Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“Jej życie” to opowieść o wielkiej miłości, przyjaźni, poświeceniach, ale i nie małych kłamstwach, złudzeniach i zdradach. To zapis kilku miesięcy z życia kobiety i mężczyzny i towarzyszącym im wewnętrznej przemianie. Portret rodziny pozornie idealnej, historia pokazana w prawdziwym zwierciadle opowiedziana z dwóch punktów widzenia – jej i jego. Opowieść o wielkich uczuciach, marzeniach i nie mniejszych zawodach. O zacieraniu się dwóch równoległych światów, a czasem nawet zderzeniu się odmiennych biegunów, o przekraczaniu granic w codziennym życiu. Książka emanująca ciepłem i nadzieją. Ukazująca o co tak naprawdę każdy nas powinien walczyć – o samego siebie.
Czy można kochać bez zrozumienia, a może rozumieć bez kochania?
Nikt nigdy nie zadał sobie takiego pytania?
Myślę, że warto. Kochać trzeba umieć, nie wystarczy tylko czuć.
Książka Malwiny pokazuje nasz różny punkt widzenia na wiele spraw, poglądów, ale przede wszystkim na emocje. Zatrzymuje przy tym co najważniejsze - że niezależnie od płci każdy z nas chce prócz bycia kochanym, być po prostu zrozumianym.
Polecam z całym sercem książkę Malwiny.
CYTAT
"Dlaczego tak mi na niej zależało? Bo byłem próżny, a ona była piękna, miła w dotyku, ludzie się nią zachwycali. Chciałem, żeby była moja, żeby przez to podziwiali też mnie. Ona była wyzwaniem, byle kto do niej nie podchodził. Szła przez życie stanowczym krokiem. Gdy patrzyła, potrafiła dotrzeć do wnętrza, gdy się uśmiechała, paraliżowała. I dlatego inni mężczyźni chowali głowę w piasek, uciekali, myśląc, że ONA nie jest dla nich. Mieli rację. Była dla mnie. Oni woleli żyć normalnie, szaro, cicho. Z nią się tak nie dało. Za nią trzeba było biec, domyślać się, czego chce. Nie wolno było zostawiać, trzeba było być opiekuńczym, czułym... Oni do tego nie dorośli. A ja?"
Malwina Kowszewicz, autorka „Zakazanych gier”, „Nigdy dość” „Bordeaux, piąta rano” i “ Jej życie”.
Ukończyła marketing i zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim, ale zajęła się dziennikarstwem. Pracowała w prestiżowych czasopismach kobiecych, współrealizowała reportaże telewizyjne, studiowała reżyserię filmową. Mieszka w Hiszpanii i w Polsce, dzięki czemu ma dystans do różnych kultur i do samej siebie. Astrologiczny Bliźniak, miłośniczka Chagalla i poezji T.S. Eliota, jego zdania - “ Pokaże ci strach w garstce piachu”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mamie, która nauczyła mnie kochaći mężczyźnie, któremu dam tę miłość.
Kiedyś chciałam więcej, dalej, wyżej, głębiej, mądrzej, coraz szybciej, coraz drożej... Nic z tego, co posiadam, nie wzbogaciło mnie naprawdę. Tylko ułatwiło życie, a jednocześnie częściowo je zabrało. Bo o jakim życiu mówimy? O tym, które miało zapewnić dostatek, poprzez materialne symbole dać innym złudzenie, że osiągnęło się odpowiednią pozycję, choć przecież nie przyniosło to przekonania, że stworzyło się coś wartościowego. To za mało na życie, które przemija – myślałam każdego dnia.
ON
– Tato!
Ileż można krzyczeć? Czy te dzieci nigdy się nie męczą? Schowałem się do łóżka w nadziei, że mnie tu nie znajdą, że spokojnie będę mógł pograć na iPadzie, posłuchać muzyki, ponudzić się, nie robić nic. Zawsze kiedy tak właśnie chcę (to znaczy zawsze tak chcę), to właśnie wtedy nie mogę. Jestem potrzebny jak strażak przy pożarze, a przecież nie tak miało być. Nie ja miałem gasić te wszystkie pożary. To całe macierzyństwo – przereklamowana sprawa, kolejna zachcianka mojej żony. I teraz potykam się o różowe skarpetki, spinki noszone w kieszeni wbijają mi się w pupę, korki wnoszą piach do auta. Godziny tracę na boisku do futbolu. Zabiera mi to połowę mojego cennego czasu i wciąż słyszę, że to za mało. A ona? Moja żona. No właśnie, gdzie ona właściwie jest? Dlaczego nie idzie do dzieci? Przecież ją wołają...
– Tato!
ONA
Czuję się, jakbym płynęła z prądem, jak martwa ryba. Ja z prądem! Tylko nie to! Od kilku lat tkwię w tym samym punkcie, wierząc, że coś się zmieni. Ale jednocześnie nie robię nic, by to zmienić. Co się stało? Kiedy się tak zatraciłam? Dlaczego? Wciąż łudziłam się, że jest miłość między mną a NIM, przecież ona nie odchodzi od tak, trzeba uchylić jej okno, otworzyć drzwi, wypuścić z rąk...
Jednocześnie z każdym nowym dniem czułam, jak zaciska mi się pętla na szyi. Przy nim traciłam powietrze, traciłam grunt pod nogami. Traciłam siebie. Muszę coś zmienić, dać duży krok naprzód, myślałam. Nie mogę się bać. Inaczej rozpadnę się na kawałki, ja i mój cały świat, a przecież nie mogę. Mam dzieci. Tylko dzieci i siebie.
Patrzę w dal na swoje życie, na możliwości, jakie miałam. Na decyzje, jakie podjęłam. Pamiętam, gdy mając dwadzieścia lat, spytałam moją mamę, czy czegoś żałuje. Powiedziała mi wtedy, że mnóstwa rzeczy. „Jak można żyć żałując?” – dziwiłam się. Dziś widzę, ilu ja rzeczy żałuję...
ON
Ona... kiedyś moja miłość. Dziś matka moich dzieci. I to by było na jej temat tyle. Brzmi może okrutnie, ale czy życie takie nie jest? Dlaczego miałbym być inny? Żeby się przypodobać? A po co? Jestem prosty jak każdy facet, niektórzy tylko udają lepszych, bardziej skomplikowanych, czułych... Też kiedyś to robiłem. Dlaczego? Bo zależy nam na tym samym. Czy kobiety nigdy nie zrozumieją, że facet jest prosty? Mówi komplementy, kupuje prezenty, kwiaty, gdy czegoś chce. My dobrze wiemy, kiedy kobieta pragnie coś usłyszeć. Kiedyś też jej mówiłem, że jest piękna, szczupła... dziś milczę lub mówię wprost „staruszko”. No co... postarzała się. Kiedyś była jak znikający punkt. Podniecało mnie to, ale czy to lubiłem? Nie, nigdy! Brak logicznego myślenia. Była jak jej matka. Anarchistka. Udawałem przez lata sympatię do niej, bo wiedziałem, że jak będę ją lubił, moja pozycja w oczach jej córki wzrośnie. Proste, nie?
Dlaczego tak mi na niej zależało? Bo byłem próżny, a ona piękna, miła w dotyku, ludzie się nią zachwycali. Chciałem, żeby była moja, żeby przez to podziwiali też mnie. Ona była wyzwaniem, byle kto do niej nie podchodził. Szła przez życie stanowczym krokiem. Gdy patrzyła, potrafiła dotrzeć do wnętrza, gdy się uśmiechała, paraliżowała. I dlatego inni mężczyźni chowali głowę w piasek, uciekali, myśląc, że ONA nie jest dla nich. Mieli rację. Była dla mnie. Oni woleli żyć normalnie, szaro, cicho. Z nią się tak nie dało. Za nią trzeba było biec, domyślać się, czego chce. Nie wolno było zostawiać, trzeba było być opiekuńczym, czułym... Oni do tego nie dorośli. A ja?
