Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Karolina i Malwina dowiadują się, że zmarł ich dziadek, który je wychował. Pozostawił im w spadku starą leśniczówkę i prośbę, by znajdujące się w domu listy przekazały kobiecie o imieniu Stefa, jednak siostry nigdy wcześniej o niej nie słyszały. Gdy zaczynają sprzątać leśniczówkę, odkrywają, o jak wielu rzeczach nie miały pojęcia.
Odnajdują listy młodego marynarza, Antka, które zabiorą je w podróż w przeszłość, od lat pięćdziesiątych, po pierwsze lata XXI wieku.
A wszystko na tle pięknego wybrzeża, Kołobrzegu, Helu i niewielkiego miasteczka, Gniew.
Prawda, którą odkryją, wpłynie na życie obu sióstr.
„Tajemnice z przeszłości” to wzruszająca historia o więzach rodzinnych. O tym, jak bardzo zakorzenieni jesteśmy w przeszłości i w naszych rodzinach, nawet jeśli wydaje nam się, że jest zupełnie inaczej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci Jana Gomuły
oraz
dla moich korespondencyjnych przyjaciół
Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne,
każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa
na swój sposób.
Lew Tołstoj, Anna Karenina
ROZDZIAŁ I
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Wisława Szymborska, Kot w pustym mieszkaniu
– Dziadek nie żyje.
To były pierwsze słowa, które wypowiedziała do mnie siostra, gdy odebrałam telefon w ten niezbyt udany, deszczowy piątkowy wieczór. Nie: „Cześć”, „Jak się masz?”, „Dobrze cię słyszeć”. „Dziadek nie żyje”. Tak po prostu. Bez zbędnych wstępów. Bez przygotowania. Prosto między oczy. A potem powtórzyła, jakby uznała, że za pierwszym razem nie usłyszałam albo nie zrozumiałam.
– Dziadek nie żyje.
Nie wiedziałam, co wtedy poczułam. Oczywiście było mi smutno, że zmarł. Ale z drugiej strony dziadek Antoni miał już dziewięćdziesiąt pięć lat i należało się spodziewać, że nie będzie żył wiecznie. Miał prawo umrzeć już dawno temu. I tak bardzo długo czepiał się życia. Taka była brutalna prawda.
– I co mam z tym zrobić? – zapytałam, choć muszę przyznać, że było to dość głupie pytanie. I mało delikatne, to na pewno.
– Musimy załatwić pogrzeb, a potem ktoś powinien zostać i uporządkować dom, zanim go sprzedamy.
– Rozumiem, że tym „kimś” ma być nie kto inny, tylko ja? – upewniłam się chłodno.
– Ja przecież nie mogę… – Moja siostra zaczęła się plątać. – Mam pracę i w ogóle.
„I w ogóle”. O to właśnie chodziło. Przypuszczałam, że jej „w ogóle” jest znacznie istotniejsze od mojego. Przynajmniej w jej mniemaniu. Niestety, w moim chyba też.
– A ja nie mam pracy? – spróbowałam się bronić.
Choć już gdy wypowiadałam te słowa, zrozumiałam, że to bardzo słaba wymówka. Zakołysałam kieliszkiem wina, które otworzyłam chwilę wcześniej. Tak zwykle spędzałam piątkowe wieczory. Ja, wino, jakieś przekąski i najnowsza premiera na Netfliksie albo HBO. Nic wielkiego, nic, czego nie można by przełożyć na późniejszy termin. Bardzo mało istotne „w ogóle”.
– Nie tak ważną jak moja! – Siostra podniosła głos, co znaczyło, że zaczyna się denerwować. – W tym twoim archiwum nikt nawet nie zauważy, że znikniesz na parę tygodni.
Kręciłam nóżką kieliszka, niemal z fascynacją obserwując przelewający się w nim płyn. Upiłam długi łyk. Miała rację. Było niemal pewne, że tam poradzą sobie beze mnie przez tydzień albo więcej. Uporządkowanie rzeczy po dziadku nie powinno być trudne. Zamówię duży kontener, albo dwa, i będę wyrzucać wszystko, jak leci. Bez sentymentów. Nadawałam się do tego zadania lepiej niż moja siostra. Może nawet lepiej niż ktokolwiek.
– Malwina! – Głos po drugiej stronie słuchawki był już zniecierpliwiony.
– Dobrze – skapitulowałam.
Kiedy się rozłączyłyśmy, dolałam wina i usiadłam na kanapie. Podwinęłam nogi pod siebie i spojrzałam na monitor komputera, na którym śliczny Ryan Gosling zastygł nieruchomo z bardzo niekorzystną miną. Cóż, nawet najpiękniejszym ludziom świata zdarza się wyglądać głupio lub nieatrakcyjnie. Upiłam kolejny łyk. Pomyślałam o moim dziadku. Naszym dziadku.
Właściwie nas wychował. Kiedy do niego trafiłyśmy, moja siostra miała dziesięć lat, a ja osiem. Dwie dorastające dziewczynki nie były odpowiednim towarzystwem dla starszego pana. Choć dziadek zawsze trzymał się prosto i dopiero w ostatnich latach życia zaczął korzystać z laski, nie pamiętam czasów, kiedy nie był stary. Nawet jeśli bardzo wysiliłam pamięć. W moich wspomnieniach zawsze był wiekowy, pomarszczony i siwy. Miał wyblakłe szare oczy. Gdy z nim zamieszkałyśmy, miał siedemdziesiąt pięć lat. To nie był wiek, by zajmować się dziećmi, zwłaszcza takimi jak my.
Głupio tak we własnej historii posługiwać się słowami kogoś innego, ale Lew Tołstoj miał rację. Każda szczęśliwa rodzina jest po prostu szczęśliwa, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Jeśli dwie dorastające dziewczynki trafiają pod opiekę starszego, samotnego mężczyzny, należy oczekiwać, że mamy do czynienia z rodziną nieszczęśliwą. W jaki sposób nasza taka była? Bardzo prozaicznie, ale i bardzo powieściowo. Mama zachorowała, a potem umarła. Była bohaterką, która odchodzi poza kadrem, bo nie jest już potrzebna, więc należy ją usunąć. Najlepiej w jak najbardziej dramatycznych okolicznościach. Nic nie poradzę na to, że sztuka naśladuje życie, a życie sztukę. Tata nie poradził sobie z samotnym wychowywaniem dwóch dziewczynek. A może bardziej zależało mu na tym, by zacząć żyć na nowo? Znów oddychać pełną piersią, poznać kogoś, zakochać się, założyć rodzinę? Czasami pozwalam sobie mieć nadzieję, że po śmierci mamy był zbyt załamany, by dźwigać i nasz smutek. W każdym razie dziadek zaproponował, żebyśmy na trochę u niego zostały. Z „trochę” zrobiło się „dłużej”, a w końcu „na stałe”.
Nie można powiedzieć, że dziadek się nie starał. Byłaby to opinia bardzo krzywdząca. A jednak, gdy stanęłyśmy na progu jego domu, każda z zaledwie jedną walizką w ręku, niczym sieroty z dziewiętnastowiecznych angielskich powieści, pozbawione w ciągu kilku miesięcy mamy, taty, domu, przyjaciół i szkoły, wszyscy byliśmy bardzo zagubieni i niesamowicie zaskoczeni sytuacją. Może gdyby babcia Maria żyła, wszystko potoczyłoby się nieco inaczej? Tyle że jej, cudownej kochanej babci, już wtedy z nami nie było. Może to i lepiej. Nie patrzyła, w jak strasznym cierpieniu odchodziło jej jedyne dziecko. My to widziałyśmy i pewnie nigdy nie zapomnimy.
Babcia i dziadek pobrali się, gdy on miał czterdzieści lat. Ona była od niego dużo młodsza. Było to chyba duże zaskoczenie dla wszystkich wokół, choć nie wiem na pewno. Gdy się teraz zastanawiałam, doszłam do wniosku, że niezbyt dużo wiedziałam o mojej rodzinie. Nie miałam na przykład pojęcia, jakie imiona nosili moi pradziadkowie. Nie wiedziałam też, co skłoniło dziadka do ożenku w tak późnym wieku. Chciałam wierzyć, że miłość. Dziadkowie byli małżeństwem do śmierci babci, która zmarła z powodu wylewu trzydzieści trzy lata później.
