Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
63 osoby interesują się tą książką
W 2021 roku mija pół wieku od pierwszego wydania Śmierci pięknych saren, zbioru opowiadań, który podbił serca czytelników i na stałe wpisał się do kanonu literatury światowej.
Za co tak bardzo kochamy Otę Pavla? Co sprawia, że kilka dekad po jego przedwczesnej śmierci wciąż sięgamy po jego książki? Z pewnością są to zawarte w tych tekstach ponadczasowe wartości: miłość, przyjaźń, rodzina i przyroda, a także podszyte delikatnym humorem nostalgia i bezradność wobec przemijającego świata i czasu. Lecz najważniejsza jest być może ta, tak charakterystyczna dla Pavla, magia życia, nieuchwytna, utkana ze słów i przypominająca, że każdy nasz dzień, nawet nie najpiękniejszy, ma olbrzymią wartość, którą jednak musimy odnaleźć przede wszystkim w naszych sercach.
Opowiadania z niniejszego tomu napisał autor doświadczony ciężką, wieloletnią chorobą. Ota Pavel prawdopodobnie przeczuwał, iż tworzy najważniejsze dzieło swojego życia. Czy spodziewał się, że przetrwa ono wszystkie przemiany, do których doszło na świecie w ciągu ostatniego półwiecza?
Po raz pierwszy Śmierć pięknych saren ukazuje się w Polsce w wersji autorskiej, bez cenzury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mamie, która miała za męża mojego tatę
Przed wojną moja mama bardzo pragnęła pojechać do Włoch. Nawet nie po to, żeby na własne oczy zobaczyć rzeźby Michała Anioła i obrazy Leonarda da Vinci. Dużo bardziej marzyła jej się kąpiel w ciepłym morzu. Mama bowiem pochodziła z Drzynia pod Kladnem, a tam był tylko taki biedniutki kaczy staw, pokryty gęstą, zieloną rzęsą wodną, więc w dzieciństwie nie miała możliwości nacieszenia się wodą. Dlatego wiosną zawsze pytała męża:
– Leoszku, pojedziemy w tym roku?
Mój tata Leon zazwyczaj odpowiadał, że akurat w tym roku zbytnio nas na to nie stać, i przekonywał, że nad Berounką pod Krzywoklatem jest dużo lepiej. Bo głowę mojego taty zaprzątały zgoła inne sprawy. Do jego głównych zainteresowań należały handel i ryby. W obu odnosił wyjątkowe sukcesy, lecz rybom zawsze dawał pierwszeństwo, i to zwykle kosztem naszej rodziny oraz szwedzkiej firmy Elektrolux, w której pracował jako obwoźny sprzedawca lodówek i odkurzaczy. Często wręcz ulatniał się z podróży handlowych. Zazwyczaj zaszywał się wtedy nad Berounką i z najlepszym przyjacielem, przewoźnikiem Karolem Proszkiem, łowili szczupaki na okonki.
Szczytowym przejawem taty miłości do ryb była decyzja o zakupieniu dla naszej rodziny stawu wraz z karpiami. Twierdził, że dzięki temu zyskamy nie tylko własne karpie, ale ponadto zarobimy na nich podczas wyłowu mnóstwo pieniędzy. Mama patrzyła na to przedsięwzięcie sceptycznie i prosiła, żeby tata z niego zrezygnował, bo to nie jego branża. Ale nie protestowała zbyt stanowczo, bo w takich sytuacjach tata zazwyczaj sporo krzyczał, spytała więc tylko, czy za te pieniądze nie powinni raczej pojechać do Włoch. Tata nawet nie odpowiedział, tylko posłał żonie odmowne spojrzenie. Był bowiem przekonany, że zna się na handlu lepiej niż ona i wszyscy jej wierzący krewni razem wzięci. To jego spojrzenie zawierało tysiąclecia mądrości przodków oraz prosty fakt, że przecież za pieniądze zarobione na karpiach pojedziemy do Włoch z całą rodziną, nawet tą dalszą. Muszę dodać, że tego mama obawiała się najbardziej.
A tata poszukiwał stawu. Wyobrażał go sobie z wielkim rozmarzeniem. Staw otoczony pochylonymi wierzbami, na jego powierzchni tu i ówdzie sercowate nenufary z żółtymi kielichami, a w przeszywanej promieniami słońca wodzie karpie wielkie jak cielaki. Tata podążał za tą wizją niczym pszczoła za pyłkiem. Objechał dużą część kraju, ale nigdzie nie znalazł odpowiedniego stawu na sprzedaż.
Dopiero w Kroczehlawach przyszedł do niego znajomy, doktor Wacławik – wysoki, barczysty facet z wąsikiem pod nosem. Pan doktor powiedział tacie, który miał wówczas, Bóg jeden wie z jakiej racji, tytuł inspektora:
– Panie inspektorze, może chciałby pan kupić moje ryby?
W tatę jakby trafił piorun.
– A za ile, panie doktorze?
– Dziesięć tysięcy. Przyniosę rachunek, żeby pan zobaczył, ile zapłaciłem kilka lat temu za narybek. Oczywiście od tego czasu karpie znacznie podrosły. Zresztą sam się pan przekona.
A tata na to:
– Panie doktorze, ja panu wierzę.
A pan doktor:
– Chodźmy, przynajmniej pokażę panu te okazy.
A kiedy tak szli, mojego tatę ogarnęła pewność, że to świetny biznes. Dobrze znał to przeczucie, często podpowiadało mu ono, gdzie sprzeda lodówkę, gdzie odkurzacz, a do których drzwi nie warto nawet pukać. Zawsze miał smykałkę do interesów i w tym wybranym stawie i pływających w nim brzuchatych karpiach również węszył duży zysk.
Zatrzymali się na grobli, a doktor Wacławik pozwolił tacie przez chwilę delektować się widokiem. Roztaczał się tam niewielki prostokątny staw. Jasnozielone wierzby na brzegach nurzały gałęzie w spokojnej wodzie, a tu i ówdzie na powierzchni unosiły się żółtokwietne nenufary. Tata westchnął, a jego przyjaciel, doktor Wacławik, oświadczył podniośle:
– A teraz karpie.
Wyjął z kieszeni bułkę. Rozłamał ją i połowę wrzucił do wody. Uśmiechał się przy tym pewny siebie, a tata nie spuszczał bułki z oczu. Nagle woda się rozstąpiła, wyłoniło się duże żółte ciało, a olbrzymia paszcza zrobiła: KŁAP! Bułka zniknęła. Tata jęknął zachwycony:
– Boże święty, on ma przynajmniej z pięć kilo.
A pan doktor odparł znacząco:
– Sześć.
Klamka zapadła. Tata przyjechał do domu po wszystkie nasze oszczędności, a mama mogła się pocieszać tylko tym, że będziemy mieć staw z własnymi karpiami. Jego jedynym minusem była duża odległość od Pragi.
Lecz od tamtej chwili tata często promieniał, uśmiechał się, zapatrzony gdzieś w dal, a mama mawiała wówczas, że on znów jest myślami przy karpiach w Kroczehlawach.
Mama zawsze miała zrozumienie dla słabostek taty i prowadziła z nim teraz niekończące się rozmowy o tym, jak też te karpie im tam rosną. Tata zacierał ręce i mówił:
– Herminko, fortunę na nich zbijemy. Fortunę!
Nie wiedziałem, co to jest fortuna, ale musiało to być coś pięknego i dużego, bo tata uśmiechał się błogo i głaskał mamę po ręce.
Zbliżała się jesień, a wraz z nią wyłów naszego pierwszego stawu. Wszyscy, choć przede wszystkim oczywiście tata, szykowaliśmy się na ten dzień jak na wielkie święto. Tata wziął wolne w firmie Elektrolux. Pan dyrektor spytał:
– Znów na ryby? Znów na ryby? Kiedyś to pana zgubi, panie inspektorze.
Mama specjalnie na tę okazję kupiła sobie twarzowy płaszcz z kowerkotu. Musiała zaprosić swoich szwagrów robotników, Karola Pokrzywę i Karola Zgrozę. Obaj byli znani z wilczego apetytu. Dostali proste zadanie: mieli pilnować na grobli, żeby nikt nie ukradł wyłowionych karpi. Przyjechali nad staw z rodzinami. Mój tata sprowadził na wyłów zawodowego rybaka, pana Szczygła z Pragi. Przyjechał on z ośmioma mężczyznami, ubranymi od stóp do głów w gumowe kombinezony. Pan Szczygieł, człowiek silny, stary i doświadczony, nade wszystko wielbił porządek. To, co odbyło się na grobli tego idyllicznego stawu z wierzbami i nenufarami, przypominało raczej atak wojskowy na nieznanego wroga niż wyłów. Na grobli stały dwie transportowe pragi S5T, a w ich skrzyniach ładunkowych spoczywały butle z tlenem oraz zbiorniki do przewożenia karpi. Po grobli kroczyli cicho gumowi mężczyźni i rozkładali sieci.
Ze stawu wypływała woda, a tata, przeczuwając znaczny zarobek ze sprzedaży ryb obiecanych już zakładowi przetwórstwa rybnego Vaňha, hojnie częstował gości.
Na drugie śniadanie podano ciepłe kiełbaski oraz bułki. I dwie skrzynki piwa.
Na obiad udano się do restauracji pana Niejadalnego. Nastroje poprawiały się z każdym kolejnym piwem. Tylko tata nie pił, nigdy nie przepadał za alkoholem.
O trzeciej po południu na grobli zebrał się już tłum gapiów, a w stawie pozostało niewiele wody.
Pan Szczygieł dał sygnał do ataku. Jeden z rybaków zatrąbił na złotej trąbce i zaczęli ciągnąć. Sieć wygięła się w duży łuk. Bojki kołysały się na wodzie niczym kaczki. Pan Szczygieł wydawał rozkazy, a gumowe postaci podobne do marionetek na sznureczkach ruszały rękami tam i z powrotem. Napięcie wśród widzów rosło z każdą chwilą zbliżającą ich do kulminacji.
Łuk z karpiami skurczył się do niewielkiego kręgu. Na powierzchni powinny się w tej chwili ukazać fale i kłębowisko ryb, ale nic takiego się nie stało. Tata, dobrze znający to zjawisko rybackie, zbladł, a na czoło wystąpiły mu krople potu.
Rybacy zawężali krąg, aż wreszcie bojki ze wszystkich stron połączyły się ze sobą. Sieć najwyraźniej była pusta. Choć nie! Na granicy błota i wody coś pluskało. Pan Szczygieł wprawnie wyłowił zdobycz podbierakiem i podniósł ją wysoko. Karp! I to jaki! Tata go poznał, jęknął, a grobla wybuchnęła gromkim śmiechem. Śmiali się wszyscy oprócz mojej mamy i mojego taty.
Mama przeżywała ten wstyd szczególnie mocno. Wprawdzie długo mieszkała w Drzyniu, ale Kroczehlawy były jej rodzinnym miastem. Przytulała nas do siebie i szeptała:
– Moje biedne dzieci. Gdybyście wiedziały, jakiego macie ojca!
Tymczasem tata zbiegł do stawu, stał nad próbującą zaczerpnąć powietrza rybą i przyglądał się jej, jakby po raz pierwszy w życiu widział karpia. Pan doktor Wacławik nie kłamał, karp ważył dużo więcej niż sześć kilo. Znacznie przytył, od kiedy tata kupił staw.
Tata pognał do willi pana doktora Wacławika z mocnym postanowieniem załatwienia tej sprawy po boksersku, tak jak podpatrzył to u pana Franciszka Nekolnego.
Otworzyła mu służąca.
– Pan doktor wyjechał z jaśnie panią na urlop do Włoch.
– W takim razie pojechali za moje pieniądze. I to do Włoch!
Tego dnia mieliśmy na kolację karpia. Mama naturalnie nie odzywała się do taty, a kiedy on w furii oświadczył: „Skoro za niego zapłaciliśmy, to go sobie zjemy, dzieci", odparła wściekle, że nawet kolega taty, pan Rotszyld, uznałby taką kolację za dość kosztowną. I zapewne miała rację. Prawdopodobnie był to najdroższy karp nie tylko w Czechosłowacji, ale nawet w całej Europie. Łącznie z pieniędzmi wydanymi na wyłów stawu kosztował mojego tatę równe jedenaście i pół tysiąca koron, a za taką kwotę mielibyśmy – jak nie omieszkała zauważyć mama na koniec kolacji – żywe łososie przywiezione z Kanady.
Wtedy złość taty się ulotniła i już nie próbował wyzywać pana Wacławika na pojedynek bokserski.
Minęło wiele lat. Tata sprzedawał lodówki oraz odkurzacze i jeździł na ryby nad Berounkę.
