Jeśli przecięto cię na pół - Łukasz Barys - ebook + książka

Jeśli przecięto cię na pół ebook

Barys Łukasz

4,1

Opis

Nowa powieść laureata Paszportu „Polityki” 2021

Marcel próbuje pogodzić się ze światem po niespodziewanej śmierci mamy. Szuka prawdy o sobie nad ziemią i pod ziemią, w telewizji i w trawie, w stodole i w szkole, w kościele i na cmentarzu. Bo wszędzie można znaleźć klucze do tożsamości, a to, co pozornie zapomniane, wzbudza szczególną ciekawość: tajemnicza przodkini Leokadia Be, trup żołnierza, duch dziadka, kolega z ławki, lalka po matce, wielka słowiańska wioska i zapomniana szkoła. Nawet obieranie ziemniaków z babcią może pomóc zasklepić pęknięcie w sobie, ale to nie takie proste, skoro wszędzie naokoło, w akompaniamencie burz, trąb powietrznych i długotrwałych susz pęka nasza rzeczywistość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (74 oceny)
32
24
14
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewa197

Z braku laku…

Nie rozumiem fenomenu książki
10
wandola

Dobrze spędzony czas

Piękna i cierpka. Doskonały opis zależności rodzinnych.
00
Kasiapanter

Nie oderwiesz się od lektury

to jest po prostu dobra książka.
00

Popularność




Copyright © by Łukasz Barys, 2022

Wydanie I

Warszawa 2022

Biada! Jutro rano

Na murach zamku ujrzysz Boga palec.

Ty jesteś jako zjadliwy padalec,

A jeszcze gorszą plamę masz wyrytą

Na twoim sercu niż na twoim czole.

Co… czyś ty martwa?… Obudź się, kobieto…

Juliusz Słowacki, Balladyna

można i tak napisać o zmarłym

Jasińskim, że był to „kawał

pięknego człowieka” ale odszedł

do wieczności w listopadzie

2008 roku („dziękujemy ci

za wszystko”) która musi być

równie piękna jak każdy

z nas jak każde niebożątko

choć tego po nas (póki się

krzątamy) w ogóle nie widać

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, XXXIII: Niebożątka

Znowu w Sromutce

Na początku września mama i kochanek zostali przecięci na pół przez ciężarówkę, co skutecznie udaremniło im ucieczkę na północ. Leżeli na autostradzie w szóstkę: dwie połówki mamy, dwie połówki kochanka, przód opla i końcówka opla. Lekki wiatr huśtał resztką włosów na czole kochanka. Następnie zapakowano mamę i kochanka do czarnych worków, zaadresowano je i posłano do domów. Mieszkali w sąsiednich wsiach – on w Kurowicach, a mama z nami w Sromutce, więc z oszczędności zabrano ich stamtąd razem i rozdzielili się dopiero przed bramą kochanka. Jego żona zalewała się łzami i kierowca musiał uważać, żeby nie pomieszać worków, bo to w końcu delikatna sprawa. Potem stanął u nas przed bramą, tata podpisał pokwitowanie, a kierowca zostawił nas z mamą w worku i uciekł. Bardzo się ucieszyłem, że mama postanowiła do mnie wrócić, że mnie nie zostawiła na zawsze. Ale tata zabronił zaglądać do worka. Mama została przecięta na pół i tak nieudolnie sklecona, że się znowu rozleciała. Czułem pod palcami, że stała się teraz podobna do pękniętego wafelka. Klęczałem przed workiem, a tata rozglądał się po domach, drzewach i kamieniach. Bawiłem się zamkiem, chciałem zerknąć do środka. Jeszcze zanim tata dodzwonił się do zakładu i załatwił, że odbiorą tę popsutą lalkę, którą nam zwrócono, postanowiłem odstąpić mu twarz, piersi, brzuch i ramiona mamy, żeby nie musiał patrzeć na dolną połowę, którą wziął sobie przedtem kochanek. Dolną mamę postanowiłem chronić przed światem samemu.

*

Kilka dni wcześniej tata zaciągnął nas na żniwa. Słońce wisiało nad nami, krwiste i opuchnięte, sprawiało, że nic się wokół absolutnie nie działo, roztaczało pustkę. Tata stwierdził, że to ostatnie żniwa, bo się nie opłaca orać, siać, zbierać i kosić. To ostatnie – bo nikt nie pozwoli się ziemi pożreć, zanim trzeba będzie dać się pożreć naprawdę. Bardzo lubił wtrącać ni stąd, ni zowąd filozoficzne kwestie, ale chodziło po prostu o kasę. Na początku kombajn zebrał ziarno z pola. Tata umówił się na weekend z facetem od koszenia zboża. On zrobił, co miał zrobić, bardzo sprawnie – wdrapał się do wnętrza czerwonego kaszalota i upodobnił do szprotki. Nawet poza kombajnem miał mierne kościste ręce, bladą cerę i chude nogi. Nosił rzadki siwy wąsik. Ot, taki facet ze wsi, pamięta coś, co powinno się zapomnieć, albo ma pod łóżkiem szczura i dopiero w zestawieniu z czerwoną machiną odzyskuje władzę nad swoimi członkami i myślami. Choć tak po prawdzie, to znika w machinie. Nie da się z ziemi dojrzeć schowanego w kombajnie faceta. On łaskocze kaszalota po desce rozdzielczej, kosi zboże równo i prędko. Zna się na robocie i tata mu płaci.

Potem prasą rolniczą ułożono słomę w złociste klocki. Tata powlókł się traktorem po ziarno, zwiózł je w naczepie ciągnikiem na podwórko, ominął stodołę i cofnął pod oborę. Ciągnik straszliwie rzęził, pierdział przez zardzewiałą rurę, maska zrobiła się piekielna, podobna do rozgrzanej patelni. Ten ciągnik miał na imię Ursus i bardzo dobrze pamiętał komunę. Jak babcia, tata i mama, ale w przeciwieństwie do nich potrafił opowiedzieć o przeszłości.

Mama kazała mi się odsunąć, ale tata zaraz złapał mnie za rękę i pokazał brudnym paznokciem drabinę – miałem się wspiąć po szczeblach i czekać, aż mi zacznie podrzucać złote ziarna. Świeciło słońce, nie chciałem tam wchodzić, ale musiałem. Miałem wrażenie, że przemieniam się w sam pot Jezusa, wchodząc po żerdziach i wbijając sobie drzazgi pod skórę.

Nad oborą mieściło się pomieszczenie na ziarno, strych. Tam, w ciemności, wśród kurzu drażniącego nos i oczy ziarno będzie miało sucho. Wszedłem i stojąc na skraju, patrzyłem na nich z góry – tata po kolana w ziarnie, w naczepce, na kopach, wzgórzach ziarna, które robiło się podobne to do piasku, to do złotówek. Babcia oparta o ścianę domu, w cieniu, ledwo łapała powietrze z powodu upału, ale mimo to nie schowała się do domu, żeby odpocząć. Mama z boku, zmęczona, poprawiała sobie włosy. Taka chuda, cienka, sfrustrowana, nie wiedziała, co zrobić z rękami, bo wszędzie był pot i kurz, i ziarno, które sprawiały, że mamie łzawiły oczy. Jeszcze Saba – schowała się pod orzechem, draśnięta słońcem, obolała. Patrzyli na mnie przypominającego bielutkie ptaszątko w gnieździe, więc rozłożyłem ręce, niech sobie patrzą, skoro obleka mnie ciemność strychu, niech sobie patrzą i się o mnie martwią. Ale przecież bym nie skoczył. Tata zawołał do mnie, zanurzył wiadro w ziarnie, które wpadając, przecięło gęstwinę jak łódka sunąca przez mulistą rzeczkę, napiął mięśnie i podniósł wiadro. Przed chwilą prawie klęczał, prosił ziarno o litość, a teraz wzbił się, wiotki i leciutki. Jak ten nartnik na powierzchni stawu, podniósł się w słońcu i podał mi koniuszkami swoich palców ciężkie wiadro pełne dzieci słońca – ziaren. Wziąłem od taty wiadro, podniosłem je i obracając się, wyrzuciłem ziarna za siebie, szumiące drobinki spadły w ciemność – ta ciemność zassie ziarno i mnie również, ale nie teraz. Już woła mnie tata, mam się nie podniecać, ale brać wiadro, więc biorę, to i następne, bolą mnie ręce. Potem następne i następne ziarna wrzucam w ciemność. Cud rozwiewa się wraz z pracą. Słońce też się rozwiewa, i Sromutka, i mama idzie do domu, bo przecież robi świątek, piątek i niedzielę na Orlenie, nie będzie się urabiać dodatkowo w ziarnie, babcia idzie do siebie, do alkierza, bo pracowała w ten sposób przez pięćdziesiąt lat, a teraz ma kręgosłup w świderku i nie może ustać prosto, musi usiąść. One sobie idą, ale ziarno wcale nie znika, tata wciąż stoi w nim po kolana.

W końcu naczepka opustoszała. Zaczęła się duszna tropikalna noc. Tata obciera spocone ciało, ręce i nogi ma drżące, a mnie nie opuszcza wrażenie, że zniknąłem razem ze wsią. Tata też zniknął, wchłonęła go ciemność, ziemia i naczepka. A maska traktora powoli oddawała całe ciepło powietrzu. Nie chcę się odwracać – za plecami mam ciężkie dyszące ziarna, nowe środowisko, prawdziwą rafę koralową, która powstała przed chwilą – i teraz musi uczyć się oddechu. Przeniesiona z pola i wniesiona tu za pomocą wiader, budzi się, będzie promieniować i szeleścić nam pośrodku snów. Jednak się odwracam, wkładam rękę w ziarno, które otwiera się przede mną, a potem kładę się w nim, w ciemności, która świeci na złoto, i rozpuszczam w miękkim organizmie, w miękkim bezkształcie, aż tata mnie woła, że mam schodzić, a nie się podniecać. Wciąż się podniecam, oddalam i zamiast stać prosto – idę ciurkiem, zamiast lodowacieć – kapię, zamiast brać pierwszą lepszą nazwę – przebieram w słowach jak w ziarnie.

Teraz idę od razu pod kołdrę – taki brudas, w kurzu, pocie, ziarnach we włosach. Całe ciało mnie piecze i swędzi, bo oddałem je robocie i teraz muszę zdrapać z siebie skórę. Włosy na szczęście mam krótkie, ścięte prawie na zero. Nic we włosach mi się nie zalęgnie, żaden kłosek, żadne ziarenko.

Następnego dnia praca na polu – trzeba zebrać słomę, która została popakowana w klocki. Tata odpala traktor – maszyna rzęzi, czerwona i potężna, pierdzi przez rurę czarną mazią. Tata siedzi na wierzchu i mam wrażenie, że lekko skacze przez te wibracje. Jak ten telefon na każde połączenie albo pralka, albo ciało podczas płaczu. Ściskam Sabę. Jeszcze wpadnie pod te ciężkie wielkie koła, zamieni się w mortadelę. Tata pierdzi w stodole, kręci kierownicą i zaraz doczepia naczepkę. Teraz nasza pielgrzymka może za nim iść. Ja z mamą i Sabą. Mama sprawdza coś w telefonie, ma na sobie bardzo krótkie spodenki i bluzkę z napisem „A.C.A.B.”, uśmiecha się do mnie tak trochę ironicznie, bo tata ubrał się w stare podarte spodnie i białą poplamioną koszulkę, ale to nieważne, bo zaraz mnie woła. Mama będzie na nas patrzeć, na naszą dziwaczną pracę; nie będzie się z nami urabiać, przecież świątek, piątek i niedzielę siedzi na Orlenie i przecież wciąż powtarza tacie, że robić dziś w polu to szaleństwo i marnotrawstwo czasu, skoro ma się „normalną robotę”. Tata trochę słucha, a trochę nie słucha; trochę wie, że mama ma rację, a trochę się z nią kłóci. No ale w końcu to nasze ostatnie żniwa.

Układam na naczepce klocki ze słomą, a tata wrzuca te klocki za pomocą wideł. Traktor stoi na środku pola, tata kręci się wokół naczepki z widłami. Tak naprawdę mama powinna usiąść za kierownicą i nam pomóc, ale nie chce. Mówi, że się boi o paznokcie i że się o to nie prosiła, i że nie będzie obrabiała i Orlenu, i domu, i pola. Tata parska, ale nic nie mówi. Potem każe mi usiąść za kierownicą traktora i powolutku prowadzić, a on będzie szedł obok i widłami wrzucał klocki ze słomy. Ale tak się za bardzo nie da. Radzę sobie z ciężką kierownicą i pod stopami mam mechaniczne spalinowe mięśnie, co strasznie warkoczą, ale tata nie nadąża. I ktoś musi te klocki układać! Więc mama w końcu wchodzi na naczepkę, układa wrzucane przez tatę klocki, woła na mnie, że mam się skupić na prowadzeniu, a na tatę, że malowanie paznokci poszło na nic, i choć nie chcę, to wciąż wpadam na kamienie, aż traktor skacze i mama się przewraca, a mnie ogarnia panika i odpuszczam sprzęgło. Ursus gaśnie, mama się podnosi, wściekła na mnie, że nie umiem się skupić na poskromieniu maszyny, cała w słomie, obolała, czerwona. Wołam, że przepraszam, przepraszam, ale przez to zawiesiste, rozpalone powietrze żaden dźwięk się nie przedrze.

Wisi nad nami straszne pękate słońce i widać nas ze wszystkich stron bardzo dobrze – pola skoszono i równina odsłania każdą naszą tajemnicę. Malutki traktor i naczepka. Ja na naczepce i obok para owadów – mama i tata, chudziutkie postacie, czarne kreski na tle bezkresu żółci, kilka zapałek w piasku. Poza nami kompletna pustka. Jednak z bliska tata ściskający widły to wielki mocarz, król albo wręcz Zeus, choć trudno w to mieszać Zeusa, skoro nad nami wisi słońce plus Jezus, a w lesie nieopodal mnóstwo kapliczek z Matką Boską. Zeusowi dość daleko do Jezusa, tacie blisko do Zeusa, bo włada widłami jak Zeus władał piorunami, ale daleko do Jezusa, bo nie umie tak pięknie mówić o ziarnach, po prostu odwala robotę. Chce mieć potem wolne i pić Harnasia, zrobić sobie kiełbaskę na patelni i odpocząć.

Tata nic nie powie na mamę, ale wciska wściekle tę słomę i naprawdę widać mu dupala, bo spodnie zsuwają się powoli w dół, wciąż musi sobie podciągać, mama rechocze, ale tata nie przerwie rzucania słomą na naczepkę, rzuca w mamę klockami, prawie muska ją widłami. A mnie zostało kichać i zrzucać z siebie te drobne kłoski, źdźbła – pachnące trawą, słońcem zielska. Mnie zostało kichać i pilnować pedałów, sprzęgła i hamulca, nie pozwolić ciągnikowi zgasnąć ani wierzgnąć, ściągniętymi palcami u stóp i dłoni pilnować szalonego starego zwierzęcia, radzieckiego dziadziusia o imieniu Ursus. Pamiętasz tamto i opowiesz mi, Ursusie, ale potem, teraz skup się na warkotaniu i broń Boże nie patrz w niebo, radzieckich rakiet tam nie ma, zaledwie smugi po samolotach i drżenie gorącego powietrza.

Znowu robi się ciemno, znowu ziemia zamienia się w kurz. Mama sobie poszła, zostawiła nas pod niebem, które przeistacza się powoli w czarną trampolinę. Idąc, podskakiwała, zdawała mi się podobna do iskierki, która mogłaby całe to pole podpalić. Potem zniknęła w ciemnościach w sposób właściwy dla iskier. Saba musi się napić, więc zanurza buzię w rzece. To nasza bezimienna rzeka, która co lato umiera i zostawia nam wspomnienie po rzece. Jednak zostało w niej troszkę wody. Pij, piesku, suczko, bo się tu zamienisz w uschnięte zielsko i dopiero będzie kłopot. Ale tobie, Ursusie, nie wolno zanurzać się w rzece.

Ziarna będą dla kur i na sprzedaż, natomiast słoma nie wiadomo na co. Już nie ma krów, którym zwoziło się zawsze słomę na zimę. Na podściółkę, łóżeczko i do żarcia. Choć tak po prawdzie, to krowa wolała jeść siano, a nie słomę. Tak zwozili dziadek, pradziadek, prapradziadek – i aż do wioski Słowian, co leżą pod autostradą. Jadę z tatą traktorem. Obok nas autostrada. Zielona ściana oddziela nas od aut, które pędzą po szkielecie Polski z metropolii do metropolii i nie patrzą na nas – na swe czarne, śmierdzące zwęglone mięśnie. Omiata nas zimne powietrze, choć od ziemi idzie ciepłe. Po uszach uderza szum – to dźwięk Sromutki. Odkąd pobudowano tu autostradę, to wciąż słychać szum. Szum osobówek i ciężarówek, szum ruchu i transportu. Szum uderza po uszach, które stoją w miejscu. Człowiek potem o szumie zapomina, potrafi się z nim oswoić. Jednak szum nie znika.

Niebawem miała zacząć się szkoła. Będę wstawał rano i wreszcie odpocznę od robienia w polu. Ale i tak mam nie narzekać, bo mnie nikt nie każe tak znowu dużo robić; przez kilka dni się pokręcę za tatą i ziarnem, a potem mam wolne. Czasami rzucę kurom ziarno, a potem mam wolne. A tata wcale nie chciał wakacji. Bał się lata, bo rozciągało się w palcach, lipcowe i sierpniowe, upodabniało się do kisielu, lepiło do ciała i parząc, nie chciało się odczepić. Już wolał szkołę. Bo latem musiał zapieprzać – przy burakach, przy żniwach, za wozem, za koniem chodzić, kosić, zrzucać, młócić. Jeszcze mieli świnie i kaczki. Tata zamieniał się latem w dziecięcego robotnika, musiał zapieprzać od rana aż po samą noc, która puchła, puchła – i pękała na różowo – a potem znowu musiał kosić, młócić, zbierać, pielić – aż do września.

Mama zrobiła mi kanapkę z dżemem, a babcia rosół. Wolę dżem, bo w rosole rozpada się na cząstki szare kurze udko. Skąd u mnie ta niewdzięczność wobec babci i darów ziemi?

– Nie wiem, po co ta maskarada – mówi mama ironicznie. – Zarobić i tak nie zarobisz.

Tata się wnerwia, woła, że ona nie rozumie, co oznacza rola, praca i ziemia, że ona nie rozumie, co oznacza ziarno i mąka, i praca na ziemi, i dziedzictwo, i pochód pokoleń, i że ona nie rozumie, bo ona… Ale mama nie słucha, po prostu tak powiedziała, ironicznie, włącza sobie serial i spogląda to na serial, to na Instagram. Patrzę mamie przez ramię. Jezu, ale mi się chce spać. Tata idzie do babci do alkierza sprawdzić, czy wzięła lekarstwa, bo czasami chce zwrócić na siebie uwagę i akurat nie bierze, potem nie chce powiedzieć czemu, choć wiadomo, że ze złości na świat i na mamę – i dlatego, że chce się pokazać, pokazać, że wciąż ma ręce, kolana i nos, imię i nazwisko.

Babcia mieszka z nami, ma pokoik obok kuchni, czyli alkierz. To takie stare chłopskie, babskie słowo, słówko z lektur szkolnych, ale mi się podoba i powtarzam pod nosem w nieskończoność: alkierz, alkierz, alkierz. Jeszcze inne chłopskie, babskie słowa, które są ciekawe, ale dziwne i stare, to orka, chów i żniwa. Babcia mieszkała u siebie w chacie w podwórku, tam ocieplało się izbę kozą, strasznie śmierdziało starością, ziemniakami i mlekiem, ale teraz zamienia się w anioła i mieszka w alkierzu, bo zmierza do świata na literkę „a” i tata musi się nią opiekować. Amen. No i w chacie w podwórku babcia miała trochę zimno, musiała leżeć non stop pod kołdrą, a i tak na nosie zostawała odrobinka szronu. Anioł, alkierz, alabaster. W alkierzu cuchnie starością, ale nie tak bardzo, bo babcia często zmienia pościel, to straszna czyściocha.

Potem tata siedzi w kuchni, zamienia się w kamień pod świętą panienką. Ma w ręku Harnasia i zaraz po domu roztacza się ta kwaśna woń chmielu. Mama siada zmęczona przed telewizorem i odpala kanał z disco polo. Ale tandeta – chcę powiedzieć mamie, ale w sumie to Zenek wpada mi w ucho, siadam obok i patrzę mamie przez cuchnące potem i dezodorantem ramię – nadrabia Instagram. Tak, mama to nowoczesna babka, ma konto na Instagramie i nawet z niego korzysta – sprawdza, co tam w Polsce A. Sama nic nie wrzuca, bo u nas nie ma nic, czym się można pochwalić w internecie. Zostawia na chwilę telefon i pogłaśnia trochę Zenka, bo babcia włączyła się w bitwę dźwięków, podkręcając na maksa koronkę. I tak walczą ze sobą: cienki głosik Zenka i cienki głosiczek młodego księżulka z radia babci, co odmawia babciom koronkę, ale tak delikatnie, jakby śpiewał najpiękniejsze disco polo. Miesza mi się disco polo z koronką, Zenek z księżulkiem, plaża w Sopocie z nawą kościoła, rozebrane laseczki z rozebranym Jezusem. Na przebłaganie za grzechy nasze i całego świata, całego świata, całego świata – piszczę i padam na łóżko. Tata każe mi się nie podniecać.

Wciągnął pierwszego Harnasia, ale na szczęście ma następnego.

– Jutro poniedziałek… – rzuca mama.

Tata siada obok mnie.

– Przecież wstanę… – mówi. Na stole stoi szklaneczka, trochę brudna od soku, na ściance widać ślad. Tata nalewa mi do niej Harnasia, więc podnoszę i piję duszkiem. Ale dobre zimne piwo!

– Brawo! Zrób z dziecka alkoholika… Wiesz, co miałam w domu, musisz robić mi na złość!

Stukam tatę i znowu mi nalewa. Tak, mama miała nieszczęśliwe dzieciństwo, ale tak ciężko pracowałem na polu! Zenek śpiewa o losie, a mama narzeka na Harnasia i tatę.

– Jak chłop ze wsi po robocie w polu sobie walnie Harnasia, to wielka afera, trzeba wezwać Jaworowicz i zabrać dziecko. Jak aktor z Instagrama się napierdoli i wsiądzie za kierownicę, to nic się nie stało! – mówi tata.

Mama prycha. Babcia w alkierzu się przewraca z boku na bok, przerażona, że przepuściła odcinek Jaworowicz.

Wiem, że to ostatnie żniwa, i mimo bólu w kościach dopada mnie pewien smutek. Już nie będzie ani ziarna, ani koszenia, ani kwadratów ze słomą, nic nie będzie. Ziemię zostawi się samą na obumarcie, dla hulania wiatru i kąsania słońca. Może czasami tata skosi łąkę, dla pozorów i dopłat. Tata mówi mi czasami o dziedzictwie i o wsi, właściwie wciąż pierdzieli na ten temat: że praca na roli to, że praca na roli tamto. Dawno temu Sromutka pachniała. Jak prawdziwa wieś, ziołami, śpiewem, cudem. Oplatała Sromutkę szeroka porywista rzeka. Ale potem pobudowano autostradę, tę cementową rzekę, która nie ma imienia, lecz numer, rozpięto szkielet między wielkimi miastami, natomiast pozostałe zbiorowiska ludzi, światów i zwierząt odgrodzono ekranami w kolorze zieleni, ubrano w padlinę. Nas ubrano w padlinę i właściwie nie wiadomo, co z nami zrobić. Tata mówi mi o dziedzictwie, ale pola uprawiać nie będzie, bo to nie ma dziś sensu. Może da się komuś ziemię w dzierżawę dać, kto wie?

Czasami chowam się przed ich kłótniami w kufrze. Tata z mamą siedzą na dworze. Muszą zapolować na kreta, bo robi zniszczenia w ogrodzie. Mama prosi tatę o ucieczkę ze Sromutki, zamieszkanie w mieście, równe szanse i przestrzeń, a nie taką wsiową duchotę, duszność, duchowość, duchów obecność. Tata mówi, że przestrzeń ma właśnie tu, a w mieście ciasnotę, mieszkanie podobne do klatki dla kur. Mama chce szansę na sukces, a nie szambo na polach. A tacie to szambo właściwie pachnie. Mama woła: „Kret, kret, kret!”, a czarna kuleczka spieprza przed nimi pod ziemię, ale nie zdąża, bo tata ma łopatę. Biedne, biedne kreciątko! Tata wciska szpadel w maleńkie, bezbronne krecie ciało, które zamiast spać pod ziemią, poszło zwiedzać powierzchnię. Kret rozpada się na pół, na szpadlu widać krew. Mama się drze i tata musi wziąć dwie połówki kreciątka, wrzucić do puszki. Mama drze się, że ma dość kretów i szczurów. Kreciątko wraca w ciemności. Nie powinno było zwiedzać powierzchni. Powinno było siedzieć u siebie, nie wyściubiać łebka.

Chowam się przed nimi w kufrze. Jest u nas taki kufer, wielki i przestronny, drewniany i potężny, nie wiadomo skąd wzięty. Stoi pod ścianą ten kufer i mieści w sobie nawet nie zalążki ciemności, ale całą ciemność świata – następne domy, pokoje, wsie, miasta i państwa. Ten kufer nie ma dna, można się w nim schować, można się w nim schować z każdą grzeszną myślą albo niewłaściwym słowem. I tę grzeszną myśl wraz z niewłaściwym słowem przeżuć sobie w ciemnościach. Ten kufer zmieści wszystko – naszą rodzinę i nasze sekrety. Można w nim zanurzyć rękę i w nieskończoność przebierać przeszłość, ciągnąć na wierzch łachy albo rzeczy, a potem odrzucać je z powrotem w ciemność ciemności, w kufer. I zastanawiać się, co to za łachy, rzeczy.

Pół mieszkania to właśnie ten kufer. Chowam się przed nimi w kufrze, wchodzę do środka przez krawędź i spuszczam się w zagraconą ciemność, bezwiednie, jakbym wchodził w zboże albo wpadał do basenu, przez krawędź właśnie. Leżę na rzeczach, szukam foliówki nie z kośćmi, ale z damskimi ciuszkami, zrzucam te chłopsko-chłopięce ubrania i przebieram się w te schowane w kufrze, damskie, babskie. Skąd te ubrania w kufrze? Nawet nie wiem.

– Jestem Marcelina i nie będę pracowała w polu, będę czarownicą, treserką psów i kocią przewodniczką – mówię im prosto w twarz.

Rodzice dali mi Marcel, co się mamie podobało, a tacie nie. Mamie się podobała zwiewność i nowoczesność Marcela – wróżkowatość, mieszanka „r” i „l”, która każe ustom tańcować. Tata wolał „Kazimierz” po królach i władcach, po historii i dziedzictwie. Więc ochrzcili mnie w kościele, z maleńką pompą, „Marcel Kazimierz”, podzielili się mną. Teraz też się dzielą. Tata chce mnie złapać i ukarać za te damskie ciuszki, zrobić ze mnie pasem chłopca. Mama się drze, że mam nie kraść ubrań, które nie należą do mnie, ale im uciekam za stodołę razem z suką, która biegnie tuż obok mnie, razem z kurami, które nie wiedzą, kim się właśnie stałem, ale sądzą, że dostaną ziarno za milczenie. Mama rozpacza, że w wieku nastoletnim wciąż pozostałem dzieciakiem. Tata woła, że mi się coś w dupie poprzewracało i że dostanę po dupie pasem, niech zadzwonią po samopomoc chłopską albo pomoc społeczną, i tak dostanę za to przebieranie się w damskie ciuszki!

– Jestem tu. Jestem sobą – mówię kurom i Sabie.

Jednak żadna kura nie podchodzi. Są nieufne, ponieważ świecę. Skupiam na cekinach drobinki słońca i świecę nimi, świecę, bo ubrałem się w damskie ciuszki, które nosiła to mama, to koleżanka, to ciotka, to nie wiadomo kto, i które ktoś porzucił dla mnie w kufrze.

Takie fluidowe zanurzenia się w kufrze są u mnie dość rzadkie. Przez większość czasu po prostu siedzę na ławce albo przed telewizorem. Albo łażę po wsi, błąkam się na rowerze. Ale cała ta sprawa ze żniwami, te kłótnie rodziców i smak ziaren za paznokciami, to pole i autostrada, ten przedsmak końca w powietrzu i to marne kreciątko – sprawiają, że muszę uciekać do kufra. Tańczę na łące, ale gardło mi puchnie, rośnie w środku ciężka gula. Może to właśnie obiecane jabłko Adama, rosnąca po cichutku męskość, którą będę musiał nosić na co dzień i non stop, aż upodobnię się do koguta i wreszcie zdobędę zaufanie kur?

Jeszcze przez dziesięć dni bolą mnie ręce od wiadra i kwadratów słomy. Ale potem i to przechodzi i nikt nie pamięta ostatnich żniw, które tata zarządził tak prędko, w weekend, bo przecież miał normalną pracę w tygodniu. Zaraz potem mamę przecięto zresztą na pół.

*

Mama uciekła z kochankiem na północ. Miał na imię Witold i mieszkał we Kurowicach, tuż obok nas, prowadził małą działalność, produkował blachodachówkę, często odwiedzał klientów swoim oplem i równie często odwiedzał stację benzynową położoną w pobliżu zjazdu na autostradę. To dzięki autostradzie zrobił taką karierę – miał teraz połączenia, a dziesięć lat temu handlował marchewką. Tankował samochód do pełna i szedł zapłacić, a mama, która stała za kasą albo szorowała podłogę w polarze z napisem Orlen, odwracała ku niemu głowę, uśmiechała się szeroko i poprawiała włosy. A włosy zawsze miała piękne, lśniące, miękkie – bardzo prędko rosnące. Prawdziwą burzę, huragan, powietrzną trąbę. Uśmiechała się i poprawiała. Jak seksbomba, co robi reklamę stacji w telewizji, a nie normalna pracownica, zmęczona i senna, która siedzi od piątej na kasie i ogląda klientów na kamerkach.

– Dwieście pięćdziesiąt. Faktura?

– Poproszę.

Dobrze wiedziała, że Witold weźmie diesla na fakturę. Miał przecież działalność.

Obserwowała krótkie palce Witolda na klawiszach PIN-pada. Witold pozbywał się dwustu pięćdziesięciu złotych bez mrugnięcia okiem, co zawsze wprowadzało mamę w stan osłupienia. Tata tankował po czterdzieści albo pięćdziesiąt, nigdy nie zalewał do pełna, więc tankował co kilka dni, a nie raz na miesiąc. Witold też co kilka dni, ale on miał do zrobienia setki kilometrów, a nie pięć w tę i z powrotem. Tata pracował na budowie. Jeździł do biura, a stamtąd zabierali się dostawczakiem do klientów. Zostawiał seicento pod kontenerem z napisem „Biuro – FRAN-BUD Franciszek Tadeusz”, witał się po polsku i ukraińsku, a potem pędzili na budowę.

Witold czasami mówił coś mamie, że ładnie wygląda albo że miłego dnia, bo mama się starała, ubierała się atrakcyjnie i nawet malowała, rozpinała polar w ten sposób, że widać było bluzkę z dekoltem. No i nosiła opięte spodnie. Miała dopiero trzydzieści siedem lat i naprawdę potrafiła się odstrzelić, a praca na Orlenie sprawiała, że nie nabierała kilogramów. Tu trzeba coś przenieść, tu trzeba coś rozpakować, tu trzeba pozamiatać teren stacji. A nie siedzieć przez osiem godzin i obżerać się chipsami! Jeśli mama wzięłaby z półeczki chipsa, to zapłaciłaby karę i dostała naganę do dzienniczka.

– I po co się tak stroisz – markotał tata wcześnie rano, wkładał do ust ciągnącą się bułkę i filozoficznie spoglądał na bure podwórko.

– A co cię to obchodzi – odpowiadała mama i nakładała na rzęsy tusz, smarowała sobie lipstickiem usta i wklepywała słodki puder w policzki.

A potem wsiadała na rower i pedałowała w stronę białego światła stacji. Po kłótniach z tatą stawała na pedałach i pozwalała kierowcom tirów spoglądać na swoją pupę. Czasami wkładała stringi i to się kierowcom bardzo podobało. Wiem, to obleśne – mówić tak o mamie, ale co mam zrobić? Jeszcze chciała mieć tatuaż. Wielkiego motyla na udzie – i tribala na plecach. Oni trąbili na mamę, to pokazała im środkowy palec, ale z uśmiechem. Jak trąbili, to cała Sromutka się budziła. Krowy muczały, koty miauczały, psy szczekały, baby narzekały, chłopy gwizdały, dzieci płakały. Słowem, wiedziano dobrze, że mama zmierza na Orlen swoim rowerem.

Szczerze mówiąc, wątpię, że zaczaiła się na Witolda. Może on zaczaił się na mamę, wziął mamę razem z hot dogiem i latte? Popędzili razem na północ i zostawili za sobą to, co zaledwie czasami udawało szczęście: Kurowice, Sromutkę, Orlen, paliwo, wstawanie rano, szorowanie podłogi oraz kibli, naciskanie butelek z ketchupem, podawanie chłopakom bułek z parówką w środku. On mówił, że tak będzie dobrze, a ona czuła się kupiona, dosłownie kupiona, a nie po prostu przekonana.

*

Jeszcze w lipcu Tomcio Karzełek uśmiechnął się z przekąsem.

Tomcio Karzełek to pracownik Orlenu. Pracownik miesiąca stacji i ekspert w proponowaniu hot dogów, ale przede wszystkim jedyny przyjaciel mamy. Mama odprowadziła Witolda do drzwi. Witold powiedział, że musi odwiedzić dziś klienta w Sieradzu i że na pewno będzie mu się w drodze nudzić, więc może by się  z nim zabrała… Mama zaśmiała się perliście i zawstydziła się zaraz. Bo to nieelegancko tak rżeć dla faceta. Jak ta klacz na łące. Więc uspokoiła się i powiedziała dość zimno, że w sumie czemu nie, ale dziś ma mnóstwo do zrobienia, więc może za miesiąc, dwa… Bo mama naprawdę poważnie traktowała umowę o pracę i obowiązki związane z paliwem i zmianą, nie leciała na pierwszą lepszą okazję do opuszczenia stanowiska z Witoldem, puszczenia się z Witoldem, choć on kusił mamę wizją Sieradza, to mama wiedziała, że tu w Sromutce dorwać umowę o pracę i to w bądź co bądź państwówce, a właściwie spółce Skarbu Państwa, to cud, bo sporo osób robiło na czarno albo siedziało w domu na socjalu i pięćset plusie.

Rozsuwane drzwi zamknęły się za przedsiębiorcą ze wsi obok, a niekupowane miesiącami czasopisma zaszeleściły pod naporem powietrza. Tomcio Karzełek zaszedł mamę od tyłu i poprosił, by podeszła do automatu z kawą.

– Nie zaproponowałaś panu kawusi.

– Zaproponowałam.

– Ale nie kawusię.

Tomcio Karzełek błądził palcem po ekspresie, ale ostatecznie nie odważył się nacisnąć okrągłego przycisku z napisem „espresso”. Wiedział przecież o kamerach i że pracownicy są nieustannie obserwowani przez właściciela stacji, a więc okropne państwo, bo mama pracowała przecież w spółce Skarbu Państwa, stanowiła perłę w polskim skarbie, naprawdę. Jako kierownik Tomcio mógł trochę zbesztać mamę, ale przecież nie mógł się lenić. Sięgnął po mopa i zaczął trzeć brudną, ale wcale nie aż tak brudną, podłogę. Po prostu wiedział, że musi coś robić. A opieprzanie koleżanki za romanse z Witoldem to nie coś. Więc tarł tę podłogę i cichutko stękał.

– Często tu zalewa… – mruknął.

– Ma po drodze…

Tomcio Karzełek znowu się uśmiechnął. Przybliżył palec do oka i pociągnął dolną powiekę w dół ku podłodze, odsłaniając śliską skórę pod białkiem. Mama wzdrygnęła się, bo Tomcio naprawdę ją przerażał. Takie karłowate, bezwłose prawie, szczeciniaste chłopię. Jeszcze sobie te palce wciśnie do oczu.

– O, tu mi pociąg… – rzekł Tomcio i uśmiechnął się porozumiewawczo.

A mama załamała ręce.

– Wiesz co! Idę posprzątać kible.

– Jaka chętna.

– Bo nie chce mi się z tobą kłócić.

– To idź. Ja wrzucę parówki.

Mama poszła posprzątać kible. Ale Tomcio nie chciał mamie odpuścić. Poukładał parówki na podgrzewaczu i obserwował ich obracanie się. Potem wyszedł na zewnątrz, zamiótł liście i zapalił papierosa. Musiał uważać, przecież nie chciał puścić Orlenu w pizdu. Wrócił i uporządkował czasopisma. Gapił się na drogę. Gorąca, pusta, prawie się topiła w oczach. Witold zniknął razem z folderem swoich blachodachówek. Ten idiota, co się dorobił na autostradzie, ten idiota, co nic nie wie, bo ma szczęście, bo ma żonę i dwie córki, bo ma wielką chatę i miał rodziców, co mieli chlewnię – tak, chlewnię! – i nawet w szkole (Tomcio pamiętał Witolda) obnosił się z kasą i swoim fiatem uno. A Tomcio dotąd nie miał fiata uno! Dotąd łaził pieszo. A na autostradę pieszo wstępu nie ma. Tomcio obserwował obracanie się parówek. Mama nie wracała z kibla. Tomcio poszedł powiedzieć mamie, co chciał powiedzieć. Stanął w progu; mama szorowała mopem po podłodze.

– Może niech zacznie oferować umowę o pracę, to będzie miał pracowniczki, a nie podbiera ciebie stąd, i to w środku dnia!

– Tu nie chodzi o pracę, Tomciu!

– Zawsze chodzi o pracę i o kasę, idiotko!

– Tomciu!

Tak się kłócili. Bo Tomciowi nie pasowało to, że Witold chce mu ukraść koleżankę z Orlenu, skoro znaleźć dziś kogokolwiek to niełatwa sprawa. Tomcio Karzełek nic nie osiągnął, zaczął palić w wieku dwunastu lat, nie urósł, potem zaczął pić, miał kompletnie zniszczoną wklęsłą twarz, wąziutki krótki nos i metr pięćdziesiąt wzrostu, prawie zero włosów. Przez pierwsze dwadzieścia pięć lat życia kompletnie się zmarnował i stara matka Wiesława miała z nim utrapienie, bo siedział, nic nie robił, brał kasę z portmonetki albo kradł pieniądze, które przynosił listonosz, i szedł na wódkę, błąkał się po polach, łąkach, w ciemności, samemu albo z kimś, a potem spał, spał i spał, a matka płakała, że on sobie nie poradzi w dorosłości. Potem ona zachorowała i Tomcio Karzełek zatrudnił się właśnie na stacji. Przeszedł na drugą stronę kasy i odtąd podawał wódkę dzieciom, ale nie widział w nich siebie, bo te dzieci często za nim łaziły, wołały „ułomek, ułomek”, „serdelek, serdelek” albo „Tomciu, kurwa, paluszku, sprzedasz nam piwko?”.

Tomcio Karzełek mieszkał z chorą matką w malutkim domu, nie mieli tam prawie nic, zalążek kuchni, telewizor i wiecznie oblegane przez matkę łóżko oraz łóżko Tomcia w kuchni. Naprawdę mieli tam biedę! Jedna renta i Tomcia pensja, nawet kierownicza, to było za mało na remont. Moja mama powiedziała raz Tomciowi, że może pora się zgłosić do programu Nasz nowy dom z Katarzyną Dowbor i w ogóle, bo to naprawdę wielka szansa „dla takich ludzi”. Mama sama chciała się zgłosić, ale tata zabronił, bo nie będzie robił z siebie pośmiewiska przed całą Polską – a mama przecież chciała nie dla nas remontu, ale dla babci! Bo naprawdę miała dość babci koronek i zasiedlania alkierza, chciała mi tam zrobić pokoik, a babcię przetransportować z powrotem do domku z kozą.

A Tomcio też mówił, że nie będzie się prosił o kasę. Faceci ze wsi mają dumę i nie będą o nic prosić Polsatu – mogą spać w kuchni i palić w kozie, ale nie poproszą. Tomcio stał za inną kasą, mówił ludziom, ile trzeba zapłacić za paliwo, a oni uciekali do swoich światów autostradą albo drogą powiatową. Potem szedł do matki, nawet nie pił za dużo, nawet prawie rzucił palenie, i po prostu siedział z nią, słuchał radia albo kładł się przed domem i spał. I po dwunastu godzinach z matką wracał na stację na następne dwanaście godzin, kurcząc się dzień w dzień, do rozmiaru ósmoklasistów, co chcą spróbować papierosów, do rozmiaru czwartoklasistów, co chcą coca-colę, do rozmiaru pierwszoklasistów, co chcą kupić na Orlenie chupa chupsa.

Słowem, na zawsze miał pozostać Tomciem Karzełkiem, śmieszną trochę postacią, klaunem ze Sromutki, który sprzedawał paliwo i wciskał hot dogi w bułki, stał w miejscu, równocześnie doświadczając okropnej mobilności świata, a potem się awanturował, idąc do domu z małpką w ręku – wyżalał się żabom, bocianom i śmieciowym nimfom, bo nikt inny nie chciał Tomcia słuchać. Tę małpkę Tomcio brał z półki za ladą na koniec albo początek dnia, zawsze płacąc. Potem rzucał małpką o mur domu i napawał się pękaniem szkła. Pod murem domu miał szklaną kolekcję: wściekle migoczącą, różnobarwną, w zależności od padania słońca, które błogosławiło te śmieci swoim wzrokiem, układaną noc w noc i dzień w dzień chimerę szepczącą mu trzaskiem pod butami, że debil z niego, co się zmarnował. Lubił te szklane odpadki – fantazjował nawet, że sklei to pokruszone szkło, w szklanki, karafki, pucharki – i podaruje matce Wiesławie. Bo wiedział, że ona o takich szklankach, karafkach, pucharkach z kryształu zawsze marzyła. Chciała sobie ustawić na półeczce i patrzeć na nie, obserwować migotanie słońca na szkle, prześlizgiwanie się promieni, rozpuszczanie, rozpadanie, a czasami – w zimowe długie wieczory – wlać do pucharka świecącą wiśniówkę i napić się, rozgrzać chude drżące mięśnie.

– Jak tam matka? – zaczęła mama rozmowę z Tomciem rano.

– Jak tam Witold?

– Idiota z ciebie.

– Debilka z ciebie.

– To? Jak tam mama?

– Źle.

– I co zrobisz?

– Umrze, to sprzedam dom, ziemię i stąd spierdalam.

– Jasne. I co będziesz robił?

Zimą Tomcio chciał złapać mamę za rękę, ale uciekła mu, poszła za kasę. A on uciekł między dystrybutory, ubrał się w grubą pomarańczową kurtkę, chodził po ludziach i zagadywał, czy chcą, żeby im pomóc z nalewaniem paliwa. Chodził taki malutki, zerkał w oświetlone na maksa wnętrze stacji, to w oświetlone na minimum wnętrza samochodów, do opli, skód, renault, do tanich i drogich aut, do dzieci, które rozparte w fotelikach grały w Angry Birds, bo ich matki chciały mieć choć chwilę spokoju. Tak, wiem, że to niebieskie światło szkodzi na mózg! To baw się z nim przez całą dobę! Potem wszedł do środka, usiadł przed ekranem i wpatrywał się w monitoring. Maleńkie płatki śniegu kręciły się powolutku przed kamerami, bielusia osłonka układała się w miękką, zimną warstwę na samochodach. Ludzie zdawali się znikać i czasami naprawdę znikali Tomciowi sprzed oczu, zamieniali się w gwiazdki. Tomcio chuchał w dłonie i drżał z zimna, a potem żegnał się z moją mamą, bo w zimę wracała z tatą – przecież nie nienawidzili się tak znowu bardzo! Tata odbierał mamę z Orlenu seicento, nie kazał mamie przez tę lodowicę, mrozowicę, Sromutkę wracać pieszo! Jeszcze zamarzłaby, złamała nogę, wpadła do rowu. Tomcio wracał przez lodowicę, mrozowicę, Sromutkę sam.

Latem czuło się na stacji dziwne letnie powietrze zmieszane z oparami benzyny, świerszcze, babie lato, kłoski i kurz utopione w dieslu. Atmosferę końca świata albo atmosferę po końcu świata. I ten wiatr, co znosił na Orlen to kłoski, to płatki, to folię. Ale zimą łąki wokół splątane ze śmiercią, która o tej porze rozsiadała się triumfalnie na łąkach i na polach, słały na stację chłód i miało się wrażenie, że to jasne wnętrze to ostatnia placówka światła w pustce i ciemności, które są absolutnie wszędzie, jakaś stacja astronautów porzucona daleko w mroźnym kosmosie.

Lato stężało, zaczął się wrzesień, światło stało się miększe, przechodziło powoli w stronę złota i zdawało się, że zawsze będzie trwało słodkie popołudnie, że nie będzie ani wieczorów, ani ranków – wyłącznie powolne złote popołudnia. Diesel kapał powoli, leniwe dźwięki końca lata sączyły się na Orlen z oddali – ostatnie prace w polu, rozrzucanie szamba, ptaki przed odlotem, poszum wiatru… Zbieranie pomidorów, ogórków, ziemniaków. Chodzenie do lasu po kurki. Wiatr zawiewał zresztą na stację mnóstwo kurzu i mama miała czasami wrażenie, że ten Orlen stoi na pustyni – że to nie polska wieś, ale amerykańskie południe albo powierzchnia księżyca, że stoi tu sama i w promieniu pięćdziesięciu–stu kilometrów nie ma nikogo, że to koniec i świat się spalił, więc można wreszcie zrobić to, co się chce – a Tomcio Karzełek to nie Tomcio Karzełek, ale little Tom. Tomcio napawał się słońcem, co siadało na ekspresie i na dystrybutorze, i chciał, by ta zmiana z mamą na Orlenie trwała wiecznie, ta zmiana po końcu świata – żeby zawieszono i czas, i dopuszczalne godziny pracy, i żeby paliwo się nie kończyło, i żeby słońce nie chowało się za las, żeby w nieskończoność mogli siedzieć w te słodkie popołudnia na Orlenie i wcinać niekończące się hot dogi.

– Wiesz, Tomciu, możesz mnie zwolnić, ale muszę iść – powiedziała mama.

Witold czekał przed drzwiami w samochodzie z podkręconą na full klimą.

– Nie.

– Tak, Tomciu, muszę z Witoldem. On zresztą na mnie czeka. Zapłacił za paliwo i teraz czeka w samochodzie. Więc idę. Pa, pa.

– On ci będzie płacił na czarno! On cię na czarno zatrudni.

– Nie, Tomciu, tu chodzi o miłość, a nie o blachodachówkę.

Wsiadła do opla, zatrzasnęła drzwi i Tomcio widział, że mama zdejmuje polar pracowniczy. Rzuciła tę robotę. Po prostu. Choć nie miała widoków na nic. Choć tu nikt nie miał nic do zaoferowania w kwestii zatrudnienia. Choć ta praca na Orlenie to prawie spełnienie marzeń. Choć nie musiała zostawać po godzinach. Choć płacili na czas. Choć na święta dostała premię.

Ale mama chciała na północ, a nie na łąki śmierdzące dieslem. Na północ do morza, a nie na tę pustynię kurzu, piasku, śmieci i asfaltu, ludzkich kąsań i niechęci. Mama chciała uciec. Witold skinął na Tomcia i skierował opla na trasę. Tomcio splunął na podłogę. Złapał mopa, roztarł tę ślinę po podłodze. Chciało mu się płakać, ale co miał zrobić? Pokazał Witoldowi fucka. Pierdol się, blachodachówko śmierdząca! Pierdol się! Pierdol się!

Potem Witold skręcił na autostradę i po chwili mama obserwowała drżącą na liczniku wskazówkę: sto, sto pięćdziesiąt, sto osiemdziesiąt, dwieście.

– Załatwię, co trzeba, i będziemy mieli trochę czasu.

Mama podkręciła VOX FM i wraz z Witoldem zaczęli się kołysać. Naprawdę lubiła taką muzę i wiedziała, że on też. Chciała zresztą się zabawić i przeczuwała, że teraz się dopiero zacznie. Śpiewała więc to disco polo, które lubiła: „Nie mam hektara, nie mam hektara” albo „Agata z fiata, Ela z citroena…”. A Witold powiedział, że ostatnio robił córce komunię w sali i właśnie to leciało, ale potem się na szczęście zamknął. Potem grali w radiu remiks Porque te vas.

– Boże, pamiętam tę piosenkę z filmu! – zawołała mama.

Witold nie wiedział, co to za film.

– No, nie pamiętasz?

– Nie, nie mam czasu na oglądanie filmów… – powiedział i zaśmiał się, bo nie chciał rozmawiać o filmach.

– Nakarmić kruki! Nakarmić kruki! Jezu, ale się spłakałam! – wrzasnęła mama i Witold zmienił stację.

A może nie powinienem mówić o mamie „kupiona”, bo przecież to ona mogła zaaranżować całą tę ucieczkę, puścić muzę, zaczarować Witolda, powiedzieć mu „dwieście pięćdziesiąt pięć” i „proszę za mną do samochodu”, a Witold po prostu poszedł za nią posłusznie jak po sznurku. Może to mama miała władzę księżniczki od diesla i paliwa 95, a nie Witold, ten przeciętniak ze skromną działalnością, z blachodachówkami i strasznie wścibską żoną oraz dwoma nie bardzo inteligentnymi córkami?

– Ta kurwa pierdolona – powiedzieć miała potem żona Witolda o mamie.

Jakie to okropne, prawda? Jednak zawsze można opuścić tę straszną literkę „w”, bo nie powinno się używać literki „w”, mówiąc o matkach.

– Ta kura kochana – powiedzieć miałem potem o mamie.

I co teraz, prawda, że dobrze? Bez „w” i z kurami, bo przecież wolę z kurami niż z żoną Witolda, która obrażała mamę nie przed całą Sromutką, nie przed całymi Kurowicami, ale przed Sromutką, Kurowicami, Wolą Pszczółecką, Marszywcem, Wygwizdowem, Podwodami-Kolonią, Niwami Postękalickimi, Kolonią Łobudzice, Grabostowem, Rożniatowicami, Apolinowem, Anastazowem, Józefowem, Zawadami, Rasami, Kałdunami, Grębocinami i Lesiskiem, słowem, chodziła po powiecie, przestrzegając każdą żonę przed puszczalskim trupem. Ja wolę z kurami, i zawsze z kurami. Choć mama nie chciała zostać kurą domową, uciekła spod topora i pod topór wpadła. Bo topór wszędzie znaleźć potrafi kurę. To przysłowie, które sam wymyśliłem. Bo u nas na wsi wciąż mówi się przysłowiami, ale niektóre są naprawdę okropne dla kobiet, dlatego ciągle trzeba iskać własne, i to bardzo prędko, choć i tamte czasami się moszczą w ustach, podobne do ziemi za paznokciami. Języka i paznokci nie da się do końca oczyścić ze wsi. Bo człowiek ucieknie ze Sromutki, ale Sromutka ze człowieka nigdy. No i dopadnie cię nawet na autostradzie.

*

Latem przed ucieczką zdarzało się, że Tomcio Karzełek trochę się napierdolił i skręcał do nas na podwórko, wchodził po prostu, siadał na ławce pod orzechem i siedział tak, w otoczeniu orzechów, upodabniał się do krasnala ogrodowego i machał nogami, czekał, aż mama zwróci na niego uwagę, albo po prostu podchodził do drzwi i cichutko pukał. Wpadał rzadko i musiał obserwować nasz dom, bo przychodził wyłącznie pod nieobecność taty. Miał naprawdę mikrą posturę i równie dobrze mógł się schować w krzakach albo nawet w koszu na zmieszane, czekać, aż tata zniknie i potem dopiero nas odwiedzać. Mama pracowała trochę nocą, trochę w dzień, nie wiązała się z „normalnymi ludźmi” poczuciem czasu, ósmą i szesnastą, pozostawała na marginesie społeczeństwa, które budzi się rano, a nocą śpi, albo budzi się nocą, a rano śpi, bo pobiera odpowiednie świadczenia ze Skarbu Państwa, bo mama od państwa brała zaledwie najniższą krajową za zapieprzanie na mnie na Orlenie i pięćset plus – też na mnie. Tata chodził na szóstą rano i wracał o piątej po południu, więc przez jedenaście godzin przebywał poza domem. Jeszcze potem miał do zrobienia mnóstwo chłopsko-chłopskich zadań – szedł na pole podciąć drzewka, chował się w brzuchu seicento albo po prostu znikał w stodole – słowem, bawił się w faceta przez całą dobę.

Tomcio Karzełek kazał sobie polewać albo sam polewał mamie, a ona się wcale nie broniła, i tak sobie siedzieli, pili, narzekali i spoglądali w telewizor. Pili słodką wódkę – wiśniówkę albo pomarańczówkę. Babcia udawała, że śpi w swoim alkierzu, ale tak naprawdę dzwoniła po tatę. A on wpadał z pola albo po robocie, wchodził i darł się na Tomcia, że co on sobie wyobraża, że tak tu wchodzi, że sobie pozwala na nie wiadomo co z mamą!

– Pokurcz, ułomek! – wrzeszczał tata na Tomcia, aż chciałem mu zasłonić usta, ścisnąć wargi, zabronić mu obrażać Tomcia, który urodził się ułomkiem, pokurczem i miał przesrane na wsi, ale charakter miał przecież w porządku.

– Jak śmiesz!

– Nie będziesz mi do domu sprowadzała Tomcia Karzełka!

– Będę robiła, co mi się podoba!

Tata nad mamine prawo do kolegowania się z Tomciem Karzełkiem przedkładał mężowską rację stanu i święte prawo własności, bo dom miał na siebie, babcia mu przepisała – i mógł decydować, kto będzie w nim przebywał, a kto nie.

A Tomcio chciał się po prostu mamie pożalić. Wlewał w siebie słodką wódkę i mówił, że stara Wiesława uderzyła go ostatnio w twarz, podrapała, że nie pamięta, że on to on, i widzi w nim leśnego skrzata albo bożątko, że boi się, odwraca głowę. A on się w takich sytuacjach nie umiał opanować, łapał tę starą, chorą, ulaną matkę, zresztą nie lepszą kurwę, za ubranie i podnosił. A potem płakał.

Czasami babcia miała siłę i czekała na Tomcia schowana za płotem. Gdy Tomcio chciał forsować furtkę, to babcia wskakiwała mu na plecy i wczepiała się w nie szponami, przypominając małpkę.

– A idź mi stąd! A idź mi stąd! – wołała babcia na Tomcia Karzełka, a mama płakała. Obserwowałem tę scenę z okna – babcia poganiała Tomcia miotłą.

– Nawet sobie tu nie mogę zaprosić koleżanki. Nawet koleżanki – szlochała mama. – Co za upokorzenie normalnie.

Bo mama uważała Tomcia za koleżankę. Potem babcia wracała do domu i nic nie mówiła, mama też milczała, zaciskając usta, bo nie chciała pokazać babci, że zaraz się rozpłacze. A babcia chichotała tak nienawistnie, tak złośliwie, że skontrolowała mamę i nie pozwoliła mamie spotkać się z Tomciem Karzełkiem, nie, nie.

Więc zaczęli się umawiać na polach na spacery. Mamę ciągnęło do rozmów z Tomciem Karzełkiem i mogła się przed nim naprawdę otwierać, podobna do drzwi, które zawsze zamknięte na amen, wreszcie puszczają, albo do rzeki, która zawsze posłuszna i cicha nagle rozlewa się na pola i topi ludziom zwierzęta, a zwierzętom ludzi. I mówiła Tomciowi to i owo, opowiadała o sobie, żartowali z klientów, z regionalnego, ze sprzętu, co się nieustannie psuł, więc słuchając ich, miałem taki teoretyczny kurs zawodu pracownika stacji. Tomcio Karzełek szedł za mamą, skacząc leciutko, śpiewał sobie hopsasa, hopsasa, będąc krasnalem i równocześnie będąc sobą, zerkał na komórkę, żeby kontrolować godzinę, bo potem musiał nakarmić matkę i iść na stację. Tomcio – krasnal prawdziwy, chciał mamę pocałować w rękę, w palec, w ucho, a ona opowiadała Tomciowi, co tam ostatnio się działo itede. Tak nam się szczęśliwie szło. Ja na przedzie ze zmęczoną Sabą, a za mną mama z Tomciem Karzełkiem, owoce, ich pękanie, ciężka, śliska trawa, łąki senne, opite słońcem, promienie ostre, duchota, brak wiatru, niebieskie, napięte w oczekiwaniu niebo, rozpięte pod nim samotne, ostatkiem sił zielone drzewa, upał z upałem i tabliczki, że trzeba uważać, bo pożar pożre pół lasu, zanim powiesz „zapałka” albo chociaż „OSP”. Nasze wędrówki, kluczenie, błądzenie, sięganie po mlecze, maki, lipiec w pakiecie z sierpniem, butelki w rękach mamy i Tomcia, potem rzucanie ich w krzaki, siedzenie nad bezimienną rzeczką, spoglądanie na kaczki, rzucanie im chipsów. Żale Tomcia, opowieści o matce, piskliwe i szczere, bardzo prędkie.

– Tomcio to pierdząca zabawka dla psa – mówiła mama, bo Tomcio piszczał niemiłosiernie, żaląc się na niesprawiedliwość świata.

– Matka mnie drapie! – szlochał Tomcio. – Wciąż mnie drapie i mówi, że skrzat ze mnie! Nawet się do lekarza nie da zaciągnąć.

– A co ja mam powiedzieć o swoich rodzicach? Ale patrzę na to, co dobre – odpowiadała mu w końcu mama, a on się nawet odrobinkę nie obrażał, właściwie wcale.

– Teraz na mnie mówi. A sama się puszczała. Puszczała się, puszczała się po wsi. A dla mnie czasu nie miała, więc łaziłem to tu, to tam. Jeden dziadek ze mną porozmawiał czasami o kosmosie, o planetach, o Marsie…

– A ze mną nikt nie rozmawiał o Marsie! Nikt u mnie w domu nie wiedział, że wisi nad nami Mars! Bo nad nimi wisiał zawsze komornik!

– A mnie bili faceci matki. Uciekałem na pola. Piłem.

– A mnie bił brat, bałam się zasnąć.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Projekt okładki Mikita Rasolka

Projekt typograficzny i skład Robert Oleś

Redakcja Kamila Zimnicka

Korekta d2d.pl

ISBN 978-83-67121-21-7

Wydanie I

Warszawa 2022

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja: [email protected]