Tym oto dziwnym splotem różnych okoliczności mój siedemdziesięciopięcioletni dziadek wylądował sam w wielkim domu z dwiema dorastającymi dziewczynkami. Ten dom to też było dziwne miejsce. Dziadek kupił i samodzielnie wyremontował starą leśniczówkę. Był to jedyny budynek w tej miejscowości. Jak okiem sięgnąć, na około osiem kilometrów w każdą stronę były tylko lasy. Miałyśmy bardzo dużo przestrzeni do zabawy i bardzo dużo przestrzeni, by się zgubić. Nie miałyśmy za to internetu ani prawie żadnych kolegów. Dzieci śmiały się z nas, bo do szkoły przyprowadzał nas i odbierał z niej dziadek. Dziś rozumiem, że dzieci już to do siebie mają, są szczere do bólu, nie znają litości. Pamiętam, że wtedy ich komentarze bardzo mnie bolały. Nie lubiłam tego, że pokazują nas palcami. Byłyśmy jedynymi dziećmi, do których na wywiadówkę nie przychodzili mama lub tata, ale przychodził dziadek. Śmieszny starszy pan, który budził co najwyżej politowanie.
Z rodzicami mieszkałyśmy w niewielkim mieszkaniu w bloku. Leśniczówka mnie onieśmielała. Tu miałyśmy do swojej dyspozycji bardzo dużo miejsca, ale pokoje były ciemne i wypełnione starymi, ciężkimi meblami. Pamiętam, że czułam się tam przytłoczona. Bałam się. Pamiętam nawet, że bardzo często wymykałam się w nocy ze swojego pokoju i biegłam do pokoju siostry. Ładowałam się jej do łóżka. Udawała, że mnie wygania, ale w końcu pozwalała zostać. Chyba cieszyła się z mojej obecności. Dziś myślę, że ona też się bała.
Miałyśmy gdzie mieszkać, każda z nas miała swój pokój. Nie chodziłyśmy głodne, nosiłyśmy czyste ubrania. Teraz rozumiem, że tylko osoba dziadka stała między nami a sierocińcem. Powinnam odczuwać wdzięczność, że nas wziął, uchronił przed tym strasznym losem. I jestem wdzięczna, naprawdę, na swój sposób jestem mu bardzo wdzięczna. Zwłaszcza że rodzina taty jakoś nie zabiegała o kontakty z nami. Moi drudzy dziadkowie nie pojawili się na pogrzebie mamy. Nigdy nie próbowali się dowiedzieć, co się z nami stało.
Mimo wszystko starsi panowie nie powinni wychowywać małych dziewczynek. Nie taki powinien być porządek świata. Dziadek dbał, żebyśmy chodziły czyste i najedzone, ale nie jestem pewna, czy nas kochał. Wysilam pamięć, ale nie przypominam sobie, by przytulał mnie czy moją siostrę. Jeśli już, kładł nam swoją wielką rękę na ramieniu i potrząsał jak workiem ziemniaków albo poklepywał, jakby nas chciał wbić w ziemię. Jakbyśmy były psami, nie dziećmi. Nie mówił, że nas kocha, że mu na nas zależy. Nigdy nie powiedział, że cieszy się, że z nim mieszkamy. Bo może się nie cieszył.
Każda z nas poradziła sobie z sytuacją na swój sposób. Choć jedno nas łączyło. Gdy tylko mogłyśmy, każda opuściła dom dziadka i nigdy tam już nie wróciła. Pierwsza była moja siostra. Dostała się na Uniwersytet Warszawski i obecnie pracowała jako korposzczurek. Chyba lubiła takie życie. Żyła szybko i intensywnie. Być może od czasu do czasu brała narkotyki. Sypiała z kim popadnie, kiedy nadarzyła się okazja.
Ja poradziłam sobie nieco inaczej. Też wyjechałam na studia i nigdy nie wróciłam. Skończyłam historię ze specjalnością archiwistyczną, a potem przyjęłam pracę w archiwum ogólnopolskiego społeczno-politycznego miesięcznika. Pracuję tam od trzech lat. Lubię tę pracę, bo nie mam za bardzo kontaktu z ludźmi. Tylko ja, głęboka, dość ciemna i zimna piwnica, w której mieści się moje archiwum, i wycinki z gazet, które trzeba odpowiednio klasyfikować i wkładać do teczek. Lubię to. Lubię widzieć, że moja praca porządkuje świat. Lubię porządek, listy i tabelki. To pozwala mi oszukiwać się, że światem rządzi porządek, a nasze życie, wbrew pozorom, ma sens.
Początkowo ludzie z gazety próbowali nawiązywać ze mną kontakty. Chcieli się zaprzyjaźnić. Ale wystarczyło, że odmówiłam odpowiednią liczbę razy i wreszcie dali mi święty spokój. Byłam szczęśliwa. Sama ze sobą i z możliwością klasyfikowania świata tak, by wszystko miało swoje miejsce. To bardzo mi odpowiadało. Potem wracałam do domu, zawsze tą samą trasą, odgrzewałam sobie jakiś gotowy posiłek i tonęłam w książkach lub filmach. W świecie ludzi, których problemy zawsze jakoś udało się rozwiązać.
A teraz dziadek nie żył, a ja po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna miałam wyściubić nos poza moje archiwum. Nie podobało mi się to. Jednym porządnym haustem opróżniłam resztę kieliszka.
– Twoje zdrowie, dziadku – powiedziałam w pustą, ciemną noc, którą oddzielała ode mnie jedynie okienna szybka. Ponieważ w pokoju paliło się światło, a na zewnątrz panował nieprzenikniony mrok, w szybie odbijało się wnętrze pokoju i moja zagubiona, zmęczona twarz.
Dziadek nie żył, a ja miałam uporządkować jego rzeczy.
Ustaliłyśmy, że pogrzeb powinien się odbyć jeszcze w tym tygodniu. Biorąc pod uwagę, że moja siostra od lat mieszkała w Warszawie, ja zapuściłam korzenie w Poznaniu, a dziadek miał dom w okolicach Helu, uznałyśmy, że każda dotrze na własną rękę i spotkamy się na miejscu.
Od lat poruszałam się utartymi szlakami. Rutyna była tym, co mi odpowiadało. Od lat to samo mieszkanie, to samo miejsce pracy, te same knajpy, z których zamawiałam jedzenie. Nawet ciuchy kupowałam parami, by nosić je dłużej. Tym razem jednak niektóre sprawy miały odbyć się inaczej i już samo to sprawiło, że odczuwałam zdenerwowanie. Dotarłam do pracy tą samą drogą co zwykle i weszłam do budynku, ale z głównego holu nie zeszłam schodami do piwnicy, gdzie mieściło się moje miejsce pracy, tylko wsiadłam do windy. Dotarłam na pierwsze piętro, minęłam niewielki hol i znalazłam się w głównym pomieszczeniu redakcji. Otoczyła mnie fala dźwięków – klikanie klawiszy, szum kopiarek i rozmów, siorbanie kawy. Przeszłam szybko między rzędami boksów, w których każdy z ich właścicieli zajmował się swoimi sprawami. Dotarłam na koniec pomieszczenia, gdzie w oddzielonej części, za mlecznymi szybami, znajdował się gabinet naszego szefa – naczelnego i właściciela gazety. Zastukałam, a kiedy otrzymałam pozwolenie, weszłam do środka.
Nie wiedziałam o nim dużo, jedynie tyle, że nie pracowałam w jego jedynej gazecie. Nasz szef pochodził z rodziny magnatów prasowych z tradycjami. Był też właścicielem pisemka dla miłośników psów, dla wróżek oraz chyba jakiegoś o muzyce czy filmie. A i chyba miał jakiś portal internetowy dla graczy pecetowych i konsolowych. Nie jestem pewna.
Był to wysoki i barczysty czterdziestokilkuletni mężczyzna z zakolami i ewidentną tendencją do łysienia. Nad paskiem rysował mu się już piwny brzuszek, a na twarzy miał wyraźne zmarszczki. Kiedy weszłam, siorbnął właśnie głośno ze swojego kubka, z którego uśmiechały się twarze trójki dzieci w różnym wieku, z których żadne, o ile potrafiłam to dobrze ocenić, nie było podobne do niego.
– Szefie, potrzebuję urlopu.
Niecierpliwie machnął na mnie ręką.
– Takie sprawy to w kadrach, dziecino.
Przygryzłam wargę, miał rację. Nie pomyślałam o tym. Urlop brałam sporadycznie, nie chorowałam. Nie przyszło mi do głowy, że właściwie nie muszę informować szefa, że chcę na trochę zniknąć. Widocznie jego zdaniem wystarczy, że zaniosę kadrom odpowiedni wniosek. Moja nieobecność nie była istotna dla działania całości, więc go nie interesowała. No skoro tak...
– Jasne.
Mężczyzna znów siorbnął i spojrzał na mnie.
– Ty w ogóle dla mnie pracujesz? Przepraszam, ale nie kojarzę.
– Archiwum.
– A tak, to wiele wyjaśnia. Nigdy tam nawet nie byłem… – zaśmiał się, jakby właśnie opowiedział jakiś żart. – To co, czas na urlopik?
– Nie, pogrzeb.
– Ojej, bardzo mi przykro.
– Niepotrzebnie – wypaliłam.
Mężczyzna popatrzył na mnie dziwnie. Chyba uznał, że dalsze poświęcanie mi czasu mija się z celem, bo powtórzył:
– Kadry.
Ponownie wsiadłam do windy, zjechałam na parter, gdzie mieścił się dział kadr. Gdy tam weszłam, wywołałam niemały popłoch. Siedzące przy swoich biurkach kobiety spojrzały na mnie z mieszanką niechęci i zaciekawienia. Jednocześnie interesowało je, czego mogę od nich chcieć, i denerwowało, że w ogóle czegoś od nich potrzebuję. Znałam ten stan z archiwum. Najszczęśliwsza byłam wśród swoich wycinków, w dniach, gdy telefon w ogóle się nie odzywał i nikt nie prosił, bym przygotowała mu teczki na określony temat. Wyjaśniłam paniom, o co mi chodzi. Podały stosowny druczek. Gdy tylko na niego spojrzałam, w mojej głowie pojawiło się pytanie: „Na jak długo powinnam wziąć urlop?”. Czy dwa tygodnie wystarczą, by uporządkować dom dziadka? A może powinnam od razu poprosić o miesiąc? Ostatecznie zdecydowałam się na trzy tygodnie. Więcej niż tradycyjny urlop, a jednocześnie zostanie mi jeszcze kilka dni na wszelki wypadek.
Po drodze z pracy marzyłam tylko o tym, by wstąpić do pobliskiego supermarketu, kupić gotowe dania, którymi zapełnię zamrażalnik, a potem usadowić się na kanapie z kolacją i jakąś dobrą książką. Wiedziałam jednak, że nic z tego. Musiałam najpierw kupić walizkę. Miałam za mało czasu, by zamówić ją przez internet, co zwykle robiłam, by uniknąć wizyt w sklepach i niepotrzebnych kontaktów z ludźmi. Wyszukałam w telefonie najbliższy sklep z walizkami i torbami podróżnymi i pojechałam tam po pracy, co o dziwo zaowocowało tym, że udało mi się kupić potrzebną rzecz. A wierzcie mi, to nie zawsze jest tak oczywiste. Większość moich pozainternetowych zakupów raczej nie kończyła się sukcesem.
Kolejny etap wcale nie był łatwiejszy. Teraz musiałam się spakować. Podjęcie decyzji, co zabrać, wcale nie było takie łatwe. Na początek przystąpiłam do sporządzania listy. Były rzeczy oczywiste – szczoteczka do zębów i pasta, kosmetyki, ręczniki, kapcie, domowy dresik i piżama, komplet majtek i staników, dwie pary spodni, trzy podkoszulki, trzy swetry. Co jeszcze? Dokumenty, to na pewno. Trochę jedzenia, bo to, co zastanę u dziadka, pewnie nie będzie się już do niczego nadawało, a nie wiadomo, kiedy będę mogła zrobić zakupy. I ubranie na pogrzeb. Znalezienie czarnej sukienki odpowiedniej na stypę (nie rozmawiałyśmy z siostrą, czy w ogóle będzie stypa) oraz czarnej kurtki, która nadawała się, by założyć ją na cmentarz, zajęło mi dobrą godzinę.
Na szczęście nie miałam komu tłumaczyć się z mojej dość długiej nieobecności w domu. Jak się okazało, w redakcji świetnie poradzą sobie przez trzy tygodnie bez osobliwej archiwistki, a partnera czy męża, któremu musiałabym się tłumaczyć (albo, o zgrozo, go ze sobą zabrać!), nie miałam. Ba, nie miałam nawet psa lub kota, dla których musiałabym zadbać o opiekę w przypadku tak długiej nieobecności.
Następnego dnia z samego rana wyruszyłam w podróż. Miałam prawo jazdy, ale nie lubiłam prowadzić i unikałam tego, jak mogłam, co nie było takie trudne, gdy mieszkało się w dużym mieście z niezłą komunikacją. Do wyboru, do koloru. Taksówki, ścieżki rowerowe, hulajnogi elektryczne, tramwaje, autobusy, ewentualnie nogi. Wolałabym pojechać pociągiem, ale dziadek mieszkał w środku lasu, a na to, że siostra odbierze mnie z dworca i zawiezie na miejsce, jak wynikało z naszej rozmowy, nie miałam co liczyć. Zatem dzień wcześniej przemyślałam gruntownie, co wolę – prowadzić po ciemku, ale przy mniejszym ruchu, czy rano, ale przy większym natężeniu samochodów. Wybrałam tę pierwszą opcję i chwilę po piątej zeszłam do podziemnego garażu, gdzie stał opuszczony i zapomniany mój volkswagenik. Wpisałam adres w GPS. Zmroziło mnie, gdy urządzenie pokazało, że przede mną około trzysta osiemdziesiąt kilometrów do pokonania, co równało się w moim tempie pięciu godzinom jazdy. Zamknęłam oczy. Przez chwilę próbowałam uspokoić oddech. Gdy stwierdziłam, że to nic nie daje, powoli wyjechałam z garażu, potem z drogi osiedlowej i włączyłam się do ruchu.
– Ahoj, przygodo – mruknęłam do siebie niczym Bilbo Baggins i ziewnęłam przeciągle.
Nie jestem przyzwyczajona do długich podróży, poza tym denerwowałam się i starałam mocno skupiać uwagę na wykonywanych czynnościach. Pewnie dlatego po nieco ponad dwóch godzinach bolały mnie już nogi, ręce, oczy, kręgosłup oraz… tak, dupa, co tu dużo mówić, taka była prawda. Zatrzymałam się przy najbliższej stacji benzynowej. Skorzystałam z toalety, kupiłam gorącą czekoladę i hot doga. Ani jedno, ani drugie mi nie smakowało. Czekolada była rozwodniona i przesłodzona jednocześnie, a hot dog przesuszony. Mimo to wypiłam i zjadłam do końca. Chwilę siedziałam przy stolikach ustawionych w zatoczce przy autostradzie. Było zimno. Obserwowałam, jak mój oddech zamienia się w gęstą parę. Dziadek nie miał dla nas litości. Zmarł w środku zimy, w grudniu, w trakcie fali mrozów.
Odpoczęłam chwilę, a wkrótce ruszyłam w dalszą drogę. Teraz jechałam już bez zatrzymywania się. Minęły kolejne trzy godziny i wreszcie mogłam zjechać z głównej trasy w boczną drogę, między lasami, a z niej na kolejną, wewnętrzną. Jechałam powoli, bojąc się, że jeśli najadę na jakąś grudę śniegu i nie zauważę ukrytego pod nią lodu, wpadnę w poślizg i wyląduję na drzewie. Tej drogi wyraźnie dawno nikt nie odśnieżał.
Do domu dziadka dotarłam jeszcze przed południem. Dzień był szary i dość ciemny, jak to zimą. Na dodatek stara leśniczówka stała w środku lasu. Dosłownie pośrodku niczego. W zasadzie cieszyłam się, że panuje mróz. Co by było, gdyby padał deszcz? Czy droga rozmiękłaby i do leśniczówki nie dałoby się w ogóle dojechać, a może moje małe, nieprzystosowane do takich warunków autko utknęłoby w błocie i musiałabym… No właśnie, co? Kogo miałabym prosić o pomoc na takim odludziu, bezludziu, pustkowiu, wygnajewie, gdziediabełmówidobranocowie? O tym wolałam nawet nie myśleć, bo sprawiało, że czułam się niekomfortowo. A sytuacja sama w sobie była wystarczająco niekomfortowa. Może dla pewności powinnam zostawić samochód przy bocznej drodze, a dojazdową pokonywać piechotą? Tyle że od skrętu, który łączył drogę krajową, czy tam gminną, czy inną wojewódzką, z dojazdową drogą do leśniczówki było ile? Ze cztery kilometry? Nie miałam ochoty na spacer. W żadnym razie.
Zatrzymałam samochód i rozejrzałam się dokoła. Brama była zatrzaśnięta na głucho, a samochodu mojej siostry nigdzie nie było widać, czyli byłam tu sama. Całkiem sama pośrodku… niczego. Po prawej drzewo, po lewej drzewo, z tyłu drzewa, z przodu drzewa. Westchnęłam i wysiadłam z samochodu. Było zimniej niż na stacji benzynowej. Ruszyłam niepewnie w stronę domu. Nie bez wysiłku otworzyłam furtkę. By dostać się na podwórko, musiałam przepchnąć sporą warstwę świeżego śniegu. Przy każdym moim kroku podłoże skrzypiało przeraźliwie. Po drewnianych schodkach weszłam na niewielką werandę, na której stał samotny wiklinowy fotel w opłakanym stanie. Chwyciłam za klamkę. Było zamknięte. To oczywiste, że było zamknięte. Czego ja się spodziewałam?
Sprawdziłam pod wycieraczką. Pusto. Obmacałam futrynę. Nic. Doniczek z kwiatami nie było, by ktoś mógł ukryć pod którąś z nich zapasowy klucz. W rynnie też nic nie znalazłam. Żaden ze stopni ani żadna z płytek chodnikowych, które prowadziły od furtki do schodów na ganek nie wyglądały na obluzowane. Dupa. To nie film. Widocznie dziadek nie był zwolennikiem zapasowych kluczy. Zgarnęłam ze starego fotela warstewkę śniegu, która tu była mniejsza, bo ganek osłaniał daszek, i klapnęłam na mebel, który zatrzeszczał pode mną złowrogo. I wtedy doznałam olśnienia. Przebłysku geniuszu, jak w pysk strzelił. Wsadziłam dłoń pod poduszkę fotela i wyciągnęłam klucz. Zaproszenie dla włamywacza. Mniejsza o to, nawet jeśli dom dziadka ktoś przed moim przyjazdem okradł, ani jego, ani mnie to nie zaboli.
Podniosłam klucz na wysokość oczu. Był duży, staroświecki i ciężki. Podeszłam do drzwi. Pasował do zamka. Przekręciłam go, nie bez trudu, bo zamek otoczyła warstewka lodu. Kiedy klucz wykonał pełen obrót, nacisnęłam klamkę. Jęknęła, ale drzwi się otworzyły. Pchnęłam je, niepewna, co zobaczę. W szarości korytarza niewiele można było dostrzec. Zdjęłam rękawiczkę i wymacałam włącznik. Korytarz zalało światło.
Stałam w progu. Długi korytarz wyłożony drewnianymi panelami prowadził do schodów. Po prawej i lewej były wejścia do pokoi, a za schodami znajdowała się kuchnia, skąd po kilku schodkach wychodziło się na podwórko za domem. Po lewej, na niewielkim stoliku piętrzył się stos korespondencji, którą pewnie będę musiała przejrzeć. Był tam też staroświecki telefon. Taki z tarczą. Uśmiechnęłam się na ten widok. Oj, dziadku, dziadku. Wróciłam do samochodu. Z bagażnika zabrałam walizkę, a potem go zamknęłam.
Walizkę zostawiłam w korytarzu. Zamknęłam za sobą drzwi, potem przekręciłam patentowy zamek zamontowany w ich górnej części. W dolnej umieściłam staroświecki klucz, choć nie pokusiłam się o to, by znów próbować go użyć. Powoli ruszyłam na rekonesans domu. Pierwszym pomieszczeniem po mojej lewej ręce był salon czy też duży pokój, jak mawiał dziadek. Wyglądał mniej więcej tak samo, jak zapamiętałam go z dzieciństwa. „Duży” nie było tu tylko uprzejmą nazwą, a stwierdzeniem stanu faktycznego. Przez okna wpadało szare światło zimowego poranka. Na jednej ścianie znajdował się ogromnych rozmiarów kominek, w którym dziadek czasem rozpalał wiatrołomami przyniesionymi z lasu (na szczęście mieliśmy też centralne ogrzewanie, które wiedziałam, że będę musiała uruchomić, nawet w płaszczu wyczuwałam, że w domu jest bardzo zimno). Przy drugiej ścianie przycupnął regał z książkami. Dziadek czytał głównie klasykę. Hugo, Dumasa, Dostojewskiego, Tołstoja, Balzaka, Remarque’a, Wellsa, Orwella. Pamiętałam te książki. W salonie była też stara kanapa, pokryta zielonym pluszem (dziś materiał ten miał kolor bardziej wyblakły i szarawy, a nie zielony, inny niż w moich wspomnieniach). Pod jednym z okien ustawiono solidne dębowe biurko, które teraz było zawalone papierami. Pomyślałam, że będę musiała te dokumenty podzielić na te, które trzeba będzie zachować, i te, które śmiało będę mogła wyrzucić. Na samą myśl zrobiło mi się słabo. Muszę jednak przyznać, że zaświerzbiły mnie palce. Tyle katalogowania. Nie mogłam się doczekać. Jak dziecko, któremu obiecano nową, świetną zabawę.
Przeszłam do kolejnego pokoju, który pełnił funkcję sypialni dziadka. Urządzony był raczej skromnie. Pojedyncze łóżko przykryte kolorową kapą, stolik nocny z lampką. Na nim Plac Washingtona, którego dziadek już nigdy nie skończy (Choć byłam niemal pewna, że nie czytał tej książki po raz pierwszy w życiu. Tyle dobrego, umrzeć akurat w trakcie czytania pozycji, którą się już zna. Odejść w trakcie lektury wcześniej nieczytanej, by już nigdy nie dowiedzieć się, co spotkało bohaterów? – nie godziło się. Choć z drugiej strony przecież tym, którzy nie żyli, nie robiło to już różnicy, to mnie, żywej, nie mieściło się to w głowie). Obok książki leżało plastikowe pudełko z podziałkami na dni tygodnia, a w przegródkach znajdowała się masa tabletek na każdy dzień. Była też szklanka wody. W pokoju był jeszcze wygodny fotel, a do parapetu przytwierdzono drugą lampkę.
Ruszyłam dalej. Za pokojem dziadka znajdowała się łazienka. Nic specjalnego. Starodawna wolnostojąca wanna, umywalka. Na półeczce przybory do golenia. Pędzel i brzytwa (oczywiście, żadne tam jednorazowe maszynki, oj, dziadku!). A także kibelek.
Za schodami, w głębi korytarza, była kuchnia. Ona też była raczej staroświecka. Peerelowskie białe szafki, których dawno nikt nie malował. Niektóre okrągłe uchwyty trzymały się już chyba tylko na słowo honoru. Na podłodze stare deski, przetarte i odbarwione w miejscach, które tworzyły najczęstsze ścieżki – do lodówki, zlewu i starej gazowej kuchenki. Mówi się, że kuchnia jest sercem domu. Ta była raczej pusta i pozbawiona ducha.
Choć może nie tylko ona. Cały dom był taki. Nie było zdjęć. Nic nie było. Żadnych dowodów naszego życia. Osobistych pamiątek, które świadczyłyby o tym, jaką byliśmy rodziną, co przeżyliśmy, w co wierzyliśmy, co lubiliśmy. Żadnych oprawionych obrazków z przedszkola, odcisków niemowlęcych rączek. Żadnych przybitych pinezką do ściany pocztówek z wakacji od przyjaciół czy dalekich krewnych. Nawet żadnego jelenia na rykowisku. Niewiele ciekawych dokumentów dla archiwistki.
Mój wzrok przyciągnął jakiś ruch za oknem. Spojrzałyśmy sobie w oczy. Zastrzygła uszami. Pewnie uspokojona tym, że od kilku dni z domu nie dochodziły hałasy, weszła na podwórko. Białą połać śniegu znaczyło wiele takich malutkich tropów. Może to nie była pierwsza jej wycieczka? Dawno nie widziałam sarny. Przez moment wydawało mi się, że czas się zatrzymał. Jakbyśmy na całym świecie były tylko ja i ona. Cisza, absolutny spokój. Nagle, w tej samej chwili, odwróciłyśmy głowy. Sarna uciekła do lasu. A ja zawróciłam do wyjścia. Przyjechała moja siostra.
Karolina wysiadła ze swojego audi. Owszem, nie był to najnowszy model, i używany, ale czarny, lśniący samochód był bardzo efektowny. Groteskowy i bardzo nie na miejscu tutaj, pośrodku niczego. Obserwując, jak jego drzwi się otwierają, a ze śniegiem stykają się kozaki na absurdalnie wysokim obcasie, niosące ciało kobiety smukłej, wysportowanej i ubranej zgodnie z najnowszą modą w sukienkę zapewne jakiejś znanej i drogiej marki, musiałam uznać, że moja piękna siostra pasuje tu tak, jak jej samochód. Czyli wcale.
Karolina chwilę balansowała, próbując złapać równowagę w śniegu, co zapewne w jej butach nie było łatwe, zamachała rękami i syknęła:
– Pieprzony dziadek!
Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się. I wydawało mi się, że to szczery uśmiech. Siostra cieszyła się, że mnie widzi, i musiałam przyznać, że właściwie ja też się cieszę ze spotkania. Dopiero teraz, gdy ujrzałam ją pierwszy raz od… dawna, nie wnikajmy w szczegóły, zdałam sobie sprawę, że naprawdę za nią tęskniłam. Karolina ruszyła przez śnieg, przy czym przypominała nieco pijanego bociana. Wysoko unosiła nogi i starała się, by jej buty miały jak najmniej kontaktu ze śniegiem, co, rzecz jasna, w tych okolicznościach było niemożliwe.
– Malwa! – Wbiegła po schodach i wzięła mnie w ramiona.
Przez chwilę potrząsała mną jak szmacianą lalką, a ja zastanawiałam się, czy zanim mnie puści, da radę pogruchotać mi niektóre kości.
Wyjaśnijmy coś sobie od razu. Moja siostra była piękna. Była jedną z tych osób, które po prostu podobają się ludziom. I nie sposób tego wytłumaczyć. Może miała wyjątkowo symetryczną twarz? Może było to połączenie wyglądu i pewności siebie? Ale taka była prawda. Karolina była piękna. Wyjątkowo. Miała niebieskie oczy, jasną cerę, długie blond włosy i ładny biust. Nie na tyle duży, by rzucał się zanadto w oczy, na tyle duży, by przydawał jej atrakcyjności.
Moja siostra szła przez życie popychana swoją urodą i przebojowością. Nie można było jej za to winić. Prawdą jest też, że jej uroda w połączeniu z intelektem (z jednego i drugiego wyśmienicie potrafiła korzystać) nie raz, nie dwa – ratowała nam życie. Zapomniana praca domowa? Nie ma sprawy. Mandat za przekroczenie czasu parkowania o kilka minut? Do załatwienia. Miałam nadzieję, że nieprzeciętne cechy osobowości mojej siostry sprawią, że przejdziemy przez sprawy pogrzebowo-spadkowe bez większego szwanku. Ja zrobię swoje, to, w czym jestem dobra, czyli porządki – wyrzucę, posegreguję, skataloguję i niebawem obie będziemy mogły wrócić do naszych miast i naszego życia. Ona do swojego intensywnego, pełnego zmian, ja do mojego archiwum, kurzu, utartych ścieżek i absolutnego braku jakichkolwiek oczekiwań wobec egzystencji jako takiej. Swoją drogą to zastanawiające, jak rodzeństwo potrafi się od siebie różnić. Myśleliście o tym kiedyś?
Karolina wypuściła mnie z objęć i westchnęła.
– Ależ jestem zmęczona. Zapomniałam już, jak tu koszmarnie daleko. Zabiłabym za kawę.
– Chyba da się załatwić – powiedziałam, choć wcale nie byłam tego taka pewna.
Miałam buty, które dawały większe poczucie bezpieczeństwa, dlatego przyniosłam z samochodu jej walizkę, którą postawiłam obok mojej, w korytarzu. Kiedy dołączyłam do Karoliny, była już w trakcie przetrząsania szafek kuchennych w poszukiwaniu kawy. Kiedy jej się to udało, wydała z siebie triumfalny okrzyk. Nalała wody do czajnika i ustawiła go na starodawnej kuchence gazowej. Sięgnęła po leżącą z boku, na blacie, zapalarkę.
– To cholerstwo chyba nie wybuchnie mi w twarz, co?
– Przestań, nie mówi się takich rzeczy! – przestraszyłam się.
Karolina wzruszyła ramionami, jakby perspektywa utraty oszałamiającej urody w ogóle jej nie przerażała. Zapaliła gaz pod czajnikiem i zabrała się za szukanie kubków. Ustawiła je na blacie, nasypała kawy do obu. Mnie udało się w tym czasie znaleźć cukier.
– Cudnie! – ucieszyła się Karolina, widząc moje znalezisko.
Po chwili siedziałyśmy przy stole, każda z kubkiem kawy. Wyjrzałam przez okno do ogrodu i zapytałam:
– Na czym stoimy?
Karolina wzruszyła ramionami.
– Opiekunka społeczna zorganizowała przewiezienie ciała dziadka do domu pogrzebowego. Z resztą czekają na nas. Chyba powinnyśmy tam zaraz pojechać.
Pozostałą część dnia spędziłyśmy na załatwianiu formalności. Okazało się, że dużo z nich można zlecić firmie pogrzebowej, i tak też zrobiłyśmy. Wzięli nawet na siebie wizytę u księdza i ustalenie z nim daty pogrzebu. Siostra zastrzegła jednak, że mają negocjować jak najbliższy termin, bo obowiązki nie pozwalają jej na długie przebywanie poza stolicą. Mimo to musiałyśmy wybrać trumnę, rodzaj czcionki na nekrologach i tabliczce nagrobnej. Umówiono nas też od razu z kamieniarzem. Wybrałyśmy rodzaj pomnika i płyty, które miały zostać umieszczone na grobie dziadka w odpowiednim terminie, gdy ziemia już się uleży. Karoliny wtedy już tu nie będzie, mnie, jeśli wszystko pójdzie dobrze, być może również.
Trzeba przyznać, że siostra nie szczędziła pieniędzy. Płaciła za wszystko lekką ręką, a ja jedynie dodawałam w pamięci kolejne kwoty i zastanawiałam się, jak, u licha, uda mi się z nią za to wszystko rozliczyć. Może pozwoli się spłacać w ratach? Kiedy ustaliłyśmy wszystkie szczegóły pogrzebu i udało nam się opuścić biuro przedsiębiorcy pogrzebowego, było już późne popołudnie. Mocno zaburczało mi w brzuchu. Karolina zaśmiała się głośno, a jej piękne blond loki zakołysały się przyjemnie. Oczywiście te, którym udało się wymknąć spod ślicznej markowej, wełnianej czapki z pomponem.
– Masz rację, chyba czas na obiad. Pewnie mają jakąś restaurację w tej dziurze. Jak myślisz, Maleństwo?
„Maleństwo” to było przezwisko, którego używała w dzieciństwie. Oczywiście podkreślało, że jestem tą młodszą, ale w zasadzie mi nie przeszkadzało. Lubiłam je.
Karolina sięgnęła po komórkę i w Mapach Google’a wyszukała najbliższą restaurację. Okazało się, że dzieliło nas od niej jakieś trzysta metrów. Myślałam, że wybierzemy się tam piechotą, ale ona wydobyła z kieszeni płaszcza kluczyki, samochód piknął i zamrugał światłami. Rzuciła niedbale torebkę na tylne siedzenie, usadowiła się na miejscu kierowcy i unosząc swą piękną brew, zapytała:
– Wsiadasz czy będziesz tu tak stała bez sensu?
Miałam wrażenie, że jestem dla niej zbyt flegmatyczna. Zanim zdążyłam się w ogóle nad czymkolwiek zastanowić, siostra korposzczurek już działała i parła przed siebie niczym taran. Może to ona powinna się zająć porządkami w domu dziadka? Poszłoby szybciej, bo na pewno przełożyłaby godziny poświęcone z życia na efektywność pracy. Otworzyłam usta, by jej to zaproponować, ale nie znalazłam odwagi, więc ponownie je zamknęłam.
Dotarcie do restauracji zajęło nam może dwie minuty. Karolina zaparkowała przy krawężniku. Nie miała z tym trudności, bo pomagały jej te wszystkie kamery, czujniki i asystenci parkowania. Wysiadłyśmy z samochodu i weszłyśmy do lokalu. Mimo że była pora obiadu, restauracja raczej świeciła pustkami. Oprócz nas były tam tylko dwie kobiety. Na ich stole stały naczynia po skończonym już obiedzie.
Karolina klapnęła na najbliższym wolnym miejscu. Czekając na kelnerkę, wyjęła z torebki kalendarz i zaczęła go kartkować. Zerknęłam ukradkiem, przyznaję, byłam ciekawa. Ciekawska może nawet. Przy dzisiejszym dniu znajdowała się cała lista spraw do załatwienia. Karolina właśnie skreślała pozycję „dom pogrzebowy”.
– Myślę, że powinnyśmy kupić pani, która opiekowała się dziadkiem w ostatnich latach, jakiś, bo ja wiem… kosz prezentowy? Tak w ramach podziękowania.
– W Polsce w ogóle można kupić coś takiego? – zapytałam z powątpiewaniem.
– A i owszem, co roku firma wysyła nam takie na święta.
– Tak, myślę, że byłoby to miłe – przyznałam. – Słuchaj, w sprawie kosztów pogrzebu… – zaczęłam nieśmiało.
Karolina machnęła ręką i już miała coś powiedzieć, ale w tym momencie podeszła do nas kelnerka i podała karty dań.
– Macie coś bez glutenu albo coś dla wegetarian? – zaatakowała ją moja siostra.
Kelnerka, młoda dziewczyna, z naprawdę grubym warkoczem, którego mogłaby jej pozazdrościć niejedna modelka reklamująca szampony do włosów, uśmiechnęła się do niej promiennie. Odebrała jej menu, otworzyła na stronie mieszczącej około dziesięciu dań dla wegetarian. Wyglądało na to, że Karolina jest pod wrażeniem, a jej niełatwo było zaimponować.
– Wrócę za chwilę odebrać zamówienie – zwróciła się kelnerka do mojej siostry.
– No proszę, proszę – mruknęła Karolina, bardziej do samej siebie niż do mnie. – Widocznie tylko dziadkowi nie chciało się iść z duchem czasu. Zerknij sobie, całkiem nieźle tu karmią.
Chwilę siedziałyśmy w ciszy, studiując menu. Następnie złożyłyśmy zamówienie. Moja siostra zdecydowała się na sałatkę ze smażonym tofu i pestkami słonecznika, a ja postanowiłam zjeść rybę. Zawsze, gdy jadłam w mieście, starałam się wybierać rybę, choć zwykle stanowiła jedną z najdroższych pozycji w karcie dań. Uwielbiałam ryby, a sama nie umiałam przyrządzić nic poza standardowym filetem w panierce. Bądźmy szczerzy, gotowe filety do piekarnika albo mikrofalówki są obrzydliwe.
– Dobrze, widzę to tak – powiedziała moja siostra, odsuwając od siebie kartę dań pozostawioną przez kelnerkę na wszelki wypadek, gdybyśmy miały ochotę na deser. – Zapłacę za wszystko, łącznie z tym obiadem, bo mnie na to stać.
Chciałam już protestować, ale Karolina zbyła mnie machnięciem ręki.
– Nie bawmy się w konwenanse. Mnie stać, ciebie nie. Ty za to posprzątasz dom dziadka, a ja nie chcę nic o tym wiedzieć. Żadnego zawracania dupy. Myślę, że to uczciwy układ. Co ty na to?
–Eeee, ja…
– Cieszę się, że się zgadzamy. – Karolina zerknęła na piękny zegarek na bransoletce ze, zdaje się, białego złota, zdobiący jej szczupły, ponętny nadgarstek. – Cholera, zapomniałam, że muszę zadzwonić i potwierdzić, że jutro zajrzymy do prawnika dziadka.
– To nasz dziadek miał prawnika? – zdziwiłam się.
– To za dużo powiedziane. Wystarczy, że miał tyle oleju w głowie, żeby skonsultować się z prawnikiem, u którego zdeponował testament. Tyle dobrego, że nie będzie kłopotów. Uprzątniesz tę starą ruderę, sprzedamy ją za złotówkę choćby Lasom Państwowym albo bezdomnym na komunę, podzielimy się pieniędzmi na pół i zapomnimy, że to miejsce, gdzie psy dupami szczekają, w ogóle istnieje.
Miałam wrażenie, że kobiety przy sąsiednim stoliku spojrzały na nas z naganą. Karolina podążyła za moim spojrzeniem, pomachała im i zapytała głośniej:
– No co, źle mówię?
Żadna z kobiet nie uznała za stosowne odpowiedzieć.
Kelnerka wróciła do naszego stolika z zamówieniem. Gdy krzątała się, rozkładając talerze, sztućce, picie, Karolina spojrzała na mnie i upewniła się:
– Prowadzisz?
– Przecież przyjechałam tu samochodem – burknęłam nieco urażona.
– Jakie macie białe wina? – zapytała kelnerkę moja siostra.
Kelnerka wymieniła kilka nazw, z których Karolina wybrała jedną, choć nie wyglądała na szczęśliwą z tego powodu. Mnie żadna z nich nic nie mówiła.
– Zamierzasz pić? – upewniłam się.
Karolina wzruszyła ramionami. Zauważyłam, że to u niej bardzo częsty gest. Nie byłam w stanie tego dostrzec podczas sporadycznych rozmów telefonicznych, w trakcie których głównie referowała, gdzie była i z kim, oraz wypytywała, kiedy w końcu kogoś sobie znajdę. Czasami się nad tym zastanawiałam. Szłam przez życie prawie sama. Obecnie Karolina była jedyną osobą, która jakoś tam mnie znała i która w jakimś sensie była mi bliska. Przespałam się kiedyś z facetem, żeby sprawdzić, jak to jest. Nie spodobało mi się. Pomyślałam o spędzeniu nocy z kobietą, rozważałam, czy nie jestem lesbijką, ale do płci żeńskiej nie ciągnęło mnie w równej mierze, co do męskiej. Karolina mówiła, że „po prostu jeszcze nikogo odpowiedniego nie spotkałam”. Ja jednak nie byłam tego wcale taka pewna. Owszem, mogłam pójść do jakiegoś psychologa albo seksuologa, by potwierdził moje przypuszczenia, odpowiednio nazwał mój stan, ale po co? Po prostu byłam sama. Nie wadziło mi to, światu też nie. I tyle. Za to moja siostra bywała z ludźmi za nas dwie. Na imprezach w klubach, na wyjazdach integracyjnych, na spotkaniach towarzyskich, małych drinkach, dużych drinkach, szkoleniach. I to też nikomu nie wadziło. Mnie. Jej. Światu. No, może czasem jakiejś żonie, jeśli akurat sypiała z żonatym facetem.
– Skoro ty poprowadzisz, Maleństwo – powiedziała, pociągając z kieliszka słuszny łyk, gdy tylko kelnerka go przyniosła – to mogę sobie na to pozwolić.
Wzięłam swoją szklankę z sokiem i stuknęłam w jej kieliszek.
– Za dziadka – powiedziałam.
Moja siostra zamrugała.
– Za dziadka – powtórzyła niepewnie.
Zauważyłam, że kołysze kieliszkiem i kręci jego nóżką dokładnie w ten sam sposób, jak ja kilka dni wcześniej, gdy usłyszałam w słuchawce jej głos mówiący spokojnie i bez ogródek, że dziadek nie żyje.
– Byłaś blisko z dziadkiem? – zapytałam z ciekawości.
Karolina prychnęła.
– A czy ktokolwiek był blisko z naszym dziadkiem, pragmatykiem, pedantem, u którego wszystko musiało być na czas i pod linijkę? – odpowiedziała pytaniem na pytanie i się wzdrygnęła. Pociągnęła kolejny solidny łyk wina.
– Czyli „nie”.
– Ty pewnie też nie.
– Nie było mu łatwo – próbowałam bronić dziadka.
Karolina nadziała na widelec kęs sałatki i wymierzyła nim we mnie. Spojrzałam na jego czubek, na którym tkwiła truskawka. Było coś absurdalnego w tym owocu w grudniu. Pamiętam dokładnie, że tak wtedy pomyślałam.
– Nikomu z nas nie było – odparła z gniewem siostra. Jej policzki się zaróżowiły. Nie byłam pewna, czy z gniewu, czy od alkoholu. – Ale to nie zwalniało go z tego, żeby się starać.
Pomyślałam, że jest dla dziadka niesprawiedliwa. Moim zdaniem się starał. Ale był pewnie podobny do mnie, czy to raczej ja jestem podobna do niego. Bezuczuciowa. Rozumiałam, dlaczego nas nie przytulał, nieczęsto się do nas uśmiechał. Też taka byłam. Ale rozumiałam też Karolinę. Wiedziałam, wiem, że potrzebuje miłości. Potrzebowała jej wtedy i potrzebuje jej teraz. I szuka w dziwnych miejscach. Czasami bardzo nieodpowiednich. Nie powiedziałam jednak tego wszystkiego, by jej nie zdenerwować. Jak tylko mogę, unikam konfliktów. Nie lubię ich, stresują mnie i sprawiają, że czuję się niepewnie. Nic już więc nie powiedziałam. Zajęłam się swoją rybą. Przynieśli mi ją z głową i szkieletem (Czy ryba ma szkielet?). Patrzyła na mnie z talerza swoim pustym okiem. Mylicie się. Nie straciłam apetytu. Jadłyśmy z Karoliną w milczeniu.
Wróciłyśmy do domu wczesnym wieczorem. Była zima, więc ciemno zrobiło się już dużo wcześniej. Zabrałam z przedpokoju nasze walizki i zaniosłam je na piętro. Do tej pory nie zdążyłam tam jeszcze zajrzeć.
Na górze mieściły się dwa pokoje i była niewielka łazienka. Zdziwiłam się, gdy zastałam je takimi, jakimi je zapamiętałam. W obu pomieszczeniach było pojedyncze łóżko, biurko, komoda na ubrania, stolik i krzesło. Walizkę siostry umieściłam na łóżku w jej dawnym pokoju. Z drugą poszłam do siebie. Zajęłam się umieszczaniem swoich rzeczy w szufladzie komody. Wyglądało na to, że miałam na trochę tutaj zostać. Poszłam też do łazienki i włączyłam stary elektryczny bojler. Jeśli chciałyśmy się wykąpać, należało pomyśleć o tym wcześniej, nie ma jednak co płakać nad rozlanym mlekiem. Na koniec postanowiłam zmierzyć się z uruchomieniem centralnego ogrzewania. Połowę życia mieszkałam w blokach. Nie poszło łatwo, ale godzinę później (i kilka instruktarzy w internecie) udało mi się uruchomić piec. Nie zamierzałam jednak zrezygnować z rozpalania w kominku. Ogień wydawał mi się zawsze bardzo klimatyczny, a teraz potrzeba mi było każdej pociechy. Nawet tak niewielkiej.
Następnego dnia byłyśmy umówione w kancelarii prawnej. Zjadłyśmy śniadanie, napiłyśmy się kawy i ruszyłyśmy w drogę powrotną do miasta. Kancelaria, w której dziadek zdeponował swój testament, mieściła się przy rynku. On również wyglądał tak, jak go zapamiętałam z dzieciństwa – stare kamieniczki, bruk wykładany kostką. Na parterach kamienic księgarnia, restauracja, sklep z butami. I biuro naszego prawnika. Weszłyśmy do środka, podeszłyśmy do recepcjonistki i się przedstawiłyśmy. W zasadzie natychmiast poproszono nas do pokoju, w którym mężczyzna już na nas czekał.
Mecenas Kazimierz Staszak miał na oko sześćdziesiąt lat. Wstał, gdy weszłyśmy, i uścisnął ręce każdej z nas. Był wysoki, trzymał się prosto i sprawiał wrażenie bardzo szczupłego, wręcz żylastego. Włosy miał już całkiem siwe, a na nosie okulary, które na nasz widok poprawił. Wskazał nam dłonią, abyśmy usiadły przy owalnym stole z boku pomieszczenia, co też uczyniłyśmy. Pan mecenas przez chwilę szukał odpowiednich dokumentów na swoim biurku, kiedy je odnalazł, dołączył do nas.
Przerzucił dokumenty, jakby sprawdzając, co ma nam powiedzieć.
– Pań dziadek, Antoni Stróżyk, pozostawił paniom w spadku swój dom.
Karolina kiwnęła głową, przekonana, że tak właśnie będzie.
– Postawił jednak pewien warunek. Jeśli go panie nie spełnią, budynek znów zacznie spełniać swoją pierwotną funkcję, czyli będzie mieszkaniem dla leśniczego z tutejszego okręgu.
Moja siostra zamrugała nerwowo.
– Proszę?
– Warunkiem, który musicie panie spełnić, jest… – mężczyzna zajrzał do dokumentów – odnalezienie pani Stefanii Antolskiej i przekazanie jej wszystkich listów, które przez lata napisała do pań dziadka. Mają panie na to rok od dzisiaj.
Usłyszałam, jak moja siostra głośno wciąga powietrze.
– Jakie, kurwa, listy? I kim jest Stefania Antolska? Babcia miała na imię Maria!
– Tego pan Stróżyk nie uściślił – odparł spokojnie prawnik.
– A przepraszam, jak pan zamierza sprawdzić, czy wykonałyśmy to ostatnie życzenie dziadka?
– Kiedy oddacie listy, mam skontaktować się z panią Antolską i sprawdzić, czy tak się stało.
– Czyli ma pan do niej jakiś kontakt – wywnioskowała moja siostra. – To poprosimy i po problemie.
Adwokat pokręcił przecząco głową.
– Bardzo mi przykro, to panie mają mi przekazać na nią namiary – wyjaśnił.
– To są jakieś jaja – stwierdziła Karolina. – Co pan sobie wyobraża, że co, że my teraz wynajmiemy detektywa, żeby szukał jakiejś kobiety, której imię i nazwisko nic nam nie mówi?
Mecenas nie odpowiedział.
– To są jakieś jaja – powtórzyła moja siostra, jakby to mogło coś zmienić. – Czy ten testament można podważyć?
– Oczywiście, ale biorąc pod uwagę, że został sporządzony, gdy dziadek pań był w pełni władz umysłowych, to będzie droga długa, żmudna i pewnie kosztowna. Proszę pamiętać, że ludzie mają prawo zostawiać swój majątek, komu mają ochotę, nawet własnemu kotu.
Siostra zgrzytnęła zębami. Spojrzała na mnie i zamrugała, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, że jestem z nimi w pokoju.
– Powiesz coś wreszcie?! – natarła na mnie, jakbym to ja była winna tej sytuacji.
Wzruszyłam ramionami, jak ona, gdy chciała uniknąć odpowiedzi na niewygodne pytania. Karolina wstała.
– Świetnie, jeśli o mnie chodzi, niech sobie ten majątek bierze, kto chce. Wracam do Wawy. Nie będę się uganiać za jakąś Klementyną…
– Stefanią – poprawił ją prawnik spokojnie. – Stefanią Antolską.
– Jeden pies! – denerwowała się moja siostra. – Bo dziadek miał taki kaprys. Do widzenia.
Szybko pożegnałam się z mecenasem, wstałam i pobiegłam za wkurzoną Karoliną. Kiedy wyszłam z budynku, była już w połowie małego ryneczku. Poruszała się niezwykle szybko, biorąc pod uwagę, że miała na nogach niebotyczne obcasy, a tu i ówdzie wciąż jeszcze zalegał śnieg. Pobiegłam za nią. Wparowała do położonej przy rynku restauracji niby chmura gradowa. Zajęła najbliższy stolik i opadła na krzesło, nawet nie rozpinając płaszcza. Zanim kelner w ogóle do nas podszedł, wołała, by przyniesiono jej podwójne białe wino.
– Żartujesz, nie ma jeszcze jedenastej. I nie ma czegoś takiego jak podwójne białe wino. Można zamówić podwójną whisky.
– Przecież wiem! – wrzasnęła na mnie. – Chcę dwa kieliszki! – Zgrzytnęła zębami. – Pieprzę to.
Przyjrzałam się jej. Wyglądała na naprawdę zdenerwowaną. Kelner przyniósł jej wino. Podobnie jak ja, nie zrozumiał, że zamówiła dwie porcje alkoholu. Tym lepiej. Poprosiłam o latte. Moja siostra upiła łyk i westchnęła głośno.
– I co ty na to?
W zasadzie nie miałam jeszcze możliwości dobrze się nad tym wszystkim zastanowić. Prośba dziadka była dziwna i specyficzna, ale nie niemożliwa do wykonania. Zanim jednak zdążyłam to powiedzieć, Karolina między jednym a drugim łykiem wina, stwierdziła:
– Mam ochotę wyjść stąd, tak jak stoję wsiąść do samochodu i wrócić do Warszawy. Spakujmy się i niech ten dom biorą sobie Lasy Państwowe czy komu on tam przypadnie, jeśli nie wykonamy „zadania”. – Tu zrobiła cudzysłów w powietrzu. – Ostatecznie poradzimy sobie bez tych pieniędzy. Tak jak radziłyśmy sobie do tej pory. Co ty na to, Maleństwo?
Upiła łyk wina i wbiła we mnie swój przenikliwy wzrok. Tak musiała patrzeć na członków swojego zespołu. Jej spojrzenie sprawiło, że zrobiło mi się gorąco (choć to może też dlatego, że nadal siedziałyśmy w płaszczach). Przełknęłam głośno ślinę.
– A pomyślałaś może… – zaczęłam nieśmiało – żeby spróbować to zrobić?
– Bzdura – żachnęła się.
– Wcale nie! – zaprotestowałam, pochylając się w jej stronę nad stołem. – Jak zwróciłaś uwagę adwokatowi, babcia miała na imię Maria. Nigdy nie słyszałam o żadnej Stefanii, a ty?
Karolina pokręciła przecząco głową.
– No właśnie. Nie jesteś ani trochę ciekawa, kim była, o jakie listy może chodzić? To wszystko jest dziwne, tajemnicze… Ciekawe.
– Wcale. Dla mnie to tylko nieprzewidziany kłopot.
Kelner przyniósł moją kawę. Wykorzystałam tę chwilę, by wyswobodzić się z płaszcza. Karolina, którą powoli opuszczało wzburzenie, zrobiła to samo. Upiłam łyk, a potem nieoczekiwanie dla samej siebie powiedziałam:
– Jestem archiwistką. Szukanie informacji dla innych to mój zawód. Daj mi miesiąc. Ten, który miałam poświęcić na uporządkowanie domu. Może znajdę listy albo wpadnę na trop, o co może w ogóle chodzić. Jeśli nie, odpuścimy. Co ty na to? – Tym razem to ja zadałam pytanie. – Wzięłam wprawdzie tylko trzy tygodnie urlopu, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, mogę go przedłużyć.
Spojrzałam na Karolinę i założyłam ręce na piersi. Przyglądała mi się długo bez słowa, popijając wino. Wreszcie zabębniła palcami w pusty kieliszek, pokręciła głową z powątpiewaniem i stwierdziła:
– Jesteś archiwistką, nie detektywem. Ale dobrze, próbuj, jeśli chcesz. Przecież ci nie zabronię. Baw się w tej piaskownicy starych gratów, może coś wykopiesz. A za miesiąc zobaczymy.
Z trudem powstrzymałam się, by nie zaklaskać z radości jak małe dziecko.
Następnego dnia odbył się pogrzeb dziadka. Było strasznie zimno. Gdy wstałyśmy, termometr wskazywał minus dziesięć stopni, a miało się wrażenie, jakby było dużo więcej. Na cmentarzu zjawiły się dwie osoby, które rozpoznawałam („znałam” to za dużo powiedziane) – opiekunka społeczna doglądająca dziadka w ostatnich latach jego życia i mecenas Staszak. Poza tym była masa nieznanych mi ludzi. Wytężałam pamięć, ale miałam wrażenie, że większość z nich widzę pierwszy raz w życiu. Długo przyjmowałyśmy kondolencje. Nieznane nam osoby ściskały nas i wciąż mówiły o tym, jak ceniły dziadka i jak bardzo będzie im go brakować. Adwokat obserwował moją siostrę z pewnym niepokojem, jakby zastanawiał się, czy z czymś jeszcze nie wyskoczy.
Po pogrzebie zaprosiłyśmy jego i opiekunkę na obiad. Poszli, ale adwokat szybko się wymówił, został tylko tyle, ile wymagała tego elementarna grzeczność. Kiedy piłyśmy kawę i zamówiłyśmy deser, już zbierał się do wyjścia. Pożegnał się grzecznie i niemal wybiegł z restauracji.
Opiekunka dziadka, pani Krysia, miała na oko czterdzieści kilka lat i niełatwe życie. Na pogrzeb przyszła nieumalowana, jej mysie włosy ewidentnie dawno nie zaznały profesjonalnej pielęgnacji. Była blada, zwłaszcza w czarnym ubraniu, które miała dziś na sobie. Jej szare oczy patrzyły na nas smutno. Spracowane ręce to zaplatała, to rozplatała na kolanach. Wydawało się, że śmierć dziadka autentycznie ją zasmuciła. Kiedy mówiła, spuszczała oczy i patrzyła na swoje ręce, jakby się nas krępowała. Gdy podano już kawę i ciasto, zapytałam:
– Pani Krysiu, kojarzy pani, czy nasz dziadek dostawał listy?
Moja siostra spojrzała na mnie zdziwiona. Pani Krysia podniosła wzrok znad swojej kawy, szybko rozejrzała się na boki, jakby sprawdzała, czy ktoś nie podsłuchuje.
– Znaczy się rachunki?
– Nie, takie zwykłe, tradycyjne listy. Wyciągała pani takie ze skrzynki?
Pracownica opieki społecznej przygryzła wargę, zastanawiała się chwilę.
– Czasami opróżniałam skrzynkę pocztową, ale pan Antek wolał to robić sam. Nie wiem, czy dostawał listy. Nie przypominam sobie.
– A może wysyłała pani dla niego kiedyś jakiś list?
Kobieta znów się zastanowiła.
– Nie, chyba nie. Robiłam zakupy, to tak. Chleb, mleko, takie sprawy. Ale listy? Nie, nie chodziłam na pocztę.
Westchnęłam. To oczywiste, że nie mogło pójść mi tak łatwo. Jeśli listy istniały, opiekunka społeczna nic o nich nie wiedziała albo też nie chciała nam powiedzieć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Jagoda Wochlik, 2022
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Zdjęcia na okładce: © Emma Frances Logan/Unsplash
© Lawrence Hookham/Unsplash
Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka
Korekta: Katarzyna Mróz-Jaskuła, Kachna Kraśnianka-Sołtys
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-252-8
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.