Kiedyś, gdy siedział w swoim biurze przy Konwiktorskiej, ktoś zapukał do drzwi. Tata powiedział: „Proszę!" – i wszedł… pan doktor Wacławik. Tata natychmiast poczerwieniał, chciał się nań rzucić z pięściami, ale potem się uspokoił. Spostrzegł też, że doktor już zgolił wąsik.
Pan doktor świergotał:
– Panie inspektorze, panie inspektorze, jak się pan miewa? Nie widzieliśmy się kopę lat.
Tata chciał powiedzieć, że miewa się świetnie, bo ciągle je te karpie, które sprzedał mu pan doktor, lecz milczał. Coś mu mówiło, żeby poczekać i że najważniejszy moment dopiero nadejdzie. Pan doktor Wacławik wyjawił, że jego żona chciałaby mieć lodówkę.
– Pomyślałem więc o panu, panie inspektorze, bo wiem, że pan najlepiej nam doradzi. Przecież pochodzimy z tych samych okolic.
I uśmiechnął się do taty.
– Oczywiście, panie doktorze, przecież to moja branża – zaszczebiotał tata i dodał szybko: – Polecam panu typ GV, system Platr-Munsters z marmurową płytą na górze, cena: dziesięć tysięcy trzysta pięćdziesiąt koron.
Pan doktor Wacławik nie miał najmniejszego pojęcia o cudownym systemie Platr-Munsters, ale przytakiwał gorliwie. Tata wstał, zaprowadził go do magazynu i pokazał mu lodówkę, a on był nią zachwycony, ponadto bardzo podobała mu się ta marmurowa płyta. Potem wrócili do biura, tata poczęstował gościa koniakiem, świetnie im się rozmawiało, pan doktor Wacławik opowiadał, kto się rozwiódł, kto ożenił, kto urodził i kto umarł w Kroczehlawach, a tata sypał jak z rękawa żydowskimi anegdotami o panach Khonie i Abelesie. Gdy pan doktor miał już po tym koniaku trochę w czubie, tata obiecał mu, że firma przywiezie lodówkę najpóźniej za trzy dni, ale zapłacić trzeba już teraz. Pan doktor odparł, że nie ma przy sobie tyle pieniędzy, ale pójdzie do banku. Po godzinie wrócił, zapłacił tacie za lodówkę, a tata wystawił mu pokwitowanie.
Kiedy doktor wyszedł, tata wezwał do siebie magazyniera Szczypawkę.
– Masz tam jakąś starą, wycofaną lodówkę?
– Jedna na pewno się znajdzie.
Potem tata poprosił pana lakiernika Kuczerę o jej polakierowanie, wyciągnięcie z niej układu chłodzącego i pozostawienie pustej obudowy. Następnie umieścił ją w oryginalnym opakowaniu, opatrzył naklejką MADE IN SWEDEN i znów z żalem pomyślał, że ten staw w Kroczehlawach też na pierwszy rzut oka wyglądał tak pięknie, obrośnięty wierzbami i pokryty żółtymi nenufarami. A żeby trochę uśmierzyć ból pana doktora Wacławika, tata kazał dołączyć do obudowy tę marmurową płytę. Lodówkę posłano do Kroczehlaw.
Pan doktor wezwał z Libuszyna montażystę Beznoska, żeby podłączył urządzenie. A montażysta podobno uciekł, wołając z przerażeniem, że nie chce mieć z tym nic wspólnego.
Pan doktor Wacławik natychmiast zadzwonił do mojego taty i krzyczał:
– Panie inspektorze, ta lodówka nie ma żadnego mechanizmu! Przysłał mi pan tylko obudowę. Klatkę dla królików już mam. Kolejnej nie potrzebuję!
– No cóż, panie doktorze, na to nic nie poradzimy. Tak samo jak z tym stawem. Też był pusty, choć poza tym przepiękny.
I odłożył słuchawkę.
Pan doktor Wacławik nie przyjechał wtedy do Pragi, by załatwić tę sprawę z tatą po boksersku. Nie złożył też żadnej skargi. Ale tamten wieczór był chyba u Wacławików równie smutny jak u nas ten po wyłowie naszego stawu. Przecież pan doktor Wacławik kupił sobie najdroższą klatkę dla królików nie tylko w Czechach, lecz także w całej Europie Środkowej.
Dyrektor generalny firmy Elektrolux, pan Franciszek Koralik, dla którego pracował mój tata, był bogaczem. Miał trzydzieści tysięcy koron stałej pensji, willę na Orzechowce, co rok nowe amerykańskie auto, był bezdzietny, a w dzielnicy Chuchle mieściła się jego prywatna stadnina Frako (Franciszek Koralik) wraz z cudownymi końmi, również firmy Elektrolux, a do nich angielskimi dżokejami.
Lecz tata twierdził, że pan Koralik to przede wszystkim gangster, a główny dowód na to stanowi jego żona Irma, której w ogóle nie był godzien. Bo pani Irma bardzo podobała się mojemu tacie. Jak na Żydówkę miała niezwykle jasne włosy i błękitne oczy, trochę niżej przepięknie uformowane piersi, prężące się pod imponującymi tkaninami, takimi jak atłas czy szantung, oraz jędrny, krągły tyłeczek. Dorodnością dorównywała klaczom ze stadniny męża, a na jej cudownej twarzy często pojawiała się mina natchnionej inteligentki, co imponowało tacie najbardziej. On robił błędy ortograficzne nawet w najprostszych słowach, ponieważ w młodości został wyrzucony ze szkoły za wiele wybryków, a kroplą, która wówczas przelała czarę, było ciśnięcie w wychowawcę, pana Lukesza, kałamarzem pełnym atramentu.
Nasza mama wiedziała o potajemnej miłości taty, ale zbytnio się nią nie przejmowała. Stwierdziła, że szanse taty są równie nikłe jak prawdopodobieństwo, że zdobędzie on Mount Everest. Miał przecież na karku nas (trzech chłopaków), nie posiadał koni ani amerykańskiego wozu i znał się tylko na piłce nożnej, boksie oraz rybach, co z pewnością nie mogłoby wywrzeć na pani Irmie żadnego wrażenia. Poza tym przeszłość mojego taty była ogólnie znana. Zanim przeszedł do słynnej szwedzkiej firmy Elektrolux, sprzedawał urządzenia gaśnicze domowej roboty Tutankamen. Wszyscy wiedzieli, że po użyciu gaśnicy Tutankamen spłonęła niejedna fabryka. Gdzieś kiedyś tata opowiedział również komuś, jak żyliśmy w tamtych czasach, i ta wieść rozniosła się po Pradze. A mieszkaliśmy wówczas w wioseczce pośród lasów niedaleko Mariańskich Łaźni i jedliśmy tylko solone grzyby bez jajek i chleb ze zdrową cebulą.
Lecz oto stał się cud. Od chwili gdy ów pan Franciszek Koralik powiedział: „Przyjmujemy pana jako przedstawiciela handlowego" – na nieboskłonie zaczęła wschodzić szczęśliwa gwiazda taty.
Musiało się to stać wkrótce po tym, jak przyjęto tatę na próbę do filii firmy Elektrolux w Pilźnie i dość nieufnie powierzono mu jeden odkurzacz w drewnianym kuferku. Tata nie dostał wtedy diety, więc musiał iść z tym kuferkiem do Rokycan, bo nie było go stać na pociąg. W Rokycanach stał przez dwie godziny na rynku, zanim odważył się zapukać do pierwszego klienta i po raz pierwszy wypowiedzieć wyuczoną formułkę, którą powtarzał sobie przez całą drogę z Pilzna:
– Jestem przedstawicielem firmy Elektrolux i sprzedaję odkurzacze z napisem MADE IN SWEDEN.
Ten pan taty nie wyrzucił. A nawet zamówił jeden odkurzacz. Tamtego dnia tata sprzedał w Rokycanach jeszcze cztery odkurzacze, co było wówczas dla nowicjusza wielkim osiągnięciem, ponieważ ludzie od wieków byli przyzwyczajeni do miotły i szufelki, a odkurzacz za dwa tysiące koron uważali przeważnie za wynalazek diabła i coś całkowicie zbytecznego. Z Rokycan tata pojechał za pożyczone pieniądze do Radnic (gdzie wujek lekarz polecił go swoim pacjentom) i do Przybramia. Wszędzie powtarzał wyuczoną formułkę, po czym następowała prezentacja sprzętu, uśmiechy, komplementy, wychwalanie. W dziesięć dni sprzedał trzydzieści jeden odkurzaczy. W Pilźnie nikt nie mógł w to uwierzyć. A kiedy przekonali się tam, że to prawda, zawieźli tatę do Pragi niczym objawienie. Gdy szedł korytarzem w siedzibie głównej, otwierały się drzwi i pracownicy szeptali między sobą, wskazując go palcem. Zaprowadzili go do dyrektora generalnego Koralika, a tam czekała już jego jasnowłosa i jasnooka żona Irma. Spojrzała na mojego przestraszonego ojca rozmarzonym wzrokiem, podała mu drobną dłoń i powiedziała:
– Gratuluję panu.
A mój tata znalazł się w siódmym niebie i od razu pomyślał, że to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział. Na pożegnanie pocałował tę jej drobną dłoń, jąkając się z nadmiaru szczęścia, a kiedy wyszedł, poprzysiągł sobie, że dla tej firmy i dla tej kobiety będzie pracować ze wszystkich sił.
I tak też uczynił.
Firma Elektrolux ubiła na moim tacie świetny interes. Szybko potwierdziło się, że jest on wręcz stworzony do sprzedawania odkurzaczy i lodówek. Trudno zgadnąć, na czym polegał jego fenomen, ale tata okazał się w tej branży geniuszem, a przecież prawdziwy talent trudno rozpoznać nawet wśród geniuszów w dziedzinie sztuki, a co dopiero w sprzedaży odkurzaczy. W oczach mojego taty lśniły wesołość, smutek i pokora, a przede wszystkim urok eleganckiego i przystojnego mężczyzny. Był uparty i bezczelny, ale zawsze w granicach dobrego smaku. Tylko złe języki konkurentów powtarzały o nim tę starą, wyświechtaną frazę, że wyrzucają go drzwiami, a on wraca oknem. Wkrótce został mistrzem kraju firmy Elektrolux. Firma miała swoich mistrzów sprzedaży na całym świecie, tak jak wyłania się mistrzów w piłce nożnej lub w pływaniu. Dyrektor generalny Franciszek Koralik wręczył tacie podczas uroczystości złoty zegarek MOVADO z podwójną kopertą i efektownie wygrawerowanym napisem 1. MIEJSCE. Pani Irma podała tacie drobną dłoń i powiedziała:
– Gratuluję panu.
I uśmiechnęła się do taty, a on najwyraźniej nie zrozumiał, że to tylko taki towarzyski uśmiech, nieprzekraczający granic poufałości. Zdopingowany wygrał kolejny złoty zegarek MOVADO, również z podwójną kopertą, i wszystko wskazywało na to, że może zostać niepokonanym mistrzem całego świata w firmie Elektrolux. Wznosił się ku niepojętym szczytom, napędzała go wizja zdobycia pięknej pani Irmy. Nasza mama była oczywiście niezwykle zadowolona, wiodło się nam cudownie. Urządziliśmy mieszkanie, nakupiliśmy ubrań, zapełniliśmy spiżarnię, jadaliśmy frykasy u Lipperta. A kiedy już mieliśmy wszystko, co najpotrzebniejsze, mama powiedziała nam:
– Chłopcy, niedługo tata pewnie zacznie dokazywać.
I tak też się stało. Wystroił się jak dandys. Na Příkopie u Meindla-Mecelasa kupił sobie angielski strój, buty u Poppera-Krasy przy Wodiczki, natomiast u Księcia nabył płaszcz z ręcznie tkanego materiału homespun. Był to wówczas bardzo drogi materiał. Korzystając z jego właściwości, tata jakby od niechcenia prezentował klientom, a raz także pani Irmie, drobne sztuczki: wbijał w niego ołówek, tak że wystawała tylko połowa, potem go wyciągał, a materiał się scalał. I – żebym nie zapomniał – w tamtych czasach strzygł się i golił u jednego z najlepszych praskich fryzjerów, pana Webera w pasażu Alfa. Szczytem tatowych ekstrawagancji okazał się amerykański samochód. Wprawdzie nie najnowszy, ale amerykański, marki Buick, z podwójnymi reflektorami i płóciennym dachem, sześciocylindrowy, spalający dwadzieścia sześć litrów na sto kilometrów. Mama załamała ręce i lamentowała:
– Leoszku, co my poczniemy z takim dużym autem? I kto będzie nim kierować?
– Ja – odparł pewny siebie tata, choć wiedział, że to nie może się ziścić, czymkolwiek bowiem w życiu kierował, kończyło się to katastrofą.
A z rozmiarów auta doskonale zdawał sobie sprawę. Nawet pan dyrektor generalny nie miał tak dużego wozu, ale właśnie o to chodziło. Kierowanie tym autem okazało się niezmiernie trudne, więc musieliśmy załatwić sobie na niedziele szofera Antka Walentę. Był to wysoki blondyn, sympatyczny, miał do mojego taty anielską cierpliwość i woził nas przez Lany do Krzywoklatu, gdzie łowiliśmy ryby. Mój tata siedział obok niego i nieustannie doradzał mu, co ma robić. Każdy inny szofer by tatę zabił, ale Antek Walenta tylko się uśmiechał. Pewnego razu tata namówił go, żeby pozwolił mu przejechać właśnie przez Lany:
– Anteczku, pokaż no, też chciałbym sobie trochę pokierować przy zamku pana prezydenta.
Mama głośno protestowała z tylnego siedzenia, ale na próżno. Tata wparował w zakręt przed zamkiem z takim impetem, że oczywiście nie wyrobił i staranował panu prezydentowi zieloną bramę. Wyciągnęły nas stamtąd krowy, a nasze amerykańskie cacko na jakiś czas opuściło czeskie szosy.
Naturalnie dyrektor generalny pan Koralik jakoś dowiedział się o naszej niedzielnej wizycie u pana prezydenta i nazajutrz spytał mojego tatę z uśmiechem:
– Jak się sprawuje pański buick?
– Doskonale – odparł sucho tata i po raz pierwszy bardzo się wściekł na swojego szefa.
Patrzył na jego ogoloną twarz za biurkiem, widział jego głowę między ramami obrazów, a w każdym biurze wszystko krzyczało do taty: „Koralik, Koralik, Koralik!". Po jakimś czasie tata zaczął go wręcz nienawidzić. A im bardziej rosła jego niechęć, tym bardziej wielbił tę bez wątpienia cierpiącą panią Irmę i jej współczuł.
Tyle że mój tata wciąż był tylko komiwojażerem, chociaż miał płaszcz z homespunu i amerykańskiego buicka. Lecz jakoś nie potrafił zrozumieć własnej pozycji. A pani Irma wciąż kupowała do swojej willi na Orzechowce pieski, najdroższą porcelanę Rosenthala i miśnieńską oraz oryginalne holenderskie radia Philips. Patrzyła z góry na losy mojego nieszczęsnego taty, dobrze wiedząc, że robi do niej maślane oczy.
Jednak tata postanowił, że osiągnie to, co zamierzył, że będzie się piąć coraz wyżej i wyżej i że zostanie niepokonanym mistrzem całego świata.
I rzeczywiście mu się to udało.
W sprzedaży odkurzaczy i lodówek wyprzedził komiwojażerów z pięćdziesięciu pięciu innych krajów, a przecież tylko w samej Japonii Elektrolux miał dwa tysiące sprzedawców walczących o ten tytuł. Zdobył go tata, a drugie miejsce zajął pewien handlowiec z Buenos Aires. Tata sprzedał największą liczbę odkurzaczy, a robił to często w sposób wręcz niewiarygodny. Sprzedał odkurzacz rolnikom w Nesuchyni, choć we wsi nie było jeszcze prądu. Oczywiście obiecał, że pomoże im doprowadzić sieć energetyczną, ale nigdy tego nie uczynił. Sprzedał odkurzacz swojemu szkolnemu wychowawcy, panu Lukeszowi, w którego w dzieciństwie cisnął kałamarzem, a także wachmistrzowi Króliczkowi, który przyłapał go kiedyś na kłusownictwie i zabrał mu strzelbę. Przekonał premiera Malypetra, że musi zakupić lodówkę, a doktorowi Edwardowi Beneszowi wcisnął aż dwie.
W hotelu Alcron wręczono tacie tytuł mistrza świata. Złoty medal przypiął mu do klapy prezes spółki, pan Venegreen (przyleciał specjalnie na to wydarzenie z Londynu). Całą ceremonię filmował amerykański Fox (operator przyleciał ze Stanów Zjednoczonych). Mój tata znikąd nie przyleciał, tylko przyjechał wraz z mamą tramwajem (nasz buick wciąż stał rozwalony).
Na bankiecie podano jako przystawkę pieczone kurczaki. Wszyscy się z nimi zmagali, tylko nie mój tata. Wziął widelec, mama nie zdążyła go powstrzymać, zastukał nim w kieliszek, dzięki czemu w sali zapanowała cisza, i oświadczył:
– A teraz pokażę wam, jak je się u nas w Busztiehradzie.
Chwycił kurczaka w dłoń, wgryzł się w niego, a pozostali poszli za jego przykładem. Komiwojażerowie, a zjechało się ich tu trzystu, szeptali nawet słowa uznania w stylu:
– Ale to równy chłop, ten Popper.
Lecz u szczytu stołu zapanowała grobowa cisza. Prezes Venegreen i dyrektorowie generalni wciąż dłubali w kurczaku widelcami i nożami, a pan Koralik i pani Irma wymienili znaczące spojrzenia i one mówiły wszystko o moim tacie. On też to zrozumiał, gdy zerknął na panią Irmę, spodziewając się, jako mistrz świata, uznania. I owszem, uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nie oznaczał nic więcej niż przedtem, a ponadto jej źrenice zostały naznaczone tym pieczonym kurczakiem, wciąż dzierżonym przez ojca w prawej dłoni. Dopiero wówczas tata ujrzał przepaść dzielącą jego i panią Irmę i pojął, że jej nie przeskoczy, choćby nawet sprzedał odkurzacz samemu Panu Bogu. I troszkę posmutniał, nie rozweseliły go nawet lodowe słonie podawane pod koniec bankietu, chociaż je uwielbiał.
Ale wkrótce wydarzyło się coś dziwnego i niespodziewanego, dzięki czemu, jak mawiają sportowcy, tata wrócił do gry.
W Pradze mieszkał malarz Vratislav Nechleba, słynny i poważany jak mało który z żyjących artystów. Znajomość z nim oznaczała wejście na wyższy szczebel w hierarchii społecznej, natomiast przyjaźń… O nie, o niej zwykły śmiertelnik nie mógł nawet marzyć, głównie dlatego, że pan Nechleba zachowywał się dość ekscentrycznie i trzymał ludzi na dystans.
I właśnie ten pan, niski, długowłosy, podszedł na praskich targach przemysłowych do stoiska mojego taty, sprzedającego tam lodówki, i się przedstawił:
– Moja godność Nechleba.
Naturalnie tata nie miał pojęcia, kim jest Nechleba, znał tylko nazwiska mistrzów boksu od czasów Heřmánka i Nekolnego, ale skinął głową na znak, że wszystko jasne. Pan Nechleba zmrużył oczy pod gęstymi brwiami, uśmiechnął się, wskazał na lodówki i rzekł:
– Jestem zainteresowany tym wynalazkiem. Niech mnie pan odwiedzi, drogi panie, w akademii.
A zatem tata udał się do akademii i powiedział portierowi:
– Ponoć pracuje tu niejaki pan Nechleba.
– Owszem, to nasz pan profesor. Atelier na pierwszym piętrze.
Tata wszedł na piętro, zadzwonił, a drzwi otworzył mu właśnie ten niski pan z długimi włosami.
– A, to pan, drogi panie. Proszę chwilę poczekać. Muszę coś dokończyć.
Tata usiadł w skórzanym fotelu i przez chwilę obserwował, jak pan profesor ulepsza pędzlem twarz człowieka wyglądającego jak rozczochrany wariat. Mężczyzna na obrazie nie podobał się mojemu tacie. Emanował z niego jakiś wewnętrzny niepokój, mój tata czuł się źle, patrząc na niego, więc rozejrzał się po pomieszczeniu. Ujrzał dziesiątki obrazów na sztalugach, ścianach i tak po prostu opartych o ścianę. Spoglądali z nich prezydenci, artyści, przedstawiciele finansjery, postaci biblijne. Przed tatą otworzył się nagle nowy świat, te obramowane twarze przyciągały go z niezaznaną wcześniej magiczną siłą, tak jakby wszyscy ci ludzie byli tu obecni i pragnęli z nim rozmawiać. Tata wstał, zaczął przechadzać się po atelier i nagle ujrzał tam bliski sobie świat. Jako człowiek znający się na ludziach, dobrze go rozumiał. Każda z tych osób wyglądała jak żywa, tak jakby lada chwila mogła wyjść z ramy, podać dłoń i się przedstawić. A tata przyłapał się na rozważaniach, komu z nich sprzedałby lodówkę, komu odkurzacz, w jaki sposób rozmawiałby z każdym z nich, a ponieważ naprawdę znał się na ludziach, wyczytywał z ich twarzy szczęścia i nieszczęścia, które spotkały ich podczas ziemskiej wędrówki. Przerwał mu głos:
– Bardzo, panie profesorze, to niewiarygodne, że można tak realistycznie namalować człowieka – odparł szczerze tata, niemający pojęcia o istnieniu Leonarda da Vinci, Rubensa, Rembrandta. A potem zaczął opowiadać o ludziach tak, jak zna ich on. O tym, jakie mają oczy, gdy umierają lub kogoś zabijają. O małym kulawym człowieczku, który w hamburskim klubie nocnym rzucił w alfonsa stołkiem i rozłupał mu głowę na pół, aż mózg opryskał mojego tatę. O oczach przyjaciela, Zubana, pijącego podczas ucieczki przez pustynię własny mocz. I wiele innych podobnych historii opowiedział mój tata panu profesorowi, a on słuchał z równie wielkim zainteresowaniem, z jakim przedtem tata przyglądał się jego obrazom.
Potem pan profesor zaprosił tatę do mieszkania. Przedstawił mu swoje olbrzymie psy. Złotego chudego doga:
– To jest Helios.
I mrukliwego angielskiego mastifa:
– A to Sam.
Pokazał mu też papugi, które krzyczały do taty:
– Masz dupę? Ty łajdaku!
Otworzył przed tatą drzwi do wszystkich pokoi, a także swoje serce, ponieważ mój tata był tak właściwie złodziejem serc. W godzinę podbił serce pana profesora, leżało na jego dłoni, a tata chuchał na nie ciepłym oddechem wprost z arsenału broni doświadczonego komiwojażera. W końcu pan profesor powiedział:
– Wezmę dwie lodówki. Jedną do mieszkania, a drugą do atelier. Niech pan mnie jeszcze kiedyś odwiedzi.
Tata całkowicie zapomniałby o profesorze, gdyby jakiś czas później w siedzibie dyrekcji nie padło przy czarnej kawie nazwisko Nechleby. Zabrzmiało ono bardzo dźwięcznie, a tata natychmiast powiedział półgłosem:
– To mój przyjaciel.
Te słowa podziałały niczym cios pięścią. Pana dyrektora generalnego Koralika zatkało, choć wątpił w ich prawdziwość, ponieważ od tamtego ważnego bankietu, podczas którego tata jadł kurczaka rękami, upłynęło niewiele czasu, a dyrektor miał już wyrobioną opinię na temat poziomu kultury mojego taty i nie omieszkał jej wyrazić:
– Chyba z kimś go pan pomylił. Rozmawiamy tu o Vratislavie Nechlebie, czołowym współczesnym portreciście. Malarzu, rozumie pan?
– Oczywiście, panie dyrektorze, akurat niedawno dyskutowaliśmy w jego atelier o tym, co potrafią wyrażać ludzkie oczy, a czego nie potrafią.
Prokurentka, pani Gut, od razu spytała:
– A zatem co potrafią wyrażać ludzkie oczy?
A tata odparł oschle:
– To mogą zrozumieć tylko artyści.
Te słowa wywyższyły go ponad pozostałych, ponieważ nikt z obecnych, ani żaden komiwojażer, ani dyrektor generalny, nie umiał sobie wyobrazić, co mogą wyrazić ludzkie oczy. Pod koniec zebrania pan dyrektor generalny Koralik skinął do taty głową, żeby poszedł z nim do biura, miał rozanieloną minę i bez ogródek spytał:
– Może Nechleba namalowałby moją żonę Irmę?
To było jak grom z jasnego nieba! Jezus Maria, dlaczego on nie wpadł na to wcześniej?! Dlaczego kiedy tam siedział, nie powiedział panu profesorowi, że zna najcudowniejszą kobietę w Pradze?! Przecież kiedy ją ujrzy, zaniemówi, piękniejszej modelki nie mógłby sobie wymarzyć! Natomiast Irma będzie szczęśliwa i wdzięczna. Znów uśmiechnie się do taty tak słodko jak kiedyś i może pójdzie z nim do kawiarni, a może też gdzie indziej. Lecz tata był zbyt dobrym handlowcem, by okazać swój zachwyt nad pomysłem pana dyrektora. Wręcz przeciwnie, postanowił kręcić nosem, grać na zwłokę, udawać nieprzekonanego i niedostępnego. Dzięki temu spotka go jeszcze sowitsza zapłata. Siedział i milczał.
– Czy pan nie słyszał, co mówiłem? – spytał niecierpliwie dyrektor generalny Koralik.
– Słyszałem, ale to nie takie proste.
– Tyle to wiem i bez pana. Ten Nechleba powiedział Bacie, że szewców nie maluje, a od prezydenta Masaryka wziął za portret trzysta tysięcy. Ale dla mnie, wie pan, dla mnie cena nie gra roli. Mogę zapłacić nawet pół miliona.
Mój tata najpierw spojrzał zaskoczony, bo znał skąpstwo pana Koralika. Ponieważ jednak znał się na ludzkich oczach, widział w tych piwnych przed sobą olbrzymie pragnienie posiadania czegoś, czego nie mogą sobie tak po prostu kupić inni bogacze. Temu mężczyźnie, opowiadającemu ciągle jakieś bzdury pracownikom, nie chodziło o sztukę, ani nawet o piękny portret żony, tylko o to, by móc w nieskończoność powtarzać zdanie: „Moją żonę maluje Nechleba". O to, by móc wymawiać to zdanie przy obiedzie, przy kolacji, żeby wysłać je rodzinie w Anglii i Stanach Zjednoczonych, żeby móc powtarzać je w czasie przeszłym przed obrazem, żeby to zdanie wybuchało w określonych miejscach jak bomba.
Mojemu tacie przyszła nawet do głowy dziwna myśl, że pan dyrektor generalny nie ma zbyt dobrego zdania o urodzie swojej żony Irmy, bo w przeciwnym razie nie oferowałby tak zawrotnej kwoty, i znów ogarnęła tatę wielka wściekłość na pana Koralika.
Pan profesor Nechleba namaluje Irmę, szanowny panie dyrektorze generalny, ale z innych powodów. Jej obraz musi przetrwać wieki. Musi ukazać jej piękno, a jednocześnie cierpienie kobiety żyjącej z panem. Pani Irma powinna mieć na sobie błękitną suknię pasującą do jej błękitnych oczu, a obraz powinien zostać oprawiony w masywną złotą ramę.
Kiedy ta myśl przyszła tacie do głowy, poczuł ulgę i rzekł:
– W takim razie porozmawiam o tym z profesorem.
I już nazajutrz udał się do pana Nechleby. Szedł po szerokich schodach do atelier i wyobrażał sobie już, jaki jego świat stanie się cudowny, kiedy portret pani Irmy będzie gotowy. Koniec końców fakt, że Koralik jest jego szefem, też może okazać się pomocny. Kiedy tata tak wchodził po tych schodach, zaczęła go dręczyć jedna myśl: czy profesor będzie potrafił uchwycić piękno Irmy? Wprawdzie malował już prezydentów i ministrów, ale uwiecznienie takiej kobiety to przecież coś zupełnie innego. Te jej miękkie włosy, błękitne oczy, pełne wargi. Ale jeśli jednak mu się to uda, cóż to będzie za obraz!
Po ostatnich stopniach tata wręcz wbiegł i szybko nacisnął dzwonek, tak jakby profesor nie miał ani chwili do stracenia. Drzwi się otworzyły i stanął w nich pan Nechleba.
– A, to ty, syneczku. Skąd ten pośpiech?
Tata, rozpalony wizjami najpiękniejszego obrazu pana profesora, wiedział, że nie może wykrzyknąć: „Niech mi pan szybko namaluje Irmę!".
Zamiast tego powiedział dyplomatycznie:
– Przyszedłem pana odwiedzić, panie profesorze.
– A zatem niech pan wejdzie i usiądzie.
Tata usiadł i się rozejrzał. Panu profesorowi pozował dziwny mężczyzna z brodą, czytający gazetę przy lampie naftowej. Profesor pracował powoli, każdy ruch pędzla poprzedzała chwila zastanowienia. Tata przez moment go obserwował, a potem znów rozejrzał się po atelier. Po raz kolejny jego uwagę przykuły twarze mężczyzn, niejako paradujących przed nim w dziwacznym korowodzie niczym apostołowie na praskim orloju. Jeden był zasępiony, drugi uśmiechnięty, twarz trzeciego wykrzywiała się w grymasie. Gdy tylko tata spojrzał na któregoś z nich, ów od razu też patrzył mu w oczy. Tata mógłby się tak bawić w nieskończoność. Lecz nagle całe ciało taty przeszył chłód. Chryste Panie! Przecież tu nie ma ani jednego portretu kobiety. Tatę oblał zimny pot. Jeśli nie ma tu żadnego obrazu kobiety… Pan profesor w ogóle nie maluje kobiet, dyrektor Koralik to wiedział i dlatego zaproponował tak bajońską sumę. Od tej chwili tata siedział w fotelu jak na szpilkach, a pozostałe obrazy nie cieszyły go tak jak wcześniej. Gdy pan profesor skończył, tata zapytał wprost:
– Czy pan nie maluje kobiet, panie profesorze?
– Wie pan, drogi panie, ja za tymi waszymi kobietami nie przepadam. Bardzo działają mi na nerwy. Kiedy siedzą, a ja je maluję, ciągle coś mówią, z kolei kiedy milczą, nie widzę w nich nic ciekawego.
– W ogóle ich pan nie maluje, panie profesorze?
– Czasem robię wyjątek. Zazwyczaj raz w roku. Najbardziej ze wszystkich kobiet lubię Lukrecję.
Tata odetchnął, nadzieja jeszcze nie umarła. Jego duszę znów ogarnęło rozanielenie. Jedna w roku. Irma. Lecz dzięki żyłce handlowej zrozumiał, że nie może przedstawić swojego pomysłu prosto z mostu, jak początkowo zamierzał, i że musi pracować na plony cierpliwie niczym rolnik. A to może się okazać trudniejsze niż sprzedanie dziesięciu lodówek. Najpierw musi poznać tę Lukrecję i porównać ją z Irmą. Tyle że na razie niczego o niej nie wiedział, a wstydził się zapytać, więc pożegnał się i wyszedł.
– Przyjdź znów kiedyś, Popperku – zapraszał go pan profesor już zdrobniale, polubił tatę, bo nie chciał od niego żadnych obrazów ani pieniędzy na cele charytatywne i najwyraźniej lubił spędzać czas w jego towarzystwie.
Ku swojemu zaskoczeniu i uciesze tata odkrył, że wysoko urodzona dama Lukrecja przyśpieszyła swe odejście z tego świata sztyletem wbitym w serce. To, że Lukrecja nie będzie już konkurować z panią Irmą, ucieszyło go tak bardzo, że oświadczył dyrektorowi generalnemu Koralikowi:
– Załatwię to, ale potrzebuję trochę czasu.
Po tych słowach mój tata żył w firmie Elektrolux jak baron. Pan dyrektor generalny Koralik co rusz wołał go na brazylijską kawę, a naszą rodzinę, wraz z mamą, zapraszano na różne bankiety. Sprawa z kurczakiem szybko odeszła w zapomnienie, a pani Irma ciągle posyłała tacie uśmiechy. Państwo Koralikowie zaprosili nawet tatę i mamę do swojej wilii na Orzechowce, a kiedy tata przyglądał się prążkowanym skalarom w akwarium, a pan Koralik gdzie indziej uprzejmie wypytywał mamę o nas, o dzieciaki, pani Irma podeszła do taty i szepnęła mu bardzo cicho:
– Kiedy pan profesor Nechleba mnie namaluje, uczcimy to. Tylko we dwoje.
To wlało w żyły taty energię, która niemal sprowadziła na naszą rodzinę tarapaty. Tata, zamiast sprzedawać odkurzacze i utrzymywać w ten sposób mamę, trzech chłopaków i amerykański automobil marki Buick, chodził do pana profesora Nechleby, przesiadywał u niego godzinami i obserwował go przy pracy. Mój tata, który jeszcze niedawno nie miał nawet pojęcia o istnieniu jakiegoś malarstwa olejnego czy żywych malarzy, zaczął się orientować w teorii różnych technik malarskich, a pan profesor zapoznał go z całą plejadą słynnych współczesnych mistrzów pędzla. Tata wiedział, ile obrazów namalował pan profesor, pamiętał, w co są ubrane wszystkie sportretowane osoby i jakie mają miny. Wiedział, że pan profesor namalował redaktora Boučka w 1909 roku, a aktora Eduarda Vojana dwa lata później. Stał się również znawcą dywanów perskich, a kiedy pan profesor był zajęty, tata karmił za niego doga Heliosa, psa Sama i papużki.
Nasza mama, która dobrze wiedziała, że to wszystko dzieje się z powodu pani Irmy, straciła cierpliwość i oświadczyła tacie stanowczo:
– To twoje zamiłowanie do sztuki trwa już zbyt długo. Wpakujesz się w jakąś kabałę. Dzieci zaraz nie będą miały co jeść.
Lecz on nie potrafił odpuścić. Gdzieżby! Właściwie już niemal dobiegał do mety, zamierzał wyjawić panu profesorowi to, co najistotniejsze. I pewnego zimowego dnia, kiedy Praga wyglądała jak z waty cukrowej, nad Hradczanami uśmiechało się słońce, a pan profesor był w świetnym humorze i wciąż ssał mały palec, bo to uwielbiał, mój tata zebrał się na odwagę:
– Panie profesorze, od dawna noszę się z zamiarem powiedzenia panu, że znam najpiękniejszą kobietę w Pradze. Mógłby ją pan namalować. Sprawiłoby mi to wielką radość.
Pan profesor natychmiast się zasępił.
– Nie jestem w nastroju – odparł, ale gdy zobaczył, że tata posmutniał, dodał: – Może kiedy indziej.
I tyle.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
W lasku miejskim na peryferiach Pragi zostaje zamordowana młoda kobieta. Czy jej podobieństwo do córki mieszkającej w pobliżu dziennikarki jest przypadkowe? Śledztwo rozpoczyna inspektor Bergman.
Powieść Michaeli Klevisovej to doskonałe studium psychologiczne i obraz społeczeństwa, w którym pod powłoką pozornej normalności skrywają się tajemnice i pragnienia.
Inspektor Bergman – dwukrotnie rozwiedziony miłośnik kotów, wielbiący porządek i rzeczowość. Empatyczny, stanowczy i systematyczny. W pracy pomagają mu podwładni: Sylwia Rolnik i Adam Danesz.
Kroki mordercy to pierwsza część cyklu z inspektorem Bergmanem.
Trybecz, pasmo górskie na Słowacji. Od dziesięcioleci krążą o nim legendy z powodu tajemniczych zaginięć. Niektóre ofiary zostały znalezione martwe. Niektóre zniknęły bez śladu. A jeszcze inne powróciły – ranne i niezdolne do życia. Igor zdobył tytuł magistra. Po pięciu latach wreszcie może zacząć karierę jako… robotnik budowlany. Na swojej pierwszej budowie odkrywa tajemniczy sejf. Znajduje w nim płyty gramofonowe sprzed kilkudziesięciu lat. Słyszy na nich głos człowieka, który przez ponad trzy miesiące błąkał się w górach Trybecza.
Legenda, mistyfikacja czy przerażająca rzeczywistość? Świetna powieść najpopularniejszego słowackiego pisarza. Jozef Karika staje twarzą w twarz z legendą Trybecza.
Szczelina zdobyła najważniejszą słowacką nagrodę literacką ANASOFT LITERA w kategorii NAGRODA CZYTELNIKÓW!
Osobliwy świat arystokracji, w którym bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię. Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Evžen Boček mistrzowsko bawi się konwencją, serwując gagi i humor sytuacyjny, za które pokochały go setki tysięcy czytelników!
Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?
Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie. Mamy do czynienia z jedną z najzabawniejszych książek XXI wieku!
Tytuł oryginału: Smrt krásných srnců, Jak jsem potkal ryby
Copyright © Ota Pavel – heirs c/o DILIA, 1971, 1974
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2021
All rights reserved
Książka została wydana dzięki wsparciu finansowemu
Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej
Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, udostępnianie i rozpowszechnianie całości lub fragmentów bez pisemnej zgody wydawnictwa zabronione.
Tłumaczenie: Mirosław Śmigielski
Projekt okładki: Radosław Bączkowski, Quite Studio
Redakcja: Iwona Huchla
Korekta: Agnieszka Madyńska
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN 978-83-66013-61-2
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek