Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Porywająca opowieść o zabójstwie Lwa Trockiego!
Przypadkowe spotkanie na kubańskiej plaży daje początek wielowątkowej opowieści o losach trzech pozornie obcych sobie ludzi: początkującego pisarza, ideologa i wyszkolonego zabójcy. Wszyscy trzej kochają psy, lecz łączy ich o wiele więcej: życie naznaczone piętnem komunizmu, niszczącego jak huragan, który zmiata wszystko na swej drodze. Wątki historyczne (tułaczka Trockiego, zakończona jego tragiczną śmiercią w Meksyku, biografia jego zabójcy, Ramóna Mercadera) splatają się z fikcją, a historia kata i ofiary zyskuje nowy sens, gdy stopniowo zawładnie życiem trzeciego z bohaterów – Kubańczyka Ivána, który postanawia ją spisać. Rzeczywistość współczesnej Kuby, ogarnięta bratobójczym konfliktem Hiszpania i bezduszność stalinowskiego terroru w Związku Radzieckim stanowią tło tej fascynującej opowieści o destrukcyjnej sile ideologii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 932
3
– Tak. Powiedz mu, że tak.
Do końca swoich dni Ramón Mercader będzie pamiętał, że zaledwie na kilka sekund przed wypowiedzeniem słów, które miały odmienić jego życie, odczuł nieznośny ciężar ciszy zapadającej nagle w ogniu wojny. Łoskot bomb, huk wystrzałów i warkot silników, wrzaski rozkazów i jęki bólu towarzyszące mu od tygodni zlały się w jego umyśle w jeden odgłos życia, a owa głucha, niemal namacalna martwota stała się jeszcze bardziej niepokojąca, gdy zrozumiał, że za tą przelotną ciszą może się czaić eksplozja śmierci.
Przez lata odosobnienia, rozterek i wykluczenia, do których zawiedzie go te pięć słów, Ramón po wielekroć podejmie wyzwanie wyobraźni, imaginując sobie, jak by się potoczyły jego losy, gdyby wówczas powiedział „nie”. Uparcie będzie tworzył egzystencję równoległą, perypetie iście powieściowe, jakieś inne życie, w którym nigdy nie przestał nazywać się Ramón, być Ramonem, zachowywać się jak Ramón, może daleko od swojej ojczystej ziemi i swoich wspomnień, jak tylu ludzi z jego pokolenia, lecz zawsze pozostając Ramonem Mercaderem del Río, ciałem, a przede wszystkim – duszą.
Caridad zjawiła się kilka godzin przedtem razem z małym Luisem. Przyjechali z Barcelony przez Walencję wielkim fordem skonfiskowanym jakiemuś rozstrzelanemu arystokracie i oddanym do dyspozycji kierownictwa katalońskich komunistów. Przepustki, ozdobione podpisami otwierającymi drogę przez wszystkie republikańskie posterunki wojskowe, pozwoliły im dotrzeć bez większych przeszkód na to lesiste zbocze w Sierra de Guadarrama. Temperatura, kilka stopni poniżej zera, zmusiła ich do pozostania w aucie, gdzie czekali opatuleni kocami, wdychając dym z papierosów Caridad, od którego Luisa aż mdliło. Kiedy Ramón wyszedł na osłonięte drzewami miejsce spotkania, wściekły, bo podejrzewał, że matka, jak zwykle, zamierza wtrącać się w jego sprawy, czym uprzykrzała życie każdemu, kto z nią przestawał, jego braciszek Luis spał na tylnym siedzeniu, a Caridad z papierosem w ręku chodziła wokół auta, kopiąc kamyki i klnąc na chłód, który sprawiał, że z jej ust wydobywały się kłęby pary. Ujrzawszy Ramona, obrzuciła go swoim zielonym spojrzeniem, zimniejszym niż górska noc, on zaś przypomniał sobie, że od dnia, w którym ponad rok temu odnaleźli się ponownie, matka ani razu nie obdarzyła go jednym z tych wilgotnych pocałunków, jakie – kiedy był jeszcze dzieckiem – zwykła składać dokładnie w kąciku jego warg, podczas gdy słodki smak jej pachnącej anyżkiem śliny rozpływał się w ustach, budząc w nim upokarzające pragnienie, by jak najdłużej zachować ów aromat na języku, zanim rozpuści się bez śladu.
Nie widzieli się od miesięcy, odkąd Caridad, kurująca się z ran odniesionych w Albacete, wyjechała na polecenie partii do Meksyku, żeby wybłagać pomoc materialną i wsparcie moralne dla sprawy republikańskiej. Przez ten czas bardzo się zmieniła. Nie dlatego, że lewe ramię miała wciąż nie w pełni sprawne i pokaleczone odłamkami pocisku; i nie z powodu otrzymanej niedawno wiadomości o śmierci jej nastoletniego syna Pabla, którego sama wysłała na front do Madrytu, gdzie zginął pod gąsienicami włoskiego czołgu. Ramón czuł, że przyczyna tkwi znacznie głębiej, i miał się o tym przekonać jeszcze tej samej nocy, która stała się początkiem jego nowego życia.
– Od sześciu godzin tu na ciebie czekam. Już prawie świta, nie wytrzymam dłużej bez kawy – powitała go, rozgniatając niedopałek żołnierskim butem, po czym zerknęła na kudłatego psiaka, który przybiegł za Ramonem.
W oddali grzmiały działa, a z bezgwiezdnego nieba docierało okrążające ich zewsząd dudnienie samolotów. Spadnie śnieg? – pomyślał Ramón.
– Nie mogłem rzucić karabinu i przybiec – powiedział. – Jak się czujesz? A Luisito?
– Strasznie chciał się z tobą zobaczyć, dlatego go zabrałam. Czuję się dobrze. Czyj to pies?
Ramón uśmiechnął się i spojrzał na zwierzaka, który obwąchiwał opony forda.
– Żyje z nami w lesie. Przyczepił się do mnie jak rzep. Śliczny, prawda? – Przykucnął. – Pączek! – zawołał cicho i pies przybiegł, merdając ogonem. Ramón podrapał go za uszami i wyskubał z sierści suche źdźbła. Podniósł wzrok na matkę. – Po co przyjechałaś?
Caridad popatrzyła mu w oczy, długo, tak długo, że nie wytrzymał i odwrócił głowę. Wstał.
– Przysłali mnie, żebym cię o coś zapytała...
– Nie wierzę... Przyjechałaś tu tylko po to, żeby mnie o coś zapytać? – próbował zdobyć się na sarkazm.
– Właśnie tak. I to jest bardzo ważne pytanie, najważniejsze: co jesteś gotów zrobić dla obalenia frankistów i zwycięstwa socjalizmu?... Nie patrz tak na mnie, ja nie żartuję. Musimy to usłyszeć z twoich ust.
Ramón znowu się uśmiechnął, choć nie był to radosny uśmiech. Dlaczego o to pyta?
– Mówisz, jakbyś chciała mnie zwerbować. Kto musi? Partia?
– Najpierw odpowiedz, a potem ci wytłumaczę – odparła Caridad z powagą.
– Nie wiem, Caridad. Chyba to, co właśnie robię. Ryzykować życie, pracować dla Partii... Nie pozwolić, żeby te faszystowskie sukinsyny zajęły Madryt.
– To za mało – powiedziała.
– Jak to za mało? Co ty wygadujesz...
– Walczyć jest łatwo. Zginąć też... Tysiące ludzi walczą i giną... Twój brat Pablo... Ale czy byłbyś gotów wyrzec się wszystkiego? A kiedy mówię „wszystkiego”, to znaczy wszystkiego. Własnych marzeń, wszelkich skrupułów, samego siebie...
– Nic nie rozumiem, Caridad – powiedział Ramón szczerze, z rodzącą się w piersi paniką. – Mówisz to serio? Wyrażaj się jaśniej, z łaski swojej... Ja też nie mogę tu sterczeć całą noc. – Wskazał na górę, z której zszedł.
– Sądzę, że wyraziłam się już wystarczająco jasno – odparła i wyjęła kolejnego papierosa.
W chwili gdy pocierała zapałkę, niebo rozświetliła eksplozja, a tylne drzwi auta się otworzyły. Mały Luis nakryty kocem, ślizgając się na oblodzonej ziemi, podbiegł do Ramona. Uściskali się mocno.
– A niech to, Luisito, kawał chłopa z ciebie.
Luis pociągnął nosem, nie puszczając brata.
– A z ciebie kawał chudzielca. Można ci policzyć wszystkie kości.
– Wszystko ta cholerna wojna.
– To twój pies? Jak się nazywa?
– Pączek... Nie jest mój, ale tak jakby był. Przybłąkał się któregoś dnia...
Luis zagwizdał i zwierzak podbiegł.
– Szybko się uczy, jest taki kochany... Chcesz go zabrać? – Ramón pogłaskał młodszego brata po rozczochranej głowie i otarł mu palcami łzy.
Luis niepewnie zerknął na matkę.
– Teraz nie stać nas na psa – oznajmiła i zaciągnęła się zachłannie. – Czasem sami nie mamy co jeść.
– Pączek zjada tyle co nic – wtrącił Ramón i odruchowo wtulił głowę w ramiona, bo w oddali huknął jakiś pocisk. – Za to, co wydajesz na papierosy, można by wyżywić całą rodzinę.
– Moje papierosy to nie twoja sprawa... Idź, Luis, pobaw się z pieskiem, muszę porozmawiać z Ramonem – powiedziała Caridad i podeszła do dębu, którego liściom udało się przetrwać atak górskiej zimy.
Ramón też stanął pod drzewem i ponownie się uśmiechnął, patrząc, jak Luis bawi się z psem.
– Powiesz mi, po co przyjechałaś? Kto cię przysłał?
– Kotow. Chce ci coś zaproponować. To ważne – odparła, a on znów poczuł się uwięziony w zielonym krysztale jej spojrzenia.
– Kotow jest w Barcelonie?
– Chwilowo. Chce wiedzieć, czy jesteś gotów z nim pracować.
– W wojsku?
– Nie, chodzi o ważniejsze sprawy.
– Ważniejsze niż wojna?
– O wiele ważniejsze. Wojnę można wygrać albo przegrać, ale...
– Co ty wygadujesz, do kurwy nędzy! Nie możemy przegrać, Caridad. Z pomocą Sowietów i ludzi z Brygad Międzynarodowych wybijemy faszystów do nogi...
– Byłoby świetnie, ale powiedz mi... Naprawdę myślisz, że można wygrać wojnę w sytuacji, gdy trockiści puszczają oko do frankistów z sąsiedniego okopu, a anarchiści poddają pod głosowanie każdy rozkaz? Kotow chce, żebyś zajął się czymś rzeczywiście ważnym.
– Czyli?
Górą wstrząsnęła eksplozja, o wiele za blisko. Ramón instynktownie rzucił się, żeby osłonić Caridad własnym ciałem, i potoczyli się oboje po zamarzniętej ziemi.
– Chyba oszaleję. Czy te kutasy nigdy nie śpią? – powiedział na kolanach, otrzepując rękaw kurtki Caridad.
Przytrzymała jego rękę i schyliła się po dymiący niedopałek. Ramón pomógł jej wstać.
– Kotow uważa, że jesteś dobrym komunistą i możesz się przydać na tyłach.
– W Hiszpanii jest coraz więcej komunistów. Od kiedy Sowieci przysyłają żołnierzy i broń, ludzie patrzą na nas inaczej.
– Nie wierz w to, Ramón. Ludzie się nas boją, a wielu z nich się nie podobamy. To kraj idiotów, świętoszków i urodzonych faszystów.
Ramón patrzył, jak matka z furią wydmuchuje dym.
– No więc czego Kotow ode mnie chce?
– Już ci mówiłam: czegoś ważniejszego niż strzelanie z okopów pełnych wody i gówna.
– Nie mam pojęcia, o co może mu chodzić... Faszyści prą naprzód, a kiedy zajmą Madryt... – Ramón pokręcił głową i nagle poczuł lekki ucisk w piersi. – Kurwa, gdybym cię nie znał, powiedziałbym, że prosiłaś Kotowa, żeby mnie zabrał z frontu. Po tym, co się stało z Pablem...
– Ale mnie znasz – przerwała. – Wojny wygrywa się na wiele sposobów, powinieneś to wiedzieć... Ramón, jeszcze przed świtem muszę być daleko stąd. Czekam na odpowiedź.
Znał ją? Ramón popatrzył na matkę i zadał sobie pytanie, co zostało z tamtej wykwintnej i światowej kobiety, z którą razem z braćmi i ojcem spacerowali w niedzielne popołudnia po placu Katalońskim, wstępując do najmodniejszych restauracji albo do eleganckiej włoskiej lodziarni otwartej niedawno na promenadzie Gracia... Z tamtej kobiety nie zostało nic, pomyślał. Dzisiejsza Caridad była androginiczną istotą, śmierdzącą nikotyną i stęchłym potem, mówiła jak komisarz polityczny i myślała tylko o zadaniach Partii, o polityce Partii, o walce prowadzonej przez Partię.
Pogrążony w owych rozmyślaniach, nie zauważył, że po wybuchu, który obalił ich na ziemię, nad górami zagościła głęboka cisza: jakby świat, zmożony wyniszczeniem i bólem, zasnął. Ramón, tak długo zanurzony w wojennej wrzawie, stracił już chyba umiejętność słyszenia ciszy, gdyż w jego umyśle, zmąconym przez nadzieję powrotu, unosiło się w owej chwili wspomnienie żywiołowej Barcelony, skąd wyjechał przed kilkoma miesiącami, i ponętny obraz dziewczyny, która nadała jego życiu głęboki sens.
– Widziałaś się z Afryką? Dalej pracuje z Sowietami? – zapytał, zły na siebie za hormonalną słabość, której wciąż nie zdołał się wyzbyć.
– Ależ z ciebie hipokryta! Mięczak! Wrodziłeś się w ojca – powiedziała Caridad, zadowolona, że trafiła w słaby punkt.
Ramón poczuł, że w tej chwili nienawidzi matki, ale musiał jej przyznać rację: Afryka była dla niego jak nałóg.
– Pytałem, czy nadal jest w Barcelonie.
– Tak, tak... Zajmuje się doradcami. Kilka dni temu widziałam ją w „Kamieniołomie”[3].
Ramón zauważył, że papierosy Caridad są francuskie, mocno perfumowane, zupełnie inne niż cuchnąca machorka, którą ćmią jego koledzy z oddziału.
– Daj zapalić.
– Weź wszystkie... – Wręczyła mu paczkę. – Powiedz, Ramón... Mógłbyś się wyrzec tej kobiety?
Przeczuwał, że to pytanie kiedyś padnie i że będzie najtrudniejsze.
– Czego chce Kotow? – drążył, unikając odpowiedzi.
– Już ci mówiłam: oczekuje, że zerwiesz z tym wszystkim, co przez wieki wbijano nam do głowy po to tylko, żeby nas zniewolić.
Ramonowi zdawało się, że słyszy Afrykę. Miał wrażenie, jakby słowa Caridad wypływały ze szczytu kremlowskiej baszty, z tych samych kart Kapitału, z których czerpała Afryka. I dopiero wówczas spostrzegł ciszę spowijającą ich już od dobrych kilku minut. Caridad to Afryka, Afryka to Caridad, a on teraz, na ich żądanie, miał zrezygnować ze wszystkiego, czym dotąd był, podczas gdy owa bolesna, krucha cisza osiadała na jego sumieniu, nabrzmiała lękiem, że za chwilę może zostać rozerwany przez pocisk, kulę, granat, na razie jeszcze przyczajone, lecz już gotowe dopaść go znienacka, by rozszarpać jego życie. Zrozumiał, że bardziej niż podstępnych pomruków wojny, bardziej niż jej złowrogiego ryku boi się owej niepokojącej ciszy, i zapragnął znaleźć się od niej jak najdalej. Dlatego nieświadomy jeszcze, że od tych kilku słów zależy jego los, powiedział:
– Tak. Powiedz mu, że tak.
Caridad się uśmiechnęła. Ujęła w dłonie twarz syna i ze zdradziecką precyzją złożyła niespieszny pocałunek w kąciku jego warg. Tym razem nie odnalazł w jej ślinie zapachu anyżku ani nawet ginu, którym uczcili swoje poprzednie spotkanie: wyczuł jedynie mdlącą słodycz tytoniu i kwaśny odór niestrawności.
– Za kilka dni odwołają cię do Barcelony. Będziemy na ciebie czekać. Twoje życie się zmieni, Ramón. Bardzo – powiedziała i otrzepała się z resztek ziemi. – Muszę już jechać. Świta.
Ramón, jakby nieświadomy wagi tych słów, splunął na bok i zapalił papierosa. Odprowadził Caridad do samochodu, z którego wysiadł Luis z Pączkiem na rękach.
– Wypuść psa i pożegnaj się z Ramonem.
Luis usłuchał i przytulił się do brata.
– Niedługo spotkamy się w Barcelonie. Pójdziemy zapisać cię do Młodzieżówki. Skończyłeś już chyba czternaście lat?
Luisowi zabłysły oczy.
– I wezmą mnie do wojska? Wszyscy komuniści wstępują do Armii Ludowej...
– Nie tak szybko, Luisillo. – Ramón się uśmiechnął i przycisnął go mocniej do siebie. Ponad głową chłopca uchwycił znów dziwnie zamyślone spojrzenie Caridad. Umknął przed niepewnością, jaką budziły w nim oczy matki, i odwróciwszy wzrok, dostrzegł w pierwszych promieniach dnia kamienną, wrogą bryłę Escorialu. – Patrz, Luisito, Escorial. Stacjonuję po drugiej stronie, na tamtym zboczu.
– I zawsze jest tak zimno?
– Zimno jak diabli.
– Jedziemy. Wsiadaj, Luis – przerwała im Caridad.
Chłopiec zasalutował bratu, obszedł samochód i usadowił się na przednim siedzeniu.
– Jeżeli będziesz się widziała z Afryką, powiedz jej, że wkrótce przyjadę – szepnął Ramón.
Caridad otworzyła drzwi, lecz po chwili znów je zatrzasnęła.
– Nie muszę chyba mówić, Ramón, że ta rozmowa jest tajna. Od tej chwili wbij sobie do głowy, że być gotowym wyrzec się wszystkiego to nie slogan, to sposób życia. – Zobaczył, że matka rozpina wojskową kurtkę i wyjmuje spod niej lśniącego brauninga. Podeszła kilka kroków i nie patrząc na syna, zapytała: – Jesteś pewien, że dasz radę?
– Tak – powiedział Ramón w chwili, gdy wybuch bomby rozświetlił dalekie górskie zbocze, a Caridad wycelowała starannie i nie dając mu czasu na reakcję, wystrzeliła prosto w łepek Pączka. Psiak poturlał się odrzucony podmuchem kuli i znieruchomiał, sztywniejąc w mroźnym porannym powietrzu Sierra de Guadarrama.
Przypisy