Jakoś to będzie, Różo - Jagoda Wochlik - ebook + audiobook

Jakoś to będzie, Różo audiobook

Jagoda Wochlik

3,9

Opis

Przez kilka cudownych miesięcy Róża była naprawdę szczęśliwa. Och, może nie była najszczęśliwszą osobą na świecie, to prawda, ale niewiele jej do tego stanu brakowało. Odczuwała szczęście, wchłaniała je każdą komórką swojego ciała. Jednak choć wszystko układało się dobrze, wyczekiwała. Wyczekiwała, kiedy wszystko się skończy. Nauczona doświadczeniem wiedziała, że nie może za długo być dobrze. Choć uśmiechała się i starała z całych sił cieszyć każdą chwilą, podskórnie wyczekiwała katastrofy.

Wydaje się, że Róża, miłośniczka kina i filiżanek, już zasłużyła na własne „długo i szczęśliwie”. Ale co jeśli życie nie przypomina komedii romantycznej i po szczęśliwym zakończeniu następuje jednak jakiś ciąg dalszy? Czy będzie on dla Róży łaskawy? W życie bohaterki zostaje wplątana śliczna nowa historyczka, przystojny nauczyciel muzyki i dawna miłość jej narzeczonego.

Życie jest jak krucha porcelanowa filiżanka - w każdej chwili może coś pęknąć, zamieniając cenne cacko w skorupki. Jagoda Wochlik prezentuje nam niebanalną historię naszpikowaną emocjami. Serdecznie polecam.

Edyta Świętek

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 0 min

Lektor: Jagoda Wochlik
Oceny
3,9 (44 oceny)
19
12
7
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolaJakubek

Całkiem niezła

👍🙂 Polecam. Ksiazka na jedno popołudnie. Temat interesujący . Perypetie młodej kobiety, która nie poddaje się przeciwnością losu.
00
AldonaSy

Nie polecam

Przez wszystkie strony bohaterka chciałaby, a boi się
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Jagoda Wochlik

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Ewelina Chodakowska

 

Korekta

Małgorzata Proszyk

 

Projekt okładki

Iza Sewczyk

 

Skład i łamanie

Maciej Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2021

 

eISBN 978-83-66989-31-3

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

Wiecie co? Pisanie książki to ciężka harówka.

Dlatego pozwólcie mi podarować tę pracę, komu chcę. Uwaga, uzbrójcie się w cierpliwość.

 

Dla mojej Rodziny – jaka jest, taka jest, ale ważne, że jest

 

Mojemu Mężowi – za wszystko (przede wszystkim to, o czym milczę)

 

Mojej Mamie – żeby już jej nie pytali, czy nie jest zazdrosna, że Róża ma lepszą relację z ojcem niż z matką (tak, oczywiście, że jest zazdrosna!)

 

Moim Siostrom – bo są dobrymi siostrami (żadna nawet nie pomyślała o tym, by ukraść mi męża), a nigdy nie podarowałam im książki

 

Cioci Eli – bo bez niej nie wymyśliłabym tych przecudownych starszych pań i pewnie nie byłabym tu, gdzie dziś jestem, serio!

 

Lidce – bo to szalone, żeby ośmioletniej dziewczynce czytać Małego Księcia

 

Lilianie (co prawda nie jest z rodziny) – bo podsunęła mi coś, na co nie wpadłam, ale wykorzystałam w tej książce

 

Dziś, kiedy jesteśmy razem,

odwróciłam twarz ku ścianie.

Róża? Jak wygląda róża?

Czy to kwiat? A może kamień?

 

Wisława Szymborska, Nic dwa razy

 

***

 

Obiecuję nigdy nie zapomnieć,

że to miłość na całe życie

I że cię nie opuszczę (2012)

 

Skorupka pierwsza

 

Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu.

Madagaskar 2, 2008 r.

 

 

Przez kilka cudownych miesięcy Róża Więdłocha była naprawdę szczęśliwa. Och, może nie była najszczęśliwszą osobą na świecie, to prawda, ale niewiele jej do tego stanu brakowało. Odczuwała szczęście, wchłaniała je każdą komórką swojego ciała. A jednak przy tym, choć wszystko układało się dobrze, wyczekiwała. Wyczekiwała, kiedy to się skończy. Nauczona doświadczeniem, wiedziała, że szczęście nie może trwać wiecznie. Choć uśmiechała się i starała z całych sił cieszyć chwilą obecną, podskórnie wyczekiwała katastrofy.

Gdy patrzyła wstecz na minione miesiące, zastanawiała się, czy to rzeczywiście jej własne decyzje doprowadziły ją do tego miejsca, czy może, nie przemyślawszy pewnych rzeczy, płynęła z prądem, stawiając wszystko na jedną kartę, zakładając, że jakoś to będzie. Bo przecież zawsze „jakoś” jest. Choć – z drugiej strony – może postępowanie zupełnie inaczej niż poprzednio było niegłupim rozwiązaniem? W końcu poprzednio zachowywała się nadzwyczaj rozsądnie, planowała i odhaczała kolejne punkty na życiowej liście „do wykonania przed śmiercią”. Studia. Praca. Mieszkanie. Dobry związek. Narzeczeństwo. Ślub. Dziecko. Rodzina. Dziś Róża Więdłocha nie była pewna, czy jej plan rozsypał się na etapie „dobry związek”, czy „narzeczeństwo”. Bo narzeczeństwo, które kończy się tym, że druga połówka odchodzi do twojej siostry, chyba nigdy nie było dobrym związkiem, prawda? A jednak do etapu „narzeczeństwo” doszło. Tyle że zakończył się on bardzo szybko, spektakularnie przekreślając wszystkie kolejne punkty.

Po powrocie znad morza pierwsze, co Róża zrobiła, to spotkała się z Dominikiem. A kiedy wieczorem wracała ze spotkania, miała już na palcu pierścionek zaręczynowy. Choć wiedziała, że ruszył do Łodzi z myślą, by się jej oświadczyć, to sądziła, że zanim dojdzie do rozmowy między nimi, Dominik ochłonie i porzuci ten szaleńczy, jak jej się wtedy wydawało, plan. A jednak – kiedy postawiła stopę w mieszkaniu nad szkołą, była już narzeczoną. Po raz drugi w życiu.

Nieco oszołomiona wróciła do codziennych obowiązków. Choć były jeszcze wakacje, pierwszego dnia po powrocie znad morza wybrała się do Różowej Landrynki, by poinformować ją, że zdecydowała się jednak zostać i kontynuować przygodę z nauczaniem. Zapukała do drzwi gabinetu szefowej i dopiero kiedy usłyszała zaproszenie, nacisnęła klamkę. Dyrektorka siedziała przy swoim biurku nad toną papierów. Podniosła głowę i wyjaśniła:

– Sprawdzam dzienniki. Jeśli dostrzegę, że gdzieś nie uzupełniłaś tematu, nie podpisałaś się lub nie odnotowałaś liczby obecnych i nieobecnych, to cię uduszę.

– Tak jest, szefowo.

Landrynka machnęła na nią ręką.

– No, nie stój w drzwiach jak widły w gnoju. Siadaj. Jak tam wakacje?

Róża zajęła miejsce naprzeciwko Landrynki. Uśmiechnęła się. Przypomniała sobie, jak rok wcześniej siedziały w tym samym miejscu. Jedna przestraszona, niepewna siebie i swojego losu, druga nieco znudzona, a z każdą chwilą coraz bardziej rozbawiona zachowaniem kandydatki na nauczycielkę. Tamtego dnia pani dyrektor miała na sobie różową garsonkę. Właśnie dlatego polonistka nazywała ją w myślach „Różową Landrynką”.

Obie przeszły od tego czasu długą drogę. Nauczyły się szanować siebie nawzajem i na sobie polegać. Choć nadal był między nimi dystans wynikający ze stosunku zwierzchnik –podwładny, łączyła je nić sympatii. Obie wiedziały, że zależy im na uczniach, ich rozwoju i jak najlepszym funkcjonowaniu tego całego cyrku zwanego „szkołą”. Róża miewała dziwaczne pomysły pedagogiczne, ale Landrynka zawsze ją wspierała i pomagała, jak tylko potrafiła. Była dyrektorem z powołania, takim, któremu naprawdę zależy na wychowankach i na stworzeniu im jak najlepszych możliwości rozwoju.

