Miasto Zwycięstwa - Salman Rushdie - ebook + książka

Miasto Zwycięstwa ebook

Salman Rushdie

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Oto Miasto Zwycięstwa – dzieło nieograniczonej wyobraźni Salmana Rushdiego!

Pełna rozmachu, poetycka, skrząca się dowcipem opowieść o kobiecie, która tchnieniem powołuje do życia baśniowe imperium i szepcząc do uszu jego mieszkańców, nadaje bieg historii.

Tkając tę opowieść z wątków hinduskiej mitologii, dziejów królestw, państw i państewek, postaci bogiń i bogów, bohaterów z krwi i kości, Rushdie sięga po tak bliskie mu tematy poczucia przynależności, natury ludzkiej, relacji między państwem a religią i jej instytucjami, wielokulturowości, równości, a zwłaszcza pozycji i roli kobiety w patriarchalnym społeczeństwie.

Miasto Zwycięstwa to wspaniale opowiedziana saga o miłości, przygodzie i micie, która sama w sobie jest świadectwem potęgi opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 422

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

NARODZINY

1

W ostat­nim dniu życia, mając dwie­ście czter­dzie­ści sie­dem lat, ośle­piona poetka, cudo­twór­czyni i pro­ro­kini Pampa Kam­pana ukoń­czyła swój wielki epos o Bisna­dze i zako­pała go w zale­pio­nym woskiem gli­nia­nym naczy­niu w ruinach kom­pleksu kró­lew­skiego metro­po­lii, w samym jego sercu, jako wia­do­mość dla przy­szło­ści. Czte­ry­sta pięć­dzie­siąt lat póź­niej zna­leź­li­śmy to naczy­nie i po raz pierw­szy prze­czy­ta­li­śmy nie­śmier­telne arcy­dzieło zaty­tu­ło­wane Dźa­ja­pa­ra­dźaja, co zna­czy „Zwy­cię­stwo i porażka”, uło­żone w san­skry­cie, nie krót­sze niż Rama­jana, bo liczące dwa­dzie­ścia cztery tysiące strof, i wtedy pozna­li­śmy tajem­nice impe­rium, które autorka ukry­wała przed histo­rią ponad sto sześć­dzie­siąt tysięcy dni. Zna­li­śmy tylko szczątki pozo­stałe po owym mocar­stwie, a nasza wie­dza o jego dzie­jach także roz­pa­dła się w gruzy za sprawą mija­ją­cego czasu, nie­do­sko­na­ło­ści pamięci i kłamstw tych, któ­rzy przy­szli póź­niej. Czy­ta­jąc księgę Pampy Kam­pany, odzy­ski­wa­li­śmy prze­szłość, Bisnaga odro­dziła się w daw­nej postaci, ze swymi wojow­nicz­kami, górami złota, wiel­ko­dusz­no­ścią i okre­sami mało­dusz­no­ści, wszyst­kimi sła­bymi i moc­nymi stro­nami. Usły­sze­li­śmy po raz pierw­szy pełną opo­wieść o kró­le­stwie, któ­rego począ­tek i kres wyzna­czyły pło­nący ogień i ścięta głowa. Oto ta histo­ria, opo­wie­dziana prost­szym języ­kiem przez obec­nego autora, który nie jest ani uczo­nym, ani poetą, jedy­nie gawę­dzia­rzem i który przed­sta­wia swoją wer­sję gwoli zwy­kłej roz­rywki bądź uświa­do­mie­nia dzi­siej­szych czy­tel­ni­ków, sta­rych i mło­dych, bar­dziej lub mniej wykształ­co­nych, tych poszu­ku­ją­cych mądro­ści i tych, któ­rych bawi głu­pota, miesz­kań­ców pół­nocy i miesz­kań­ców połu­dnia, wyznaw­ców róż­nych bogów i nie­wie­rzą­cych, tych o sze­ro­kich i tych o wąskich hory­zon­tach, męż­czyzn i kobiet oraz przed­sta­wi­cieli płci mię­dzy i poza tymi dwiema, potom­ków szla­chet­nych rodów i pro­stych przed­sta­wi­cieli ludu, ludzi dobrych i nik­czem­ni­ków, szar­la­ta­nów i cudzo­ziem­ców, skrom­nych mędr­ców i ego­cen­trycz­nych głup­ców.

Histo­ria Bisnagi roz­po­częła się w czter­na­stym wieku ery nowo­żyt­nej, na połu­dniu kraju obec­nie zwa­nego Indiami, Bha­ra­tem lub Hin­du­sta­nem. Stary król, od któ­rego toczą­cej się głowy wszystko się zaczęło, nie był władcą wybit­nym, raczej tego rodzaju mier­notą, która się tra­fia pomię­dzy upad­kiem jed­nego a naro­dzi­nami dru­giego mocar­stwa. Na imię mu było Kam­pila, Kam­pila Raja, gdzie raja to regio­nalna wer­sja słowa radźa – władca – rzą­dził zaś kró­le­stew­kiem Kam­pili. Ów dru­go­rzędny raja spę­dził na swym trze­cio­rzęd­nym tro­nie dość czasu, by wybu­do­wać czwar­to­rzędną twier­dzę nad rzeką Pampa, umie­ścić w niej pią­to­rzędną świą­ty­nię i wykuć kilka pate­tycz­nych inskryp­cji na zbo­czu ska­li­stego wzgó­rza, potem jed­nak z pół­nocy nade­szła armia, żeby się z nim roz­pra­wić. Bitwa, która się roze­grała, była dla najeźdź­ców łatwym zwy­cię­stwem, star­ciem tak mało waż­nym, że nikomu nie chciało się nawet nada­wać mu nazwy. I gdy siły z pół­nocy roz­gro­miły woj­ska Kam­pili Raji i więk­szość jego żoł­nie­rzy pole­gła, schwy­tano tego władcę od sied­miu bole­ści i skró­cono go o pozba­wioną korony głowę. Następ­nie wypchano ją słomą i wysłano na pół­noc, by spra­wić przy­jem­ność suł­ta­nowi Delhi. Tej bitwy bez nazwy, a także ścię­tej głowy nie wyróż­niało nic szcze­gól­nego. W tam­tych cza­sach bitwy były czymś powszech­nym i wielu z nich nikomu nie chciało się wymy­ślać nazwy; a ścięte głowy podró­żo­wały bez­u­stan­nie po naszym wiel­kim kraju ku ucie­sze tego czy innego władcy. Suł­tan w swo­jej sto­licy na pół­nocy zgro­ma­dził cał­kiem impo­nu­jącą ich kolek­cję.

O dziwo, po tam­tej mało zna­czą­cej bitwie nastą­piło wyda­rze­nie z rodzaju tych, które zmie­niają bieg histo­rii. Legenda głosi, że kobiety z maleń­kiego poko­na­nego kró­le­stwa, w więk­szo­ści nie­dawno owdo­wiałe na sku­tek bitwy bez nazwy, opu­ściły czwar­to­rzędną twier­dzę, zło­żyw­szy ostat­nie ofiary w pią­to­rzęd­nej świą­tyni, prze­pra­wiły się małymi łód­kami przez rzekę, nie­ustra­sze­nie sta­wia­jąc czoło wod­nym wirom, ruszyły dalej na zachód wzdłuż połu­dnio­wego brzegu, po czym roz­pa­liły wielki stos i popeł­niły w pło­mie­niach zbio­rowe samo­bój­stwo. Bez słowa skargi, z wielką powagą żegnały się ze swymi towa­rzysz­kami i pew­nym kro­kiem wcho­dziły w ogień. Nie sły­chać też było żad­nych krzy­ków, gdy ogień zaj­mo­wał ich ciała i swąd śmierci wypeł­niał powie­trze. Pło­nęły w mil­cze­niu; niósł się tylko trzask ognia. Pampa Kam­pana widziała to wszystko na wła­sne oczy. Zupeł­nie jakby wszech­świat prze­sy­łał jej wia­do­mość – otwórz uszy, wcią­gaj powie­trze, pamię­taj. Miała dzie­więć lat i przy­glą­dała się temu ze łzami w oczach, ści­ska­jąc jak naj­moc­niej dłoń sucho­okiej matki, gdy wszyst­kie znane jej kobiety wcho­dziły w ogień i sia­dały, sta­wały i kła­dły się pośrodku tego stosu, bucha­jąc pło­mie­niami z ust i uszu: sta­ruszka, która widziała już wszystko, i młoda kobieta zaczy­na­jąca dopiero życie; dziew­czyna, która nie­na­wi­dziła ojca pole­głego pod­czas bitwy, i żona wsty­dząca się za męża, bo ten nie oddał życia w boju; kobieta o pięk­nym gło­sie i kobieta o prze­raź­li­wym śmie­chu; kobieta chuda jak patyk i kobieta gruba jak melon. Szły w ogień jedna po dru­giej, a swąd ich śmierci dła­wił Pampę, aż w końcu jej matka, Radha Kam­pana, deli­kat­nie wyswo­bo­dziła dłoń i ku prze­ra­że­niu córki bar­dzo powoli, lecz z cał­ko­wi­tym prze­ko­na­niem ode­szła od niej, by wstą­pić z innymi kobie­tami na stos śmierci, bez choćby słowa poże­gna­nia.

Do końca życia Pampa Kam­pana o imie­niu takim samym jak rzeka, nad którą to wszystko się roze­grało, zacho­wała w noz­drzach odór palą­cego się ciała matki. Stos uło­żono z won­nego drzewa san­da­ło­wego z dodat­kiem mnó­stwa goź­dzi­ków, czosnku, nasion kminu i lasek cyna­monu, jak gdyby pło­nące kobiety były dobrze przy­pra­wio­nym daniem przy­rzą­dza­nym na stół zwy­cię­skich dowód­ców suł­tana, by zado­wo­lić ich pod­nie­bie­nia, jed­nak te wszyst­kie aro­maty – kur­kumy, kar­da­monu, zie­lo­nego i czar­nego – nie zdo­łały zagłu­szyć jedy­nej w swym rodzaju kani­bal­skiej woni palą­cych się żyw­cem kobiet, spra­wiały wręcz, że była ona trud­niej­sza do znie­sie­nia. Pampa Kam­pana ni­gdy już nie tknęła mięsa i nie była w sta­nie wysie­dzieć w żad­nej kuchni, gdzie je przy­rzą­dzano. Dania te wyzwa­lały w niej wspo­mnie­nie o matce i gdy inni posi­lali się mar­twymi zwie­rzę­tami, Pampa Kam­pana musiała odwra­cać wzrok.

Ojciec Pampy zmarł młodo, na długo przed bez­i­mienną bitwą, toteż jej matka nie była jedną z nie­dawno owdo­wia­łych kobiet. Ardźuna Kam­pana zmarł tak dawno, że Pampa nie pamię­tała jego twa­rzy. Wie­działa o nim jedy­nie to, co usły­szała od Radhy Kam­pany: był dobrym czło­wie­kiem, powszech­nie lubia­nym garn­ca­rzem z Kam­pili i zachę­cał żonę, by też uczyła się garn­car­stwa, więc gdy zmarł, wdowa prze­jęła warsz­tat i oka­zała się w tym fachu wcale nie gor­sza niż on. Radha z kolei kie­ro­wała przy kole rącz­kami małej Pampy i dziecko bie­gle już toczyło garnki i misy, przy­swo­iło sobie rów­nież ważną lek­cję, mia­no­wi­cie że nie ma zawo­dów wyłącz­nie męskich. Pampa Kam­pana myślała, że tak będzie wyglą­dało całe jej życie, razem z matką, jedna obok dru­giej, będą wytwa­rzać piękne przed­mioty przy kole garn­car­skim. Ten sen jed­nak się roz­wiał. Matka puściła jej dłoń i zosta­wiła ją na pastwę losu.

Przez dłuż­szą chwilę Pampa pró­bo­wała sobie wmó­wić, że matka po pro­stu idzie w ślady innych kobiet, któ­rych przy­jaźń miała dla niej zawsze ogromne zna­cze­nie. Dziew­czynka prze­ko­ny­wała sie­bie, że falu­jąca ściana ognia to zasłona, za którą panie zebrały się na plotki, i wkrótce wszyst­kie wyma­sze­rują z pło­mieni bez szwanku, może tylko tro­chę osma­lone, zala­tu­jące kuchen­nymi woniami, te jed­nak szybko wywie­trzeją. I potem Pampa z matką wrócą do domu.

Dopiero gdy na jej oczach ostat­nie kawałki spa­lo­nego mięsa odpa­dły od kości Radhy Kam­pany, uka­zu­jąc gołą czaszkę, zro­zu­miała, że dzie­ciń­stwo dobie­gło końca i od tej pory musi postę­po­wać jak osoba doro­sła, i że nie wolno jej ni­gdy popeł­nić ostat­niego błędu matki. Będzie się śmiała śmierci w twarz, a wła­sną twarz zwróci ku życiu. Nie złoży ciała w ofie­rze po to tylko, by podą­żyć w zaświaty za pole­głymi męż­czy­znami. Nie zgo­dzi się umrzeć młodo, będzie za to żyć i na prze­kór śmierci osią­gnie nie­praw­do­po­dob­nie pode­szły wiek. W tejże chwili otrzy­mała nie­biań­skie bło­go­sła­wień­stwo, które miało zmie­nić wszystko, bo w tym wła­śnie momen­cie z jej dzie­wię­cio­let­nich ust zaczął się doby­wać głos bogini Pampy, stary jak Czas.

Był to głos potężny niczym grzmot wyso­kiego wodo­spadu w doli­nie wypeł­nio­nej echem sub­tel­nych dźwię­ków. Miał w sobie muzykę, któ­rej ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała, melo­dię, którą póź­niej nazwała łaska­wo­ścią. Prze­ra­ziło ją to, rzecz jasna, lecz także poczuła się pew­niej. Nie została opę­tana przez demona. W tym gło­sie pobrzmie­wały dobroć i maje­stat. Radha Kam­pana powie­działa jej kie­dyś, że nie­opo­dal, nad gniew­nymi wodami rwą­cej rzeki, roz­kwi­tła miłość mię­dzy dwoma spo­śród naj­wyż­szych bóstw pan­te­onu. Może więc była to kró­lowa wszyst­kich bogów we wła­snej oso­bie, powra­ca­jąca w chwili nazna­czo­nej śmier­cią do miej­sca, gdzie naro­dziła się jej miłość. Tak jak rzeka, Pampa Kam­pana dostała imię na cześć owej bogini – jedno z miej­sco­wych imion bogini Par­wati brzmiało bowiem Pampa, a jej kocha­nek Śiwa, potężny Pan Tańca, uka­zał jej się w miej­sco­wej, trój­o­kiej inkar­na­cji – toteż wszystko zaczęło nabie­rać sensu. Tak więc Pampa, istota ludzka, zaczęła z łagodną rezerwą słu­chać, jak z jej ust płyną słowa Pampy, bogini. Nie miała nad nimi wła­dzy, tak jak widz w teatrze nie ma wpływu na mono­log aktora, i tak oto roz­po­częła się jej kariera pro­ro­kini i cudo­twór­czyni.

Fizycz­nie nie czuła się ina­czej. Nie poja­wiły się żadne nie­przy­jemne skutki uboczne. Nie miała drga­wek, nie było jej słabo, nie dozna­wała ude­rzeń gorąca ani nie wystę­po­wały na nią zimne poty. Nie toczyła piany z ust ani nie rzu­cała się w ataku epi­lep­sji, co w takim przy­padku mogło się jej przy­tra­fić i przy­tra­fiało się innym ludziom, jak sły­szała. Oble­kał ją jedy­nie niczym miękka pele­ryna wielki spo­kój, dając jej pew­ność, że świat wciąż jest dobrym miej­scem i wszystko jakoś się ułoży.

– Z krwi i ognia – powie­działa bogini – zro­dzą się życie i moc. W tym wła­śnie miej­scu powsta­nie wielki gród, cud świata, a impe­rium jego prze­trwa ponad dwa stu­le­cia. Ty zaś – bogini zwró­ciła się bez­po­śred­nio do Pampy Kam­pany, ofia­ru­jąc dziew­czynce nie­zwy­kłe wra­że­nie pole­ga­jące na tym, że prze­ma­wiała do niej oso­bi­ście przez jej wła­sne usta istota nad­przy­ro­dzona – będziesz wal­czyć o to, by już ni­gdy żadna kobieta w ten spo­sób nie spło­nęła i by męż­czyźni zaczęli trak­to­wać kobiety ina­czej, i poży­jesz na tym świe­cie na tyle długo, że będziesz świad­kiem zarówno swego zwy­cię­stwa, jak i porażki, doświad­czysz tego wszyst­kiego i opo­wiesz o tym, cho­ciaż gdy twoja opo­wieść dobie­gnie końca, natych­miast umrzesz i nikt nie będzie o tobie pamię­tał przez czte­ry­sta pięć­dzie­siąt lat.

W ten spo­sób Pampa Kam­pana prze­ko­nała się, że boski dar jest zawsze obo­siecz­nym mie­czem.

Ruszyła w drogę, nie wie­dząc, dokąd zmie­rza. Gdyby żyła w naszych cza­sach, mogłaby powie­dzieć, że kra­jo­braz wyglą­dał jak powierzch­nia Księ­życa: dzio­bate rów­niny, piasz­czy­ste doliny, sterty skał, pustka, poczu­cie melan­cho­lij­nej próżni tam, gdzie powinno roz­kwi­tać życie. Nie miała jed­nak wyobra­że­nia o Księ­życu jako kon­kret­nym miej­scu. Dla niej był po pro­stu błysz­czą­cym bogiem na nie­bie. Szła i szła przed sie­bie, aż zaczęła dostrze­gać cuda. Widziała kobrę, która swym kap­tu­rem osła­niała przed sło­necz­nym żarem brze­mienną żabę. Widziała kró­lika, który odwró­cił się i sta­nął przed gonią­cym go psem, po czym ugryzł go w nos i zmu­sił do ucieczki. Pod wpły­wem tych cudów pomy­ślała, że zbliża się coś nie­zwy­kłego. Nie­długo po tych wizjach, które mogły być zna­kami zesła­nymi przez bogów, dotarła do małego matha w Man­da­nie.

Math można też okre­ślić sło­wem pitham, ażeby jed­nak unik­nąć nie­po­ro­zu­mień, powiedzmy po pro­stu: była to sie­dziba mni­cha. Póź­niej, gdy impe­rium się roz­ra­stało, man­dań­ski math stał się impo­nu­ją­cym kom­plek­sem się­ga­ją­cym aż do rwą­cej rzeki, roz­le­głym cen­trum zatrud­nia­ją­cym tysiące duchow­nych, sług, kup­ców, rze­mieśl­ni­ków, stró­żów, kor­na­ków, tre­se­rów małp, sta­jen­nych i robot­ni­ków upra­wia­ją­cych wiel­kie pola ryżowe nale­żące do matha; miej­sce to uwa­żano za święte i przy­by­wali tam władcy szu­ka­jący porady, lecz w tych zamierz­chłych cza­sach, zanim roz­po­czął się począ­tek, była to tylko skromna grota ascety z ogród­kiem warzyw­nym, a zaj­mu­jący ją myśli­ciel, wów­czas wciąż jesz­cze młody, dwu­dzie­sto­pię­cio­letni uczony o dłu­gich kędzio­rach spły­wa­ją­cych po ple­cach aż do pasa, nosił imię Widja­sa­gar, które zna­czyło, że w jego dużej gło­wie mie­ści się ocean wie­dzy, widja-sagara. Gdy spo­strzegł, że zbliża się dziew­czyna z gło­dem na języku i sza­leń­stwem w oczach, z miej­sca zro­zu­miał, że była świad­kiem potwor­no­ści, napoił ją więc wodą i nakar­mił, choć zapasy jadła miał skromne.

Póź­niej, przy­naj­mniej w wer­sji wyda­rzeń Widja­sa­gara, żyli razem cał­kiem zgod­nie, sypia­jąc na ziemi po prze­ciw­nych stro­nach groty, czę­ściowo dla­tego, że mnich zło­żył uro­czy­stą przy­sięgę cie­le­snej wstrze­mięź­li­wo­ści, zatem nawet wtedy, gdy uroda Pampy Kam­pany roz­kwi­tła w pełni, ni­gdy nie tknął dziew­czyny, cho­ciaż grota nie była zbyt duża i leżeli sami w ciem­no­ści. Do końca to wła­śnie powta­rzał wszyst­kim, któ­rzy pytali – a byli tacy, co pytali, świat jest bowiem miej­scem cynicz­nym i podejrz­li­wym, a że jest zalud­niony przez kłam­ców, wydaje mu się, że wszystko jest kłam­stwem. Ale tym wła­śnie była opo­wieść Widja­sa­gara – kłam­stwem.

Pampa Kam­pana, gdy ją o to pytano, nie odpo­wia­dała. Od wcze­snych lat nauczyła się odci­nać w myślach od wielu nie­go­dzi­wo­ści, któ­rymi doświad­czało ją życie. Nie rozu­miała jesz­cze mocy bogini ani jej nie okieł­znała, nie była więc w sta­nie się bro­nić, gdy rze­komo wstrze­mięź­liwy uczony prze­kra­czał nie­wi­dzialną linię mię­dzy nimi i robił to, co robił. Nie robił tego czę­sto, ponie­waż zgłę­bia­nie wie­dzy za bar­dzo go wyczer­py­wało, żeby mógł wiele zdzia­łać w spra­wach ciała, robił to jed­nak wystar­cza­jąco czę­sto i za każ­dym razem Pampa aktem woli wyma­zy­wała jego czyn z pamięci. Wyma­zała też swoją matkę, któ­rej ofiara z samej sie­bie zło­żyła jej córkę na ołta­rzu chuci ascety, i przez długi czas pró­bo­wała sobie wmó­wić, że to, co się dzieje w gro­cie, jest złu­dze­niem, i że ni­gdy nie miała matki.

W ten spo­sób była w sta­nie w mil­cze­niu zno­sić swój los; zaczęła w niej wszakże nara­stać jakaś gniewna siła, moc, z któ­rej miała się zro­dzić przy­szłość. W swoim cza­sie. Wszystko w swoim cza­sie.

W ciągu następ­nych dzie­wię­ciu lat nie wypo­wie­działa ani jed­nego słowa, co zna­czyło, że Widja­sa­gar, który wie­dział wiele, nie znał nawet jej imie­nia. Posta­no­wił, że będzie ją wołał Gan­ga­dewi, a ona przy­jęła to imię bez skargi i poma­gała mu zbie­rać jagody i korzonki, zamia­tać ich skromne miesz­ka­nie i wcią­gać wodę ze studni. Jej mil­cze­nie paso­wało mu ide­al­nie, bo w więk­szość dni był pogrą­żony w medy­ta­cjach, zasta­na­wiał się nad zna­cze­niem świę­tych tek­stów, któ­rych uczył się na pamięć, i szu­kał odpo­wie­dzi na dwa wiel­kie pyta­nia: czy ist­nieje mądrość czy tylko głu­pota oraz czy jest coś takiego jak widja, praw­dziwa wie­dza, czy tylko liczne rodzaje nie­wie­dzy, a praw­dziwą wie­dzę, od któ­rej pocho­dzi jego imię, posie­dli jedy­nie bogo­wie. Dodat­kowo jesz­cze roz­my­ślał o pokoju i zada­wał sobie pyta­nie, jak w tak bru­tal­nych cza­sach dopro­wa­dzić do triumfu nie­sto­so­wa­nia prze­mocy.

Tacy wła­śnie są męż­czyźni, myślała Pampa Kam­pana. Męż­czy­zna snuje filo­zo­ficzne roz­wa­ża­nia o pokoju, w tym jed­nak, jak trak­tuje bez­bronną dziew­czynę śpiącą u niego w gro­cie, jego czyny stoją w jaw­nej sprzecz­no­ści z wyzna­waną filo­zo­fią.

Cho­ciaż dziew­czyna, zamie­nia­jąc się w młodą kobietę, cały czas zacho­wy­wała mil­cze­nie, dużo pisała sil­nym i zama­szy­stym cha­rak­te­rem pisma, co zdu­mie­wało mędrca, który przy­pusz­czał, że jest anal­fa­betką. Gdy już zaczęła mówić, przy­znała, że ona też nie zda­wała sobie sprawy z tego, że umie pisać, i cud ten łączyła w myślach z łaskawą inter­wen­cją bogini. Pisała nie­mal codzien­nie i pozwa­lała Widja­sa­ga­rowi czy­tać swoje zapi­ski, toteż pod­czas tych dzie­wię­ciu lat zadzi­wiony mędrzec był pierw­szym świad­kiem roz­kwitu jej poetyc­kiego geniu­szu. Uło­żyła wtedy coś, co stało się wstę­pem do Zwy­cię­stwa i porażki. Tema­tem głów­nej czę­ści poematu miała być histo­ria Bisnagi od powsta­nia impe­rium do jego znisz­cze­nia, to wszystko jed­nak jesz­cze się nie zda­rzyło. Wstęp sku­piał się na pra­dzie­jach, opo­wia­dał o pań­stwie Kisz­kin­dha, kró­le­stwie małp, które kwi­tło w tym regio­nie dawno temu, w cza­sach baśnio­wych, i zawie­rał barwny opis życia i czy­nów Pana Hanu­mana, króla małp, który potra­fił uro­snąć wielki jak góra i prze­sko­czyć morze. Zarówno uczeni, jak i zwy­kli czy­tel­nicy zga­dzają się co do tego, że jakość poezji Pampy Kam­pany dorów­nuje sty­lowi samej Rama­jany, a może nawet go przy­ćmiewa.

Gdy dzie­więć lat dobie­gło końca, przy­było w odwie­dziny dwóch braci San­ga­mów: jeden wysoki, siwo­włosy i przy­stojny, który zasty­gał w bez­ru­chu i patrzył głę­boko w oczy, jak gdyby widział twoje myśli, oraz jego dużo młod­szy brat, niski i pulchny, który brzę­czał wokół niego i wszyst­kich innych jak tru­teń. Byli paste­rzami z gór­skiego mia­steczka Guti i wybrali się na wojnę, wojna była bowiem pod­ów­czas jedną z naj­dy­na­micz­niej roz­wi­ja­ją­cych się branż; dołą­czyli do armii miej­sco­wego ksią­żątka, a że byli ama­to­rami w sztuce zabi­ja­nia, zostali poj­mani przez woj­ska suł­tana Delhi i wysłani na pół­noc, gdzie dla rato­wa­nia skóry udali, że się nawró­cili na reli­gię swych wro­gów, i nie­długo potem zbie­gli, zrzu­ca­jąc przy­jętą reli­gię jak nie­chcianą pele­rynę, przy czym zdą­żyli umknąć, zanim ich obrze­zano zgod­nie z wymo­gami wiary, któ­rej tak naprawdę nie wyzna­wali. Są miej­sco­wymi chło­pa­kami, tłu­ma­czyli teraz, i usły­szeli o mądro­ści Widja­sa­gara, a szcze­rze mówiąc, sły­szeli też o uro­dzie nie­mowy, która z nim mieszka, przy­byli więc w poszu­ki­wa­niu dobrych rad.

Nie przy­szli z pustymi rękami. Mieli kosze świe­żych owo­ców, worek orze­chów, dzban z mle­kiem od ich ulu­bio­nej krowy, a także worek z nasio­nami, który oka­zał się tym, co odmie­niło ich życie. Powie­dzieli, że noszą imiona Hukka i Bukka – Hukka, ten star­szy i bar­dziej uro­dziwy, i Bukka, młod­szy tru­teń – i po ucieczce z pół­nocy szu­kają w życiu nowego kie­runku. Wypa­sa­nie bydła już im nie wystar­czało po woj­sko­wej eska­pa­dzie, w któ­rej wzięli udział, twier­dzili, że mają teraz szer­sze hory­zonty i więk­sze ambi­cje, byliby wdzięczni za porady, naj­drob­niej­sze cho­ciaż fale wypły­wa­jące z obfi­to­ści Oce­anu Wie­dzy, naj­cich­sze szepty z głę­bin mądro­ści, któ­rymi mędrzec zechciałby ich obda­rzyć, cokol­wiek, co mogłoby im wska­zać drogę.

– Sły­sze­li­śmy, że jesteś wiel­kim apo­sto­łem pokoju – rzekł Hukka San­gama. – A my po naszych ostat­nich doświad­cze­niach nie rwiemy się za bar­dzo do wojaczki. Pokaż nam owoce, jakie może zro­dzić życie bez prze­mocy.

Ku zdzi­wie­niu wszyst­kich odpo­wie­dział nie mnich, tylko jego osiem­na­sto­let­nia towa­rzyszka, zwy­kłym gło­sem w tonie swo­bod­nej roz­mowy, moc­nym i cichym, gło­sem, który w żaden spo­sób nie wska­zy­wał, że go od dzie­wię­ciu lat nie uży­wano. Był to także głos, który w oka­mgnie­niu ocza­ro­wał oby­dwu braci.

– Załóżmy, że macie worek pełen nasion – zaczęła. – Następ­nie załóżmy, że może­cie je zasiać i wyro­śnie z nich mia­sto, wyro­sną z nich też miesz­kańcy, jak gdyby ludzie byli rośli­nami, które pącz­kują i roz­kwi­tają na wio­snę, a jesie­nią usy­chają. Załóżmy teraz, że z tych nasion mogą wyro­snąć całe poko­le­nia, że powsta­nie z nich histo­ria, nowa rze­czy­wi­stość, impe­rium. Załóżmy, że wybiorą was na kró­lów, a po was wasze dzieci, a po nich dzieci waszych dzieci.

– Brzmi nie­źle – stwier­dził młod­szy Bukka, ten bar­dziej bez­po­średni – ale gdzie mie­li­by­śmy zna­leźć takie nasiona? Jeste­śmy zwy­kłymi paste­rzami, ale dobrze wiemy, że w bajki lepiej nie wie­rzyć.

– Wasze nazwi­sko, San­gama, to znak – odparła. – Słowo san­gam to połą­cze­nie, tak jak rzeka Pampa powstała ze zbiegu Tungi i Bha­dry, które zostały stwo­rzone ze stru­żek potu spły­wa­ją­cych z obu stron głowy Wisznu, zna­czy więc też zle­wa­nie się ze sobą róż­nych czę­ści, by utwo­rzyć nową całość. I to jest wasze prze­zna­cze­nie. Pójdź­cie tam, gdzie kobiety zło­żyły z sie­bie ofiarę, do świę­tego miej­sca, gdzie zmarła moja matka, które jest także miej­scem, gdzie w pra­daw­nych cza­sach Rama i jego brat Laksz­mana połą­czyli siły z potęż­nym Panem Hanu­ma­nem z Kisz­kin­dhy i wyru­szyli prze­ciwko wie­lo­gło­wemu Rawa­nie z Lanki, pory­wa­czowi Sity. Wy dwaj jeste­ście braćmi tak jak braćmi byli Rama i Laksz­mana. Tam zbu­duj­cie swoje mia­sto.

W tym momen­cie prze­mó­wił mędrzec.

– Jak na pastu­chów to cał­kiem nie­zły począ­tek – rzekł. – Wie­cie, suł­ta­nat Gol­kondy zapo­cząt­ko­wali paste­rze, co wię­cej, jego nazwa ozna­cza „pastu­sze wzgó­rze”. Tylko że tam­tym paste­rzom się poszczę­ściło, bo odkryli, że miej­sce to jest bogate w złoża dia­men­tów, i teraz są dia­men­to­wymi wład­cami, wła­ści­cie­lami dwu­dzie­stu trzech kopalń, odkryw­cami więk­szo­ści różo­wych dia­men­tów świata, posia­da­czami dia­mentu zwa­nego Wiel­kim Sto­łem, który trzy­mają w naj­głęb­szym lochu twier­dzy na szczy­cie góry, naj­bar­dziej nie­do­stęp­nej warowni w tym kraju, trud­niej­szej do zdo­by­cia nawet niż for­teca Meh­ran­garh nad Dźo­dh­pu­rem czy pobli­ska Uda­ja­giri.

– A wasze nasiona są lep­sze niż dia­menty – zazna­czyła dziew­czyna, odda­jąc bra­ciom worek, któ­rzy przy­nie­śli ze sobą.

– Co, te? – spy­tał zdu­miony Bukka. – Ależ to tylko zwy­czajne nasiona, które wam przy­wieź­li­śmy w darze do waszego ogródka warzyw­nego, zmie­szane, żeby­ście mogli sobie posiać okrę, bób i gur­dlinę.

Pro­ro­kini pokrę­ciła głową.

– Już nie – rze­kła. – Teraz są to nasiona przy­szło­ści. Wyro­śnie z nich wasz gród.

Dwaj bra­cia zdali sobie w tym momen­cie sprawę, że są praw­dzi­wie, głę­boko i na zawsze zako­chani w tej dziw­nej pięk­no­ści, która była naj­wy­raź­niej wielką cza­ro­dziejką, a przy­naj­mniej osobą nazna­czoną przez bogi­nię i obda­rzoną nad­zwy­czaj­nymi mocami.

– Mówią, że Widja­sa­gar dał ci na imię Gan­ga­dewi – ode­zwał się Hukka. – Ale jak ci naprawdę na imię? Bar­dzo bym chciał się tego dowie­dzieć, żeby cię zapa­mię­tać tak, jak sobie tego życzyli twoi rodzice.

– Idź­cie wznieść swoje mia­sto – odparła. – Wróć­cie i ponow­nie zapy­taj­cie mnie o imię, gdy już wyro­śnie ze skał i pia­sku. Może wtedy wam powiem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: Vic­tory City

Copy­ri­ght © 2023, Sal­man Rush­die

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2022

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Kon­sul­ta­cja indo­lo­giczna: prof. UAM dr hab. Monika Bro­war­czyk

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja: Michał Paw­łow­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Mia­sto Zwy­cię­stwa, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-804-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer