nie­mal żoł­nier­ski ton. – Jesz­cze nie wiemy, czy się zde­cy­du­jemy. To za­leży od pań­skiej oferty. Na rynku an­ty­ków, jak pan wie, działa wielu ban­dy­tów... Dwóch było tu któ­re­goś dnia. Chcieli ku­pić od nas okna z wi­tra­żami i bez­czel­nie za­pro­po­no­wali za każde trzy­sta do­la­rów... Wzięli nas za idio­tów, a może są­dzili, że umie­ramy z głodu...

– Tak, ma pan ra­cję, jest wielu oszu­stów. Ale chciał­bym się do­wie­dzieć, dla­czego zde­cy­do­wali się pań­stwo sprze­dać książki wła­śnie te­raz...

Dio­ni­sio spoj­rzał na sio­strę, jakby nie zro­zu­miał py­ta­nia: czy ten fa­cet jest aż tak głupi, żeby o to py­tać? Conde od razu po­jął, w czym rzecz, uśmiech­nął się i sfor­mu­ło­wał ina­czej py­ta­nie, pró­bu­jąc po raz trzeci dać upust swo­jej cie­ka­wo­ści.

– Dla­czego do­tąd nie zde­cy­do­wali się pań­stwo na sprze­daż?

Prze­zro­czy­sta ko­bieta, wi­dać świa­doma jego ro­sną­cego ape­tytu, po­spie­szyła z od­po­wie­dzią.

– Z po­wodu mamy. Na­szej mamy – wy­ja­śniła. – Już wiele lat temu zo­bo­wią­zała się za­cho­wać ten księ­go­zbiór...

Conde do­my­ślił się, że stąpa po bar­dzo grzą­skim grun­cie, ale nie po­zo­sta­wało mu nic in­nego, jak brnąć da­lej.

– A pań­stwa mama...?

– Nie, nie umarła. Jest już bar­dzo sta­reńka. W tym roku koń­czy dzie­więć­dzie­siąt je­den lat. Bie­daczka jest...

Conde nie śmiał na­le­gać: pierw­sza część wy­zna­nia zo­stała wy­po­wie­dziana i cze­kał na drugą, która wi­siała w po­wie­trzu.

– Sta­ruszce tro­chę mie­sza się w gło­wie i... od dawna jest bar­dzo ner­wowa. A szcze­rze mó­wiąc, po­trze­bu­jemy tro­chę pie­nię­dzy – wy­rzu­cił z sie­bie Dio­ni­sio, wska­zu­jąc pal­cem książki. – Wie pan, jak to jest, z eme­ry­tury nie da się...

Conde przy­tak­nął; wo­dząc wzro­kiem w ślad za pal­cem męż­czy­zny, przy­glą­dał się re­ga­łom wy­peł­nio­nym książ­kami, utwier­dza­jąc się w prze­ko­na­niu, że prze­czu­cie i tym ra­zem go nie za­wio­dło, a on sam stoi wo­bec cze­goś ab­so­lut­nie nad­zwy­czaj­nego, co po­wo­duje kłu­cie pod le­wym sut­kiem i spo­tnie­nie dłoni, i za­sta­na­wia się, skąd u niego ta po­pę­dli­wość. Skoro już wie­dział, że ota­czają go bar­dzo cenne książki, to co tak upar­cie nie da­wało mu spo­koju? Czy po­wo­dem było do­mnie­mane ist­nie­nie ja­kiejś na­zbyt nie­ocze­ki­wa­nej książki? Czy gdzieś tam jest nie­praw­do­po­dobny wo­lu­min, o któ­rym ma­rzy każdy bi­blio­fil? To moż­liwe, to pewne, mó­wił so­bie, i je­żeli taka jest przy­czyna jego stanu du­cha, je­dy­nym roz­wią­za­niem bę­dzie przej­rze­nie od góry do dołu wszyst­kich pó­łek.

– Pro­szę wy­ba­czyć moją cie­ka­wość, ale... Od jak dawna ta bi­blio­teka stoi nie­na­ru­szona? – za­py­tał.

– Od ja­kichś czter­dzie­stu, czter­dzie­stu trzech lat – od­po­wie­działa ko­bieta, a Conde po­ki­wał głową nie­do­wie­rza­jąco.

– Przez tyle lat nie tra­fiła tu ani nie wy­szła stąd żadna książka?

– Ani jedna – wtrą­cił się Dio­ni­sio, prze­ko­nany za­pewne, że to stwier­dze­nie po­twier­dza war­tość zbio­rów. – Mama tylko pro­siła, że­by­śmy od­ku­rzali bi­blio­tekę raz w mie­siącu i to wy­łącz­nie mio­tełką z piór, o tak, od góry...

– Będę z pań­stwem szczery. – Conde wo­lał ich prze­strzec, świa­domy, że sprze­nie­wie­rza się naj­święt­szym za­sa­dom swo­jej pro­fe­sji. – Prze­czu­cie mi mówi, a ra­czej je­stem pe­wien, że są tu wo­lu­miny o du­żej war­to­ści, nie­które tak cenne, że nie mogą albo nie po­winny być sprze­dane... Za­raz wy­ja­śnię: cho­dzi mi o książki, zwłasz­cza ku­bań­skie, które nie po­winny opu­ścić Wy­spy, a tu nie­mal nikt nie za­płaci pań­stwu tyle, ile na­prawdę są warte. Tym bar­dziej Bi­blio­teka Na­ro­dowa. To, co po­wiem, kłóci się z moim in­te­re­sem, ale uwa­żam, że by­łoby prze­stęp­stwem sprze­da­nie ich ja­kie­muś cu­dzo­ziem­cowi, który wy­wie­zie je z kraju... a mó­wię o prze­stęp­stwie, bo by­łoby to nie tylko nie­wy­ba­czalne, ale wręcz zbrod­ni­cze, acz­kol­wiek te­raz to już nie­istotne. Je­żeli doj­dziemy do po­ro­zu­mie­nia, to do­ty­czyć ono bę­dzie ksią­żek da­ją­cych się sprze­dać, a je­śli pań­stwo po­tem zde­cy­dują się na sprze­daż naj­bar­dziej war­to­ścio­wych wo­lu­mi­nów, to już bez mo­jego udziału...

Dio­ni­sio wle­pił wzrok w Con­dego.

– Pro­szę przy­po­mnieć swoje na­zwi­sko...

– Ma­rio Conde.

– Ma­rio Conde – wolno sy­la­bi­zo­wał na­zwi­sko, jakby z jego brzmie­nia czer­pał ja­kąś god­ność, która w tym mo­men­cie była mu nie­zbędna. – Moja sio­stra i ja wy­pru­wa­li­śmy so­bie flaki dla tego kraju. Ja ry­zy­ko­wa­łem ży­cie i tu, i na­wet w An­goli. Cho­ciaż zdy­chał­bym z głodu, ni­czego po­dob­nego, o czym pan mówi, ni­gdy bym nie zro­bił, ani za ty­siąc, ani za dzie­sięć ty­sięcy pe­sos – tu od­wró­cił się w stronę sio­stry, szu­ka­jąc w niej ostat­niego schro­nie­nia dla swej dumy. – Prawda, Ama­lio?

– Oczy­wi­ście, Dio­ni­sio – za­pew­niła.

– Wi­dzę, że się ro­zu­miemy – przy­znał Conde, wzru­szony na­iw­no­ścią epic­kiego Dio­ni­sia, który kal­ku­lo­wał w pe­sos, gdy on ro­bił to samo, ale w do­la­rach. – Zróbmy tak. Wy­biorę dwa­dzie­ścia albo trzy­dzie­ści ksią­żek, które do­brze się sprze­da­dzą, cho­ciaż nie są szcze­gól­nie cenne. Odłożę je i ju­tro wrócę z pie­niędzmi. Po­tem przej­rzę do­kład­nie bi­blio­tekę, żeby po­wie­dzieć pań­stwu, ja­kie książki mnie in­te­re­sują, ja­kie nie za­in­te­re­sują żad­nego kupca i także ja­kie nie są na sprze­daż, a ści­ślej, w żad­nym wy­padku nie po­winny być spie­nię­żone. Zgoda? Naj­pierw jed­nak chciał­bym usły­szeć całą hi­sto­rię, je­śli nie ma­cie pań­stwo nic prze­ciwko temu... Prze­pra­szam, że na­le­gam, ale skoro w tej bi­blio­tece są tomy, które przed chwilą obej­rza­łem, i po­zo­staje ona nie­tknięta od czter­dzie­stu trzech lat...

Dio­ni­sio Fer­rero zer­k­nął na sio­strę, a ko­bieta o bez­barw­nej skó­rze wy­trzy­mała jego spoj­rze­nie, wciąż gry­ząc palce. Po­tem od­wró­ciła głowę w kie­runku Con­dego.

– Jaką hi­sto­rię? Bi­blio­teki czy po­wo­dów, dla któ­rych chcemy ją te­raz sprze­dać?

– A to nie jest hi­sto­ria ma­jąca ten sam po­czą­tek i ko­niec?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Wszyst­kie prze­kłady oraz przy­pisy w tej książce po­cho­dzą od tłu­ma­cza.