– Dziękuję, pogoda dopisała.

Landrynka podniosła wzrok znad dziennika, wyprostowała się, usiadła wygodniej i złożyła ręce na podołku.

– A Marta?

Marta była ich wspólną przyjaciółką. Uczyła polskiego. To właśnie dzięki niej Róża trafiła do szkoły w Ciążeniu. W drugim semestrze Marta zaszła w ciążę. Niestety Kuba, jej mąż, nie chciał potomstwa. Dziewczyna stanęła przed wyborem – albo usunie ciążę i zatrzyma męża, albo straci męża, ale zatrzyma dziecko. Chcąc pomóc przyjaciółce, Róża zdecydowała się na rozmowę z Kubą, co poskutkowało tym, że Marta przestała się do niej odzywać i zerwała kontakt. Ostatecznie postanowiła jednak urodzić, co stało się powodem rozpadu jej małżeństwa. By odpocząć od zmartwień, zaproponowała Róży wspólny wyjazd nad morze tuż po zakończeniu roku szkolnego. W trakcie ich wspólnego wypadu mąż Marty cały czas wydzwaniał, ale ta nie odebrała żadnego z telefonów.

– Nadal nie rozmawiają.

Landrynka z żalem pokiwała głową.

– Szkoda – westchnęła.

Róża szanowała dyrektorkę też dlatego, że naprawdę zależało jej na nauczycielach pracujących w zarządzanej przez nią szkole. Róża miała okazję obserwować to przez rok i czuła się dumna, że może być jedną z nich.

Przez chwilę obie milczały. Cóż, czasami w życiu zdarzają się sytuacje, kiedy naprawdę nie wiadomo, co powiedzieć.

– No dobrze – przerwała ciszę Landrynka. – Jak rozumiem, przyszłaś mi zakomunikować swoją decyzję. Zatem? Mam szukać od razu dwóch polonistów czy zostajesz?

Róża uśmiechnęła się promiennie.

– Jeśli pani dyrektor chce jeszcze ze mną pracować, to zostaję.

Landrynka wzniosła ręce ku niebu. Róża nie wiedziała, czy był to gest radości, czy raczej rozczarowania. Pragnęła wierzyć, że to pierwsze.

– To świetnie, bo chciałabym ci dać wychowawstwo.

Róża zamrugała.

– Co proszę?

– Wychowawstwo – Landrynka zawiesiła głos – w ósmej „a”.

– O nie, nie, nie ma mowy. Nie władujesz mnie na tę minę, Haniu… e, pani dyrektor.

W poprzednim roku szkolnym naukę w klasie siódmej rozpoczęły trzy klasy. Dwie z nich uczyła Róża, trzecią Marta. Gagatki z ówczesnej siódmej „a” były w szkole żywą legendą. Dzień, w którym nic nie wykombinowały, był dniem, kiedy ich wychowawca, nauczyciel muzyki pan Ambroży, miał ochotę otwierać szampana. Marta często, wchodząc do pokoju nauczycielskiego, wzdychała: „Takiej klasy jak ta to tu jeszcze nie było!”. I rzeczywiście, siódma „a” wkładała szpilki do zamka, jeśli nie chciała mieć historii, pyskowała nauczycielom, nie uczyła się i generalnie słynęła z numerów, które innym dzieciom nawet nie przyszłyby do głowy.

Róża przełknęła głośno ślinę.

– Czy to nie oni zainicjowali bitwę na jedzenie w stołówce?

– Oni.

– Czy to nie oni połączyli sobie nogi grubą plastikową zaślepką i chodzili tak na lekcje, dopóki woźny nie przeciął tego dziadostwa sekatorem do roślin?

– Taaaa.

– Czy to…

– Tak, też oni. Wszystko, co przyjdzie ci do głowy, to właśnie oni – przerwała jej Landrynka.

– Dlaczego ja? – wyrwało się Róży.

Dyrektorka patrzyła na nią przez chwilę w milczeniu. Chyba rozważała, czy powiedzieć prawdę, czy ściemniać.

– Ponieważ nikt inny nie chce.

– Słaby argument.

– I tak dam ci z nimi polski. Skoro wytrzymasz z nimi pięć godzin, wytrzymasz i szóstą.

– A Ambroży?

– No cóż, wykończyli go i rzucił mi zdrowotnym. Najpierw Marta, potem Ambroży. Teraz jeszcze…

Różowa Landrynka nie dokończyła, bo rozległo się pukanie do drzwi. Stojąca za nimi osoba ani myślała postąpić jak Róża i poczekać, aż dyrektorka udzieli pozwolenia na wejście – natychmiast po tym, jak zapukała, bezceremonialnie wpakowała się do środka. Osoba okazała się być tyczkowatym, wysokim mężczyzną w koszulce z logo Supermana i spranych jeansach. Gość miał nieco zbyt długie, jasne włosy, piwne oczy i kilkudniowy zarost. Był też mocno opalony. Landrynka spojrzała na zegarek.

– Ooo, to już ta godzina? – Wstała i podała rękę nowo przybyłemu. – Dzień dobry, panie Wróbel.

– Dzień dobry.

– Proszę jeszcze chwilę poczekać. Już kończymy. No to jak… Ósma „a”, wychowawca…? – Landrynka uniosła brwi.

Róża westchnęła teatralnie.

– Róża Więdłocha. Niech będzie, cierpię za miliony. Od dziś nazywaj mnie Czterdzieści i Cztery.

Landrynka prychnęła.

– Chyba koło teatralne rzuciło ci się na mózg.

– Obecnie pani nienawidzę, pani dyrektor – wymruczała Róża, udając oburzenie.

Mężczyzna, który wciąż stał w drzwiach, zakaszlał, próbując ukryć śmiech.

– Ty nienawidzisz mnie, ciebie uczniowie, tak kręci się ten świat. Odmaszerować – odparła Landrynka.

– Tak jest.

Róża wstała. Mężczyzna, który w tym czasie opanował już swoją wesołość, uśmiechnął się do niej. Odpowiedziała tym samym, choć szczerze powiedziawszy, nie było jej do śmiechu. Myślała już o wypisywaniu dziennika, wypełnianiu tony papierów i druczków. „Jak ja sobie z tym wszystkim poradzę?”, pomyślała. Zamykając za sobą drzwi gabinetu szefowej, usłyszała jeszcze, jak Landrynka mówi do mężczyzny:

– Bardzo proszę, panie Wróbel. Przyniósł pan wszystkie dokumenty, o które prosiłam?

Mimo przerwy wakacyjnej Róża musiała codziennie na cztery godziny schodzić do biblioteki, choć i tam trwał sezon ogórkowy. Nie odbywały się cykliczne zajęcia, bo dzieci wolały biegać po podwórku z przyjaciółmi albo urządzać sobie wspólne sesje gier przed ekranami niż widywać się z panią bibliotekarką. Ponieważ od rozmowy z Dominikiem roznosiła ją energia, a jednocześnie miała zupełny mętlik w głowie, postanowiła zorganizować sobie w pracy jakieś zajęcie. Przesadzała kwiaty, myła półki, a ściągnięte z nich książki układała alfabetycznie, przy okazji selekcjonując. Te, które nie były wypożyczone przez ostatnie dwadzieścia lat, odkładała na bok do zubytkowania. Każdy egzemplarz musiała wziąć do ręki i sprawdzić. Szło powoli, ale Róża nie miała nic przeciwko, by na wykonywaniu tej pracy spędzić kolejne tygodnie.

Był piękny lipcowy dzień. Róża skończyła właśnie wypełniać dokumenty. Spojrzała na swoją dłoń. Zdążyła już oswoić się z nowym pierścionkiem i osiągnąć wewnętrzny spokój. Ukradkiem zerknęła na zegarek. Zdziwiła się, że zostało jej już tylko piętnaście minut pracy. Uporządkowała więc swoje biurko, wyłączyła komputer i zamknęła bibliotekę. W ten piątek była z Dominikiem umówiona w kinie. Mieli obejrzeć i zrecenzować Mamma Mia! Here We Go Again.

Spotkali się jak zwykle w holu. Dominik już na nią czekał. Kupili bilety i zasiedli w sali. Mimo że była to premiera, nie było tłumów. Róża bardzo się na ten seans cieszyła, gdyż była wielką fanką pierwszej części, w której zagrała Meryl Streep. Tym razem wraz z rozwojem fabuły coraz bardziej się irytowała. Gdy zapalono światła, była wręcz zbulwersowana.

Dominik włączył kamerę, usiadł obok Róży i obwieścił:

– Za nami seans Mamma Mia! Here We Go Again. Czy kontynuacja przeboju z Meryl Streep sprzed dokładnie dziesięciu lat była nam w ogóle potrzebna?

– Nie.

– Krótko i na temat. To właściwie możemy się już pożegnać – zażartował.

– Czy ten film w ogóle można nazwać kontynuacją? – wybuchnęła wreszcie Róża. – Czy film, który wyrzuca do kosza pierwszą część, nic sobie z niej nie robiąc, mamy prawo nazywać kontynuacją?

– Proszę państwa, mamy tu wkurzoną fankę części pierwszej…

– Owszem. Po pierwsze, Sophie nigdy nie chciała prowadzić hotelu. To było marzenie Donny. W jedynce żegnamy Sophie, kiedy rusza w świat, by odnaleźć siebie. A tymczasem dowiadujemy się, że ta podróż nic jej nie dała, bo i tak wylądowała z powrotem na wyspie. I całe przesłanie pierwszej części, które wyraźnie mówi: „Szukaj siebie, szukaj własnego miejsca na świecie, własnej drogi”, idzie w cholerę.

– No, nie denerwuj się już tak – tonował ją Dominik.

– Idźmy dalej. W jedynce wyraźnie jest powiedziane, że Donna dowiaduje się o wyspie od Sama. Tymczasem nowy film zupełnie o tym zapomina. Takich denerwujących elementów, które ewidentnie się nie zgadzają i jesteś je w stanie wyłapać, jeśli dobrze znasz poprzedni musical, jest tutaj sporo.

– Mimo wszystko film jest przyjemny. Mamy śliczną chorwacką wyspę, która udaje grecką, wszyscy są szczęśliwi, tańczą i śpiewają. Idealna historyjka na lato.

– Tak, tylko że kilka piosenek zostaje powtórzonych, a te nowe nie są już tak nośne jak utwory z jedynki. Bo w końcu ile można eksploatować jeden zespół? Przecież Abba nie same hity tworzyła… Niby mamy sprawdzony w Mamma Mia schemat, rozłożenie historii na dwa plany czasowe: opowieść młodej Donny oraz historię Sophie, tyle że życie młodej Donny poznajemy całkiem nieźle w jedynce. Owszem, Lilly James jest śliczna, miło się na nią patrzy i zaskakująco dobrze się jej słucha, czego nie można powiedzieć o obsadzie części pierwszej…

– Och, teraz będzie dygresja. Róża zacznie się rozpływać nad urodą Lilly James…

– Nic nie poradzę, że to jedna z tych aktorek, która gdy się uśmiecha, to jakby w pokoju pojawiło się słońce. Ale to nie wystarczy, byśmy dostali dobry film.

– Jest jeszcze drugi plan czasowy – Dominik powrócił do przerwanego wątku. – Sophie, która po śmierci matki stara się ogarnąć i uruchomić hotel. Do tego dochodzi jej konflikt z mężem, którego wciąż nie ma i z którym, zdaje się, straciła wspólny język.

– Tyle że współczesny plan czasowy jest w istocie mało interesujący. A, i pozostaje jeszcze sprawa konia…

– Konia? – upewnił się Dominik, zdumiony.

– Tak, konia. – Róża uderzyła dłonią w podłokietnik. – Donna przybywa na wyspę i znajduje tam konia. Samego, porzuconego. A potem starsza pani w karczmie daje jej wyspę, właśnie dlatego że Donna zaopiekowała się jej zwierzakiem. No, super. A wcześniej kto karmił konia, się pytam? Kto się zwierzakiem zajmował?

Dominik nie mógł dłużej utrzymać powagi, wybuchnął śmiechem.

– Tak zatytułujemy recenzję: Kto zajmował się koniem?, co ty na to?

Róża delikatnie, dla żartu, uderzyła go w ramię.

– Hej, no nie śmiej się. W jedynce dowiadujemy się, że Donna otrzymała wyspę od ciotki jednego z chłopaków, nie pamiętam którego, bo się nią opiekowała na starość. Nią się opiekowała, nie koniem!

– Dla niektórych konie to jak rodzina.

– Kpiarz.

– No dobrze, jeśli o mnie chodzi, to bawiłem się całkiem nieźle. Film może w ramach konwencji nie działa tak dobrze jak jedynka i nie ma się aż takiej ochoty, by wstać i pląsać z bohaterami, a postać Cher jest kompletnie niepotrzebna, ale nadal uważam, że to porządne wakacyjne kino. Natomiast jeśli ktoś jest fanem części pierwszej, tak jak Róża…

– To będzie miał problem z koniem.

– To będzie miał problem z koniem – powtórzył za nią ze śmiechem.

Dominik wstał i wyłączył kamerę. Zaczął rozmontowywać i składać sprzęt.

– Idziemy na kolację?

– Pewnie.

Wyszli z kina i skierowali się do lokalu z fast foodem, znajdującego się dokładnie naprzeciwko parkingu, na którym zwykle zostawiali samochody. Choć powoli szarzało, wieczór był ciepły i przyjemny. To był dobry moment, by pochłonąć dużego burgera. Weszli do lokalu, zamówili jedzenie i usiedli. Czekając, Dominik przeglądał plan najbliższych premier.

– No dobrze, to tym razem znów coś dla ciebie…

Róża doskonale wiedziała, co ma na myśli.

– Och, nie marudź, Marvele są fajne. Poprzedni Ant Man mi się podobał i mam nadzieję, że tym razem nie będzie inaczej.

– Potem Nieposłuszne, Odnajdę cię i Mission: Impossible – Fallout.

– Aha, Ethan Hunt znów będzie dawał czadu. No nic, pogapimy się jak zwisa z helikoptera albo innego pociągu.

W tym momencie zawołano, że Róża może odebrać swój posiłek. Ostatecznie nie zdecydowała się na burgera, lecz na rybę z frytkami. Próbowała sobie wmówić, że tak będzie zdrowiej.

– Jedz, nie czekaj – zaproponował Dominik. – Ja też zaraz dostanę.

Kiwnęła głową. Całą swoją uwagę skupiła na próbie pokrojenia dość twardej ryby wyginającym się plastikowym nożykiem, kiedy Dominik powiedział:

– Chciałbym z tobą o czymś porozmawiać.

Zabrzmiało to tak złowieszczo, że Róża cała się spięła. Odłożyła widelec, odłożyła nóż, wyprostowała się i zamrugała powiekami.

– Słucham – odpowiedziała niepewnie.

– Chciałbym, żebyśmy razem zamieszkali.

Róża głośno nabrała powietrza. Nie była pewna, czy dobrze usłyszała.

– Proszę? Czy mógłbyś powtórzyć? – zdołała wyjąkać.

Dominik wyciągnął rękę przez stolik i uścisnął jej dłoń. Właśnie wtedy zza kontuaru dobiegł głos informujący, że jego burger jest gotowy. Skrzywił się, ale wstał i poszedł odebrać zamówienie. To dało Róży chwilę, by przynajmniej spróbowała wyjść z szoku. Nie udało się.

Tymczasem Dominik wrócił i kontynuował:

– Wiem, że to może nie jest odpowiednie miejsce na rozmowę na ten temat.

Róża rozejrzała się wokół. Chybotliwe krzesełka, wąskie stoliki, plastikowe roślinki zwisające smętnie ze ścian w nieokreślonym kolorze. „Nieodpowiednie” to mało powiedziane. Chociaż może żadne nie byłoby odpowiednie, a jednocześnie… każde by było? Potrząsnęła głową, ale oszołomienie nie mijało.

