Języki prawdy - Salman Rushdie - ebook + książka

Języki prawdy ebook

Salman Rushdie

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Słowo, sztuka, rzeczywistość – znakomite eseje mistrza opowieści.

Salman Rushdie, „mistrz niekończących się opowieści”, w tym zbiorze cymeliów z dziedziny literatury faktu łączy eseje, recenzje, komentarze, osobiste wspomnienia i przemówienia, które dotyczą jego związku ze słowem pisanym i szerzej sztuką oraz kwestii społecznych.

Języki prawdy to kronika intelektualnego zaangażowania Rushdiego w okresie galopujących przemian kulturowych. Prowadząc czytelnika poprzez różnorodne tematy, autor odkrywa naturę opowieści jako ludzkiej potrzeby, bada, co znaczy dla niego twórczość Szekspira, Cervantesa, Becketta czy Ryszarda Kapuścińskiego. Zgłębia naturę prawdy, związków łączących sztukę z życiem oraz takie problemy jak migracje, wielokulturowość i cenzura.

Ożywione charakterystycznym dla Rushdiego dowcipem i olśniewającym stylem Języki prawdy ukazują wnikliwe spojrzenie autora na ewolucję literatury i kultury, a przy tym zabierają nas w ekscytującą podróż po krainie nieustraszonej wyobraźni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 503

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SAL­MAN RUSH­DIE

W REBI­SIE

Cza­ro­dziejka z Flo­ren­cji

Dwa lata, osiem mie­sięcy i dwa­dzie­ścia osiem nocy

Dzieci pół­nocy

Furia

Gri­mus

Harun i Morze Opo­wie­ści

Joseph Anton. Autobiografia

Luka i Ogień Życia

Ojczy­zny wyobra­żone

Ostat­nie wes­tchnie­nie Maura

Quichotte

Sza­tań­skie wer­sety

Śali­mar klaun

Wschód, Zachód

Wstyd

Zie­mia pod jej sto­pami

Złoty dom Gol­de­nów

Dla następ­nego poko­le­nia,

Nabili i Rose

CZĘŚĆ PIERWSZA

Przełożyła Katarzyna Karłowska

Baśnie

1

Dawno, dawno temu, jesz­cze przed poja­wie­niem się ksią­żek, były opo­wie­ści. Nikt ich nie spi­sy­wał, ale ktoś je cza­sem wyśpie­wy­wał. Na świat przy­cho­dziły dzieci i zanim nauczyły się mówić, rodzice śpie­wali im na przy­kład o jaju, które stur­lało się z muru, albo o chłopcu i dziew­czynce, któ­rzy wspięli się na pagó­rek i potem zeń spa­dli. Dzieci rosły, ale wciąż się doma­gały, by im opo­wia­dać. Doma­gały się tego nie­mal tak czę­sto jak jedze­nia. Opo­wia­dało się im więc o gęsi zno­szą­cej złote jaja, o chłopcu, który sprze­dał krowę żywi­cielkę za garść magicz­nych faso­lek, o nie­grzecz­nym kró­liku, który wszedł na zaka­zane pole nie­do­brego chłopa. Dzieci ubó­stwiały te histo­rie i chciały, żeby je im powta­rzać wiele, wiele razy. A potem doro­ślały i znaj­do­wały je w książ­kach. I oprócz nich także inne histo­rie, wcze­śniej nie­znane: o dziew­czynce, która wpa­dła do kró­li­czej nory, o głu­piut­kim, ale poczci­wym niedź­wiadku, pro­siaczku, który się wszyst­kiego bał, i ponu­rym ośle, o nie­zwy­kłej rogatce, o miej­scu, gdzie żyją dzi­kie stwory. Słu­chały tych opo­wie­ści, czy­tały je i zako­chi­wały się w nich, zako­chi­wały się w histo­rii Mic­keya w noc­nej kuchni z magicz­nymi pie­ka­rzami podob­nymi do fil­mo­wego Flipa, w histo­rii Pio­tru­sia Pana, który uwa­żał, że śmierć może być fan­ta­styczną przy­godą, w histo­rii Bilbo Bag­ginsa wygry­wa­ją­cego poje­dy­nek na zagadki z dziw­nym stwo­rem z jaskini, który utra­cił swój skarb, i wtedy budziło się w nich to coś, co mogły pie­lę­gno­wać potem przez całe życie – wyobraź­nia.

Dzieci łatwo zako­chi­wały się w opo­wie­ściach i żyły nimi; codzien­nie wymy­ślały różne histo­rie do zabawy: napa­dały na zamki, pod­bi­jały kra­iny i żeglo­wały po błę­kit­nym oce­anie, a w ich snach roiło się od smo­ków. Sta­wały się baja­rzami, twór­cami i odbior­cami opo­wie­ści. Ale nie­stety nie prze­sta­wały też rosnąć i opo­wie­ści powoli się od nich odda­lały, ktoś je wyno­sił w pudłach na strych i byłym dzie­ciom z coraz więk­szym tru­dem przy­cho­dziło opo­wia­da­nie i słu­cha­nie, nie mówiąc już o zako­chi­wa­niu się. Nie­któ­rym to zaczęło się wyda­wać wręcz nie­ważne, nie­po­trzebne: „Dzie­ci­nada”, stwier­dzały. Bie­dacy, ale nie należy o nich myśleć jako o głu­pich, nud­nych, drob­no­miesz­czań­skich fra­je­rach – trzeba im współ­czuć.

Myślę, że jeste­śmy, jacy jeste­śmy, wła­śnie dzięki tym książ­kom i opo­wie­ściom, które kie­dyś poko­cha­li­śmy, albo że – by nie popaść w prze­sadę – akt zako­chi­wa­nia się w książce albo opo­wie­ści w jakiś spo­sób nas zmie­nia i uko­chana baśń staje się cząstką naszego obrazu świata, ele­men­tem tego, jak rozu­miemy różne rze­czy, jak oce­niamy i jak podej­mu­jemy decy­zje w codzien­nym życiu. Jed­nak może być rów­nież tak, że jako osoby doro­słe, już nie­po­tra­fiące zako­chać się ot tak, zosta­jemy z zale­d­wie kil­koma książ­kami, które możemy nazwać przed­mio­tem naszej miło­ści. Może wła­śnie dla­tego doko­nu­jemy wielu złych wybo­rów.

Nie jest też ta miłość bez­wa­run­kowa ani wieczna. Gdy prze­kra­czamy jakąś barierę wie­kową, bywa, że książka prze­staje do nas prze­ma­wiać – nasze uczu­cie do niej bled­nie. Albo na odwrót – im wię­cej z wie­kiem naby­wamy mądro­ści, tym bar­dziej doce­niamy książkę, którą wcze­śniej odrzu­ci­li­śmy; znie­nacka dobiega nas jej melo­dia, dajemy się jej ocza­ro­wać. Sam nie dałem rady dokoń­czyć Bla­sza­nego bębenka Güntera Grassa, gdy czy­ta­łem go na stu­diach. Ta wspa­niała powieść dogo­ry­wała na półce dobre dzie­sięć lat, zanim dałem jej drugą szansę, i wtedy stała się jedną z moich naj­ulu­bień­szych – jedną z tych ksią­żek, o któ­rych powie­dział­bym, że je kocham. Warto sobie zadać pyta­nie: Które książki szcze­rze kocham? To inte­re­su­jące pyta­nie. Spró­buj­cie zna­leźć na nie odpo­wiedź. Powie wam ona dużo o tym, kim obec­nie jeste­ście.

Dora­sta­łem w Bom­baju, mie­ście, które dzi­siaj nie jest już ani tro­chę takie jak daw­niej i nawet zmie­niło nazwę na sym­pa­tycz­niej brzmiący Mum­baj, ja jed­nak znam je z cza­sów tak nie­po­dob­nych do dzi­siej­szych, że wydają się nie­moż­li­wie odle­głe, wręcz baj­kowe: taka ucie­le­śniona wer­sja mitycz­nego zło­tego wieku. Dzie­ciń­stwo, jak przy­po­mina nam A.E. Housman w wier­szu „Zie­mia utra­co­nej rado­ści”1, to kra­ina, do któ­rej wszy­scy kie­dyś nale­że­li­śmy i którą kie­dyś wszy­scy utra­cimy:

Do serca mego powie­trze zbó­jec­kie Wdziera się z kra­iny, co hen, daleko Czymże są wzgó­rza w pamięci nie­bie­skie Czymże te dachy, czym tamto poletko?

To zie­mia jest rado­ści stra­co­nej Widzę ją skrzącą, wyraźną duszy okiem Zna­łem kie­dyś te drogi wesołe Lecz już tam nie wrócę. Nie mogę.

W tam­tym dale­kim Bom­baju opo­wie­ści i książki z Zachodu, które do mnie docie­rały, spra­wiały wra­że­nie iście baśnio­wych. Kró­lowa Śniegu Hansa Chri­stiana Ander­sena, z okru­chami magicz­nego lustra, które prze­ni­kały do ludz­kiej krwi i zamie­niały serca w lód, była dla małego miesz­kańca tro­pi­ków tym bar­dziej prze­ra­ża­jąca, że nie znał innego lodu prócz tego w lodówce. A Nowe szaty cesa­rza wyda­wały się szcze­gól­nie roz­ryw­kowe chłopcu, który dora­stał zaraz po ode­rwa­niu się Indii od impe­rium bry­tyj­skiego. I był też Huc­kle­berry Finn, znie­wa­la­jący dla dzie­ciaka z Bom­baju, z powodu nad­zwy­czaj­nej swo­body dzia­ła­nia, jaką dys­po­no­wał jego tytu­łowy boha­ter, choć zacho­dzi­łem w głowę, dla­czego tak jest, że zbie­gły nie­wol­nik Jim, który usi­łuje dotrzeć na Pół­noc, gdzie ludzie nie są nie­wol­nikami, wsiada na tra­twę pły­nącą w dół Mis­si­sipi, która prze­cież pły­nie na Połu­dnie?

Zapewne opo­wie­ści z innych kra­jów zawsze brzmią jak baśnie i z pew­no­ścią to wła­śnie jest jeden z naj­wspa­nial­szych cudów lite­ra­tury, że poka­zuje nam wiele innych „gdzie indziej”, od pod­mor­skiego świata Małej Syrenki po kra­inę Oz, i oddaje nam je w posia­da­nie. Dla mnie jed­nak praw­dziwe baśnie były bli­żej domu i zawsze uwa­ża­łem, że mam wiel­kie szczę­ście jako pisarz, bo ota­czały mnie, gdy dora­sta­łem.

Nie­które z tych opo­wie­ści miały pier­wot­nie cha­rak­ter reli­gijny, ale jako że wycho­wy­wa­łem się w domu świec­kim, odbie­ra­łem je po pro­stu jako piękne histo­rie. Co nie ozna­czało zresztą, że nie wie­rzy­łem w nie. Kiedy dowie­dzia­łem się o ist­nie­niu Samu­dry man­thany, hin­du­istycz­nej legendy o tym, jak wielki bóg Indra tak długo ubi­jał Drogę Mleczną, uży­wa­jąc jako tłuczka baśnio­wej góry Man­dara, aż zmu­sił gigan­tyczny ocean mleka na nie­bie, by wydał amrytę, nek­tar nie­śmier­tel­no­ści, zaczą­łem patrzeć na gwiazdy w inny spo­sób. W tam­tych nie­sa­mo­wi­cie sta­ro­żyt­nych cza­sach, czyli moim dzie­ciń­stwie, jesz­cze zanim zanie­czysz­cze­nie świa­tłem spra­wiło, że więk­szość gwiazd stała się nie­wi­dzialna dla miesz­kań­ców miast, pewien chło­piec w ogro­dzie w Bom­baju wciąż mógł wpa­try­wać się w nocne niebo, sły­szeć muzykę sfer i z pokorną rado­ścią podzi­wiać gruby pas Galak­tyki. Wyobra­ża­łem sobie, że kapie z niego magiczny nek­tar. I że jeśli otwo­rzę usta, wpad­nie do nich kro­pelka, a wów­czas i ja stanę się nie­śmier­telny.

Na tym wła­śnie polega uroda baśni oraz jej potomka, czyli fik­cji: wiemy, że ta czy inna opo­wieść jest dzie­łem wyobraźni, innymi słowy mówi nie­prawdę, a zara­zem wolno nam wie­rzyć, że kryje się w niej sama prawda. W takich chwi­lach gra­nica mię­dzy tym, co magiczne, a co praw­dziwe, zaciera się.

Moja rodzina i ja nie byli­śmy hin­du­sami, ale wie­rzy­li­śmy, że wiel­kie baśnie hin­du­izmu są otwarte rów­nież na nas. W dniu dorocz­nego święta Gan­pati, kiedy nie­prze­brane tłumy nio­sły na skraj wody na plaży Ćau­pati figury Ganeśi, bóstwa z głową sło­nia, aby zanu­rzać je w morzu, odno­si­łem wra­że­nie, że Ganeśa należy także do mnie; był jakby sym­bo­lem zbio­ro­wej rado­ści i jed­no­ści miesz­kań­ców mia­sta, a nie człon­kiem pan­te­onu „kon­ku­ren­cyj­nej” wiary. Kiedy się dowie­dzia­łem, że Ganeśa tak bar­dzo kochał lite­ra­turę, że usiadł u stóp Wjasy, hin­du­skiego Homera, i został skrybą, który spi­sał wielki poemat epicki Maha­bha­rata, to poczu­łem, że jest jesz­cze bar­dziej mój, a kiedy doro­słem, napi­sa­łem powieść Dzieci pół­nocy i obda­rzy­łem jej nar­ra­tora, Salima, nad­zwy­czaj wiel­kim nosem, bo chcia­łem, by nie­za­leż­nie od jego muzuł­mań­skich korzeni nie­mal odru­chowo koja­rzył się z naj­bar­dziej lite­rac­kim z bogów obda­rzo­nym wielką trąbą zamiast nosa. Zatar­cie gra­nic mię­dzy kul­tu­rami reli­gij­nymi w tam­tym sta­rym, praw­dzi­wie świec­kim Bom­baju spra­wia dzi­siaj wra­że­nie jesz­cze jed­nej rze­czy dzie­lą­cej prze­szłość Indii od jej gorz­kiej, stłam­szo­nej, ocen­zu­ro­wa­nej, sek­ciar­skiej teraź­niej­szo­ści.

Maha­bha­rata i jej odprysk, Rama­jana, dwie naj­dłuż­sze baśnie świata, wciąż są żywe i ważne dla hin­du­sów, także w codzien­nym życiu, tak jak greccy i rzym­scy bogo­wie byli kie­dyś żywi w wyobraźni Zachodu. Daw­niej, choć wcale nie tak dawno temu, w kra­jach Zachodu wystar­czyło napo­mknąć alu­zyj­nie o sza­cie Deja­niry i ludzie od razu wie­dzieli, o co cho­dzi: że umie­ra­jący cen­taur Nes­sos namó­wił Deja­nirę, żonę Hera­klesa, zwa­nego też Her­ku­le­sem, by zacho­wała jego krew i nasą­czyła nią szatę męża, co miało rze­komo zapew­nić jego wier­ność – Nes­sos wie­dział jed­nak, że jego krew jest tru­jąca i zabije herosa. Daw­niej wszy­scy wie­dzieli, że po śmierci Orfe­usza, naj­więk­szego z poetów i śpie­wa­ków, jego odcięta głowa nie prze­stała śpie­wać. Ludzie mogli się­gać po te wizje, bo były meta­fo­rami poma­ga­ją­cymi im w zro­zu­mie­niu świata. Kiedy umiera arty­sta, sztuka nie umiera razem z nim. Pieśń żyje dłu­żej niż śpie­wak. A szata Deja­niry ostrze­gała nas, że nawet naj­bar­dziej wyjąt­kowy dar może być nie­bez­pieczny. Innym takim darem był oczy­wi­ście koń tro­jań­ski, który wpoił nam wszyst­kim strach przed Gre­kami, nawet tymi, któ­rzy przy­no­szą dary. Zresztą nie­któ­rym meta­fo­rom z baśni Zachodu także udało się oca­leć.

Baśnie były żywe zarówno w Indiach mojego dzie­ciń­stwa, jak i w dzi­siej­szych, z tą róż­nicą, że można je teraz pozna­wać pra­wie bez czy­ta­nia, co zapewne ucie­szy nie­któ­rych, bo Maha­bha­rata, naj­dłuż­szy poemat w lite­ra­tu­rze świa­to­wej – liczy dwie­ście tysięcy wer­sów, czyli jest dzie­sięć razy dłuż­sza od Iliady i Ody­sei wzię­tych razem, pod­czas gdy Rama­jana ma około pięć­dzie­się­ciu tysięcy wer­sów, czyli „zale­d­wie” dwa i pół razy tyle co połą­czone dzieła Homera. W każ­dym razie dla młod­szych czy­tel­ni­ków powstała seria nie­zwy­kle popu­lar­nych komik­sów wydaw­nic­twa Amar Chi­tra Katha, „nie­śmier­telne opo­wie­ści w obraz­kach”, zawie­ra­jąca mistrzow­skie inter­pre­ta­cje fabuł z obu poema­tów, z kolei dla doro­słych nakrę­cono dzie­więć­dzie­siąt cztery odcinki tele­wi­zyj­nej wer­sji Maha­bha­raty, która była emi­to­wana w latach dzie­więć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku i biła rekordy oglą­dal­no­ści, spra­wia­jąc, że cały kraj sta­wał w miej­scu.

Trzeba jed­nak zazna­czyć, że wpływ tych opo­wie­ści nie zawsze jest pozy­tywny. Hin­du­skie par­tie nacjo­na­li­styczne, na przy­kład BJP2, sto­sują w swych sek­ciar­skich kam­pa­niach poli­tycz­nych reto­rykę prze­szło­ści, aby móc snuć mrzonki o powro­cie do Ram Radźja, „Kró­le­stwa Ramy”, domnie­ma­nego zło­tego wieku hin­du­izmu, w któ­rym nie dawali się we znaki wyznawcy innych reli­gii. Upo­li­tycz­nie­nie Rama­jany i hin­du­izmu w ogól­no­ści przez nie­prze­bie­ra­ją­cych w środ­kach przy­wód­ców sekt to groźny trend, czego wymowną ilu­stra­cją może być atak na The Hin­dus – zna­ko­mite dzieło naukowe jed­nej z naj­lep­szych znaw­czyń san­skrytu, Wendy Doni­ger – i poża­ło­wa­nia godna decy­zja indyj­skiej filii wydaw­nic­twa Pen­guin, żeby w reak­cji na kry­tykę fun­da­men­ta­li­stów wyco­fać tę książkę z księ­garń i oddać ją na prze­miał.

Nie­które baśniowe wątki także czę­sto wykra­czają poza poli­tykę. W nie­któ­rych póź­niej­szych wer­sjach Rama­jany wygnany bóg Rama i jego brat Laksz­mana pozo­sta­wiają żonę Ramy, Sitę, samą w ich leśnej sie­dzi­bie, po czym wypra­wiają się na polo­wa­nie na zło­tego jele­nia, nie wie­dząc, że jeleń to w rze­czy­wi­sto­ści zły demon rak­śasa w prze­bra­niu. Aby ochro­nić Sitę pod­czas ich nie­obec­no­ści, Laksz­mana nary­so­wał rekhę, zacza­ro­wany kon­tur; każdy oprócz Ramy, Laksz­many i Sity, kto spró­bo­wałby prze­kro­czyć tę linię, spło­nąłby w bucha­ją­cych od niej pło­mie­niach. Tym­cza­sem król demon Rawana prze­brał się za żebraka i pod­szedł pod drzwi Sity, bła­ga­jąc o datek, i Sita prze­kro­czyła linię, aby dać mu, o co pro­sił. Rawana pochwy­cił ją wtedy i porwał do kró­le­stwa Lanki, a potem Rama i Laksz­mana musieli sto­czyć z nim wojnę, aby odzy­skać Sitę. „Prze­kra­cza­nie rekhy Laksz­many” stało się meta­forą prze­kra­cza­nia gra­nic tego, co dozwo­lone albo słuszne, posu­wa­nia się za daleko, głu­piego pod­da­wa­nia się obra­zo­bur­stwu i ścią­ga­nia na sie­bie strasz­li­wych kon­se­kwen­cji.

Kilka lat temu w Delhi dwu­dzie­sto­trzy­let­nia stu­dentka padła ofiarą bru­tal­nego zbio­ro­wego gwałtu i zmarła póź­niej z powodu potwor­nych obra­żeń. Kilka dni po tym okrop­nym zda­rze­niu mini­ster stanu stwier­dził, że gdyby ta młoda kobieta nie „prze­kro­czyła rekhy Laksz­many” – innymi słowy, nie wsia­dła tam­tego wie­czoru do auto­busu z zaprzy­jaź­nio­nym męż­czy­zną, lecz roz­waż­nie została w domu – to nikt by na nią nie napadł. Póź­niej z powodu powszech­nego obu­rze­nia odwo­łał to, co powie­dział, ale wyko­rzy­sta­nie przez niego owej meta­fory ujaw­niło, że wielu – zbyt wielu! – męż­czyzn w Indiach wciąż uważa, że kobie­tom nie wolno prze­kra­czać pew­nych gra­nic. Należy dodać, że w naj­bar­dziej tra­dy­cyj­nych wer­sjach Rama­jany, w tym ory­gi­nal­nej wer­sji poety Wal­mi­kiego, nie ma histo­rii rekhy Laksz­many. I co z tego? Apo­kry­ficzna wer­sja baśni miewa nie­kiedy rów­nie potężny wydźwięk jak kano­niczna.

Pra­gnę jed­nak wró­cić do mojego dzie­cię­cego „ja”, do tam­tego chłopca ocza­ro­wa­nego opo­wie­ściami, któ­rych jedy­nym celem było cza­ro­wa­nie wła­śnie. Pra­gnę się ode­rwać od wiel­kich poema­tów reli­gij­nych i znów zaj­rzeć do wspa­nia­łych zaso­bów bła­zeń­skich, fry­wol­nych, tajem­ni­czych, eks­cy­tu­ją­cych, komicz­nych, dzi­wacz­nych, sur­re­al­nych i bar­dzo czę­sto sek­sow­nych nar­ra­cji ukry­tych w głę­bi­nach maga­zynu Wschodu, ponie­waż – nie tylko ponie­waż, ale ow­szem, ponie­waż – poka­zują, ile przy­jem­no­ści można czer­pać z lite­ra­tury, kiedy wynie­sie się Boga poza nawias. Jedną z naj­bar­dziej zna­czą­cych cech opo­wie­ści zebra­nych pod nazwą Księga tysiąca i jed­nej nocy, by podać choć jeden przy­kład, jest nie­mal cał­ko­wita nie­obec­ność reli­gii. Mnó­stwo seksu, sporo figli, bar­dzo dużo prze­bie­gło­ści, potwory, dżinny, gigan­tyczne pta­szy­ska ruki, a nie­kiedy rzeki krwi, ale żad­nego Boga. Dla­tego wła­śnie surowi, ceniący cen­zurę isla­mi­ści tak bar­dzo tej księgi nie zno­szą.

W maju 2010 roku w Egip­cie, zale­d­wie sie­dem mie­sięcy przed wybu­chem maso­wych pro­te­stów spo­łecz­nych prze­ciwko pre­zy­den­towi Hosniemu Muba­ra­kowi, grupa islam­skich praw­ni­ków dowie­działa się o nowym wyda­niu Alf lajla wa-lajla (ory­gi­nalny arab­ski tytuł Księgi tysiąca i jed­nej nocy) i wnio­sła powódz­two do sądu, doma­ga­jąc się wyco­fa­nia tej edy­cji i zaka­za­nia dal­szego wyda­wa­nia książki będą­cej ich zda­niem „wezwa­niem do występku i grze­chu”, bo zawiera kilka wzmia­nek o sek­sie. Na szczę­ście ich sta­ra­nia speł­zły na niczym i póź­niej uwagę Egip­cjan zajęły waż­niej­sze sprawy. Wła­ści­wie jed­nak cze­goś dowie­dli. W tej książce zaiste jest kilka wzmia­nek o sek­sie, a zresztą jej boha­te­ro­wie wydają się nim bar­dziej zaab­sor­bo­wani niż oka­zy­wa­niem poboż­no­ści, co – jak argu­men­to­wali praw­nicy – istot­nie mogło być wezwa­niem do występku dla dogma­ty­ków z wypa­czo­nym spoj­rze­niem na świat. Uwa­żam, że owo wezwa­nie jest czymś wspa­nia­łym i że warto go usłu­chać, ale fakty dowo­dzą, że budzi ono wzbu­rze­nie w ludziach, któ­rzy nie lubią muzyki, żar­tów i przy­jem­no­ści. To wręcz zachwy­ca­jące, że ten feno­me­nalny zbiór baśni zacho­wał do dziś moc dener­wo­wa­nia fana­ty­ków tego świata, mimo że minęło tysiąc dwie­ście lat, odkąd poja­wiły się na świe­cie.

W języku angiel­skim Księga tysiąca i jed­nej nocy jest zazwy­czaj nazy­wana „Arab­skimi nocami”, ale by­naj­mniej nie pocho­dzi ze świata arab­skiego. Jest praw­do­po­dob­nie hin­du­ska – hin­du­skie zbiory tra­dy­cyj­nie zawie­rają baśnie oparte na kom­po­zy­cji szka­tuł­ko­wej, przy­po­mi­na­jące rosyj­skie matrioszki, a także bajki o zwie­rzę­tach. Mniej wię­cej w VIII wieku opo­wie­ści te prze­są­czyły się do języka per­skiego i zgod­nie z oca­la­łymi skraw­kami infor­ma­cji ich zbiór otrzy­mał tytuł Hazar afsane – „Tysiąc opo­wie­ści”. Zacho­wał się doku­ment z X wieku, z Bag­dadu, który opi­suje Hazar afsane i wzmian­kuje o jego ramo­wej struk­tu­rze: że jest to rzecz o złym królu, który noc w noc zabija kolejną żonę, aż wresz­cie jed­nej z tych nie­szczę­śnic udaje się odda­lić widmo egze­ku­cji dzięki temu, że opo­wiada mu baśnie. I tu po raz pierw­szy pada imię Sze­he­re­zada. Nie­stety, nie zacho­wał się żaden egzem­plarz Hazar afsane, tego wiel­kiego „bra­ku­ją­cego ogniwa” lite­ra­tury świa­to­wej, sław­nego opa­słego tomisz­cza, dzięki któ­remu baśnie Indii wypra­wiły się w podróż na zachód, aż w któ­rymś momen­cie natra­fiły na język arab­ski i prze­obra­ziły się w Baśnie tysiąca i jed­nej nocy, księgę, którą wyda­wano w naj­roz­ma­it­szych wer­sjach, gdyż nie miała usta­lo­nej formy kano­nicz­nej. I podą­żała coraz dalej na zachód, naj­pierw do Fran­cji, gdzie uka­zała się w XVIII wieku w opra­co­wa­niu Anto­ine’a Gal­landa, który dodał kilka opo­wie­ści nie­za­miesz­czo­nych w edy­cji arab­skiej – mię­dzy innymi „Cudowną lampę Ala­dyna” oraz „Ali­babę i czter­dzie­stu roz­bój­ni­ków”. Potem fran­cu­ska muta­cja docze­kała się prze­miany w angiel­ską, angiel­ska zaś tra­fiła póź­niej do Hol­ly­wood, który prze­two­rzył ją na wła­sny język, czyli wci­snął do niej mnó­stwo lata­ją­cych dywa­nów i Robina Wil­liamsa w roli dżinna. (Nawia­sem warto odno­to­wać, że w „Arab­skich nocach” nie ma żad­nych lata­ją­cych dywa­nów, któ­rych z kolei jest wiele w całej wschod­niej tra­dy­cji, tylko aku­rat nie w tym dziele. Na przy­kład pewna legenda głosi, że król Salo­mon miał taki dywan, który potra­fił zmie­niać swoje roz­miary – sta­wał się nawet tak duży, że mógł prze­trans­por­to­wać armię: pierw­sza flota powietrzna na świe­cie. Ale w „Arab­skichnocach” wszyst­kie dywany są bierne i nie­ru­chome).

Ta wielka wędrówka nar­ra­cji inspi­ro­wała i wciąż inspi­ruje sporą część lite­ra­tury świa­to­wej, aż po realizm magiczny w wyko­na­niu połu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich baj­ko­pi­sa­rzy, dla­tego kiedy sam z kolei wyko­rzy­sta­łem nie­które z tych sztu­czek, mia­łem wra­że­nie, że za moją sprawą domyka się jakieś koło i że spro­wa­dzam tra­dy­cję opo­wia­da­nia z powro­tem do kraju, w któ­rym powstała. Boleję jed­nak nad zagi­nię­ciem Hazar afsane – może kie­dyś ktoś tę księgę odnaj­dzie i to będzie gratka nie lada, bo naj­lep­sza ze wszyst­kich opo­wie­ści doczeka się naresz­cie zakoń­cze­nia. A może też roz­wiąże się zagadka ukryta w samym sercu opo­wie­ści szka­tuł­ko­wej, czy raczej na samym jej końcu, i poznam wresz­cie odpo­wiedź na pyta­nie, które zadaję sobie od lat: czy po upły­wie tysiąca i jed­nej nocy Sze­he­re­zada i jej sio­stra Dun­ja­zada stają się w końcu mor­der­czy­niami i zabi­jają swych krwio­żer­czych mał­żon­ków?

Wyznam, że wła­śnie ten krwawy aspekt opo­wie­ści szka­tuł­ko­wej zafa­scy­no­wał mnie w „Arab­skich nocach” naj­bar­dziej. Doko­najmy zresztą drob­nego obli­cze­nia.

Ile tak naprawdę kobiet zabili – król Szah­ri­jar, sasa­nidzki władca „wyspy lub raczej pół­wy­spu Indii i Chin”, i jego brat, Szah­za­man, król bar­ba­rzyń­skiej Samar­kandy? Wszystko ponoć zaczęło się od tego, że Szah­za­man ujrzał swą żonę w ramio­nach pała­co­wego kucha­rza, który wyróż­niał się tym głów­nie, że był: a) czarny, b) rosły i c) cały uma­zany kuchen­nym tłusz­czem. Mimo to, a może wła­śnie dla­tego, kró­lowa Samar­kandy bawiła się aż za dobrze, dla­tego Szah­za­man porą­bał ją i jej kochanka na kawałki, które pozo­sta­wił na ich łożu roz­ko­szy, i ruszył do domu brata, gdzie krótko po tym wyśle­dził przy­pad­kiem swoją szwa­gierkę, mał­żonkę Szah­ri­jara, przy ogro­do­wej fon­tan­nie w towa­rzy­stwie dzie­się­ciu dwó­rek i tyluż bia­łych nie­wol­ni­ków. Obie te grupy były zajęte dostar­cza­niem sobie nawza­jem uciech cie­le­snych, kró­lowa nato­miast wezwała swego kochanka z dogod­nej kry­jówki na drze­wie. I ów ohydny jego­mość był, a ow­szem, a) czarny, b) rosły i c) śli­nił się! Ależ sobie doga­dzali: jedna dzie­siątka, druga dzie­siątka, kró­lowa i jej negr. Ach, ta pod­łość i per­fi­dia kobie­cego rodu i ten nie­do­cie­czony jego pociąg do rosłych, brzyd­kich czar­nych męż­czyzn, któ­rzy czymś ocie­kają! Szah­za­man opo­wie­dział bratu, co zoba­czył, a potem wszy­scy: dwórki, biali nie­wol­nicy i kró­lowa, zeszli z tego świata, bo oso­bi­ście ściął ich wezyr Szah­ri­jara. „Zaśli­niony” czarny kocha­nek zmar­łej poło­wicy Szah­ri­jara praw­do­po­dob­nie uciekł, bo jak ina­czej wytłu­ma­czyć jego nie­obec­ność na liście zmar­łych?

Kró­lo­wie Szah­ri­jar i Szah­za­man, jak nie­trudno było prze­wi­dzieć, wzięli odwet na nie­wier­nym rodzie kobie­cym. Przez trzy lata każdy codzien­nie żenił się z nie­tknię­tym dziew­czę­ciem, nocą pozba­wiał je kwiatu dzie­wic­twa i zaraz potem naka­zy­wał jego egze­ku­cję. Nie jest jasne, jaką metodą Szah­za­man zała­twiał w Samar­kan­dzie swoje krwawe inte­resy, o tym nato­miast, jak dzia­łał Szah­ri­jar, można już coś powie­dzieć. Wia­domo na przy­kład, że wezyr – ojciec Sze­he­re­zady, mądry pre­mier Szah­ri­jara – był zmu­szony prze­pro­wa­dzać te egze­ku­cje oso­bi­ście. Wszyst­kie te piękne, młode zde­ka­pi­to­wane ciała… wszyst­kie te głowy tur­la­jące się po ziemi i karki try­ska­jące krwią… Wezyr był wykształ­co­nym dżen­tel­me­nem, czło­wie­kiem nie tylko posia­da­ją­cym wła­dzę, ale też obda­rzo­nym zdol­no­ścią odróż­nia­nia dobra od zła, a nawet uczu­cio­wym – musiał taki być, bo prze­cież wycho­wał wcie­le­nie wszel­kich cnót, cudow­nie uta­len­to­waną, obda­rzoną tyloma umie­jęt­no­ściami, boha­ter­sko odważną, szla­chetną córkę Sze­he­re­zadę, nie­praw­daż? I także Dun­ja­zadę – nie zapo­mi­najmy o jej małej sio­strzyczce Dun­ja­za­dzie. Jesz­cze jedno grzeczne, bystre, przy­zwo­ite dziew­czę. Co mogło się stać z duszą ojca takich wspa­nia­łych panien zmu­sza­nego do uśmier­ca­nia setek mło­dych kobiet, do pod­rzy­na­nia dziew­częcych gar­deł i przy­glą­da­nia się, jak sika z nich krew? Jakaż sekretna furia mogła wykieł­ko­wać w jego sub­tel­nej piersi? Nie wiemy. Wiemy nato­miast, że pod­dani Szah­ri­jara bar­dzo go znie­lu­bili i zaczęli ucie­kać ze sto­licy ze swo­imi kobie­tami, przez co zale­d­wie po trzech latach w mie­ście nie można było uświad­czyć już ani jed­nej dzie­wicy.

Ani jed­nej z wyjąt­kiem Sze­he­re­zady i Dun­ja­zady.

Bilans trzech lat: tysiąc i dzie­więć­dzie­siąt pięć nocy oraz tysiąc dzie­więć­dzie­siąt pięć mar­twych żon na kon­cie Szah­ri­jara, tysiąc i dzie­więć­dzie­siąt pięć żon na kon­cie Szah­za­mana. Albo tysiąc dzie­więć­dzie­siąt sześć na kon­cie każ­dego z nich, jeśli aku­rat wypadł rok prze­stępny. Ale lepiej się pomy­lić i zani­żyć. Niech będzie po tysiąc dzie­więć­dzie­siąt pięć na głowę. I nie zapo­mi­najmy o pier­wot­nych dwu­dzie­stu trzech. Aż wresz­cie do opo­wie­ści weszła Sze­he­re­zada, jako nowa żona króla Szah­ri­jara: pole­ciła swej sio­strze Dun­ja­za­dzie usiąść u stóp mał­żeń­skiego łoża i cze­kać, aż akt jej (to zna­czy Sze­he­re­zady) deflo­ra­cji się dokona, i potem popro­sić o jakąś baśń na dobra­noc… W owym momen­cie Szah­ri­jar i Szah­za­man byli już odpo­wie­dzialni za dwa tysiące dwie­ście trzy­na­ście śmierci. Przy czym wśród zmar­łych było tylko jede­na­stu męż­czyzn.

Szah­ri­jar poślu­bił Sze­he­re­zadę i tak go ocza­ro­wały jej opo­wie­ści, że prze­stał zabi­jać kobiety. A Szah­za­man, któ­rego lite­ra­tura by­naj­mniej nie okieł­znała, kon­ty­nu­ował swe akty zemsty, co rano zarzy­na­jąc dzie­wicę, któ­rej poprzed­niej nocy pożą­dał, demon­stru­jąc w ten spo­sób płci nie­wie­ściej, że męż­czyźni mają wła­dzę nad kobie­tami, że męż­czyźni odróż­niają cudzo­łó­stwo od miło­ści i że – w wypadku kobiet – nie da się unik­nąć powią­za­nia sek­su­al­no­ści ze śmier­cią. W Samar­kan­dzie rzeź trwała co naj­mniej tysiąc i jedną noc, ponie­waż dopiero pod koniec całego cyklu opo­wie­ści Sze­he­re­zady – kiedy ta naj­wspa­nial­sza z baja­rek jęła bła­gać, aby ją oszczę­dzono, nie w uzna­niu jej geniu­szu, lecz przez wzgląd na trzech synów, któ­rych dała Szah­ri­jarowi w owym cza­sie, i kiedy Szah­ri­jar wyznał jej miłość, tej ostat­niej z tysiąca i dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu swych żon, i wyzbył się wszel­kich mor­der­czych inten­cji – przed­się­wzię­cie Szah­za­mana także dobie­gło końca; król Samar­kandy, naresz­cie oczysz­czony z żądzy krwi, popro­sił o rękę słod­kiej Dun­ja­zady i ją otrzy­mał.

Według moich obli­czeń w owym punk­cie cza­so­wym łączna liczba tru­pów wyno­siła co naj­mniej trzy tysiące dwie­ście czter­na­ście. Zale­d­wie jede­na­ście było płci męskiej.

Przyj­rzyjmy się Sze­he­re­za­dzie, któ­rej imię zna­czy „uro­dzona w mie­ście” i która zaiste pre­zen­to­wała się jak na dziew­czynę z wiel­kiego mia­sta przy­stało: była uzdol­nioną dow­cip­ni­sią, to sen­ty­men­talną, to cyniczną; nawet dziś chcia­łoby się poznać tak nowo­cze­sną nar­ra­torkę. Sze­he­re­zada, która schwy­tała suł­tana w pęta swej nie­koń­czą­cej się opo­wie­ści. Sze­he­re­zada, która snuła opo­wie­ści, aby ujść z życiem, prze­ciw­sta­wia­jąc śmierci fik­cję. Sta­tua Wol­no­ści zbu­do­wana nie z metalu, lecz ze słów. Sze­he­re­zada, która uparła się, wbrew ojcu, że zaj­mie miej­sce w pro­ce­sji do pie­kiel­nej alkowy suł­tana. Sze­he­re­zada, która wyzna­czyła sobie boha­ter­skie zada­nie wytre­so­wa­nia suł­tana, by ura­to­wać swe sio­stry. Która wie­rzyła, która po pro­stu musiała wie­rzyć w czło­wieka w ciele mor­der­czego potwora i w to, że zdoła przy­wró­cić mu czło­wie­czeń­stwo, opo­wia­da­jąc baśnie.

Cóż za kobieta! Nie­trudno zro­zu­mieć, dla­czego król Szah­ri­jar się w niej zako­chał. Bo z pew­no­ścią się w niej zako­chał, ba! – stał się ojcem jej dzieci i zro­zu­miał, w miarę jak upły­wały kolejne noce, że jego groźby egze­ku­cji brzmią pusto, że nie może już pro­sić swo­jego wezyra, ojca Sze­he­re­zady, aby ją ściął. Jego bar­ba­rzyń­stwo stę­pił geniusz kobiety, która przez tysiąc i jedną noc ryzy­ko­wała życie, by oca­lić życie innych, która zaufała swej wyobraźni, że oprze się jego bru­tal­no­ści i pokona ją nie siłą, lecz – o dziwo – cywi­li­zu­jąc Szah­ri­jara.

Co za szczę­ściarz z tego suł­tana! Tylko (i to jest naj­więk­sza, nie­roz­wią­zana zagadka „Arab­skich nocy”) dla­czego, u licha, ona się w nim zako­chała? I dla­czego Dun­ja­zada, jej młod­sza sio­stra, która sie­działa u stóp mał­żeń­skiego łoża przez tysiąc i jedną noc, przy­glą­da­jąc się, jak krwio­żer­czy król pie­przy jej sio­strę, a potem słu­chała jej opo­wie­ści – Dun­ja­zada, wieczna słu­chaczka i także pod­glą­daczka – dla­czego zgo­dziła się wyjść za Szah­za­mana, czło­wieka, który miał jesz­cze wię­cej krwi na rękach niż jego ocza­ro­wany baśniami brat?

Jak tu zro­zu­mieć te kobiety? W całej tej histo­rii coś jed­nak zostało prze­mil­czane i owo coś domaga się krzy­kiem, aby je wyja­wić. Wiemy przy­naj­mniej tyle: kiedy wszyst­kie baśnie zostały już opo­wie­dziane, Szah­za­man i Dun­ja­zada wzięli ślub, ale Sze­he­re­zada posta­wiła jeden waru­nek – że Szah­za­man zostawi swoje kró­le­stwo i zamieszka u brata, dzięki czemu ona i sio­stra nie zaznają roz­łąki. Szah­za­man chęt­nie to uczy­nił, a Szah­ri­jar w zastęp­stwie brata mia­no­wał władcą Samar­kandy tego samego wezyra, który teraz był także jego teściem. Kiedy wezyr przy­był do Samar­kandy, został powi­tany z wielką rado­ścią przez miesz­kań­ców i wszy­scy miej­scowi wiel­może modlili się, żeby wła­dał nimi przez długi czas. I tak też się stało.

Drążę tę sta­ro­żytną histo­rię i zapy­tuję: czyżby córka i ojciec coś uknuli? Czy jest moż­liwe, że Sze­he­re­zada i wezyr upich­cili jakiś tajny plan? Bo prze­cież dzięki stra­te­gii Sze­he­re­zady Szah­za­man ustą­pił z tronu Samar­kandy. I także dzięki stra­te­gii Sze­he­re­zady jej ojciec prze­stał być urzęd­ni­kiem dwor­skim i katem wbrew swej woli, a został naj­praw­dziw­szym władcą, a co wię­cej – mędr­cem, czło­wie­kiem poko­jo­wym, który zastą­pił na tro­nie krwio­żer­czego ogra. A potem bez słowa wyja­śnie­nia nade­szła Śmierć, kosząc jed­no­cze­śnie Szah­ri­jara i Szah­za­mana. Przy­szła po nich Śmierć, „co odbiera roz­ko­sze i dzie­siąt­kuje narody, pusto­szy domo­stwa i zagar­nia cmen­ta­rze”. Póź­niej ich pałace popa­dły w ruinę i zostali zastą­pieni przez jakie­goś mądrego władcę, nie­na­zwa­nego z imie­nia.

Tylko jak i dla­czego przy­była ta, która „odbiera roz­ko­sze”? Jak to się stało, że obaj bra­cia zmarli jed­no­cze­śnie, co wyraź­nie daje do zro­zu­mie­nia tekst, i dla­czego ich pałace popa­dły potem w ruinę? I kim był ich nie­na­zwany mądry następca?

Tego jed­nak się nie dowia­du­jemy. Ale z kolei możemy się jesz­cze raz zasta­no­wić nad posta­cią wezyra, przez lata buzu­ją­cego zło­ścią, gdy go zmu­szano do prze­le­wa­nia krwi nie­win­nych. Wyobra­zić sobie ten jego długi strach, strach, który liczył sobie tysiąc i jedną noc, gdy jego córki, ciało z jego ciała, krew z jego krwi, zni­kały za drzwiami sypialni Szah­ri­jara i ich los zawi­sał na wło­sku jakiejś bajeczki.

Ile skłonny jest cze­kać czło­wiek, żeby się zemścić? Zdoła zacze­kać dłu­żej niż tysiąc i jedną noc?

Moja teo­ria jest taka, że tym mądrym kró­lem, który wró­cił do swego kraju, aby zawład­nąć domeną Szah­ri­jara, był wezyr, już jako władca Samar­kandy. I że bra­cia zmarli jed­no­cze­śnie albo z rąk swych żon, albo wezyra. Ale to tylko teo­ria. Może odpo­wiedź kryje się w tam­tej wiel­kiej zagi­nio­nej księ­dze. A może nie. Możemy jedy­nie sobie… bajać.

Tak czy owak, osta­teczna liczba tru­pów wynio­sła trzy tysiące dwie­ście szes­na­ście. Z któ­rych trzy­na­ście było płci męskiej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wiersz The Land of Lost Con­tent Alfreda Edwarda Housmana pocho­dzi ze zbioru A Shrop­shire Lad, 1896, przeł. K.K. Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­czy, chyba że zazna­czono ina­czej. [wróć]

Bha­ra­tiya Janata Party – Indyj­ska Par­tia Ludowa. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: Lan­gu­ages of Truth

Copy­ri­ght © 2021, Sal­man Rush­die

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Prze­kład

Czę­ści pierw­sza, druga i czwarta – Kata­rzyna Kar­łow­ska

Część trze­cia – Jerzy Kozłow­ski

Redak­cja: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Języki prawdy, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-791-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer