Jak trafić do piekła. Misterium Piekła. Tom 1 - Passer Laura - ebook

Jak trafić do piekła. Misterium Piekła. Tom 1 ebook

Passer Laura

4,6

16 osób interesuje się tą książką

Opis

On nie jest władczy, zaborczy i nie ma co tydzień innej kobiety. Za to ma najwyższy wskaźnik dobroduszności.

Ona nie jest przyjazna, miła i empatyczna. Ona nawet nie jest żywa.

Madi przebywa w Czyśćcu. Powinna tam odpokutowywać za swoje grzechy, by jak najszybciej znaleźć się w Królestwie Niebieskim. Ma jednak zupełnie odmienne plany. Pragnie zostać jedną ze Strażniczek Piekła i służyć jego Władcy. By tak się stało, musi udowodnić swoją przynależność do Podziemia, a co za tym idzie – nakłonić wielu śmiertelników do grzechu.

Niestety jej kolejne działania na Ziemi wciąż okazują się być niewystarczające. Postanawia więc złowić naprawdę grubą rybę – skusić do zła nieskazitelnego Davida Shaffera.

 

Co się stanie, jeśli David okaże się inny niż wszyscy poprzedni śmiertelnicy? Co, jeśli zacznie wzbudzać w Madi emocje, których nigdy wcześniej nie doświadczyła?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 454

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (425 ocen)
322
62
25
12
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gonick

Nie oderwiesz się od lektury

Nie dajcie się zwieść słabemu początkowi. Książka wciąga jak bagno. Sztos!
Natalia9606

Nie oderwiesz się od lektury

Tego się nie spodziewałam ... Super książka, Polecam ♥️
60
Mmkkiel

Nie oderwiesz się od lektury

Wow, super, polecam i czekam na kolejną część, bardzo wciągająca
40
AliceDelice

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka z zaskakującą fabułą i interesującymi bohaterami. Przeczytałam ją w jeden wieczór, wręcz pochłonęła mnie. Od początku byłam ciekawa świata, w którym przebywa bohaterka. Moim zdaniem autorka wspaniale przedstawiła czyściec jako miejsce, w którym wiecznie czeka się w kolejkach i wraca na ziemię, aby czynić dobro (lub zło). Fabuła okazała się zupełnie nieprzewidywalna, zaskakując mnie zwrotami akcji i zachowaniami niektórych bohaterów.
30
KingaBookClub

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek fantasy. Gorąco polecam!
30

Popularność




JAK

TRAFIĆ

DO

PIEKŁA

Laura Passer

„Wtedy rzekł wąż do niewiasty: «Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło»” (Rdz 3, 4–5).

Kuszenie jest bardzo proste

Madi pisnęła z radości. Złota bransoletka wysadzana diamentami zawisła właśnie na jej prawym nadgarstku. Obracała w palcach drugiej ręki jej świecące paciorki, nie mogąc przestać się nią zachwycać.

– Musiała kosztować majątek – powiedziała z delikatnym wyrzutem.

– To nieistotne, jesteś warta każdych pieniędzy. – Paul wpatrywał się w dziewczynę z jeszcze większym uwielbieniem niż ona w biżuterię. Nachylił się nad stolikiem i złożył na jej wargach namiętny pocałunek. Wiedział, że zacznie się wzbraniać, nie lubiła publicznie okazywać czułości. Był jednak zbyt podekscytowany, by się powstrzymać.

Siedzieli właśnie w ogródku kawiarni na popołudniowym espresso. Paul myślał o jej udach schowanych pod stolikiem, odzianych dziś w krótką spódniczkę, i aż musiał otrzeć wierzchem dłoni wilgotne wargi. Zrobiłby wszystko, by je w końcu dla niego rozchyliła. Zakochany i napalony do granic możliwości od miesięcy próbował wskórać coś więcej, lecz Madi wciąż miała opory. Trzeba było przyznać, że z dobrych powodów. Dziś jednak miał dla niej nowinę, która zapewne złamie jej mur niepewności.

– Zobacz. – Wziął teczkę leżącą na krześle obok i wyciągnął z niej dokumenty. Z uśmiechem na ustach podał je dziewczynie, a ona zaczęła powoli przesuwać wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu.

– Co to? – spytała, coraz szerzej otwierając oczy.

– Złożyłem papiery o rozwód. – Potrząsnął radośnie jej rękami. – Rozumiesz? Powiedziałem o nas żonie. Camilla się na niego zgodziła, jak również na naprzemienną opiekę nad Becky. Zawsze mówiłaś, że to taki słodki dzieciak.

– Rozwód? – Madi szybko zamrugała.

– Nie cieszysz się? Czy to po prostu zbyt dużo naraz? Kochanie, wreszcie będziemy mogli być razem.

– Ale, Paul… – jęknęła jakoś niewyraźnie. Wyswobodziła dłonie z jego uścisku. – Nie myślisz, że to zbyt pochopne? Znamy się zaledwie trzy miesiące.

– Pochopne? – W ciągu sekundy mina Paula zrzedła. – Co ty mówisz? Przecież prosiłaś mnie o to wiele razy. Nie chciałaś się już ukrywać. No i… – Zmarszczył nos. – …nie chciałaś się ze mną przez to kochać.

– Nie wiem, nie wiem. – Madi kręciła głową, jakby próbowała odegnać jakieś niechciane myśli. – Nie wiem, co mam o tym sądzić.

– Skarbie, to pewnie szok. – Starał się brzmieć racjonalnie. – Wielokrotnie powtarzałaś, że mnie kochasz. Nie mogłaś się doczekać, kiedy będę wolny.

– No tak, ale… – Unikała jego wzroku i rąk, którymi próbował ją objąć. – Muszę to przemyśleć. Zrzucasz na mnie taką bombę. Mam nadzieję, że zrobiłeś to dla siebie, bo wiesz… – Założyła nogę na nogę. – …ten nasz romans nie wiadomo kiedy się skończy. Fakt, bawiłam się świetnie, ale rozumiesz…

– Maaadi.

Paul wyglądał na coraz bardziej zdezorientowanego. Liczył na pisk radości, płacz ze szczęścia, no i nie ukrywał, że też na to, że dorwie się w końcu do jej majtek. Tymczasem ta wizja zaczynała ulatywać mu przez palce.

– Myślę, że powinniśmy trochę przystopować. – Złapała jego dłoń w swoją i poklepała ją serdecznie. – Dać sobie więcej przestrzeni.

– Przestrzeni? – Wyglądał jak zbity pies. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego się tak przestraszyła. – Ja cię kocham, do cholery!

– Paul – powiedziała twardo, zakładając okulary przeciwsłoneczne na nos. Wzięła torebkę z krzesła i przewiesiła ją sobie przez ramię. – Zdzwonimy się.

Wstała i potarmosiła jeszcze jego czuprynę. Przesłała mu całusa i ruszyła przed siebie.

– Skarbie? – Jedyne, co mógł zrobić, będąc w zupełnym szoku, to zaskamleć z rozpaczy.

Madi nawet się nie odwróciła. Poprawiła długie blond włosy i stukając szpilkami o chodnik, udała się w stronę najbliższej przecznicy. Kiedy tylko zniknęła za rogiem, uśmiechnęła się do siebie. Spojrzała na drogą bransoletkę ozdabiającą jej nadgarstek. Pięknie mieniła się w kalifornijskim słońcu. Podziwiała ją tak długo, aż nie usłyszała dźwięku telefonu dochodzącego z torebki. Niechętnie wyciągnęła urządzenie. Kompletnie nie kręciły ją takie wynalazki i choć ten był bardzo prosty w obsłudze, ledwo umiała odczytać z niego SMS-y. Teraz odebrała, naciskając po prostu zieloną słuchawkę. Z drugiej strony dobiegł do jej uszu skowyt niczym ujadanie psa. Od razu rozpoznała ten płacz.

– Missy?

– Zerwał ze mną. – I znowu ujadanie. Madi odsunęła aparat od ucha, czując pierwsze symptomy bólu głowy. – Możemy się spotkać? – Zrozumiała jeszcze tyle pośród zawodzenia.

Zastanowiła się przez chwilę. Spojrzała na lewy nadgarstek, na którym miała, powiedzmy, sportową opaskę. Dioda świeciła na zielono. Sądząc po gorzkim płaczu dziewczyny, mogła za jednym zamachem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.

– Gdzie jesteś? – spytała. Missy wymieniła nazwę jej ulubionego fast foodu, przez co uśmiech Madi nabrał wyrazu. – Będę za chwilę. Czekaj na mnie.

I owszem, pojawiła się chwilę później, choć restauracja znajdowała się kilkaset kilometrów od jej ówczesnego miejsca pobytu.

– Dobrze, że jesteś. Nie wiem, co robić – zaczęła Missy, gdy tylko Madi usiadła na krześle naprzeciw, w knajpie pod złotymi łukami.

– Co się stało?

– Powiedział, że ma dosyć kontroli. Przecież to chyba normalne, że chcę spędzić sobotni wieczór z chłopakiem?

– Oczywiście, skarbie.

– Umówił się z tymi swoimi kolegami. – Pociągnęła nosem. – Nie odzywał się przez kilka godzin. Rozumiesz? – Madi pokiwała współczująco głową. – Dzwoniłam, SMS-owałam, nic. W końcu oddzwonił. Była prawie północ! – Missy wzięła duży łyk przez słomkę wbitą w ogromny kubek dietetycznej coli. – Myślisz, że mnie przeprosił? A gdzie tam! Jeszcze zrobił awanturę. Awanturę!

– Bydlak!

– Tyle dla niego poświęcam. Jestem na każde jego zawołanie. Oczekiwałam w zamian choć trochę uwagi. I co? – zachlipała.

– Nie był ciebie wart – skwitowała z niesmakiem Madi. W duchu jednak pogratulowała chłopu decyzji. Zdążyła go trochę poznać jakiś czas temu. Stłamszony i zastraszony do granic możliwości. Widocznie wreszcie odnalazł swoje jaja i zdobył się na odwagę, by przeciwstawić się tyranowi.

– Co ja teraz zrobię? – Missy rozłożyła bezradnie ręce.

– Na pewno zasłużyłaś na dobre żarcie. – Uśmiechnęła się. – Zostaw to dietetyczne paskudztwo. Zjemy burgery. I duże frytki. A, walić to, i lody.

– No nie wiem… Powinnam chyba przestać się tak obżerać, nie sądzisz?

Racja, tak sądziła. Missy każde niepowodzenie zajadała toną cukru i tłuszczu. Ale i każdy sukces nagradzała sobie pyszną czekoladą, a wieczorny film trzeba było okrasić wielką paczką chipsów.

– Będziesz jeszcze miała czas na to, by myśleć o zdrowym odżywianiu – zanęciła, a Missy już kiwała głową.

– Masz rację. Od nowego tygodnia wezmę się za siebie. Obiecałam sobie, że zacznę w końcu gotować.

Taaa, jasne, pomyślała Madi. Ile razy słyszała tę gadkę? Dziewczyna była zbyt leniwa, by cokolwiek zmienić w swoim życiu. Madi właśnie szykowała się na dwugodzinną tyradę o tym, jak bardzo tamtej nie chce się pracować, jaka jest zmęczona życiem, jaka poniewierana przez los. Chyba jedyną jej aktywnością życiową było nieustanne dręczenie partnerów, którzy dali się nabrać na jej początkowo miłe usposobienie. Uciekali jednak po kilku tygodniach lub miesiącach, kiedy nie wytrzymywali presji osaczenia. I wtedy pojawiała się Madi z naręczem jedzenia.

– Idę zamówić – odezwała się i udała do kasy po zestawy XXL.

***

Była potwornie zmęczona. Zerknęła na opaskę. Nic dziwnego, dioda zmieniła kolor na pomarańczowy, a to znaczyło, że musiała już wracać. Rozglądała się po szerokiej ulicy, ale do tej pory mijała tylko sklepy i różnego rodzaju lokale usługowe. Wszystko na widoku, a ona nie mogła dać się złapać.

W końcu trafiła na wąską przecznicę i się rozejrzała. Zauważyła budynek z głęboko osadzonymi drzwiami. Na ulicy nie było ludzi, robiło się już szaro, na pewno nikt jej tutaj nie mógł ujrzeć. Stanęła pod bramą w lekkim rozkroku, strzepnęła rękami w powietrzu i się rozluźniła. Zamknęła powieki, wzięła głęboki oddech i mocno zacisnęła pięści. Poczuła znajomy dreszcz, który przeszedł przez całe jej ciało. Trwało to może kilka sekund. Po wszystkim otworzyła oczy i wyszła z zaułka. Sceneria zmieniła się diametralnie.

Tuż przed nią jawił się ogromny budynek. Był tak wysoki, że nie dało się zliczyć, ile w sumie miał pięter. Cały był we szkle, które odbijało promienie słoneczne, a złoty napis S&S zdobił gustowne wejście. Obiekt ten był bardziej okazały i nowoczesny niż wieżowce, które widziała na przykład na Manhattanie. Zapewne dlatego, że tu raczej nikt nie musiał się martwić o jego konstrukcję, wytrzymałość oraz przeciążenia. Był odporny na wszystko.

Madi przeszła przez obrotowe drzwi. Oczywiście od razu pojawiły się bramki, więc podwinęła rękaw sukienki i przyłożyła opaskę do jednego z czytników. Jej dłoń przecięły wiązki lasera, wszystkie dane zostały spisane, a lampka zapaliła się na zielono. Madi popchnęła metalową barierkę i minęła recepcję, gdzie siedziała Berta, jak zwykle mierząca ją z posępną miną.

Stukot jej obcasów rozbrzmiewał na marmurowych posadzkach, które były tak idealnie czyste i wypolerowane, że Madi za każdym razem musiała ostrożnie stąpać, aby się nie poślizgnąć. Minęła okrągłą fontannę na środku holu. Małe, grube aniołki sikały wodą ze złotych trąbek. Uroczo. Nie zwracała już uwagi na kryształowe żyrandole, malownicze obrazy czy freski na suficie. Dla niej była to zbędna pokazówka. Coś, co zachwycało na początku, ale ona była już weteranką w tym miejscu. Od razu więc skierowała się do wind. Stanęła przed jedną i nacisnęła guzik. Z drugiej strony budynku usłyszała jednak jakieś hałasy. Popatrzyła za siebie.

Nowi. Ustawiali się właśnie w kolejce do odprawy. Selekcjonerzy bardzo wnikliwie sprawdzali każdego po kolei. Niektórzy z nowo przybyłych lekko się stresowali, przestępowali z nogi na nogę i rozglądali naokoło. Inni wręcz pocili się z nerwów i wyglądali, jakby chcieli uciec gdzie pieprz rośnie. Oj tak, macie się czego bać, Madi uśmiechnęła się złowieszczo. Trzeci rodzaj stał beznamiętnie i po prostu czekał na swoją kolej. Tych zapewne będzie jej dane spotkać u siebie.

Nie miała szansy dalej się im przypatrywać, bo po chwili pojawiła się winda, jej drzwi się rozwarły, a ona weszła do środka. Z tęsknotą przesunęła palcami po guzikach z wytłoczonym minusem przed cyframi. Ach, jak cudownie byłoby móc tak beztrosko je sobie poprzyciskać. Niestety. Z nietęgą miną wcisnęła piątkę. Dźwig ruszył, a kilka sekund później była na miejscu.

Madi westchnęła i przecięła szybko hol. Szarobiałe ściany i równie szarawe nieciekawe linoleum na posadzce nie prezentowały się już tak luksusowo jak budynek z zewnętrz czy recepcja. Z daleka zobaczyła znajome stanowisko. Stały przy nim dwie osoby ubrane w białe kitle, czyli szatniarze. Trochę ludzi czekało już w kolejce, na szczęście niewiele. Ustawiła się na końcu, rozmyślając o dzisiejszym dniu. Osoby przed nią niespecjalnie ją interesowały. Były tak nijakie, że prawie zlewały się z kolorem ścian. Nie to co ona.

– Witaj, Madi. – Ruth, szatniarka, pamiętała niewiele imion, ale jej akurat bardzo dobrze. Teraz zlustrowała dziewczynę z góry na dół. – Zapraszam za parawanik. I, tradycyjnie, do rosołu.

Madi przewróciła oczami, ale nie dyskutowała. Znała procedury i wiedziała, że nie ma możliwości, by je obejść. Najpierw oddała torebkę z komórką. Potem weszła za niewielkie przepierzenie i rozebrała się do naga. Swoje ciuchy złożyła w leżącym na podłodze koszu. Ruth patrzyła na nią beznamiętnym wzrokiem. Takich golasów widywała codziennie setki, a może i tysiące. Podała dziewczynie tak zwany strój roboczy, który składał się z białego podkoszulka, białych spodni i białej bielizny. Madi już zaczynała się ubierać, gdy ta chrząknęła znacząco, więc podążyła za jej wzrokiem, czyli na swój prawy nadgarstek.

– To też? – Zmarszczyła nos, przyciskając do siebie przedramię. – To tylko bransoletka.

– Wszystko – powiedziała szatniarka karcącym tonem. – Znasz zasady. Nie wnosimy nic z Ziemi.

– Służbistka – syknęła Madi pod nosem. Posłusznie jednak zdjęła piękne i drogie cacko. Pa, pa, kochany Paulu.

Dokończyła wkładanie ciuchów za parawanem, wzięła swój kosz z rzeczami i przeszła kawałek dalej, gdzie znajdowały się osobiste szafki. Zamknęła go w jednej z nich na przechowanie. Wtedy dopiero została przepuszczona przez kolejne drzwi. Za nimi znajdowało się już więcej ludzi. Ludzi, którzy stali, siedzieli na krzesłach lub pod ścianami. Czekali. Tym właśnie było dla niej to miejsce. Poczekalnią.

Podeszła do automatu umieszczonego z prawej strony i wdusiła przycisk. Urządzenie wypluło karteczkę z numerem w kolejce. Milion trzysta dziewięćdziesiąt sześć tysięcy czterysta dwadzieścia dwa.

– Kurwa – mruknęła do siebie. – Ja pierdolę.

Facet stojący kawałek dalej spojrzał na nią nieprzychylnie. Może usłyszał. Musiała być czujna. Wszelkie rozmowy i próby jakiegokolwiek kontaktu były tutaj surowo zabronione.

Usiadła na pierwszym wolnym krzesełku i… i nic. Zaczynały się tortury. Tortury cierpliwości. Ściany były białe, podłogi były białe, ubrania na wszystkich ludziach białe. Kompletnie nie miała na czym zawiesić oka. Żadnych kafelków, wzorków na tapecie, szczelin, których liczeniem można by się zająć. Nic. Spojrzała na swoje ciuchy. Próbowała znaleźć choć nitkę, którą mogłaby skubać z nudów. Zero.

Nikt się nie ruszał, nikt nic nie mówił. Nikt się nawet na siebie nie patrzył, by nie prowokować dziwnych sytuacji. Madi nie miała zegarka, więc nie wiedziała, ile czasu upływało. Zresztą tutaj nie nadawały się one do użytku. Tak samo jak kompasy wariowały, wskazując zupełnie bezsensowne parametry. Co chwilę więc zmieniała położenie. Zakładała nogę na nogę. Obsuwała się na krześle. Wstawała, by pochodzić, ale też nie za długo, by nie przeszkadzać innym. Przeciągała się. Gapiła się w ścianę, potem w podłogę, potem znowu w ścianę, następnie na jakiegoś gościa, któremu wystawały z nosa włosy. W końcu jednak zauważył, że mu się przygląda, i mruknął coś niezrozumiale. Odwróciła znowu wzrok. Na ścianę.

Ochujeję tu. Miała ochotę wydłubać sobie oczy łyżeczką. Wypruć żyły widelcem. Odciąć głowę nożem do masła. Ale co z tego? Przecież to i tak by nic nie dało. Bo ona już była martwa.

Tak, tak, powinna teraz kontemplować nad sobą. Odkupywać winy, których i tak przecież nie pamiętała. Rozmyślać nad dobrem i złem, wyciągać wnioski. Kajać się w duchu i pokornie przyjmować karę za przewinienia żywota. Temu służyło to miejsce. Dlatego dostawali tyle niepotrzebnego czasu. Ale jakoś nie potrafiła. Wspomnienia z życia były zbyt mgliste, by się nad nimi zastanawiać. Nie było też jej wstyd za grzechy, których nie znała. Bardziej więc interesowało ją to, co teraz mogli robić na Dole. Rozmyślała, kiedy będzie mogła się tam wyrwać. Na razie jednak potrzebowała odpoczynku, dosłownego naładowania baterii. Och, już dosyć tego. Postanowiła poważnie porozmawiać z Panem S. Miała powyżej uszu tych zabaw i przepychanek między piętrami.

Znowu przesunęła się na krzesełku o jedno miejsce. Milion pięćset, kurwa, sto dziewięćset. Mogliby chociaż dać jakieś gazety do poczytania, jakąś pieprzoną krzyżówkę. Jebane sudoku. A tu nic. Byli gorsi od terrorystów.

Nagle starsza kobieta przecięła korytarz żwawym krokiem. Z anielskim, nomen omen, uśmiechem prawie biegła ku drzwiom po przeciwnej stronie. Nie brała numerka, po prostu obeszła wszystkie zasady. Czyżby? Tak, na pewno odpracowała pokutę i została dopuszczona na samą Górę. Koleś, który siedział parę metrów dalej i nerwowo machał nogą, widząc ją, nagle wpadł w szał:

– Co jest, do cholery?! Nie widzisz, że jest kolejka? – Wstał i zaczął za nią biec. – Ile mam tu jeszcze czekać? – darł się w przestrzeń.

Nie minęła chwila, a z bocznych drzwi wyszło dwóch gości w białych kombinezonach. Porządkowi. Rosłe postacie w kilka sekund poradziły sobie z krzykaczem. Wzięli go pod ręce i wyprowadzili siłą. No, to się doigrał. Teraz czekają go jeszcze dłuższe męczarnie. A nie daj Boże…, nawet nie chciała o tym myśleć.

Tak, Madi miała na swoim koncie taki incydent. Pamiętała początki pobytu tutaj. Przez swoją niecierpliwość dwa razy trafiła do izolatki. Nie mogła zstępować na Ziemię, nie mogła nigdzie wychodzić. Nie było tam nawet komu zaglądać do nosa. Minuty zmieniały się w miesiące, a miesiące w lata. Czas był tu pojęciem względnym. Teraz na przykład miała wrażenie, że jest tu od tygodni. Czekała jednak cierpliwie, licząc kolejne osoby. W przeciwnym razie mogłaby postradać zmysły. To, jak bardzo wykańczające psychicznie było to czekanie, wiedzieli tylko tacy jak ona. Tutaj mijały tygodnie. Schodziła na Ziemię i okazywało się, że był po prostu kolejny dzień. Lub odwrotnie. Trzeba było to wszystko przyjmować bez szemrania, bez zastanawiania się i bez prób jakiegokolwiek przechytrzania systemu.

W końcu. Stanęła przed rozsuwanymi blaszanymi drzwiami, nad którymi, na panelu, widniał jej numerek z kartki. Przeszła przez nie z poczuciem ogromnej ulgi. Ale jeżeli myślicie, że dalej znajdowało się coś ciekawego, to niestety. Znowu długi korytarz. Znowu wszechogarniająca biel. Znowu drzwi. Pokój dyżurny, sale konferencyjne, pomieszczenia techniczne i socjalne. Ona jednak zmierzała prosto do swojego lokum numer czterysta pięćdziesiąt dziewięć. Weszła do niewielkiego pomieszczenia, które trochę przypominało więzienną salę, trochę jakiś kantorek. Co zabawne, było w nim łóżko, a przecież nie potrzebowała snu. A przynajmniej nie w takim znaczeniu jak ludzie. I szafka, choć nie miała żadnych rzeczy.

Mimo wszystko walnęła się na materac. No właśnie, niby nie musiała spać, a czuła się zmęczona jak po ciężkim dniu pracy. Okej, jak po ciężkim miesiącu pracy. Postanowiła, że jutro zjedzie na Dół. Teraz potrzebowała odpoczynku. Mnóstwo odpoczynku.

***

– Ja do Pana S. – zapowiedziała się Madi, stojąc przed tak wysokim biurkiem, że czuła się przy nim jak kurdupel. Ledwo sięgała tam klatką piersiową. Zapewne rekompensowało to asystentce jej zbyt wiotką sylwetkę. – Muszę się z nim spotkać.

Już prawie jej się udało. Zjechała windą na minus trzysta czterdzieste piąte. Niewielu bywalców Poczekalni mogło schodzić na Dół. Ona jednak miała pozwolenie samego szefa Podziemia. Wszystko dzięki temu, że nie była jeszcze pod jurysdykcją tego Najwyższego. Nie była jeszcze i nie zamierzała być nigdy.

Wcześniej ochrona wpuściła ją, uprzednio sczytując jej dane z opaski. Teraz została jej tylko Sonia.

– Imię? – zapiszczała, klepiąc coś w komputerze.

– Soniu, przecież znasz mnie doskonale – westchnęła.

Kolejna służbistka.

– Imię. – Kobieta poprawiła okulary na nosie.

Na chuj jej tutaj okulary? Widać po śmierci wzrok się nie wyostrzał.

– Madi – mruknęła, a Sonia zasznurowała usta. Pojedynkowały się przez chwilę na spojrzenia, ale z góry wiadomo było, że Madi jest na straconej pozycji. – Madi’ach1 – poprawiła się, wymawiając pełne imię.

– Wejść. – Sonia z zadowoleniem wróciła do klepania w klawiaturę.

Dziewczyna skierowała się ku ogromnym drzwiom. Rzeźby w drewnianym kroju oraz ciężkie żeliwne klamki nadawały im uroku, ale i nieco przerażały. Pchnęła je dosyć mocno i weszła do środka.

Miała wrażenie, jakby ktoś przewrócił budynek do góry nogami. Tu wszystko było na odwrót. Wąskie, białe i sterylne korytarze zamieniały się w czarne i przestronne. Mrok okrywał każdą ścianę i zakamarek. Od grafitowej posadzki bił chłód, którego nie były w stanie ocieplić nawet palące się, wiszące na ścianach, pochodnie. Sufity zdobiła nienachalna sztukateria, która podkreślała jedynie zawiłość tej lokalizacji. Co jednak najbardziej odróżniało to miejsce? Tutaj nikt nie czekał. Bo i nikt tu nie chciał być. I to nie mroczny nastrój odpychał ludzi. Wszystkich przerażali również Oni. Ale nie Madi. Madi do nich wręcz lgnęła, przyciągali ją. Chciała tu być. Sama nie wiedziała dlaczego. Dlaczego w miejscu pełnym zła ona czuła się jak u siebie? Dlaczego pociągał ją mrok i smutek? Samotność i grzech?

Próbowała przypomnieć sobie życie na Ziemi. Starała się znaleźć wspólny mianownik, bo czuła, że takowy był. A poza tym przecież za coś musiała trafić do Poczekalni. Musiała coś narozrabiać.

Jak zawsze, kiedy szła tymi korytarzami przystanęła na posadzce. Na betonowej iluzji, bo tym tak naprawdę to było. Kucnęła i przytknęła ręce do podłoża. Bo to nie był koniec Podziemia. Jeszcze niżej, pod jej stopami, znajdowało się to, co najstraszniejsze. Miejsce, gdzie nikt nie chciałby trafić, nawet ona. Gdzie znajdowali się najgorsi. Bo tam trafiano na zawsze. Za najcięższe grzechy. Takie, których nie można było już odkupić. Nasłuchiwała okrzyków, sprawdzała, czy dłonie zaczynają ją parzyć, ale nic nie poczuła i nie usłyszała. A może to była jedynie bujda? Może nie było tam umęczonych, cierpiących dusz?

– Maadii.

Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk wypowiadanego przez kogoś jej imienia. Podniosła głowę z uśmiechem, bo znała ten głos.

– Mogę cię tam kiedyś zaprowadzić, jeśli się nie boisz. – Chłopak, który bezszelestnie pojawił się przed nią w korytarzu, wskazał brodą na dół.

Był niezwykle wysoki i smukły. Jego czarne włosy opadały mu na czoło, a faliste kosmyki zachodziły nawet na oczy. Twarz sprawiała wrażenie wyrzeźbionej, szczupłej, może nawet zbyt szczupłej, z wydatnymi kośćmi policzkowymi. Ciemne oczy w kształcie migdałów, lekko kocie, nadawały mu iście łajdackiego wyrazu twarzy. Madi nie mogła się zdecydować, czy określiłaby go jako przystojnego, czy jednak pięknego. Jedno na pewno widać było po nim od razu. Był zły. Był złem. Był Strażnikiem Ciemności.

– Nie, dziękuję, Zaharze – odparła.

Wzruszył ramionami, wyginając złowieszczo kąciki ust. Nie mogła do końca stwierdzić, czy mu ufała. Na pewno nie zjechałaby z nim na niższe piętra. Kto wie, może już nigdy by stamtąd nie wróciła.

– Przyszłam do Pana S. – powiedziała, podchodząc do wielkiej dębowej bramy.

– Po co? – Stanął przed nią, blokując jej wejście. Mierzył ją wzrokiem z góry na dół. Bezczelnie, nawet nie ukrywając swoich intencji. Na Madi nie robiło to już wrażenia.

– Wiesz, po co. Chcę z nim pomówić.

– Madi, Madi – westchnął głęboko i rozpoczął swój stary repertuar: – Nie nadajesz się do tego, po prostu się z tym pogódź.

– Wpuść mnie. – Nie zamierzała z nim dyskutować. Niestety Zahar uwielbiał się przekomarzać.

– Co za to dostanę? – Złapał kosmyk jej blond włosów i okręcił go sobie wokół palca.

Zgrzytnęła zębami. Że też musiała na niego trafić. Jako Strażnik mógł pozwolić sobie na wiele rzeczy. I mógł jej, ot tak, nie wpuścić.

– A co chcesz? – odpowiedziała zrezygnowana.

Zmrużył oczy, przejechał palcem wskazującym przez jej szyję do góry i uniósł jej brodę.

– Może skosztować twoich ust.

Serce zabiło jej znacznie szybciej. Zabawne, bo przecież go nie potrzebowała do podtrzymywania jej życia. Poczuła też lekki dreszcz. Tak, Zahar był piękny. Ale również niebezpieczny. Powoli zwilżył językiem usta i nachylił się do niej.

– Wpuść ją!

Odskoczyli od siebie w jednym momencie. Z drugiej strony nadchodziła właśnie Rika. W sekundę Zahar całkowicie stracił zainteresowanie Madi. Oczy zaświeciły mu się na widok czerwonowłosej, młodej kobiety. Młodej oczywiście wyglądem. Rika była drugim Strażnikiem. Równie pięknym i niebezpiecznym, choć bardziej przychylnym Madi niż Zahar. Miała teraz na sobie coś w rodzaju czarnego kombinezonu, który opinał jej ciało jak druga skóra. Kiedy dołączyła do Zahara, Madi nie mogła wyjść z podziwu. Ich aura wręcz onieśmielała. Razem tworzyli jakąś niesamowitą jedność, ogromną siłę. Mężczyzna idealnie pasował do Riki nawet pod względem ubioru. W swoim czarnym długim płaszczu wyglądał jak zblazowany młody prezes. Sprawiał wrażenie nieco młodszego od Riki, ale może dlatego, że to ona była tą dojrzalszą, bardziej wyrafinowaną.

Madi patrzyła na nią z uwielbieniem. Jak bardzo chciałaby być na jej miejscu, być nią.

– No wchodź. – Ta złapała ją za rękę i wciągnęła w końcu do pomieszczenia.

Przeszedł ją dreszcz podniecenia. Próbowała nie dać po sobie poznać, jak podekscytowana była tym miejscem, ale to było nazbyt widoczne. Cała się zarumieniła. Znajdowały się teraz w głównym salonie ogromnego apartamentu szefa. Panował tam lekki półmrok z delikatną poświatą rozpalonych świec. Na czarnych skórzanych kanapach siedzieli ludzie, oddając się błogiemu lenistwu i rozmowom. Inni pląsali na drewnianym parkiecie w rytm zmysłowej muzyki sączącej się z adaptera. Tak, adaptera. Większość z nich była pracownikami. Strażnikami, ochroniarzami, dyżurnymi. Ale byli też zwykli ludzie. Tacy jak ona. Nie tu, nie tam. Między Niebem a Piekłem. Między Górą a Dołem. Garstka nielicznych, która bardzo, ale to bardzo nie chciała trafić do Nieba.

– Proszę… – wyjęczała w plecy Riki. – Czy mogę zostać tutaj już na zawsze?

Rudowłosa zaśmiała się w głos.

– Gdyby to tylko zależało ode mnie, skarbie – powiedziała do niej przez ramię.

– Albo ode mnie. – Usłyszała niski szept Zahara przy swoim uchu.

– Dopiero co mówiłeś, że sobie nie poradzę – fuknęła na niego.

– Bo sobie nie poradzisz. – Wzruszył ramionami. – Ale to nie znaczy, że nie chciałbym cię tu mieć. Lubię takie niewinne dusze.

Zaczynał ją irytować.

– Gdybym była taka niewinna, pląsałabym na Górze w błękitnych rajtuzkach i z białymi skrzydełkami. Coś jednak musiałam nabroić, skoro wciąż siedzę w Poczekalni.

– Taaa – parsknął śmiechem. – Pewnie buchnęłaś gumki w aptece. Bo wstydziłaś się je kupić.

Wciąż kroczyli przez salę, pomiędzy stolikami i kanapami, nie zwracając na siebie najmniejszej uwagi. Wszyscy tutaj pogrążeni byli w swoich własnych odczuciach i emocjach. Madi chciała rzucić jakąś ciętą ripostą, ale nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Kompletnie nie pamiętała, czym zasłużyła sobie na pobyt w Poczekalni. Czasem jakieś obrazy pojawiały się jej przed oczami, ale były jak migawki, których zupełnie nie mogła zrozumieć.

– Zahar, odpuść jej – wtrąciła luźno Rika, uśmiechając się do niego.

Od razu się zamknął, co wywołało u Madi lekki chichot. Ta dziewczyna mogła robić z nim, co chciała. Chyba była jedyną osobą poza Panem S., której się słuchał. Choć pewnie by się do tego nie przyznał.

Doszli właśnie do gabinetu szefa. Rika zastukała trzy razy. Nikt co prawda nie odpowiedział, ale mimo to nacisnęła toporną mosiężną klamkę. Drzwi otworzyły się z lekkim piskiem. W środku panowała zupełna cisza. Jedyne światło rzucała lampa ustawiona w kącie pomieszczenia, które z pozoru wyglądało bardzo zwyczajnie. Regały z książkami pod ścianą. Sporej wielkości sofa, fotele obite miękkim welurem, marmurowa ława pośrodku. A z tyłu ogromne zabytkowe biurko.

Pan S. stał przy oknie i patrzył na lasy rozpościerające się w dole. Na czubki iglastych drzew okryte mgłą. Na słońce, które dopiero wstawało, przedzierając się promieniami przez gęste chmury. Wyciągnął dłoń w kierunku szyby, jakby chciał tego wszystkiego dotknąć, ale nagle obraz się zmienił. Pojawił się bezkres oceanu z taflą spokojnej wody. Czary? Nie, zwykły ekran LCD, odtwarzający film. Nie było żadnego okna, żadnych lasów ani oceanu.

– Szefie. – Zahar odchrząknął, wyrywając go z zamyślenia.

Pan S. obrócił się powoli, a Madi bezwiednie wciągnęła powietrze. Widziała go już tyle razy, ale za każdym z nich wywoływał na niej to samo niezmierne wrażenie. Wzrostem prawie dorównywał Zaharowi, choć był bardziej postawny i umięśniony. Miał też znacznie krótsze włosy, ale tak samo czarne.

Tak, teraz już wiedziała, jak ich określić. Zahar był piękny, ale Pan S. zdecydowanie przystojny. Nikt tu nie operował latami, ale ona, przyzwyczajona do ziemskich nawyków, od razu przykleiła mu w myślach łatkę, że wygląda na jakieś trzydzieści osiem lat.

– Witaj, Madi’ach – powiedział miękko, a jego głęboki głos odbił się po ścianach.

Rzadko kiedy zwracano się do niej pełnym imieniem, ale on robił to prawie zawsze. W jego ustach brzmiało to tak wytwornie. I tylko w jego wykonaniu lubiła to słyszeć. Na sobie miał jak zwykle czarną koszulę z idealnie spiętymi na nadgarstkach mankietami. Do tego doskonale skrojone spodnie, co znowu powodowało, że zastanawiała się, czy ma tu jakichś krawców, którzy szyją mu ubrania na miarę, czy to może kolejne złudzenie.

Spojrzał na nią teraz tak, że aż zadrżała. Nie miał ciemnych oczu, nie były brązowe, bursztynowe czy piwne. Były czarne jak węgiel, jak noc. Nieludzkie. Przenikliwe, jakby potrafił odczytywać nimi dusze ludzi. Bo możliwe, że potrafił.

Potrzebowała chwili, by ochłonąć. Nie, nie miała żadnych romantycznych uczuć wobec Pana S. To był raczej podziw. I strach.

– Dzień dobry – odpowiedziała i dygnęła jak pensjonarka.

Z tyłu usłyszała chichot Zahara. Zarumieniła się, przez co kącik ust Pana S. drgnął lekko. No tak, tu nikt się nie rumienił. I nikt nie mówił „dzień dobry” lub „dobry wieczór”. Madi miała jednak mocno zakorzenione nawyki z Ziemi i z ludzkich zachowań.

– Siadaj. – Wskazał kanapę, samemu opierając się o brzeg biurka.

Zrobiła tak, jak kazał. Rika i Zahar zajęli miejsca obok niej. Byli najbliższymi Strażnikami szefa. Jego cieniami. Znała kilku czy kilkunastu pozostałych, ale tylko czasem widziała, jak przemykali niepostrzeżenie w budynku. Mieli sporo swojej pracy. Rika i Zahar ciągle zaś towarzyszyli Panu S. i Madi jeszcze nigdy nie została z nim sama. Już jej to nie dziwiło, przyzwyczaiła się. Również nie krępowało jej, że miała przy nich z nim rozmawiać.

– Co słychać na Ziemi? – zapytał jak zawsze i skrzyżował ręce na piersi. Materiał jego koszuli lekko się naprężył i podwinął. Wydawało jej się, że ujrzała początek jakiegoś tatuażu.

Próbowała sobie przypomnieć, czy już wcześniej go widziała, ale nic na to nie wskazywało. Zapamiętałaby tak ważny szczegół. Zresztą Pan S. i tatuaże? A może był to jedynie cień ciemnej koszuli odbijający się na jego dłoni? À propos dłoni, kolejny raz przełknęła ślinę, widząc mroczną biżuterię, która zdobiła jego palce. Pierścienie, a właściwie sygnety ze srebra, z dziwnymi wzorami, ze strasznymi wzorami, którymi można by straszyć dzieci. Tyle że jemu akurat pasowały. Tak, miał dość mroczny styl, ale cóż, nikt chyba nie oczekiwał, że Władca Ciemności będzie chodził w różowym dresie.

– W porządku. Kończy się wiosna, zaczyna lato. Od razu wszyscy zrobili się bardziej wyluzowani, otwarci i uśmiechnięci.

– Fatalnie – skwitował z boku Zahar.

Ludzie go obrzydzali. Tym bardziej ci żywi. Uważał je za bezdennie głupie istoty, trwoniące jedynie energię Kosmosu. Będąc jednak szczerym, Madi po części się z nim zgadzała.

– Chciałabym nadmienić, że kolejny raz jest jeden zero dla mnie – wtrąciła szybko, zanim Zahar zaczął swoją tyradę o bezsensowności życia ludzkiego.

– Czyżby? – Pan S. uśmiechnął się półgębkiem.

– Trzy miesiące i zostawił dla mnie żonę i dziecko. – Pstryknęła palcami. – Jest skończony.

– Cudzołóstwo… – Pan S. zwilżył wargi. – Mój ulubiony grzech. Mówiłem ci jednak wielokrotnie, żebyś nie wchodziła w aż tak zażyłe stosunki z obiektami.

– Spokojnie, nie ze mną cudzołożył. – Madi uniosła wzrok, zastanawiając się. – Ze mną tylko mentalnie. Fizycznie odbijał to sobie na jakichś przypadkowych panienkach. Dla nich jednak nie zostawiłby swojej rodziny – powiedziała zadowolona.

Rika zaśmiała się, wystawiając w górę piątkę do przybicia.

– Brawo, dziecinko. Jedzą ci z ręki.

– Wow, facet zostawił przeruchaną żonę i poleciał na młodą dupę. – Zahar przewrócił oczami. – Niesamowite zdolności.

– Zahar – warknął Pan S., uciszając tym swojego podwładnego. Madi jednak zastanowiła się chwilę nad jego słowami i musiała przyznać mu rację.

– Faktem jest, że wciąż muszę ślęczeć w Poczekalni. Ile dusz sprowadziłam już na złą drogę? Ile grzechów przeze mnie popełniono? I ciągle nic.

– To za mało, byś mogła z nami zostać – odparł Pan S. – To bardzo skomplikowany proces i wbrew pozorom nie tak łatwo trafić do Piekła. To może trochę potrwać.

– Trochę? Mam wrażenie, że to trwa lata świetlne. – Położyła głowę na oparciu kanapy. – Nie tylko niewiernego Paula udało mi się dziś odhaczyć. Leniwa Missy to po prostu chodząca reklama grzechu obżarstwa.

– Tak, bo, jak wiemy, to przez obżarstwo świat chyli się ku zagładzie. – Zahar zdeprecjonował jej działania już do końca. Ale choć wcześniej była z siebie ogromnie zadowolona, tak teraz sama patrzyła na wszystko z boku, jak na nic nieznaczące działania.

– Szefie… – zaczęła niepewnie Rika. – Można trochę przyspieszyć ten proces.

– Co masz na myśli?

– Piąte – odparła lakonicznie. Wymienili ze sobą znaczące spojrzenia.

– O co chodzi? – zapytała Madi i uniosła się z powrotem na siedzeniu.

– Nie poradzi sobie. – Pan S. pokręcił głową.

– Do tej pory radziła sobie świetnie.

– Chyba żartujecie – prychnął Zahar.

– Co jest? – Madi się niecierpliwiła. – Jeżeli jest coś, co może spowodować, że w końcu tu zostanę, zrobię to.

– Piąte przykazanie. – Zahar prześwidrował ją wzrokiem.

– Nie zabijaj? – odparła cicho. – Mam… pozbawić kogoś życia?

– Oczywiście, że nie ty. Wiesz przecież, jak to działa. Ty tylko będziesz musiała nakłonić kogoś do popełnienia tego grzechu – wyjaśniła Rika. – Jak zawsze. Ty nie grzeszysz, ty kusisz.

– Nie ma mowy. – Dłonie Pana S. zacisnęły się na biurku. – Nie jest na to gotowa.

Madi wyprostowała się. Miała już tego dość.

– To ty zaszczepiłeś we mnie to pragnienie. To ty wybrałeś mnie spośród tłumu – zaczęła z prawdziwą werwą. – Mówiłeś, że jestem inna niż wszyscy. Że nie trafię do Nieba, że nikt Tam nie będzie mnie chciał. I że przez wieki będę się błąkać po Czyśćcu.

Pan S. odbił się od biurka, zrobił trzy kroki i stanął tuż przed dziewczyną. Popatrzył na nią groźnie z góry, przez co zrobiła się naprawdę maleńka.

– Powiedziałem, że jeszcze nie czas na ciebie. – Widziała napięcie na jego twarzy i oczy, które zrobiły się jeszcze ciemniejsze. – To cię przerośnie.

– Paul zostawił dla mnie żonę. Roger zaprzepaścił wszystkie pieniądze na koniach – zaczęła wyliczać na palcach. Mimo strachu znalazła w sobie odwagę, by mu odpowiedzieć. – Missy obżera się przeze mnie do granic wytrzymałości. A Williama tak odcięłam od rodziny, że przestał rozmawiać ze swoją własną matką.

– Dlatego, że jesteś ładna i mamisz ich zgrabnym tyłkiem – parsknął Zahar. Madi spiorunowała go wzrokiem.

– Dlatego, że jestem w tym dobra – odcięła się. – Ściągam ich duszyczki na złą drogę, ot tak. – Pstryknęła palcami i zwróciła się do Pana S.: – Ile mam jeszcze czekać?

– Moim zdaniem jest gotowa. – Rika wzruszyła ramionami i puściła jej oko. – Poza tym praktycznie już jest nasza.

Madi wpatrywała się teraz w Pana S. jak w obrazek, robiąc maślane oczka, byle tylko się zgodził.

Wiele rzeczy zdążyła zapomnieć. Nie pamiętała swojego życia. Nie pamiętała, jak umarła, i nie pamiętała, jak trafiła do Poczekalni. Za to dokładnie utkwił jej w głowie moment, kiedy w tłumie zmarłych on ją wypatrzył. Wszyscy w kolejce jak zwykle stali jak muły trawiaste, a on tak po prostu sobie przechodził, lustrując przenikliwie każdego z nich. Nie zważał na ściągnięte gniewem twarze Strażników Czyśćca, nie obchodził go nawet pełen pogardy wzrok Aniołów z Góry. Wtedy zrozumiała, że jest kimś ważnym. Ludzie, ci nowo zmarli, jeszcze go nie znali, ale już podświadomie wiedzieli, że powinni się go bać. Madi się go nie bała. On ją fascynował. Już od pierwszej chwili.

– Ty. – Stanął na wprost niej, ale patrzył zupełnie beznamiętnie. Rozejrzała się dookoła, jakby chciała się upewnić, że chodzi właśnie o nią. – Chodź ze mną.

Poszła bez słowa. Nikt nawet nie zaprotestował. Żaden ze Strażników się nie zająknął, żaden nie próbował ich zatrzymać. Pan S. zabrał ją na dół i pokazał, jak może wyglądać jej dalsze „życie”. Bez czekania. Bez zamykania się w swojej głowie z milionem pytań, bez osądzania, bez wytykania palcami. Widziała u niego ludzi wyluzowanych, bawiących się, pijących kolorowe drinki. Jakby weszła w sam środek imprezy. Poznała Rikę i Zahara, najwierniejszych Strażników Pana S. I zapragnęła stać się taka sama. Zapragnęła trafić do Piekła.

Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Nie, gdy zewsząd wszyscy tak bardzo chcą, byś stała się czysta, byś odpokutowała za grzechy i przestąpiła Bramy Niebieskie. Zapominają niestety dodać, że trwa to milion lat i jest wykańczające. Nigdy nie czułaby się tam dobrze. Nie potrzebowała być bliżej Niego. Właściwie to bała się Go bardziej niż Pana S. Niebo to nie było miejsce dla niej. Nigdy też nie czuła się dobra. Mimo że zapomniała swoje ludzkie życie, gdzieś pod skórą zdawała sobie sprawę, że nie zasłużyła na odkupienie. Nie powinna tam iść.

Pan S. widział w niej potencjał i chciał ją mieć po swojej stronie. Ale nawet on nie miał takiej władzy, by wyrokować nad ludzkim przeznaczeniem. Był ktoś większy od niego. Ktoś, kto stworzył cały system. Madi musiała więc udowodnić, że Królestwo Niebieskie nie jest dla niej. Mówiąc najprościej, nabruździć sobie w papierach. Zamiast więc czynić dobro na Ziemi, ona schodziła tam, by zdobywać dusze dla władcy Piekieł.

To Pan S. nadał jej nowe imię, Madi’ach, czyli ta, która nakłania do złego. Stała się jego kusicielką, jego łowczynią oraz jego pośredniczką ze Światem Żywych. Strażnicy niespecjalnie lubili odwiedzać Ziemię. Pewnie dlatego, że tam czuli się maluczcy. Tracili wiele swoich przywilejów, stawali się słabsi, jak ludzie.

Madi nie miała z tym żadnych problemów. Ciekawiło ją wszystko, co ludzkie. Ludzkie, proste i nieskomplikowane. Zawsze jednak największą frajdę miała ze sprowadzania owieczek na złą drogę. I podobnie jak Zahar wyrabiała sobie o nich coraz gorsze zdanie. Na dobrą sprawę nie musiała się za bardzo starać. Ludzi, których spotykała na swojej drodze, wystarczyło lekko popchnąć w stronę zła. Tak naprawdę bardzo lubili grzeszyć i potrzebowali jedynie małej motywacji i zachęty. Może dlatego to wciąż było za mało, by zostać Strażniczką. Może ściąganie takich płotek na dno wciąż niewiele znaczyło.

Na pewno było bardzo męczące. Madi, gdyby tylko mogła, siedziałaby cały czas na Ziemi, odhaczając kolejne ofiary. Przebywanie tam wykańczało ją jednak fizycznie. Dosłownie. W przyrodzie musi istnieć balans, a umarły nie tworzy kompatybilnej energii z żywymi. Madi po pewnym czasie robiła się słaba, śpiąca, zwyczajnie opadała z sił. Tę energię mogła jedynie odzyskać, odpoczywając w Poczekalni. Trzeba było oddać Najwyższemu, że skonstruował świat tak, by wszystko współpracowało ze sobą perfekcyjnie.

Dziewczyna czekała więc na dzień, w którym nie będzie musiała wracać do Czyśćca. Kiedy zdobyte dusze i ich niecne uczynki okażą się już wystarczające. Wszystkie te informacje zbierały się na cienkiej bransoletce, zdobiącej jej rękę. Dla ludzi z boku wyglądała jak jedna z tych fit opasek mierzących utratę kalorii i przypominających o wypiciu szklanki wody czy zrobieniu kilku kroków.

Jak i kiedy miało się to zakończyć? Takie działania nie miały końcowej daty i odbywały się samoistnie. System zawsze działał niezawodnie. Jeżeli się sprawdzi, to ostatecznie otrzyma upragnione czarne skrzydła i będzie mogła zostać Strażniczką.

– Dobrze, Madi – wyrwał ją ze wspomnień i rozmyślań Zahar. – Załóżmy, że dostaniesz takie zlecenie. Co wtedy? Jak nakłonisz człowieka do morderstwa?

Zebrała się w sobie. To był moment, w którym musiała udowodnić swoją pozycję. Podeszła do sofy, na której siedział pewny siebie Strażnik. Ustawiła się między jego nogami, rozchylając je swoim kolanem. Podniósł na nią wzrok.

– Nic prostszego – powiedziała, zakładając ręce na piersi. – Jeżeli będzie to kobieta, zdobędę jej przyjaźń. Stanę się jej rodziną, najlepszą powierniczką. A potem… – Oparła kolano tak, że prawie stykało się z kroczem Zahara. – …uwiodę jej męża. Okręcę ich sobie wokół paluszka, omotam tak, że pozabijają się nawzajem.

Zahar położył łokieć na oparciu. Uniósł dłoń i zaczął jeździć palcem wskazującym po wardze, jakby zastanawiał się nad jej słowami. Na jego usta wypłynął w końcu złowieszczy uśmiech.

– Podoba mi się. A jeśli trafi się facet? Wolny?

– Co jest drugą najsilniejszą motywacją po seksie? – zastanowiła się na głos.

Zahar wzruszył ramionami.

– Pieniądze? – podsunęła z tyłu Rika.

– Dokładnie. – Madi klasnęła w ręce. – Może skłócę go ze współpracownikiem? Z rodziną, która czeka na spadek?

– Wiesz, że nie możesz ich do niczego zmusić – odezwał się po dłuższej chwili Pan S.

– Wolna wola, pamiętam.

– To nie może być byle kto. Jeżeli faktycznie chcesz podjąć się takiego zadania, to musi być ktoś nieskazitelny. Ktoś, kogo dusza jest warta znacznie więcej niż jakiegoś byle chłystka z ulicy.

– Rozumiem. – Madi przełknęła ślinę, ale wciąż starała się brzmieć na pewną siebie. Widziała, jak powoli się łamał.

– Sonia! – krzyknął w końcu głośno. Po kilku sekundach do gabinetu weszła jego asystentka. – Potrzebuję teczki śmiertelników.

Madi ledwo powstrzymała okrzyk radości.