– Ja… czy to trochę nie za szybko? – wyjąkała.

– Znamy się od roku.

– No tak, ale długo widywaliśmy się tylko jako znajomi i chyba nie zdążyliśmy się dobrze poznać.

– Różo, w kontekście tego, co powiedziałaś przed chwilą, fakt, że kilka tygodni temu zgodziłaś się zostać moją żoną, brzmi co najmniej kuriozalnie.

„Pochopna”. To było najlepsze określenie dla decyzji, którą wtedy podjęła – pod wpływem zdenerwowania i oszołomienia. Róża wsadziła sobie do ust duży kawałek ryby, by choć trochę zyskać na czasie. Niestety, słowom Dominika nie można było odmówić słuszności. Przełknęła. Z przejęcia zapomniała pogryźć, co sprawiło, że się zakrztusiła. Dłuższą chwilę kaszlała, próbując odzyskać oddech. W jej oczach pojawiły się łzy.

– Poklepać?

Pokręciła głową. Wzięła kilka głębszych wdechów. Atak minął.

– To dzieje się za szybko.

Skuliła się, czekając na odpowiedź Dominika, na jego reakcję. Zrozumiała, że to znów się dzieje. Bała się. Tak jednak było od zawsze. Chyba wyniosła to z domu. Odkąd pamiętała, bała się ludzi, których kochała. I nic nie potrafiła na to poradzić. Bała się matki, bała się Konwalii, bała się Patryka. Ale nie chciała, tak bardzo nie chciała bać się Dominika. On jednak nie krzyczał, nie złościł się. Pozostał spokojny. Uśmiechnął się do niej i powiedział:

– Ja jestem pewien, co do ciebie czuję. Mógłbym się z tobą ożenić choćby jutro.

Choćby jutro? To sprawiło, że spięła się jeszcze bardziej. Zgodziła się zostać jego żoną, ale nie myślała, kiedy ma to nastąpić. Zgadzając się zostać jego żoną, w ogóle nie myślała. Chyba nie świadczyło to o niej najlepiej. Teraz, gdy to analizowała, siedząc na chybotliwym i niewygodnym krześle, zrozumiała, że widziała to wszystko raczej w szerszej perspektywie. Roku, może dwóch, gdy będą się poznawać, docierać. Chyba założyła, że dopiero sprawdzą, czy podjęta pod wpływem chwili decyzja była właściwa.

Dominik kontynuował:

– Chciałbym z tobą zamieszkać, żeby każdego dnia lepiej cię poznawać, żebyśmy mogli uczyć się siebie nawzajem. Poza tym pomyślałem, że u mnie byłoby ci mimo wszystko wygodniej. Owszem, musiałabyś codziennie dojeżdżać do pracy, ale w moim mieszkaniu jest ciepła woda i centralne ogrzewanie, a zimą temperatura przekracza szesnaście stopni Celsjusza, czego o twoim mieszkaniu powiedzieć nie można. Jeśli wolisz zostać w Ciążeniu, to też nie problem. Byłoby to trudniejsze, ale da się zrobić. Jeśli nie chcesz mieszkać u mnie, to moglibyśmy wspólnie coś wynająć albo nawet kupić i…

Róża słuchała z rosnącym niedowierzaniem: on dokładnie już wszystko przemyślał! Miała ochotę krzyknąć, by natychmiast wstrzymał konie. Konie ją dziś prześladowały. Kto opiekował się koniem? Jej myśli zaczęły odpływać w nieodpowiednim kierunku, więc potrząsnęła głową, by się skupić. Dominik spojrzał na nią i urwał w pół słowa.

– Nie chciałem cię przestraszyć, przepraszam.

– Nie…

Chciała dodać „w porządku”, ale nie, nie było w porządku. Wszystko było tak dalekie od „w porządku”, jak to tylko możliwe.

– Jeśli jeszcze nie jesteś gotowa, to nic. Nie martw się, zaczekam.

Róża zmarszczyła brwi. Nie było wybuchu złości ani pretensji, których się spodziewała. Był tylko spokój i zrozumienie. I akceptacja. Dominik nie przestawał jej zaskakiwać. Już samo to, że oświadczył jej się, zanim poszli ze sobą do łóżka, świadczyło o tym, jak niecodziennym był mężczyzną. Co więcej, nie poszli ze sobą do łóżka ani tamtej pierwszej nocy, gdy odwiedziła go po powrocie znad morza, ani żadnej następnej. Róża ciągle się bała, że zrobi albo powie coś nie tak. Patryk był dotąd jedynym mężczyzną, z którym współżyła. Odkąd się rozstali dwa lata temu, z nikim innym do niczego nie doszło. Wiedziała, że z Dominikiem w końcu to zrobią, i raczej przed nocą poślubną niż po, ale odwlekała decyzję o momencie, kiedy ma się to stać. Nie żeby nie chciała, ale tak dawno tego nie robiła…

– Ja… jestem beznadziejna, prawda? – zapytała, walcząc z napływającymi do oczu łzami.

Jak miała wychowywać mądrych, świadomych własnej wartości ludzi, skoro sama w ogóle nie radziła sobie z życiem? Jasna cholera! Dominik uśmiechnął się do niej, ale widziała, że jego oczy były smutne.

– Nic na siłę. Nigdy nic na siłę. Nie martw się.

Tyle chciała mu powiedzieć, ale nie wiedziała, od czego zacząć i jak to zrobić, więc milczała. To chyba wtedy, na tych niewygodnych krzesłach, przy brzydkich stolikach, nad plastikowymi talerzami z zimnym już jedzeniem, Róża Więdłocha wybrała zamknięcie się w sobie. Wiele chciała powiedzieć temu mężczyźnie, ale kochała go tak bardzo, że nie potrafiła wypowiedzieć ani słowa. „To chyba już się zaczęło”, pomyślała. Miała nadzieję, że z Dominikiem będzie mogła gadać o wszystkim. Ale – choć odczuwała ogromną potrzebę rozmowy – milczała. Spojrzała na niego, próbując ocenić, czy to właśnie jest ten moment, kiedy między nich po raz pierwszy zakradło się niezrozumienie.

Odsunęła od siebie talerz. Nie chciała już jeść, i tak nie przełknęłaby więcej ani kęsa. Prawdę mówiąc, z nerwów chciało jej się wymiotować. Zauważyła, że na talerzu Dominika leżał zupełnie nietknięty burger. Mimo to zapytała:

– Czy moglibyśmy już iść? Proszę.

– Oczywiście.

Wyrzucili jedzenie do kosza na śmieci i opuścili lokal. Szli obok siebie bez słowa, aż dotarli do jej samochodu. Chwilę szukała w torebce kluczyków, a kiedy je wreszcie znalazła, wyśliznęły się z jej roztrzęsionej dłoni. Dominik schylił się po nie, wyprostował się, pomachał nimi triumfalnie, po czym bez słowa przyciągnął Różę do siebie i zamknął ją w uścisku.

– Nie martw się, poradzimy sobie.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ to jesteśmy ty i ja. Wiem, że sobie poradzimy.

Róża uśmiechnęła się niepewnie. Jak to dobrze, że to był właśnie on. Dominik miał pewną cudowną cechę – zawsze wiedział, co powiedzieć. Kiedy jednak wsiadła do samochodu, zwątpienie uderzyło z podwójną siłą. Wzięła głęboki oddech, walcząc z narastającą paniką. Jak to możliwe, żeby dorosła kobieta tak bardzo bała się miłości?

Następny dzień w bibliotece mijał Róży bardzo spokojnie. Dalej selekcjonowała książki i obsługiwała nielicznych czytelników, którzy nie wyjechali jeszcze na urlop albo już z niego wrócili. Została jej godzina do zakończenia pracy, gdy odezwał się telefon.

– Biblioteka, słucham.

– O, Różyczka, zastanawiałyśmy się, czy żyjesz! Ze dwa tygodnie się nie słyszałyśmy! – zawołał entuzjastyczny głos w słuchawce. – Tu Władzia.

– Dzień dobry.

W zeszłym roku bardzo zaprzyjaźniła się z czterema starszymi paniami, które w myślach nazywała „Szydełkującymi Damami”. Spotykała się z nimi czasem, by wspólnie szyć lub haftować, a przy okazji pogawędzić i wychylić kilka kieliszków nalewki. Władzia była miłośniczką powieści fantasy. Potrafiła cytować całe zdania z Harry’ego Pottera, dyskutowała o wyższości ekranizacji Władcy Pierścieni nad ekranizacją Hobbita i miała swoją ulubioną książkę Sandersona. Anna przeżyła ze swoim mężem ponad pięćdziesiąt lat i twierdziła, że to stanowczo za dużo. By z nim za wiele nie rozmawiać, zatopiła się w świecie Netfliksa. Godzinami opowiadała o serialach. Bardzo zajmująco zresztą. Róża kilka razy skorzystała z jej poleceń. Dla odmiany Elutka owdowiała przed dwoma laty. Po długim okresie zagubienia zaczęła wychodzić z domu i spotykać się z ludźmi. W domu kultury zapisała się na kurs garncarstwa. Każda z Dam miała już swoją kolekcję wyrobów Elutki. Dominik, który prowadził kwiaciarnię, zamawiał u niej doniczki do swoich kompozycji, i w ogóle bardzo się z nią polubił. Również Zosia, emerytowana nauczycielka, od razu złapała z nim wspólny język. W dniu, w którym się poznali, zaciągnęła go do ogródka i półtorej godziny spędzili, rozmawiając o kwiatkach. Zosia podawała się za starą pannę, ale Róża wiedziała od Władzi, że w młodości Zosia przeżyła wielką miłość. Wdała się romans z dyrektorem szkoły, w której uczyła. Niestety, on miał już żonę, a ta przez niewierność męża popadła w depresję i zagroziła samobójstwem. Ostatecznie mężczyzna zerwał więc z Zosią. A znali się od podstawówki. Podobno oświadczył jej się już w ósmej klasie, ale Zosia wyśmiała go wtedy. Wyjechała na studia do Warszawy i wszyscy byli pewni, że już tam zostanie. A kiedy nieoczekiwanie – Zosia zawsze uwielbiała zaskakiwać – wróciła, jej dawny amant był już żonaty. Z kobietą, jak powiedziała Władzia, „tyleż uroczą i miłą, co zupełnie bezbarwną”. Nic więc dziwnego, że uczucie mężczyzny do pierwszej miłości znowu wybuchło. Róża zastanawiała się czasem, czy Zosia żałowała niektórych podjętych w życiu decyzji…

– Kwiatuszku, może byś mi przyniosła jakieś fajne książki, co? Wiesz, z gatunku takich, co lubimy – spytał głos w słuchawce.

– Przed wakacjami kupiłam wszystkie tomy Diuny. Preferuje pani?

Róża wyobraziła sobie, jak Władzia klaszcze w dłonie, zadowolona – staruszka często tak robiła, gdy ogarniał ją entuzjazm.

– Cudnie. Poznam książki, zanim przyjdzie mi się pogapić na prześlicznego Momoę w ekranizacji…

– Pani Władziu!

– No co, przecież jestem tylko stara, nie martwa, dziecko!

– Właściwie – Róża zastanowiła się – miałybyście dzisiaj chwilę, by się ze mną spotkać?

– Słonko, jesteśmy emerytkami, czego jak czego, ale czasu to brakuje nam właśnie najbardziej.

Obie się zaśmiały.

– No, ale bądźmy poważne, na serio. Mów, szykuje się jakiś kryzys, że potrzebujesz się zobaczyć z czterema starymi rupieciami?

– Pani Władziu!

– Dobrze, wszystko zorganizuję. U mnie, piętnaście po szóstej?

– Świetnie.

– Tylko nie zapomnij Diuny, bo dostaniesz po uszach!

Kwadrans po osiemnastej Róża stanęła w drzwiach Władzi. Nawet nie zdążyła zapukać, bo nagle w progu pojawiła się Zosia i wciągnęła ją do środka. Najpierw Różę przytuliła, a potem klepnęła w plecy tak mocno, że ta na chwilę zapomniała, jak się oddycha.

– Cześć.

– Dzień dobry, pani Zosiu.

– No, chodź do salonu, wszystkie już czekamy. Chcemy wiedzieć, co znów wykombinowałaś.

Róża wzięła się pod boki.

– Pani Zosiu, chyba powinnam się obrazić.

– Nonsens, wszystkie wiemy, jaka jesteś. – Staruszka dźgnęła dziewczynę w klatkę piersiową. – Nawet ty sama.

Pozostałe trzy starsze panie rzeczywiście siedziały już w salonie. Róża nie zdążyła usiąść, a Władzia już wniosła tacę z kieliszkami. Dziewczyna wzięła jeden z nich i spróbowała. Pigwówka. Lubiła pigwówkę. Znacznie bardziej od wiśniówki i malinówki. „Te kobiety zrobią ze mnie alkoholiczkę”, pomyślała.

– No! – Zosia wbiła w nią wyczekujące spojrzenie starej wymagającej nauczycielki, pod którym Róża zawsze trochę drętwiała. – Co tym razem? Tylko nie mów, że jesteś w ciąży.

Elutka, słysząc to, zakrztusiła się. Ania klepnęła ją kilkakrotnie w plecy. Róża zaczekała, aż starsza pani przestanie zanosić się kaszlem.

– No więc? – Zosia spojrzała na nią bystro. – Jesteś?

– Nie, tylko…

– To szkoda – westchnęła Ania.

– Dominik zaproponował, żebym z nim zamieszkała.

– I w czym problem? – dopytywała Elutka, próbując już nie kaszleć. Ania znów ją poklepała.

Zosia głośno westchnęła.

– Ech, wiesz co, dziecko, lubię cię, ale straszna z ciebie pierdoła.

– Znaczy, uważa pani, że powinnam się zgodzić?

– Nie można całe życie wszystkiego się bać, wiesz? – dołączyła do niej Ania.

– Czekajcie, czekajcie – stopowała je Władzia. – A czego właściwie się boisz, dziecko?

„Wszystkiego”, odpowiedziała im w myślach Róża, ale zamiast tego wzięła długi oddech i wyrzuciła z siebie to, co gnębiło ją od poprzedniego wieczoru:

– Że się nie uda, że nie będę miała już nic swojego, że nie będę miała gdzie wrócić…

– To sensowne obawy – rzekła dobrodusznie Władzia.

– Pffy – prychnęła Ania. – Na moje to korzystaj, zanim minie pięćdziesiąt lat i nie będziesz mogła na niego patrzeć.

Zosia, zawsze pierwsza do pouczania, tym razem długo milczała. Róża spojrzała na nią, czekając na werdykt doświadczonego pedagoga.

– Przemyśl to. Jeśli już teraz zakładasz, że się nie uda, to od razu daj sobie spokój. Ale jeżeli podskórnie czujesz, że to jest to, że Dominik to właściwa osoba, to powinnaś się zgodzić. A w razie czego mam cały pusty dom, więc bez dachu nad głową nie zostaniesz, o to się nie martw.

– Tak pani mówi?

Zosia skinęła głową.

– I wyjdź za niego, zanim odkryjesz, że jakaś lafirynda sprzątnęła ci go sprzed nosa.

– Kochanie – Władzia znów próbowała tonować nastroje – to długie czekanie to jest teraz taki wasz nowomodny wynalazek. Kiedyś naprawdę odbywało się to szybciej. Ludzie tak nie zwlekali. I było wiele udanych małżeństw. A poza tym, gdy tylko się na was spojrzy, od razu widać, że bardzo do siebie pasujecie.

– Dwie ofiary losu – stwierdziła życzliwie Zosia i po raz trzeci osuszyła kieliszek.

Róża wróciła do domu. Wszystko tonęło już w szarościach zmierzchu. Usiadłszy na kanapie, patrzyła w przestrzeń. Przyglądała się kawalerce, w której spędziła ostatni rok. Było tu zawsze zimno i dość ciemno, bojler wiecznie się psuł, co zmuszało ją do mycia się w lodowatej wodzie, a po strychu biegały myszy. Ale przyzwyczaiła się do tej przestrzeni. Oswoiła ją, polubiła. Śmiała się tu i płakała. Wiedziała, że pozostawi w tym mieszkaniu cząstkę siebie. Tak jak pewien skrawek duszy, który na zawsze już należał do niej i do Patryka, pozostawiła w poznańskim mieszkaniu. I tym razem miała wrażenie, że po przeprowadzce będzie jej odrobinę mniej. Czy możliwe jest, że kiedyś już nic nie zostanie? Czy mogła mieć nadzieję, że to będzie ostatni raz?

Z Dominikiem to nie była wielka miłość. Chyba nie. Ale był też obecnie jedyną osobą, która kojarzyła się jej z bezpieczeństwem, otuchą i domem. Kiedy więc się oświadczył, Róża postanowiła nie deliberować i nie zastanawiać się wielce, jak to miała w zwyczaju, tylko rzucićsię od razu na głęboką wodę. Oświadczyny przyjęła i ze wzruszeniem założyła kolejny w swoim życiu pierścionek zaręczynowy. Teraz obróciła go na palcu.

Gdy patrzyła wstecz na swój poprzedni związek, dochodziła do wniosku, że Patryk wszystko robił z myślą o sobie, żeby to jemu było dobrze. Dominik przeciwnie, zawsze myślał najpierw o innych. Nie wiedzieć dlaczego, gdy tak się nad tym wszystkim zastanawiała, przypomniał jej się film sprzed dekady, z Jimem Carreyem – Jestem na tak. Nie lubiła Careya, poczucia humoru, który reprezentował, i nie lubiła żadnego innego filmu, w którym zagrał, a który ona gdzieś tam kiedyś przez przypadek widziała. Maska, Ace Ventura, Głupi i głupszy. Same gnioty. Hmm, no dobrze, w tym momencie przypomniała sobie, że Jim Carrey to także Truman Show i filmowa wersja Serii niefortunnych zdarzeń, a te filmy lubiła. Ale akurat o tym, że obejrzała Jestem na tak, zadecydowało to, że grała tam Zoey Deschanel. Film opowiadał o człowieku, który poszedł na spotkanie ze sławnym trenerem personalnym. Ten przekonał go, że od tej pory na każdą propozycję powinien odpowiadać „tak”. I rzeczywiście, dzięki takiemu pozytywnemu nastawieniu los zaopiekował się bohaterem, a świat stał się mu bardziej przychylny. Zyskał przyjaciół i śliczną dziewczynę. Być może zatem właściwa postawa polega na dopatrywaniu się dobrych, a nie złych stron każdej rzeczy. Może jeśli Róża będzie bardziej „na tak” i przestanie się wciąż zamartwiać o to, co będzie potem, problemy, które przepowiada sobie na zapas, wcale się nie ziszczą? Może niegłupim byłoby przyjąć, że przy odrobinie dobrej woli ich obojga, a tej, jak przypuszczała, wcale im nie brakowało, wszystko się jakoś ułoży?

– Będzie dobrze – rzuciła w przestrzeń, jakby wypowiedzenie tych słów na głos mogło mieć jakąkolwiek moc sprawczą. – Poradzimy sobie – powtórzyła bezwiednie słowa wypowiedziane przez Dominika dzień wcześniej.

Wstała i wyciągnęła telefon z torebki. Odebrał już po dwóch sygnałach.

– Wszystko w porządku? – zaniepokoił się.

– Jestem na tak? Zgadzam się? – Jej słowa zabrzmiały jak pytanie, więc odchrząknęła i powiedziała nieco mocniej i pewniej: – Zgadzam się.

– Proszę? – nie zrozumiał. – Przecież już się zaręczyliśmy.

– Zamieszkam z tobą, jeśli pozwolisz.

– To cudownie.

Tak bardzo się cieszył, a ona cieszyła się razem z nim.

Następne kilka dni było naprawdę szalone. Po raz drugi w przeciągu roku spakowała całe swoje życie w kartony. Zawierzyła Dominikowi. Nie, nieprawda, ale do tego Róża nie chciała się przed sobą przyznać. Chciała mu zawierzyć – a to jednak duża różnica. Wiedziała, że Dominik to porządny człowiek. Zasłaniała się tymi słowami jak tarczą. Skoro był porządnym człowiekiem, nie złamie danego słowa. Oświadczył się, to coś znaczyło. Kazało ufać. Ale gdzieś wewnątrz, głęboko, Róża wątpiła. Wyczekiwała katastrofy. Prawda, do której nie chciała się przyznać, której nigdy nie miała zamiaru na głos wypowiedzieć, była taka, że się bała. Związek z Patrykiem zakorzenił w niej lęk. Lęk, z którym każdego dnia, wciąż i wciąż od nowa musiała walczyć, powtarzać sobie, że wszystko będzie dobrze, że to przecież Dominik, dobry, kochany Dominik, który prędzej by umarł, niż świadomie zrobił jej krzywdę. I te myśli sprawiały, że szukała w sobie odwagi. Dla niego i dla siebie. Szukała w sobie odwagi, by się do niego przeprowadzić, by za niego wyjść. Bo to był Dominik. Właśnie dlatego, że to był Dominik. Być może istnieje więc życie po utracie wielkiej miłości. Róża, choć się bała, wystawiała twarz ku słońcu. Jak każdy kwiat. Przecież musi istnieć życie po utracie wielkiej miłości… Musi. Prawda?

Tłumaczyła sobie, że przeprowadzka ma w zasadzie same zalety. Kiedy trzeba spakować życie do pudełek, a jest ich ograniczona ilość, ma się okazję, by wyrzucić niepotrzebne rzeczy, a w takie, chcąc nie chcąc, każdy z nas obrasta. Pakując się, Róża bez skrupułów pozbywała się kartek urodzinowych, starych sprawdzianów, które nie wiedzieć jak zawieruszyły się wśród jej dokumentów, pokruszonych cieni do powiek, zwietrzałych przypraw, ubrań z kategorii „jeszcze to kiedyś założę”. Ilość rzeczy, które trafiały do kubła na śmieci, była naprawdę duża. Kiedy po dwóch dniach pakowania wszystkie rzeczy trafiły do kartonów, a filiżanki bezpiecznie tkwiły na szczycie tej sterty, owinięte w folię bąbelkową, której Dominik nakupił w nadmiarze, zaś niezadowolone koty płakały w swoich transporterkach, Róża nareszcie poczuła, że udało jej się opanować swoje życie, że chaos powoli nabiera kształtów i przeistacza się porządek.

Nie bez żalu opuszczała mieszkanie na szkolnym strychu. Z rozrzewnieniem patrzyła na okna pozaklejane taśmą remontową. Ten widok sprawiał, że Róża czuła się, jakby opuszczała mieszkanie na statku kosmicznym. Skłamałaby, mówiąc, że będzie jej brakowało myszy, wiecznego zimna, palenia w piecu kaflowym, mrugających żarówek i psującego się bojlera, albo, że będzie tęskniła za obserwowaniem czujnika czadu i chodzeniem spać z niepokojem, czy rankiem na pewno się obudzi. Spędziła w tym mieszkaniu najtrudniejszy rok w życiu, kiedy czuła się zła i sfrustrowana, zagubiona i skołowana, ale z drugiej strony tu też powoli odzyskiwała nadzieję. Miała więc wobec tego miejsca pewien sentyment.

Trochę może niepokoił ją fakt, że od tej pory nie ma nic swojego. Bądź co bądź, mieszkanie, do którego za chwilę się wprowadzi, nad niewielką, urokliwą kwiaciarenką, należy do Dominika. Przyjmie ukochaną z całym skromnym dobrodziejstwem inwentarza, z dwoma kotami i osiemdziesięcioma ośmioma filiżankami, ale tak samo będzie mógł ją stamtąd wykopać, gdy coś pójdzie nie tak. Ale Róża jak tylko potrafiła, broniła się przed myślą, że coś pójdzie nie tak. Miała przecież na palcu pierścionek zaręczynowy. A w razie czego była jeszcze Zosia, plan B. Co prawda mieszkanie z emerytowaną nauczycielką o języku ciętym jak dobrze naostrzona brzytwa również budziło obawy Róży, ale ostatecznie, gdyby na jakiś czas została bez dachu nad głową, mogłaby się u staruszki zatrzymać. Ta świadomość dodawała otuchy. No i zawsze pozostawała praca, a to już coś. Dla ukochanej pracy też można żyć.