Kiedyś rozbudzała we mnie ogień, była nieprzewidywalna, w ciągłym biegu. A teraz chodzi i marudzi, że wszystko robi sama, że jej nie pomagam, że mógłbym poczytać dzieciom przed snem, zabrać na rower, na plac zabaw, dać buzi na dobranoc. Zarabiam przecież na dom. To jej nie wystarczy?
Pamiętam nasze początki. Nieprzespane noce, rozmowy do rana, seks, smsy gdy spałem. „Ja nie śpię, bo nie spotkałam mężczyzny, przy którym mogłabym spokojnie zasnąć, byli tylko tacy przy których i anioł nie śpi”, pisała.
Znałem ją dobrze. Rozgryzłem bardzo szybko. Wiedziałem, jaki miałem być, by jej nie stracić. Była nieobliczalna i szalona, ale prosta w obsłudze. Spytałem ją, czy nie musi rano wstać, odpisała, że ona nie, ale że ja na pewno, bo moje buty już na to czekają.
Była urocza, cała emanowała wdziękiem.
Kochałem w niej absolutnie wszystko – to, w jaki sposób patrzyła na świat, jak potrafiła gonić wiatr, tańczyć na łące. Była dla mnie wyzwaniem.
Dziś już ją mam, zdobyłem, jest moją codziennością. Czy codzienność może podniecać?
ONA
Patrzę w lustro i co widzę? Trzydziestopięcioletnią kobietę. Wciąż piękną, ale smutną. Gdzie ta radość? Kiedy sobie poszła? Dlaczego jej nie zatrzymałam?! Nie zauważyłam nawet, gdy odchodziła. Jeszcze niedawno byłam taka szczęśliwa, unosiłam się nad całą stertą beznadziejnych spraw, czułam się lekka jak piórko, miałam niespokojną duszę, wszędzie i zawsze chciałam być. Ryzykowałam, żyłam szybko, gdy czegoś chciałam to całą sobą, natychmiast!!! Liczyło się tylko to, czego pragnęłam najmocniej...
Gdy się zakochałam, a rzadko mi się to zdarzało, chciałam z NIM już wszystkiego. Bez znaczenia, gdzie, kiedy i jak. Bez opamiętania, bez zastanowienia. A przecież wystarczyłoby się tylko zatrzymać, uważniej przyjrzeć.
To był maj, leciałam na służbowe spotkanie do Madrytu. Pech chciał, że ON też postanowił lecieć tym samym samolotem. Wracał do domu. Podszedł do mnie i spytał, jak mam na imię. Banalne, nie? Mruknęłam, że nieważne, bo i tak spotkaliśmy się nie w porę. Złapał mnie władczo za rękę, przyciągnął do siebie i szepnął – „każda pora jest dobra, żeby się spotkać. Udowodnię ci to”. I co było dalej? Po sześciu miesiącach wzięłam z nim ślub. Nie zdążyłam mu się nawet dokładnie przyjrzeć. Był kolorowy jak ptak, przystojny jak Bruce Willis, dawał nadzieję na aromatyczną poranną kawę i radość. Oddałam mu swoje serce i duszę, jakbym oddawała komuś zniszczone kapcie. Czasami takie zdarzenia poprzedzone są zaręczynami, ale ja zbyt szybko żyłam, żeby zawracać sobie głowę czasochłonnymi głupstwami.
Wzięłam ślub w sprinterskim stylu.
Niektórzy nazywają to miłością od pierwszego wejrzenia. Inni brakiem rozumu. Jeszcze inni totalną lekkomyślnością.
I jeśli chodzi o mnie – wszyscy mają rację.
Zrobiłabym dla niego wszystko. I wszystko zrobiłam. Zmieniłam kraj, zrezygnowałam z pracy, którą uwielbiałam. Nic nie zapowiadało tego, co nastąpiło później, ale prawdę mówiąc, ten koniec dał się przewidzieć już wtedy, gdy stałam naprzeciwko niego w kościele, nie mogąc wypowiedzieć słów przysięgi, tej samej, którą przez lata powtarzają zakochane i wpatrzone w siebie pary. Nie tworzyliśmy jednej z nich? A ile ich było? Ile przetrwało? Gdzieś skrycie wierzyłam, że nam będzie dane być razem na zawsze i wchodziłam w ten związek mocniej i głębiej. Angażowałam się, jakbym była na misji dyplomatycznej. Suwerenność! Jaka ja byłam wtedy suwerenna! Co za pomysł, żeby w środku mroźnej zimy przysięgać sobie miłość!!! Stałam wtedy z odkrytymi ramionami w zimnym kościele, na zewnątrz szalała wichura śnieżna. Patrzyłam w jego zielone oczy i nie mogłam wypowiedzieć słowa. Gdyby nie ksiądz, który złapał mnie za rękę i szepnął do ucha, że będę powtarzała przysięgę tak długo, aż powiem, uciekłabym z tego miejsca. Przecież go kochałam, widziałam już nasz dom pełen dzieci, psów i zieleni. Szkoda, że tylko ja.
Dziś dobrze wiem, że wszystko co ON mi mówił kiedyś, to było to, co chciałam usłyszeć – tak, dokładnie mi to powiedział. „Chcesz dom, dzieci, psa? Dobrze, wszystko będziemy mieć, wszystko czego pragniesz”. Kłamał. Chciał mieć mnie i płacił pięknymi słowami, w które ja tak naiwnie wierzyłam. Zaufałam mu, po kilku miesiącach spakowałam się, wynajęłam mieszkanie i pojechałam do słonecznej Italii. Liczył się tylko ON. Mój mąż. Walczyłam o nasz związek każdego dnia. Nie było łatwo. On to facet z ogromnym bagażem na plecach, mnóstwem kobiet, dzieci i ich historii w tle. Tak bardzo pragnęłam mieć z nim dziecko, że zablokowałam się, wysłuchując w kółko o jego synku z poprzedniego związku. Byłam tak ślepo zakochana, że nie dostrzegłam, że on już dawno miał wszystko, czego ja dopiero tak bardzo pragnęłam. Uparł się, by w trakcie naszych romantycznych wieczorów opowiadać, jak to za nim tęskni, a gdy reflektował się, że przesadził, dodawał: „wiesz, to był taki przypadek, pomyłka, wpadka...” – i biegł do niego, nim ja zdążyłam otworzyć oczy. Było mi źle. Każdego dnia coraz gorzej. Szukałam rozwiązania, czułam się coraz bardziej samotna. Aż pewnego dnia znalazłam! Postanowiłam pójść na kolejny fakultet – projektowanie wnętrz. Przecież to było przeznaczone mi od dawna, przekonywałam samą siebie. Zgodził się, bo to mieściło się w jego strategii gry, że nie można zabronić swojej kobiecie realizacji marzeń.
A ja chciałam tylko jednego – wyjechać od niego, odejść, odkochać się, zapomnieć. Planowałam już dalekie podróże, życie tam, gdzie są najpiękniejsze zachody słońca. Pożegnałam marzenie o rodzinie. Wróciłam do Polski. ON został w Rzymie. I właśnie wtedy... wtedy okazało się, że jestem w ciąży. Właśnie wtedy, gdy znów nabrałam wiatru w żagle, zebrałam siły, by stanąć na własnych nogach, by pożegnać jego świat i wszystko zacząć od nowa. Właśnie wtedy los zawrócił mnie na ten tor.
Przestawałam w nas wierzyć, a jednak łudziłam się, że ciąża coś zmieni. Przed jego przyjazdem pobiegłam na USG. Chciałam przywitać go zdjęciem z badania. Jaka ja byłam szczęśliwa. Wyobrażałam sobie, że wychodzi z samolotu, biegnie do mnie, by jak najszybciej mnie przytulić, po drodze gubiąc walizki. Taka kiczowata, bollywoodzka scena, a co? Czy czasem odrobina kiczu nie jest potrzebna w życiu? Już widziałam w wyobraźni jego radość. To cud – myślałam, jadąc do lekarza. Zabrałam ze sobą Ankę, mocno ją trzymałam za rękę. Byłam taka podekscytowana.
– Nic nie widzę – oznajmił lekarz po piętnastominutowym badaniu.
– Jak to?
– Musimy poczekać dwa tygodnie. Jest jakiś pęcherzyk, ale to mi wygląda na ciążę pozamaciczną – powiedział lekarz.
Ciąża pozamaciczna!? Popłakałam się.
– Ty zawsze coś wymyślasz! – przywitał mnie ON następnego dnia.
Po czternastu dniach ciąża pozamaciczna okazała się ciążą prawidłową. Mała istota rosła we mnie. Wszystko wróciło do normalności, ale nie ja. Mimo że byłam coraz większa i grubsza, że było mnie coraz więcej, czułam, jak coraz mniej znaczyłam. ON każdego dnia niszczył moje marzenie o szczęśliwej rodzinie. Dzielił swoje życie między dwa domy, w dwóch różnych państwach. Będąc z nim, byłam sama. Nie mogłam tak żyć. Na lotnisku, przed jego kolejnym odlotem, przytuliłam go mocno i wsunęłam list do jego dłoni.
– Przeczytaj go, proszę – szepnęłam.
Odchodząc płakałam.
Kochany,
kochałam w Tobie wszystko, twoją przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, te wszystkie wspólne marzenia, które roztrzaskują się dziś jak szklana kula. Wierzyłam w nas. Dawałam z siebie wszystko. Czasem więcej, niż mogłam zrozumieć, udźwignąć. I w chwilach, w których powinnam być może wyjść, gdy mówiłeś „to odejdź”, zostawałam, tracąc swoją godność. Ale jakie to miało wtedy dla mnie znaczenie? Liczyłeś się tylko Ty.
Chciałam o nas walczyć, o naszą przyszłość, bo wierzyłam, że to, co jest między nami, jest niepowtarzalne. Dziś też to wiem, ale już nie mam siły walczyć o to sama.
Powiedziałeś mi kiedyś, że może kochamy się za mocno, że może są w nas emocje, nad którymi nie potrafimy zapanować. Nie można kochać za mocno. Można tylko za słabo...
Gdy się poznaliśmy, szepnąłeś: „mogę ci dać tylko siebie” i skłamałeś. Kazałeś się sobą dzielić od samego początku. Mówiłeś: „chciałbym, żeby wszystkim było dobrze”, a ja pragnęłam, żeby to NAM było dobrze. Wiem, myślałeś, że jak już mnie masz, to mogę chwilę postać „na bocznym torze”, do czasu, aż ty sobie wszystko poukładasz z Sophie, oczywiście dla waszego synka. Nas odkładałeś na później... Tylko czy to twoje później nie stało się za późno?
Mówisz, że w dniu ślubu podjąłeś decyzję. Nie. Tylko przysięgałeś, że będziesz ze mną, że będziesz mnie kochał i się mną opiekował. Ślub, choć znaczy tak dużo, nie należy do poświęceń na całe życie, bo za tymi słowami muszą iść też czyny. Zaufałam Ci. W ciągu kilku dni zamknęłam cały swój świat (nieważne jaki – fajny czy niefajny – mój) i łapiąc Cię za rękę, poszłam Twoją drogą. Przy wyjeździe z Polski zatrzymałam się, by poprosić Cię, byś się mną opiekował. Pamiętasz? Powiedziałam Ci wtedy, że mam tu tylko Ciebie. Mówiłam, że jak będziesz pokazywał mi swoją siłę, a ja będę samotna i zagubiona w obcym kraju, to wszystko się rozwali. Pamiętasz ten moment? Bo ja gdy go sobie przypominam, czuję, jak łzy napływają mi do oczu...
Dobrze wiesz, że ten czas w Rzymie wspominam jako koszmar, jako wyrwę w swoim życiu, jako coś, o czym chcę zapomnieć i nigdy do tego nie wracać. Tak, mieliśmy też piękne chwile, ale ile ich było w porównaniu z tymi łzami?