– Nic nie obiecuję – upomniał ją, widząc nadchodzące szaleństwo, po czym znów zwrócił się do Sonii: – Tylko sprawdzone jednostki. Dusze czyste jak łza, nieskalane grzechem.

– Tak jest. – Skinęła i wyszła, stukając szpilkami.

Madi chciała skoczyć na Pana S. i go wyściskać. Wiedziała jednak, że jedynie zrobi z siebie idiotkę. Był powściągliwy w okazywaniu uczuć innych niż gniew czy znużenie. Poza tym jej bransoletka zaczęła niebezpiecznie wibrować i ujrzała na niej ostrzegawczą pomarańczową diodę. Musiała wracać.

– Idź do siebie – powiedział Pan S. – Dostarczę ci później papiery.

***

Madi odpoczywała w swoim pokoju. Była coraz bardziej podekscytowana. Ostatnie godziny, dni czy miesiące, które przesiedziała w Poczekalni po powrocie od Pana S. tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że robiła słusznie. To były tortury i już sama nie wiedziała, jak je wytrzymuje. I jak wytrzymywali to inni? I czy ktoś w ogóle słyszał, by ci z Poczekalni trafiali w końcu na samą Górę? A jeśli były to brednie, by utrzymać w ryzach motłoch? A ci, naiwni, schodzili na Ziemię, by czynić dobro?

Taaa. Ci ludzie, których widzieliście na wolontariatach, ci pomagający przy kwestach, ci organizujący akcje charytatywne, ci, co karmili bezpańskie koty i dawali jedzenie bezdomnym, tak, to właśnie oni wszyscy odpokutowywali swoje grzechy.

Ale nie Madi. Dla niej Czyściec to była męczarnia. Nie zamierzała wegetować przez całe swoje życie, tfu, przez całą swoją śmierć. Zrobi, co tylko będzie mogła, by się stamtąd uwolnić.

Nie zabijaj – najgorszy z grzechów, najcięższy. Przełknęła nerwowo ślinę. To wcale nie będzie takie łatwe. Przed Panem S. strugała twardzielkę, ale teraz pozwoliła sobie na zwątpienie. Może Zahar miał rację? Do tej pory kusiła facetów lub udawała przyjaciółki kobiet. Zmanipulować kogoś tak, by zabił drugiego człowieka – to nie brzmiało jak łatwe zadanie.

Czy Madi miała jakieś wyrzuty sumienia? Otóż żadnych. Przecież to nie ona popełniała te grzechy. To nie ona zostawiła swoją żonę i dziecko. Nie ona wydawała ciężko zarobione pieniądze męża, by kupować drogie ciuchy. To nie ona okłamywała rodziców, że studiuje. Dlatego też powoli zaczynała rozumieć awersję Zahara do ludzi. Byli beznadziejni. Naiwni, prości, płytcy. Tyle razy jej przypominano, że najważniejsze jest, by nie ingerować w ludzkie czyny, że wolna wola jest podstawą. Zbytecznie. Ludziom nie trzeba było rozkazywać, by czynili zło. Nie trzeba było rozniecać pożaru, wystarczyła im zapałka. Mała zachęta i wizja przyszłych korzyści robiły od razu swoje.

Założyła ręce za głowę i spojrzała w sufit. Być może prowadziła takie życie. Jak okropnie frustrujące było to, że nic nie pamiętała. Wagarowała? Ćpała? Miała męża i go zdradzała? Może dziecko, dla którego nigdy nie miała czasu?

Włożyła rękę głęboko pod poduszkę. Schowała tu gdzieś małe lusterko. Oczywiście nie wolno było im trzymać takich rzeczy, ale przemyciła je kiedyś od Riki. Przejrzała się teraz w nim, robiąc śmieszne miny. Wyglądała młodo. W dniu śmierci mogła mieć zarówno osiemnaście, jak i dwadzieścia trzy lata. Więcej raczej sobie nie dawała. Ciemnobrązowe duże oczy mocno kontrastowały z blond włosami, sięgającymi łopatek. A zadarty nos pokrywało kilka piegów. Była ładna, a przynajmniej tak jej powtarzali faceci. Oczywiście wszystko, na co teraz patrzyła, mogło być jedynie iluzją. Czy to była jej prawdziwa twarz za życia? Czy widziała siebie taką, jaką była naprawdę? Marne szanse. Gdyby tak było, mogłaby się natknąć na kogoś, kogo kiedyś znała, i doznałby niemałego szoku, widząc ją żywą. Zapewne więc obraz był przekłamany. Albo dla nich, albo dla żywych. Co zresztą jakoś specjalnie jej nie interesowało. Jedyne, czego szukała w swoim wyglądzie, to podpowiedzi odnośnie do jej dawnego życia. Jeżeli faktycznie była młoda, to czym mogła nagrzeszyć w takim wieku? Nic nie przychodziło jej na myśl. Pustka. O, to było dobre słowo. Pustka. Domyślała się jedynie tego, że za życia była samotna. Nieszczęśliwa. Właściwie była o tym wręcz przekonana.

– Madi? – Ktoś zapukał do jej drzwi.

– Proszę – odparła. Do pomieszczenia weszła dyżurna. Uśmiechnęła się do niej i przekazała kopertę.

– To dla ciebie. Od… – zawahała się i zarumieniła.

Madi ledwo powstrzymała się, by nie przewrócić oczami. Oni bali się nawet o nim wspomnieć na głos.

– Pana S.?

– Tak. – Czerwień przybrała na sile.

– Dziękuję.

Kobieta wyszła, zostawiając ją znowu samą. Otworzyła brązową kopertę i wyciągnęła kilka wydrukowanych kartek. Już wiedziała, co to. Podekscytowana sunęła wzrokiem po kolejnych linijkach tekstu. Jej kolejne zlecenie.

– David Shaffer – przeczytała na głos i usiadła po turecku. – Lat trzydzieści trzy. Z zawodu lekarz onkolog. Brak dzieci. Wdowiec. Taki młody i wdowiec? – Uniosła brwi. Czytała dalej: – Żona zginęła trzy lata temu w wypadku samochodowym. Hmm… Ukończył medycynę z wyróżnieniem na Uniwersytecie Stanforda. Świetnie, kolejny nudny kujonek.

Przypomniała sobie Eda, pracownika banku, którego namówiła do niewinnego przestępstwa podatkowego. Chyba właśnie odbywał się jego proces. Przewróciła kartkę, a jej usta rozchyliły się lekko w zdziwieniu.

– To on? – sapnęła na widok zdjęcia Davida Shaffera. Zapatrzyła się w ciemnoniebieskie oczy postawnego szatyna. – Metr osiemdziesiąt siedem, osiemdziesiąt dziewięć kilo wagi – odczytała pod spodem. – Mniam. A jednak nie taki kujonek.

Przejechała palcem po jego ramionach na zdjęciu i lekko odznaczających się bicepsach w koszuli w kratę. Na nogach miał przetarte dżinsy, a na stopach ciężkie trapery. Położyła się na łóżku i wgapiała w fotografię. Myślała, że znowu trafi się jej jakiś obleśny karakan z twarzą gnoma. Wcześniej zastanawiała się, jakiej metody użyje tym razem, ale teraz uznała, że nie może przepuścić takiej okazji. Zdecydowanie go uwiedzie. Rozkocha w sobie i zmanipuluje. Sama szybko się nim znudzi i pozostanie niesmak, bo może i był przystojny, ale zapewne głupi i nudny. Jak każdy jej poprzedni obiekt.

Przewertowała jeszcze kilka stron życiorysu Davida, ziewając co chwilę. Nie interesowało ją, czy lubi sport, czy malarstwo van Gogha, ale musiała złapać jakiś punkt zaczepienia. I w końcu go miała,

– Cotygodniowe piwko z kumplami w barze. – Uśmiechnęła się do siebie. – W takim razie do zobaczenia, Davidzie.

Chyba się przesłyszałam

Rozpuszczone długie blond włosy odgarnęła do tyłu. Wygładziła krótką sukienkę w kwiatki i sprawdziła, czy złote sandałki na jej stopach są idealnie czyste. Złapała jeszcze za torebkę i maznęła usta malinową pomadką.

Weszła do knajpy o urokliwej nazwie „U Willy’ego”. Zmarszczyła nos na widok klienteli, która się tam znajdowała. Nie tego oczekiwała po wykształconym lekarzu. Mimo to nie zniechęciła się. Praca w trudnych warunkach nigdy nie była dla niej przeszkodą. Rozejrzała się po wnętrzu. Całkiem spory bar, bilard, rzutki. Z tyłu podest z niewielką sceną. Przy ścianach, po obu stronach, stoły i siedziska. I parę stolików na środku. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, kilku facetów obróciło się w jej stronę.

– Świetnie – mruknęła do siebie. – Pasuję tu jak pięść do nosa.

Szła powoli w stronę baru, zerkając na boki, ale nigdzie nie uświadczyła szatyna ze zdjęcia. Miała nadzieję, że nie na darmo się tak stroiła. Wyraźnie było napisane: cotygodniowy wypad. Podeszła do lady i usiadła na wysokim hokerze, żeby mieć widok na wejście i salę.

– Co ci podać, złotko? – zapytał barman, facet o długiej brodzie i sporych gabarytach.

– Mrożoną herbatę – palnęła, po czym dopiero po chwili przypomniała sobie, gdzie się znajduje.

Brwi brodacza poszybowały w górę, jakby zobaczył kosmitkę. Cóż, nie mogła mu przecież wytłumaczyć, że większość zmarłych bardzo źle reaguje na alkohol.

– Herbatę? – powtórzył po niej.

– Herbatę – odparła wyniośle i wyprostowała się na krześle.

– Z cytrynką?

Mogła się założyć, że pod brodą wykwitł mu już ironiczny uśmieszek.

– Poproszę.

Barman odszedł, by przygotować zamówienie, a ona wróciła do swoich spraw. Teraz, gdy już wiedziała, że Davida nie ma w lokalu, starała się nie przyciągać wzrokiem innych facetów. Nie miała ochoty na pogaduchy z żadnym z tych wąsaczy, znała już każdy rodzaj podrywu. Pod nos podstawiona została jej właśnie szklanka schłodzonego napoju. Smakował wyśmienicie. Dlatego lubiła wracać na Ziemię. W Poczekalni nie jadło się ani nie piło. Nie było wszakże takiej potrzeby, a oni usuwali im z egzystencji wszystko, co niepotrzebne, a tym bardziej przyjemne. A ona tak lubiła smaki i zapachy. Nie wiedziała czemu, ale wszystkie zmysły odbierała bardziej i mocniej niż żywi. Może właśnie dlatego, że w Poczekalni wszystko było tak bardzo jałowe.

Kiedy tak oddawała się kontemplacji na temat smaku herbaty, drzwi baru się otworzyły. Do środka weszło trzech na oko trzydziestoletnich mężczyzn. Żywo o czymś dyskutowali, śmiejąc się i gestykulując. Luźno ubrani, ale zdecydowanie lepiej od pozostałych klientów tego przybytku. Kiedy ujrzała w pełnej krasie trzeciego z nich, jej wzrok się zawiesił.

– O kurwa – szepnęła do siebie.

Wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciu. Wysoki, przystojny i te oczy. Niebieskie, szare, ciemne, głębokie, chłodne. Jego nieco kwadratową szczękę okalał kilkudniowy zarost, a włosy ułożyły się mu niesfornie, kiedy przeczesał je palcami. Był najbardziej wycofany z nich trzech. Uśmiechał się raczej powściągliwie, a mowa ciała zdradzała, że nie bawił się równie dobrze jak jego towarzysze. Zlustrowała bacznie jego sylwetkę. Był raczej sporym facetem z szerokimi barkami, ale wszystko przyjemnie zwężało się ku dołowi. Miał na sobie zwyczajne jeansy i granatową bluzę z kapturem. Nie wyglądał na szanowanego lekarza, jak zapamiętała go ze zdjęcia, ale podobał jej się ten niewymuszony luz.

Mężczyzna przystanął, kiedy w końcu zauważył gapiącą się na niego dziewczynę, a jego brwi zsunęły się do środka. Madi, przyłapana na gorącym uczynku, trąciła niechcący szklankę i wylała resztkę herbaty.

– O kurwa – przeklęła powtórnie. Poczuła się jak idiotka. Niezłe pierwsze wrażenie.

Usta doktora Shaffera wygięły się w lekkim uśmiechu, ale z przodu pociągnął go już za rękaw jego kolega. Madi wycierała blat chusteczkami, patrząc, jak siadają przy stoliku pod oknem. Potrzebowała jedynie chwili, by się opanować. Na swoje usprawiedliwienie musiała dodać, że do tej pory Pan S. przydzielał jej same bakłażany. Strategia na tego faceta zdecydowanie wymagała uwiedzenia go. Już zacierała rączki na to zadanie – w końcu jakieś, które sprawi jej frajdę. Zapewne szybko jej się znudzi, ale cóż, początek był obiecujący.

Mężczyźni zamówili kilka piw i zaczęli rozmawiać między sobą. Niedaleko nad głową Madi wisiał telewizor, wyświetlając jakiś mecz. David zerkał na niego co chwilę, nadziewając się przy tym na jej wzrok. Zresztą nie kryła się z tym, że go obserwowała. Wiedziała doskonale, jak zachęcić faceta. Kilka powłóczystych spojrzeń, nieśmiały uśmiech i parę odgarnięć włosów. To zawsze zdawało egzamin.

Barman zrobił jej kolejny napój, który sączyła, sunąc palcami po plastikowej rurce. Ach, no i oczywiście patrząc przy tym w oczy Davidowi. W końcu podniósł się z siedzenia. Powoli ruszył w stronę dziewczyny, która starała się, by na jej ustach nie wykwitł triumfujący uśmieszek. Jakież więc było jej zdziwienie, gdy ją wyminął i stanął bezpośrednio przy barze.

– Trzy piwa, Bud. Tym razem bezalkoholowe – rzucił do barmana, a ten kiwnął potakująco głową.

No dobra, może słabo wysyłała sygnały i trzeba było mu pomóc. Może był zbyt nieśmiały, zdarzali się tacy.

– Hej – powiedziała, prostując się na krześle. David obrócił głowę w jej stronę. – Jestem Madi – przedstawiła się.

– Cześć, Madi. – Jego usta przeszył nieco krzywy uśmiech. Powrócił wzrokiem do barmana i zapłacił za trunki. Dziewczyna przewróciła oczami. Trafił jej się bystrzak.

– A ty? – spytała wymownie.

– A ja… nie jestem zainteresowany – rzucił kpiąco.

Madi prawie się zapowietrzyła. Całe szczęście, że akurat zgarniał z blatu butelki z piwem, bo inaczej ujrzałby dzióbek jak u karpia na jej ustach. Chyba po raz pierwszy nie wiedziała, co powiedzieć. Serio? Nie jest zainteresowany? Przecież nią wszyscy zawsze byli zainteresowani. Wystarczyło, że się uśmiechnęła i wokół pojawiało się pięciu facetów gotowych stawiać jej drinki. Czy z nim coś było nie tak?

– Słucham? – parsknęła.

– Wybacz, skarbie. – Spojrzał na nią pobłażliwie. – Nic z tego.

Przepraszam, kto mu dał przyzwolenie na bycie palantem? Zaczęła gorączkowo rozmyślać, jak wyjść z twarzą z tego upokorzenia.

– Chyba źle mnie zrozumiałeś – odparła wyniośle. – Po prostu kogoś mi przypominasz.

– Czyżby? – Zmrużył złośliwie oczy. – To dlatego od jakichś dwudziestu minut ściągasz mnie spojrzeniem?

Widać, skurwiel, lubił się znęcać nad innymi.

– Dwadzieścia minut? – syknęła. – Chyba ci się wydawało. Nie schlebiaj sobie, nie jesteś w moim typie – dodała.

Nie podobało jej się, w którą stronę schodzi ta rozmowa. Madi nie była zbyt cierpliwą osobą. Zapewne kto inny próbowałby wyjaśnić tę sytuację, skierować ją na milsze tory i ogólnie zainteresować rozmówcę w jakiś odmienny sposób, niestety ona była przyzwyczajona do szybkiego załatwiania spraw i gdy coś nie szło po jej myśli, wybuchała.

– Dziewięć dolców.

Oboje obrócili się w stronę barmana, który przesunął paragon w stronę Madi.

– Co? – zapytała zdezorientowana.

– Dziewięć dolców. Dwie mrożone herbaty – przypomniał jej o wypitych napojach.

– Ale… – Madi była o krok od zapadnięcia się pod ziemię. Nie miała przecież żadnych pieniędzy. Nigdy ich nie potrzebowała. To jej stawiano drinki, to za jej obiady płacono i to jej kupowano prezenty. Zaczęła chaotycznie przeszukiwać torebkę, ale nie znalazła tam nawet paru centów.

Jasna cholera.

– Shaff! – Z tyłu dał się słyszeć okrzyk kolegi doktorka. Ten jednak wstrzymał ruchem dłoni zniecierpliwionych kompanów. Miał przed sobą niezłe kino.

– Co się tak gapisz? – fuknęła.

Czy nie mógł już sobie po prostu pójść? Po cholerę tu sterczał? Dalej grzebała w torebce, choć jej wielkość pomieściłaby ledwo telefon komórkowy i klucze.

– Chyba nic tam nie znajdziesz – odparł kąśliwie. – Wiesz, jeśli chciałaś, żebym postawił ci napój, trzeba było powiedzieć od razu. – Wysupłał z kieszeni kilka dolców i rzucił na stół. – Za koleżankę.

Madi była wściekła. Zapomniała całkowicie, po co się tu znalazła i że ten człowiek był jej zleceniem, że miała okręcić go sobie wokół palca. Teraz najchętniej walnęłaby go krzesłem i wsadziła mu kij bilardowy w dupę.

– Bez łaski. – Nie wiedziała jeszcze, co zamierza, ale na pewno nie chciała brać kasy od tego bałwana.

– Daj spokój – żachnął się. – Myślisz, że nie wiem, po co takie smarkule przychodzą do barów?

Smarkule? Zapewne była starsza od niego o jakieś pięćdziesiąt lat. Albo i dwieście, cholera wie.

Wyciągnął jeszcze z portfela dwudziestkę i cisnął na ladę.

– Żebyś już nie musiała zaczepiać innych naiwniaków – zadrwił i zwrócił się do barmana: – Krwawą Mary dla pani.

– Ja ci zaraz zrobię krwawą… – Nie dokończyła, bo napatoczył się właśnie jego kumpel.

– David, jeśli chcesz poflirtować z panią, to nie ma problemu, ale podaj nam w końcu to cholerne piwo.

– Nikt tu z nikim nie flirtuje. – Spojrzał na nią z góry ostatni raz i wrócił do stolika.

W Madi dosłownie się gotowało. Nikt jej jeszcze tak nie upokorzył. Nikt jeszcze sobie tak z niej nie zadrwił.

– Hej, słońce. – Z boku pojawił się jakiś facet, skrywający pokaźny brzuszek pod koszulką. – Co taka ślicznotka robi tu sama? – Naprężył się przed Madi, wyrywając ją z obmyślania najgorszych tortur, jakie można zadać człowiekowi. Popatrzyła na niego z wściekłością.

– Spadaj!

– Takie brzydkie słowa z ust tak pięknej pani? – Zaskoczony próbował się ratować kolejnym wyświechtanym tekstem.

Z daleka sytuację obserwował wyraźnie rozbawiony David. Miał niezłe używanie. Madi czuła jego wzrok na sobie, kiedy raczył się kolejnymi łykami piwa.

– Spierdalaj, nie dociera?!

Całkowicie zmieszany mężczyzna czym prędzej uciekł na drugą stronę sali. Teraz Madi nie przypominała już wdzięcznej młodej niewiasty. Raczej wściekłą hienę.

– Krwawa Mary. – Barman postawił przed nią szkło z czerwonym koktajlem.

Dopiero teraz przypomniała sobie o pieniądzach rzuconych przez dupka. Z chęcią podeszłaby do niego i wylała mu koktajl na głowę, ale bardziej ciągnęło ją, by się napić. Kilka łyków na ukojenie nerwów. Kiedy barman chciał zostawić resztę, powstrzymała go, mówiąc:

– Niech pan naleje od razu drugą kolejkę.

Zaczęła opieszale sączyć alkohol, próbując nie zwracać już uwagi na pana DD – Dupka Dave’a. Po raz pierwszy jej się nie udało. Dotychczas wszyscy jedli jej z ręki. Już od pierwszego wejrzenia potrafiła ich oczarować. Pstryknęła palcami i byli na jej zawołanie. Owszem, mogła spróbować jeszcze raz. Ale wtedy musiałaby być dla niego miła, pewnie zacząć się tłumaczyć, a może i płaszczyć przed nim. Niedoczekanie. To nie było w jej stylu, była na to zbyt dumna. Pójdzie do Pana S. i powie, żeby przydzielił jej kogoś innego. Koniec, kropka.

Nawet nie zauważyła, kiedy drugi drink wszedł jej jak złoto. Bar nabrał kolorów i lekkiego zmętnienia. Ludzie wydali się weselsi i jacyś bardziej przyjaźni. Czknęła lekko i zajrzała w głąb pustej szklanki.

– Może się jednak ze mną napijesz? – Grubasek znowu przed nią wyrósł. Obserwował Madi od dłuższego czasu i teraz wydała mu się dostatecznie rozmiękczona, by współpracować.

– A! Czemu nie! – zareagowała żywo. – Pyszne te drineczki. – Zamachała rękami w powietrzu.

Uśmiechnął się chytrze i zamówił dla nich jeszcze jedną kolejkę.

– Ale masz śmieszny ten brzuszek. – Wychyliła się, by go po nim poklepać.

Złapał ją w ostatniej chwili, kiedy to prawie wywróciła się z krzesłem. Niespecjalnie przypadł mu do gustu ten komplement, więc żeby przyspieszyć sprawę, wcisnął jej w rękę szklankę:

– Pij, kwiatuszku.

Kiwnęła ochoczo i przysunęła szkło do ust.

– Tobie chyba już wystarczy – powiedział ktoś ostro i nagle ręka Madi oddaliła się od jej twarzy, a napój został postawiony na stole. Z trudem podniosła wzrok.

– To ty – stwierdziła z wyrzutem. Zobaczyła przed sobą Davida, który wyrwał jej napój bogów. Bogów, he, he. – Oddawaj… hyp… drinka – czknęła pijacko. Sięgnęła po szklankę, dotykając niechcący jego dłoni. Poczuła dziwny dreszcz, a jej ręka odskoczyła.

– Więcej nie pijesz – stwierdził tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Facet… – Spocony człowiek z krzesła obok spojrzał na niego zdziwiony. – Przeszkadzasz nam.

David zmierzył go z góry na dół.

– W czym ci przeszkadzam? W spiciu laski do tego stopnia, że nawet nie zauważy, jak będziesz się do niej dobierał?

Madi próbowała objąć mętnym wzrokiem sylwetkę Davida. Niestety.

– Możesz tak nie skakać? – wymówiła z pretensją. – A w ogóle to ssspadaj. – Machnęła ręką. – My tutaj rozmawiamy. – Wskazała gościa obok. – Z… jak ci tam, grubasku?

Facet zrobił się cały czerwony, a David z trudem powstrzymywał śmiech.

– Zawiozę cię do domu – powiedział do niej już łagodniej. Złapał Madi w pasie i próbował przyciągnąć do siebie. Ta jednak, jak niesforne dziecko, uczepiła się lady i ani myślała wracać z tym bufonem.

– Ona nie chce z tobą iść. – Grubasek nie dawał za wygraną. Nie zamierzał odpuścić sobie tak dobrej laski. Dobrej i pijanej.

– Masz jakiś problem? – Zza pleców Davida wyłoniło się dwóch jego kolegów, równie pokaźnych jak on. Grubas przełknął ślinę i zajął się oglądaniem swoich paznokci.

– Serio? Chcesz się użerać z tą gówniarą? – spytał brunet w zielonej koszulce.

– Daj mu spokój, Tim. – Trzeci kompan poklepał go ze śmiechem po ramieniu. – Shafferowi włączył się samarytanin.

David przewrócił oczami, zgarnął wierzgającą blondynkę z krzesła, a następnie przerzucił ją sobie przez ramię.

– Ooo, jaki tyłeczek. – Madi zapomniała, że niesie ją ten sam buc, który tak bardzo jej wcześniej ubliżył. Klepnęła go w pośladek, chichocząc jak dzieciak.

David podbił ją lekko do góry, kiedy zaczęła mu się zsuwać z ramienia. Przesunął dłońmi wzdłuż jej ud, a wtedy przez ciało Madi przeszedł prąd. W tym barze musi dochodzić do jakichś dziwnych wyładowań elektrycznych. Wciągnęła przyjemny piżmowy zapach, który intrygująco drażnił jej nozdrza.

Wyszli na parking. David stanął przy swoim pick-upie i postawił dziewczynę na ziemi, podtrzymując ją dalej w talii, by nie upadła.

– Nigdzie z tobą nie jadę – burczała Madi. – Nie ma mowy.

– W porządku. – Zdenerwował się. – Mam cię zaprowadzić z powrotem do tamtego napalonego typa? Z pewnością się ucieszy.

Z założonymi na piersiach rękami zerkała spod byka to na niego, to na bar.

– Mnie też się nie uśmiecha przejażdżka z tobą – dodał przez zaciśnięte zęby. – Ale jesteś zupełnie pijana, a ja nie chciałbym cię mieć na sumieniu. Więc wsadzaj swój zgrabny tyłek do auta i nie marudź.

Zgrabny?

– Shaff, dasz sobie z nią radę? – Tim zerkał na przyjaciela, który użerał się z wepchnięciem Madi na miejsce pasażera.

– Taaa – burknął.

– Skoro tak, powodzenia – odparł z chytrym uśmiechem.

Ani jeden, ani drugi nie miał problemu z tym, że ich kolega zabiera obcą i nietrzeźwą dziewczynę do swojego auta. Daliby sobie za niego uciąć ręce i nie mieli wątpliwości, że jedynym jego celem jest odwiezienie jej bezpiecznie do domu. Przyjaciele pożegnali się więc pod barem i każdy ruszył do domu swoim autem.

– Pasy. – Mężczyzna przesunął kawałek materiału przez ramię i klatkę piersiową Madi, a potem, nachylając się, wpiął go w zacisk.

Choć był to niewinny gest, dziewczyna zassała powietrze, gdy dłonie Davida przesuwały się po jej ciele. Jego twarz pojawiła się tak blisko, kiedy zapinał pas. Tak bliziutko. Serce zaczęło bić jej znacznie szybciej, ale to pewnie przez ten alkohol, który swoją drogą nie był żadnym napojem bogów, raczej dziełem szatana.

– Siedź spokojnie. – Trzasnął drzwiami i przeszedł dookoła auta. Wsiadł za kierownicę i odpalił silnik.

Madi przetarła twarz, ale to nic nie dało. Obraz dalej niebezpiecznie jej się rozmywał.

– Właściwie chyba jeszcze ci się nie przedstawiłem. Jestem David. – Zreflektował się w porę.

– Taaa? A ja myślałam, że „nie jestem zainteresowany” – przedrzeźniła go nieudolnie.

Parsknął cicho pod nosem z rozbawienia, ale postanowił nie skomentować wywodów wkurzonej smarkuli.

– Tak na marginesie, nigdy nie widziałem laski, która pada po dwóch drinkach – zadrwił, wjeżdżając na główną ulicę.

– Nie mogę pić alkoholu – wybełkotała, opierając głowę na siedzeniu.

– To na pewno.

– Nie rozumiesz… Nie mogę pić alkoholu.

– Cholera! – Zdenerwował się w jednej sekundzie i obrócił w jej stronę. – Czy ty w ogóle masz dwadzieścia jeden lat2?

– Sto dwadzieścia jeden – zachichotała.

– Gdzie mieszkasz? – David ścisnął mocniej kierownicę. – Mam nadzieję, że twoi rodzice nie martwią się za bardzo.

– Nie mieszkam z rodzicami, głupku – powiedziała prawie płynnie. W tym momencie przypomniało jej się, co powiedział na początku ich znajomości. – Nie jestem gówniarą.

– W porządku, dorosła osobo. Gdzie mam cię zawieźć?

– Do Poczekalni – ziewnęła.

– Gdzie? – Jego brwi zmarszczyły się w zdziwieniu.

– Mieszkam w Poczekalni. W takim białym pokoiku.

Cóż za fantastyczne zakończenie wieczoru. Westchnął głęboko.

Madi popatrzyła na jego przystojny profil, teraz nieco zasępiony. W końcu rozejrzała się odrobinę przytomniej, uzmysławiając sobie swoją sytuację i po chwili prawie krzyknęła:

– Tu mnie wysadź!

– Co?

– Tu mieszkam. – Wskazała na niewielki budynek tuż przed nimi po prawej stronie ulicy.

– Mieszkasz tutaj? – zapytał.

Jakoś nie bardzo pasowało mu to miejsce. Blok wyglądał na typową mieszkaniówkę, a wątpił, by tak młodą osobę stać było na własne mieszkanie. Chyba że z kimś je wynajmowała albo dostała od rodziców. Właściwie wcale nie znał tej dziewczyny.

– Tak, zatrzymaj się.

Kiedy tylko to zrobił, Madi wyskoczyła z samochodu i chwiejnym krokiem podreptała do sporej wielkości bramy. Za nią jednak od razu ruszył David.

– Poczekaj, odprowadzę cię.

– Nie musisz – rzuciła mu przez ramię. – Dam już sobie radę.

– Nie ma mowy. Coś mi tu nie gra – dodał pod nosem.

Dziewczyna przygryzała nerwowo wargę. Cholera, musiała jakoś go zgubić. Przecież kompletnie nie wiedziała, gdzie jest, a nie zamierzała nachodzić ludzi w ich własnych domach. Weszli do kamienicy, ale David ani myślał jej zostawić. Na szczęście przypomniało jej się coś, co wybawiło ją z opresji.

– Moja torebka. Zostawiłam ją w aucie.

– Torebka?

– Tak. Przyniesiesz? – poprosiła.

David rozejrzał się wokół.

– Dobra, tylko się stąd nie ruszaj.

Pokiwała głową. Gdy tylko zniknął za drzwiami, zamknęła oczy i ścisnęła dłonie w pięści. Poczuła mrowienie ciała, wzmocnione jeszcze bardziej przez alkohol.

***

– Madi?! – krzyknął w pustkę, ale po dziewczynie nie było śladu. Dobiegł do drzwi z tyłu, które otwierały się na podwórko. – Madi?! – powtórzył pytanie w przestrzeń. Jak kamień w wodę. Zerknął w stronę schodów do kolejnych mieszkań. Pewnie poszła do siebie. Przygryzł wnętrze policzka. Nie podobało mu się to, ale nie zamierzał nachodzić w nocy wszystkich lokatorów. – Głupie dziewuszysko.

Wyszedł z powrotem na ulicę i wtedy przypomniał sobie o trzymanej w ręku torebce. W środku nie znalazł żadnego dowodu, pieniędzy, nawet komórki. Jedynie opaskę na rękę, którą nosili sportowcy. Nie wiedział, czy była droga; co dziwne, nie miała logo żadnej firmy.

Trudno, to jej wina, on chciał dobrze. Może następnym razem, jak wybierze się do baru z chłopakami, to ją spotka i odda jej rzeczy.