„Nie możesz wciąż się bać”, Róża upomniała samą siebie w myślach. „Nie bądź myszą!” Przypomniała sobie obrazek, który kiedyś dała jednemu z uczniów. W zależności od tego, jak się na niego spojrzało, widziało się albo lwa, albo mysz. Powiedziała tamtemu chłopakowi, że nie jest myszą, tylko lwem. „A ja, kim jestem?”, zastanawiała się teraz w duchu. Bała się, że odpowiedź mogłaby się jej nie spodobać.

Pierwszy tydzień sierpnia spędziła z Dominikiem na znoszeniu ze strychu kolejnych kartonów i pakowaniu ich do jego dostawczego busika. Narzeczony sapał przy tym i stękał.

– Zbierałaś w parku kamienie na pamiątkę czy co? – zapytał, ocierając pot z czoła.

Róża uśmiechnęła się przepraszająco.

– Mam sporo książek.

Dominik udostępnił jej mnóstwo miejsca w nowym mieszkaniu i pozwolił dowolnie je aranżować, zapewniając, że w zasadzie jest mu wszystko jedno. Od początku dawał ukochanej do zrozumienia, by czuła się tutaj jak u siebie, a to sprawiało, że Róża łatwiej oswajała się z nową przestrzenią. Przyglądała się jej ciekawie i pytała samą siebie, czy będzie umiała nazywać to miejsce „domem”. Wiedziała, że trochę nie ma innego wyjścia.

Jeszcze tego samego dnia, gdy pracowicie wyciągała z kartonów kolejne ubrania i wieszała je w szafie, Dominik wyszedł na jakiś czas. Gdy wrócił, uśmiechał się od ucha do ucha. Widząc to, Róża uniosła brwi i węsząc spisek, zapytała:

– No, co przeskrobałeś?

– Musisz zejść ze mną na dół.

Okazało się, że w bagażniku miał kilka nowych półek.

– Przecież musimy gdzieś wyeksponować filiżanki – powiedział, jakby to było oczywiste, jakby posiadanie kolekcji osiemdziesięciu ośmiu filiżanek było najzwyklejszą rzeczą na świecie.

Róża w odpowiedzi jedynie się uśmiechnęła i po raz kolejny pomyślała, że nie ma innej możliwości, musi być dobrze.

Wyglądało na to, że Dominik naprawdę się cieszy. Kręcił się po domu z uśmiechem na twarzy, natychmiast zabrał się za instalowanie półek, a gdy tylko skończył, wziął się do montowania jej regału na książki. Wkręcając kolejną śrubkę, krzyknął do Róży z drugiego pokoju:

– Zdecyduj, gdzie chcesz, żeby stał!

Gdy niepewnie rozejrzała się po mieszkaniu i wskazała miejsce, Dominik bez chwili wahania po prostu ustawił tam regał, a potem stwierdził wesoło:

– Musimy ci tu jeszcze dokupić jakiś wygodny fotel, nie sądzisz? Najlepiej zróbmy to od razu.

Jego entuzjazm był zaraźliwy, więc Róża nie dała się długo namawiać i jeszcze tego samego dnia odwiedzili kilka sklepów. Obejrzeli chyba z tysiąc foteli, a i tak zdecydowała się na ten, który spodobał jej się już na początku, od pierwszego wejrzenia. Gdy powiedziała o tym Dominikowi, zaśmiał się i spojrzał na nią wymownie.

– Pewne rzeczy wie się od razu. – Nawiązywał do ich niezbyt udanej pierwszej rozmowy, kiedy oświadczył, że pewnego dnia wezmą ślub, i dał jej dziesięciozłotowy banknot, by się z nią o to założyć.

Dominik z pomocą pracownika sklepu załadował fotel do samochodu. Potem było nieco trudniej, bo musieli z Różą wtaszczyć mebel na piętro, ale jakoś dali radę. Gdy ona wyjmowała z pudeł książki i po raz drugi w przeciągu roku decydowała, jak też je poustawiać, Dominik gotował obiad. Obserwując go ukradkiem, złapała się na tym, że zaczęła rozmyślać, jak fajnie będzie znów żyć pod jednym dachem z drugim człowiekiem. Mieć komu się pożalić, komu opowiedzieć, jak minął dzień, z kim się pośmiać. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jej tego brakowało. A teraz patrzyła na Dominika i uśmiechała się. Nagle była szczęśliwa. Bo mogła siedzieć w swoim nowym fotelu, w otoczeniu książek i kotów bawiących się wśród pustych kartonów i patrzeć, jak narzeczony gotuje obiad. I to dawało jej radość.

„Narzeczony”. Było coś dziwnego w tym słowie. Róża spuściła wzrok na pierścionek zaręczynowy. Niby znała już tę sytuację. Niby kiedyś już była w tej roli. Ale jakby to było w zupełnie innym życiu. Życiu, które przeżył ktoś inny, a ona tylko o nim słyszała. Może ktoś jej opowiedział, może gdzieś o nim przeczytała. A jednak to inne życie pozostawiło po sobie lęk. I choćby to sprawiało, że Róża wiedziała. Wiedziała, że to mimo wszystko było jej życie.

Kiedy skończyła układać książki, zjedli wspólnie obiad, a potem Dominik zaproponował, by ustawili na półkach filiżanki.

– Nie musisz iść do pracy?

Machnął ręką.

– Plus posiadania własnego biznesu. Dzisiaj to pani Krysia się wszystkim zajmie. Ja chcę pobyć z tobą.

Wyciągnął rękę i uścisnął drobną dłoń narzeczonej. Uśmiechnął się.

Róża przypomniała sobie, jak to jest być dla kogoś ważnym. I – ojej! – to było takie przyjemne uczucie. W tej chwili była jak balonik napełniony helem, gdyby jej pozwolić, uniosłaby się do nieba, w tak błogim była stanie. Nic jednak nie powiedziała.

Popołudnie spędzili, ustawiając porcelanową kolekcję Róży. Dominik rozpakowywał kolejne egzemplarze z folii bąbelkowej i papierów, a Róża decydowała, w którym miejscu na półce dane naczynie wyląduje. W centrum, na honorowym miejscu, tak by rzucała się w oczy, ustawiła filiżankę z Piotrusiem Królikiem.

– Co sądzisz?

Dominik pokiwał głową z uznaniem.

– Perfekcyjnie.

Na koniec wyciągnęła niewielki kartonik i położyła go na stole. Jej narzeczony, który właśnie otwierał wino, zainteresował się małym pakunkiem.

– Co to jest? – zapytał, podając Róży kieliszek.

– Ulotki kinowe. Mam ulotkę z każdego filmu, na którym byłam, odkąd się tu przeprowadziłam.

Oczy Dominika rozszerzyły się.

– Naprawdę?

Róża skinęła głową. Zaczęła wyciągać kolejne kolorowe kinowe reklamówki. Była tam ulotka z Mrocznej wieży, Obdarowanych, Tulipanowej gorączki, Pierwszego śniegu, Ostatniego Jedi, Narzeczonego na niby. Upiła łyk wina, a potem odstawiła kieliszek na stół. Poszperała chwilę wśród ulotek i podała Dominikowi jedną z nich. Thor: Ragnarok.

– Nasze pierwsze wspólne nagranie do „Poklatkowych” – przypomniał sobie Dominik i przyciągnął Różę do siebie. – Pamiętam, że ulotki wisiały na ścianie w twoim mieszkaniu, ale nigdy nie zwróciłem na nie specjalnej uwagi. Chcesz powiesić je i tutaj?

Róża zawahała się.

– Moglibyśmy?

– Pewnie – odpowiedział i uśmiechnął się do niej. – Przecież to kawałek naszej wspólnej historii.

Sporo czasu spędzili nad chronologicznym układaniem ulotek i wieszaniem ich na jednej ze ścian pokoju gościnnego. Popijali przy tym wino i śmiali się, wspominając niektóre z nagranych recenzji. W pewnej chwili Róża wbiła wzrok w Dominika.

– Nie przetrwałabym tego roku, gdyby nie filmy – przyznała, pukając paznokciami w kieliszek.

Dominik zmarszczył brwi.

– Też miałem taki czas – przyznał, ale nie rozwinął tematu, mimo że na to czekała.

Kontynuowała więc:

– Uważam, że filmy są… cudowne. Każdy problem można rozwiązać w półtorej godziny. I te szczęśliwe zakończenia, które tylko czekają, by je odkryć. Ilekroć miałam w ostatnim czasie wrażenie, że za chwilę się rozpadnę, biegłam do kina lub siadałam do komputera. Jakoś łatwiej mi było znosić własną sytuację, gdy patrzyłam, jak ślicznotki pokroju Ginnifer Goodwin czy Amy Adams też są zostawiane przez facetów. No błagam, kto chciałby zostawić Amy Adams! Przecież ona jest ruda. Mężczyźni szaleją za rudymi pięknościami.

Dominik wzruszył ramionami. Róża pogroziła mu placem.

– Nie kłam, wiem, że szalejecie za rudymi. Ale słowo daję, nie każda z nas może być ruda.

– W tych czasach? Każda – zauważył trzeźwo Dominik.

Róża prychnęła.

– Słusznie, ale nawet o tym nie myśl. Nie przefarbuję włosów, bo masz takie widzimisię – ostrzegła go.

– W nosie mam Amy Adams. Ja tam nie mogę pojąć, że ktoś mógł chcieć zostawić ciebie – stwierdził Dominik i się do niej uśmiechnął.

Róża uciekła wzrokiem i nerwowo upiła łyk wina. Dominik wzniósł swój kieliszek do samotnego toastu.

– Jego strata to mój zysk.

– Powiedzmy, że ci wierzę – mruknęła i opróżniła kieliszek.

Ten dzień był długi i intensywny. Róża poczuła ulgę, gdy wreszcie zaczęli szykować się do snu. Z radością powitała fakt, że tak po prostu, zupełnie zwyczajnie, może pójść do łazienki i odkręcić kurek, z którego (to niebywałe!) poleci gorąca struga. Pomyślała, że ludzie bardzo szybko przyzwyczajają się do dobrego. Do ciepłej wody w kranach, do centralnego ogrzewania, do tego, że gdy na dworze mróz, mają upał w domu, a gdy na dworze upał, włączają klimatyzację. Ona po wielu latach życia z centralnym ogrzewaniem musiała się przestawić na piec kaflowy i zrozumiała, że ciepło może być luksusem. Przypomniała sobie noce, które spędzała pod pierzyną i kocami, bo miała w domu tak zimno, że nie była w stanie zasnąć, choćby napaliła o osiemnastej. Przypomniała sobie, że w kuchennym kranie w ogóle nie było ciepłej wody (do bojlera podłączony był tylko kran w łazience), więc myła naczynia w misce, a potem płukała je pod lodowatym strumieniem. Przypomniała sobie, jak raz woda w rurach zamarzła. Zakręcając kurek nad wanną pełną bąbelków, odtworzyła sobie w pamięci to wszystko i poczuła niewypowiedzianą ulgę. Była wolna. Wskoczyła do kąpieli i zanurzyła się aż po czubek głowy. Była wolna!

Dobre pół godziny pozwalała swemu ciału leżeć bezwładnie. Czuła, jak zmęczone mięśnie powoli się rozluźniają. Gdy woda straciła temperaturę, Róża wyszorowała się i wyciągnęła korek. I wtedy zdała sobie sprawę, że jej ręczniki wciąż spoczywają na dnie któregoś kartonu. Może w przedpokoju? A może w kuchni? Nie wiedząc, czy może użyć któregoś z ręczników Dominika, ubrała piżamę na mokre ciało. Nie było to specjalnie komfortowe, materiał nieprzyjemnie się do niej przylepił, ale nie miała innego wyjścia. Co poradzić, była jedną z tych osób, które nigdy nie użyłyby cudzej rzeczy bez pozwolenia.

Gdy wyszła z łazienki, niemal natychmiast napotkała czujny wzrok Dominika.

– Co? – zapytała niepewnie.

– Długo ci zeszło. Zawsze pierzesz się z namaczaniem?

Róża pokazała mu język.

– Nie kąpałam się w takich warunkach od roku, daj mi żyć.

Dominik nagle posmutniał. Podszedł do niej i mocno przytulił. Róża przylgnęła do niego i chwilę trwali tak w milczeniu.

– Przykro mi, że w ostatnich latach tyle przeszłaś – stwierdził i pocałował ją w czoło.

Wzruszyła ramionami.

– Przecież dzięki temu poznałam ciebie.

Podniosła wzrok i spojrzała na narzeczonego. Uniósł dłoń i pogładził ją do policzku. Przysunęła się jeszcze bliżej i ich usta się spotkały. Zaczęli całować się coraz bardziej zapamiętale. Poczuła, że Dominik gładzi ją po nagich plecach. Nawet nie wiedziała, kiedy jej dłonie znalazły się pod jego koszulką. Oderwał się od niej na moment.

– Nie musimy, wiesz?

Kiwnęła głową.

– Zamknij się i całuj – poradziła.

Dominik uśmiechnął się, wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni. Choć było już po dziewiątej, całkowity zmrok jeszcze nie zapadł. Fakt ten mocno peszył Różę. Nie była z nikim od ponad dwóch lat. Nie żeby za tym nie tęskniła, ale czas zrobił swoje. Nie była pewna, czy to jest jak z jazdą na rowerze, nie zapomina się? Była tak zdenerwowana, że nie poszło zbyt dobrze, ale po wszystkim Dominik przygarnął ją do siebie i po raz pierwszy od dawna Róża zasnęła w czyichś ramionach.

Obudziła się, gdy było już jasno. Spojrzała na zegarek stojący na stoliku nocnym. Parę minut po piątej. Delikatnie wyswobodziła się z objęć Dominika. Odgarnęła mu włosy z czoła. Poruszył się, ale nie obudził. Wstała i na palcach, możliwie najciszej przeszła do łazienki. Nie zamierzała się już kłaść, więc odświeżyła się nieco, po czym wróciła do sypialni i usiadła w fotelu, krzyżując nogi po turecku.

Obserwowała śpiącego Dominika i promienie słońca, które coraz mocniej wdzierały się do pokoju. Przesuwały się powoli, ogarniając ściany i oblewając wszystkie sprzęty. Róża poczuła się szczęśliwa, naprawdę szczęśliwa. Po raz pierwszy od dość dawna miała wrażenie, że jej życie zmierza w dobrym kierunku. Właściwym. I to uczucie bardzo jej się podobało. Właśnie wtedy, obserwując śpiącego Dominika, Róża pomyślała, że chciałaby zostać jego żoną, że ta myśl nie budzi już w niej strachu. Jasne, cała sprawa będzie dość stresująca – sukienka, makijaż, buty, fryzura… a, i paznokcie, paznokcie też, ale zdecydowanie warta całego ambarasu. W świetle poranka Róża wsłuchała się w siebie i stwierdziła, że chce zostać żoną Dominika, że naprawdę tego pragnie. I to sprawiło, że spłynął na nią spokój.

W tym momencie Dominik się obudził. Jakby usłyszał jej myśli. Poruszył się zdezorientowany, ale gdy spostrzegł ukochaną siedzącą na fotelu, wyraźnie się uspokoił. Wyciągnął do niej ramiona. Róża wróciła do łóżka i umościła się w jego objęciach. Był przyjemnie ciepły i ładnie pachniał.

– Myślisz, że moglibyśmy wziąć ślub?

– Jasne – wymruczał przez sen.

– Ale tak zupełnie niedługo?

– Pewnie, ale szczegóły uzgodnimy po siódmej, dobrze? Śpij.

Miał rację. Było jeszcze wcześnie. Róża zamknęła oczy. Na nowo zapadła w sen.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej