Jak tata przemierzał Afrykę - Ota Pavel - ebook
NOWOŚĆ

Jak tata przemierzał Afrykę ebook

Ota Pavel

4,5

Opis

Ota Pavel jest mistrzem w wywoływaniu uśmiechu, łez i tego szczególnego ciepła w okolicy serca. W jego książkach zawsze nawet pozornie zwyczajna codzienność wzrusza, a ludzie, zwierzęta, miejsca i zdarzenia zmieniają się nagle w magię.

 

Tym razem Pavel zabierze nas w wędrówkę po czeskich i słowackich górach, po Pradze oraz po egzotycznej Afryce, a jednocześnie znów pozwoli zajrzeć w głąb swojej wrażliwej duszy. Nie zabraknie również tekstów o sporcie oraz opowiadań poświęconych tacie autora - jednemu z najbardziej charakterystycznych i charyzmatycznych bohaterów literatury czeskiej!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 173

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ligea1313

Dobrze spędzony czas

fajna
00



Tytuł oryginału: Jak šel táta Afrikou

Copyright © Ota Pavel – heirs c/o DILIA, 1994

Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2024

All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.

Książka została wydana dzięki wsparciu finansowemu Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej.

Projekt okładki: Radosław Bączkowski, Quite Studio

Redakcja: Klaudia Kościelska

Korekta: Ewa Żak

Wydawca:

Stara Szkoła Sp. z o.o.

Rudno 16, 56-100 Wołów

[email protected]

www.stara-szkola.com

ISBN: 978-83-67889-34-6

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek

Ota Pavel o sobie samym

Zanim zacząłem pracować w radiu, imałem się różnych zajęć. Pracowałem w kopalni, potem sprzedawałem spinki do pończoch, a w czasach kiedy Arnoszt Lustig kolegował się z moim bratem Jurkiem, grałem w hokeja i sprzedawałem lep na muchy.

Lustig powiedział mojemu tacie:

– Przecież nie możemy pozwolić na to, żeby do końca życia sprzedawał lep na muchy. Zrobimy z niego króla reportażu sportowego, a może nawet pisarza.

Wiedział, że bardzo interesuję się sportem. Codziennie czytałem w prasie wszystkie rubryki sportowe. Ale poza tym nie czytałem niczego. Do dziewiętnastego roku życia ograniczałem się do Tarzana i jednej serii dla dzieci. A to było za mało nawet jak na dziennikarza, o pisarzu nie wspominając. Ale Lustig nie widział w tym żadnego problemu.

Mój początek w radiu był niesamowity i fantastyczny. Arnoszt nie powiedział o mnie żadnemu kierownikowi, tylko uprosił redaktorów sportowych, czyli Janka Horę i Edka Koukala, żeby przyjęli mnie do redakcji w roli pomocnika. Darmowego. Było strasznie, ale wiele się tam nauczyłem. Hora pisał zwięźle, natomiast Koukal niezwykle kwieciście. Kiedy więc pisałem tak jak Hora, Koukal się wściekał. A kiedy tak jak Koukal – wściekał się Hora. Przepracowałem tak trzy miesiące. I dopiero po tych trzech miesiącach Arnoszt zabrał mnie na pierwszą naradę redakcyjną.

Siedziały tam same tuzy: Aszkenazy, Cincibus, Suledrova, Prochazka. Przewodziła im Mery Kotatkova. Lustig był znany z tego, że siadywał na dywanie, prawie pod stołem. Natomiast ja wszedłem ze strachu pod stół. Całkowicie. W połowie narady Mery spytała:

– Kto znowu wlazł pod ten stół? Wyłaź!

Więc wypełzłem z powrotem na światło dnia, a nogi miałem jak z waty. Mery wskazała na mnie i spytała:

– Kto to jest?

Arnoszt odparł:

– No przecież nasz nowy redaktor sportowy. Pracuje tu już trzy miesiące!

Wszyscy zaczęli się gromko śmiać, ale Mery jęknęła, bo rzeczywiście wyglądałem raczej jak hokeista lub sprzedawca lepu na muchy. Potem pokręciła głową i powiedziała zrezygnowana:

– A ja o niczym nie wiem!

Później podpisali ze mną umowę i dostałem pierwszą redaktorską pensję. Po trzech miesiącach przestałem pracować za darmo i całkowicie straciłem szansę na zostanie mistrzem świata w sprzedaży lepu na muchy.

Wywiad z sobą samym

Byłem górnikiem, dziennikarzem, a teraz piszę książki. Dziennikarstwo to wymagający fach, ale jakimś dziwnym trafem czasem mi go teraz brakuje. Lubię wywiady, rozmowy. Kiedy nie mam akurat nic lepszego do roboty, a żadni dziennikarze przecież mnie nie odwiedzają, sam zadaję sobie pytania i sam udzielam na nie odpowiedzi.

Mówię:

A: Dzień dobry. I sam sobie odpowiadam:

B: Dzień dobry. I tak dalej:

A: Chciałbym zapytać, co jest dla wędkarzy najpiękniejsze na świecie.

B: Dla mnie najpiękniejsze jest to, że moja żona Wiera uwielbia ryby. W garnku. Nie protestuje, kiedy kupuję najdroższy sprzęt do oszukiwania ryb. Na Boże Narodzenie nie dostaję od niej ciepłej bielizny ani swetrów, tylko kołowrotki, jeździ dla mnie nawet do sklepu wędkarskiego na Smichovie po czerwone i pachnące dżdżownice kompostowe. Ponadto często sama wygania mnie nad rzekę, a nawet budzi rano, żebym nie zaspał. Ubóstwia ryby jak kot lub jak pewien pies znad Berounki, warujący przy wędce i zawsze wyczuwający, że ryba zaraz połknie przynętę i spławik zadrży. Ten pies też zaczyna wtedy drżeć, macha ogonem, a kiedy jego pan rzuca mu rybę, on natychmiast ją zjada. Żona lubiąca ryby to dla wędkarzy skarb, szczególnie jeśli nigdy nie opuszcza jej wiara, że mąż w końcu coś złowi. To jest po prostu najpiękniejsza cecha mojej żony.

A: Czy pan też jada ryby? A jeśli tak, to czy sam je pan piecze?

B: Jadam i bardzo lubię. Ostatnimi czasy nie piekę i nie smażę. Mam wrażenie, że na patelni czy na blasze, panierowane, podsmażane czy podpiekane tracą swój smak na rzecz innego, obcego. Szczupaki, sandacze, a czasem nawet karpie gotuję więc przez około dziesięć, piętnaście minut w osolonej wodzie. Potem nakładam je na podłużny półmisek, posypuję siekaną pietruszką, dodaję ziemniaki, jeśli akurat są, to młode, i polewam masłem. Wszyscy stołownicy nakładają sobie rybę i dodatki dużą łyżką i widelcem, a ryby są lekkie jak wino, które oczywiście podaję do takiego posiłku.

A: Ile kosztuje pana kilogram ryb, panie wędkarzu?

B: Mogę to z łatwością policzyć. Za pozwolenie w zeszłym roku zapłaciłem trzysta koron, a za wędkę i kołowrotek Noris Shakespeare (niezawodny jak szwajcarski zegarek) – pięćset. Do tego trzeba doliczyć ciężarki, haczyki, błystki i suszony chleb dla ryb oraz kilka innych rzeczy. Czyli w ubiegłym roku poszło na to łącznie około tysiąca koron. Oczywiście ktoś wydaje mniej, a ktoś więcej, ale mnie to kosztuje około tysiąca. Ale muszę od razu powiedzieć, że nie chodzę na ryby zbyt często. W tym roku złowiłem jakieś pięć kilogramów ryb, w tym dwa najlepsze okazy: dużego karpia u pana Liskovca, na Lipnie we Frymburku i porządnego węgorza w Żelivce. Mówiąc „porządnego”, nie mam oczywiście na myśli tego, że węgorz dobrze się prowadził, bo tego nie wiem. Chodzi mi wyłącznie o jego rozmiary. Długość i szerokość. Zatem kilogram ryb kosztował mnie dwieście koron. Były to prawdopodobnie najdroższe ryby w Europie Środkowej. Za taką forsę mógłbym pewnie sprowadzić sobie z Kanady żywe łososie, transportowane do nas drogą lotniczą, a konkretnie samolotem Douglas 8.

A: Czy po tych smutnych doświadczeniach skończy pan z wędkarstwem?

B: Bynajmniej. Wykupiłem już sobie kolejne pozwolenie.

A: Pewnie w naszych rzekach jest mało ryb?

B: W naszych rzekach jest całe morze ryb!

A: Zatem dlaczego złowił pan tylko pięć kilo?

B: Potwierdziło się już wielokrotnie, że w naszych rzekach roi się od ryb. Mawiało się: „w tej wodzie pływają już tylko stare garnki”, a gdy ulegała skażeniu, powierzchnia dosłownie pokrywała się smutnymi, białymi ciałami. Ale ryby robią się z każdym rokiem coraz bardziej inteligentne i coraz cwańsze. Przywykły do fantastycznego i coraz lepszego sprzętu wędkarskiego. Ponadto od lat straszą je turyści, auta i motocykle, więc są ostrożniejsze. Dziś jest tak, że najmądrzejsi wędkarze łapią najgłupsze ryby. Głupi i jeszcze głupsi wędkarze, tacy jak na przykład ja, łowią niewiele albo wcale. Natomiast najsprytniejszych ryb nie złapie nikt. Dlatego rosną, być może tylko w naszych snach, do olbrzymich rozmiarów i wagi. Nikt nigdy nie widział ich martwych i mało kto widział je żywe. Raz widzieliśmy w jeziorze Vransko suma pływającego tuż pod powierzchnią i wyglądającego jak torpeda. Większość wędkarzy widzi raz lub dwa razy w życiu w jeziorze lub rzece olbrzymią rybę, jakby nie z tego świata. Płynie niczym kłoda, nie zwraca uwagi na żadne przynęty i wydaje się, że za chwilę spojrzy na brzeg i powie: ludzie, nie nabieram się na takie nędzne sztuczki. Za każdym razem gdy szykuję się nad wodę, myślę o tym, że złowię dużą rybę. Zbliżam się do czterdziestki, ale wciąż nie złapałem swojego rybiego mamuta. Złowiłem szczupaka, który miał dobre sześć kilo. Ale na pewno potraficie sobie wyobrazić, ile z tego podrósł przez te dwadzieścia lat i ile tak naprawdę wówczas ważył. A tego mamuta już prawdopodobnie nie złowię, a zanim umrę, przypnę sobie na łożu śmierci ten austriacki medal, który kupiłem na pchlim targu, „Za zasługi” dla tego, kto był dla mnie najlepszy i kto miał do tych moich ryb największą cierpliwość. I dopiero wtedy moje życie się zakończy. Czy będzie źle? Nie będzie. Przez całe życie nie opuszcza mnie nadzieja, a życie z nadzieją jest piękne. A może jednak kiedyś zatnę w jeziorze rybę, która będzie ciągać mnie wraz z łódką od brzegu do brzegu, silna tak, że pociągnęłaby nawet parowiec.

A: A o czym pan marzy, panie wędkarzu?

B: Marzę o tym, żeby każdy człowiek w Czechach i na Morawach, a może nawet na Słowacji mógł sobie za sto czy dwieście koron kupić pozwolenie na wszystkie wody tego kraju. Obecnie wody są podzielone na różne księstwa jak w feudalizmie. Idzie się do miejscowego kierownika gospodarki rybnej, a jego nie ma w domu. Podobnie przy drugiej i przy trzeciej próbie. Oczywiście trzeba się do niego wybierać z butelką wina. Człowiek już jest cały w nerwach, urlop mu ucieka, żona mogłaby spytać: i po co kupowałeś ten kołowrotek Noris? A kiedy już wreszcie się tego kierownika zastaje, butelki wina nie przyjmuje, honorowo, mówi, że pozwolenia dla przyjezdnych już się skończyły tak jak przydziały dolarów dla wyjeżdżających na Zachód. I robi przy tym taką dziwaczną minę. Przez te dwadzieścia lat załatwiania pozwoleń po całym kraju przeżyłem już sporo proszenia się i poniżeń. Lecz pragnienie wędkowania jest silniejsze niż honor, a niektórzy z tych panów dobrze to wiedzą. Muszę jednak powiedzieć, że nie wszyscy są nieprzyjemni. Poznałem również świetnych kierowników i urzędników skorych do poświęceń. Ale też takich, którzy wydają, to znaczy sprzedają, pozwolenia, ale zarybiają głównie stawy nimi nieobjęte. Niepisane hasło „obcym wstęp wzbroniony” przypomina pewne hasło z czasów wojny… W zeszłym roku dziesiątek jezior nie obejmowało nawet pozwolenie za trzysta koron, tak zwane ministerialne. Są u nas jeziora tylko dla kominiarzy, dyplomatów, kierowców traktorów czy żołnierzy. To trochę tak, jakby prażanie wpuszczali na Hradczany tylko określoną liczbę osób, coś by im tam pokazali, ale Złotą Uliczkę zostawiliby dla siebie. Lecz oczywiście ten problem jest bardziej złożony, druga strona również ma rację, twierdząc, że niektórzy mieszkańcy stolicy nie potrafią zachować się nad wodą. Ktoś mądry powinien coś z tym zrobić. Uzyskiwanie pozwoleń wymaga wielu próśb i znajomości, a ponadto wiąże się z lekceważeniem i nierównością, czyli rzeczami, które nie mają z tym naszym pięknym wędkarstwem nic wspólnego.

A: Jedno zdanie na koniec?

B: Wędkarstwo to nauka.

Czy wędkarstwo to sport?

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Od redakcji

Przy zapisie nazw geograficznych zostały zastosowane ich powszechnie znane polskie odpowiedniki, o ile takie istnieją. W pozostałych przypadkach zapis został dokonany na podstawie zasad z poniższych punktów 1, 2, 3. Podobnie zapisano imiona i nazwiska bohaterów.

1) č, š, ž, ř jako cz, sz, ż, rz

2) á, é, í, ľ, ň, ó, ť, ú, ý jako a, e, i, l, ni, o, t, u, y

3) v – w niezmiennej formie

Puchar od Pana Boga to zbiór opowiadań, w których sport stanowi pretekst do opowieści o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości, przyjaźni i pasji. Ota Pavel pisze o zwycięstwach i porażkach równie ujmująco jak o sarnach i rybach.

Doskonała lektura dla czytelników ceniących szczerość, wrażliwość i piękno.

„Może każdy z nas dostanie puchar od Pana Boga, ale będą one różnej wielkości, w zależności od tego, jak zachowywaliśmy się na tym świecie. Jeden będzie zrobiony na przykład z nieba. Inny ze złotych gwiazd. A jeszcze inny z Drogi Mlecznej".

fragment

W 2021 roku mija pół wieku od pierwszego wydania Śmierci pięknych saren, zbioru opowiadań, który podbił serca czytelników i na stałe wpisał się do kanonu literatury światowej.

Za co tak bardzo kochamy Otę Pavla? Co sprawia, że kilka dekad po jego przedwczesnej śmierci wciąż sięgamy po jego książki? Z pewnością są to zawarte w tych tekstach ponadczasowe wartości: miłość, przyjaźń, rodzina i przyroda, a także podszyte delikatnym humorem nostalgia i bezradność wobec przemijającego świata i czasu. Lecz najważniejsza jest być może ta, tak charakterystyczna dla Pavla, magia życia, nieuchwytna, utkana ze słów i przypominająca, że każdy nasz dzień, nawet nie najpiękniejszy, ma olbrzymią wartość, którą jednak musimy odnaleźć przede wszystkim w naszych sercach.

Po raz pierwszy Śmierć pięknych saren ukazuje się w Polsce w wersji autorskiej, bez cenzury.

Dwunastoletnia Basia, jej starsza siostra Kasia oraz rodzice tworzą na pozór typową i szczęśliwą rodzinę. Jednak pod powłoką tak zwanej normalności skrywają się wzajemne pretensje, problemy i brak zrozumienia. Dojrzewająca Basia odkrywa w sobie talent plastyczny, lecz im bardziej próbuje żyć w zgodzie z własną naturą, tym usilniej

Czy tak młoda dziewczyna ma szansę ucieczki z życiowej pułapki? Czy jako społeczeństwo wykształciliśmy odpowiedni system pomocy dzieciom? Czy przepaść między córką a rodzicami jest możliwa do przeskoczenia?

Petra Dvořáková, jedna z najważniejszych czeskich pisarek współczesnych, bezkompromisowo porusza ważne tematy społeczne, ubierając je w świetną fabułę. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy pragną znaleźć klucz do świata dziecięcych emocji.

Wśród czytelników Wron duże kontrowersje wywołuje zakończenie powieści, otwarte i pozostawiające pole do interpretacji. Co tak naprawdę wydarzyło się w scenie końcowej? Co mogło się wydarzyć?

Jestem głód to opowieść z wyraźnymi motywami autobiografi cznymi. Wychowująca się w opresyjnej rodzinie dziewczynka uzdolniona plastycznie poszukuje własnej drogi, własnych uczuć, własnego ja. Wie, że aby pozostać sobą i nie zatracić się w dusznej relacji z matką, musi uciec, dokądkolwiek i jak najszybciej. Podczas lektury przeżyjemy z nią trzydzieści dwa lata pełne rozterek, wzlotów i upadków. Wraz z nią będziemy dojrzewać, kochać, rodzić, cieszyć się i cierpieć. Wpuści nas do swojego intymnego świata tak daleko, jak tylko było to możliwe. A to wszystko, podobnie jak we Wronach, ku przestrodze nas wszystkich.

Ksiąki z cyklu

ARYSTOKRATKA

Osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię. Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobra zabawę. Evžen Bocek mistrzowsko bawi się konwencja, serwując gagi i humor sytuacyjny, za które pokochały go setki tysięcy czytelników!

Najlepszy sitcom literacki ostatnich lat

EVŽEN BOČEK (1966) jest kasztelanem na zamku w Miloticach. Debiutował w 1999 r. powieścią Dziennik kasztelana. W 2012 r. ukazała się w Czechach Ostatnia arystokratka, która zdobyła duże uznanie wśród czytelników. Dotychczas sprzedano ponad 300 tys. egz. serii o Arystokratce. Jest jednym z najpopularniejszych czeskich pisarzy współczesnych.

Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?

Jedna z najzabawniejszych książek XXI wieku!

Kostkowie, zamiast kultywować szlacheckie tradycje, muszą zmierzyć się z morawską rzeczywistością, która bardzo odbiega od ich wyobrażeń o życiu arystokracji. Kilogramy antydepresantów i hektolitry orzechówki nie rozwiązują pojawiających się problemów. Tymczasem na zamku nieuchronnie rozpoczyna się dochodowy sezon turystyczny, a nikt, łącznie ze służbą, nie przywykł do ciężkiej pracy…

Rozpoczynają się wakacje, a załoga zamku Kostka ma nadzieję na najlepszy sezon w historii. Lecz złośliwy los jak zwykle niweczy wszystkie plany. Arystokratka Maria, kucharka pani Cicha, kasztelan Józef i ogrodnik pan Spock zapraszają na kolejną odsłonę swoich przygód. Błyskotliwe dialogi, humor sytuacyjny i wiele zaskakujących zwrotów akcji – warto odwiedzić mieszkańców Kostki po raz trzeci!

Spokój na zamku zostaje zakłócony. Personel musi zmierzyć się z falą przestępstw przetaczających się przez wy darzeń można zachować dobry nowe wątki i kolejna dawka doskonałej rozrywki.

Piąta część waszej ulubionej serii literackiej. Kolejne przygody arystokratki Marii, jej rodziców oraz zwariowanego personelu zamku Kostka.

Maria Kostka otrzymuje zaproszenie na pewien dwór królewski! Jednak początkowa radość ostatniej arystokratki szybko mija, gdy okazuje się, że wyjazd wiąże się z wieloma prozaicznymi problemami. Trzeba wybrać delegację spośród najdziwniejszej załogi zamkowej na świecie oraz przygotować ją do dalekiej eskapady!

Kogo Maria zabierze ze sobą na dwór królewski? Czy podróż przebiegnie zgodnie z planem? Jak przedstawiciele zamku Kostka zostaną przyjęci przez poważne koronowane głowy? I najważniejsze: czy Maria wreszcie zaręczy się z Maksem? Czy może wręcz przeciwnie?

Ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy gwarantuje świetną rozrywkę. Zapraszamy do zamku Kostka.

Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.

Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość?

Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.

Szczelina zdobyła najważniejszą słowacką nagrodę literacką ANASOFT LITERA w kategorii NAGRODA CZYTELNIKÓW!

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Ota Pavel o sobie samym
Wywiad z sobą samym
Czy wędkarstwo to sport?
Nie zamieniłbym na riwierę
Szosa maratończyków
Głębokie źródełko
Dla kogo wieniec laurowy?
Jedzcie kiszoną kapustę
Postawcie pomnik szmacianej piłce
Pisanie to moja praca
Będziesz mieć w dzbanku czystą wodę
Karkonosze
Beskidy
Niżne Tatry
Tatry Wysokie
Gdy smażyliśmy opieńki
Niezawoalowane piękno
Wypad w Tatry