Mówiłeś mi: „Nie możesz do mnie dzwonić, gdy jestem u syna, tak się umówiłem z Sophie, by móc go widzieć”. Byłam Twoją żoną! Jak mogłeś się tak umówić?! Od początku byłeś nie w porządku, a zarzucałeś mi, że to ja grałam nie fair. Ja? Gdzie byłam? Czekałam na ciebie. Ze wszystkim musiałam radzić sobie sama. „Jadę zrobić zakupy, zamontować półeczkę, kupić buty, iść na spacer... – wiesz, muszę teraz dbać o te kontakty z Sophie, a ty przecież wiedziałaś, że mam dziecko, nie?”– powtarzałeś jak katarynka. I co miałam w takich momentach zrobić? Mogłam tylko spakować się i wyjechać. A zamiast tego prosiłam: „Zrób coś, czuję się, jakbym była w Twoim życiu na ostatnim miejscu”. Czasami zdawało mi się, że wcale nie ma w nim miejsca dla mnie, choć tak bardzo byś mnie tam chciał... Wtedy mi się jeszcze tak zdawało. Dzisiaj już to wiem. I Ty też o tym wiedziałeś. Pamiętasz? – to był gorący wieczór. Siedzieliśmy w ogródku La Riviera, piliśmy ciężkie czerwone wino, gdy powiedziałeś: „Boję się, że ty tego nie wytrzymasz”. A co robiłeś, żebym wytrzymała? Co zrobiłeś, żebyśmy dzisiaj nie znaleźli się w takiej sytuacji?
Być może powiedzieliśmy sobie za dużo słów w stylu „odejdź, wyjedź, zmień faceta, rozwiedź się...”. Pamiętam też, z jakim zafascynowaniem mówiłeś o porodzie Sophie, o tym, że nie zdążyłeś, a tak bardzo chciałeś (tak bardzo pragnąłeś!!!) przeciąć pępowinę, o tym, że z nią mieszkałeś i dzieliłeś jedno łóżko, gdy była w ciąży (bo niby nie miała gdzie mieszkać), a już wtedy my byliśmy razem, że byłeś z nią na badaniu USG, może nawet kilku... Szkoda tylko, że o tym wszystkim powiedziałeś mi już po ślubie. I przed naszym dzieckiem. Dziś ja jestem w ciąży... Jak mam Ci teraz opowiedzieć o swojej samotności? O strachu?
ON
Było różnie między nami, ale jakoś tam zawsze było. Nastąpił też już kiedyś prawie koniec. Ona po śmierci swojej mamy złożyła pozew rozwodowy, a ja głupi o nas walczyłem. Czy ją kochałem? Nie wiem, nie chciałem przegrać z innym. Wiem, że zawaliłem przez te lata, że mnie nie było, że nie zrobiłem nic, by to naprawić, ale nie spodziewałem się, że ona będzie chciała odejść. Erik miał wtedy dwa lata, nie miała wsparcia, nie miała nikogo. Nie rozumiałem, dlaczego chce odejść. Wróciła do swojego eks. To ona powiedziała „dość”, zrobiła krok do przodu z kimś innym. Zostawiłem wszystko, by o nią wtedy walczyć. I co? Wygrałem, znów wróciliśmy do Włoch i jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Wróciła do mnie, wycofała pozew, ale dla mnie to było wciąż za mało. Nie potrafiłem sobie poradzić z tym, że odeszła do tamtego, że zawsze, gdy było źle, wracał jej eks. Fakt – nie dbałem o nią, nie wspierałem, często sam go przywoływałem, mówiąc: „Idź do niego, już nie czeka? Już cię nie chce? No idź!”.
Nie zrobiłem resetu, jaki sobie obiecaliśmy. Nie wymazałem tego wszystkiego, co było w mojej głowie. Nie umiałem. Tak naprawdę chyba obydwoje zawaliliśmy. Ale ja nie potrafiłem jej tego wybaczyć. Tłumaczyła, że po odejściu jej mamy była zagubiona, że potrzebowała się odnaleźć. Takie czcze gadanie. Kłóciliśmy się prawie każdego dnia, ona płakała. Nie było tak, jak ja bym chciał. „Potrzebuję czułości, miłości” – powtarzała, a ja chciałem seksu. I tylko seksu. Chciałem wziąć to wszystko, co wziął tamten. Tylko na tym mi zależało. Przestawałem ją kochać i wtedy nagle ona oznajmiła mi, że jest w drugiej ciąży...