Szatańskie wersety - Salman Rushdie - ebook + książka

Szatańskie wersety ebook

Salman Rushdie

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najgłośniejsza, pełna literackich aluzji i cytatów, misternie skonstruowana powieść Salmana Rushdiego w nowym tłumaczeniu. Po 20 latach od pierwszego wydania w Polsce. Jedno z kluczowych dzieł naszych czasów.

Porwany przez terrorystów samolot Bostan, lot AI-420 z Bombaju do Londynu, zostaje wysadzony w powietrze nad kanałem La Manche, a jedynymi pasażerami, którzy cudem wychodzą z katastrofy cało, są dwaj indyjscy aktorzy, wcielający się w role bogów Dżibril Fariśta i człowiek o tysiącu i jednym głosie Saladyn Ćamća. To cudowne miękkie lądowanie rodzi jednak pewne nieoczekiwane konsekwencje…

W ten oto sposób rozpoczyna się jedna z najgłośniejszych i najbardziej kontrowersyjnych powieści XX wieku, książka przez wrogów uważana za bluźnierstwo, przez wielbicieli zaś za arcydzieło współczesnej literatury. Rushdie po swojemu splata w niej liczne historie, rozsnuwa je między teraźniejszością a przeszłością, światem rzeczywistym i wyśnionym, Zachodem a Wschodem, dobrem a złem, tworząc monumentalny, erudycyjny pean na cześć wielokulturowości, hybrydowości, swobodnego mieszania się ras i idei.

Część książki, zainspirowana historią powstania islamu, studium zjawiska objawienia z punktu widzenia niewiernego, w której fikcyjny Prorok ukazany jest jako człowiek z krwi i kości, wywołała w świecie muzułmańskim falę protestów, a ich kulminacją było ogłoszenie przez ajatollaha Chomejniego fatwy równoznacznej ze skazaniem autora na śmierć. Był luty 1989 roku, dla autora początek batalii o życie i wolność słowa.

Szatańskie wersety, jako pełna literackich aluzji i cytatów, misternie skonstruowana opowieść o tym – cytując samego autora – „w jaki sposób nowe wkracza do świata”, pozostają jednym z kluczowych dzieł naszych czasów.

Salman Rushdie urodził się w 1947 roku w Indiach. Od czternastego roku życia mieszkał w Wielkiej Brytanii, potem także w Stanach Zjednoczonych. Jest absolwentem Cambridge.

Zadebiutował w 1974 roku powieścią Grimus. Międzynarodową sławę przyniosły mu dopiero opublikowane w 1981 roku Dzieci północy, które zdobyły Nagrodę Bookera, a następnie w roku 1993 Bookera Bookerów i w roku 2008 Best of the Booker. W 1988 roku ukazały się Szatańskie wersety – jego najsłynniejsza powieść.

Rushdie jest laureatem wielu nagród literackich. W 2006 roku odwiedził Polskę. Królowa Elżbieta II nadała mu w 2007 roku szlachectwo.

Spośród utworów Rushdiego REBIS wydał następujące powieści: Grimus, Dzieci północy, Ostatnie westchnienie Maura, Wstyd, Ziemia pod jej stopami, Furia, Śalimar klaun, Czarodziejka z Florencji, Harun i Morze Opowieści, Luka i Ogień Życia oraz zbiór opowiadań Wschód, Zachód.

Najnowsze dzieło Rushdiego – wspomnienia z okresu obowiązywania fatwy – zatytułowane Joseph Anton. Autobiografia REBIS opublikował w dniu światowej premiery książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 809

Oceny
4,2 (33 oceny)
21
5
1
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wertwry

Z braku laku…

Bardzo nie spodobał mi się kwiecisty styl autora.
00
AlexZim

Nie oderwiesz się od lektury

Frapuje
00
vvvv14

Nie oderwiesz się od lektury

super książka Wspaniała opowieść o ludzkim życiu
00
tangomango

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze świetna. W stylu "Mistrza i Małgorzaty"
00
Doniana

Nie oderwiesz się od lektury

mądra ale wymagająca
00

Popularność




Dedykuję wszystkim osobom i organizacjom, które wsparły tę publikację.

Szatan, skazany przeto na tułaczkę, stan zawieszenia, pozbawiony jest pewnego mieszkania; bo choć dzięki swej anielskiej naturze posiada swojego rodzaju królestwo w płynnych pustkowiach lub powietrzu, ani chybi częścią jego kary jest to, że… pozostaje bez stałego domu ani miejsca, gdzie mógłby postawić stopę.

Daniel Defoe, Historia diabła

1.

Aby się znów urodzić – śpiewał Dżibril Fariśta, spadając z niebios – umrzeć najpierw trzeba. Ho dźi! Ho dźi! Aby na ziemi osiąść, wzleć najpierw do nieba. Tat-taa! Taka-than! Nie ma uśmiechu bez łez ronienia. By serce zdobyć, trzeba westchnienia. Baba, aby się znów urodzić…

Tuż przed świtem w pewien zimowy poranek w okolicach Nowego Roku z czystego nieba nad kanałem La Manche, z ogromnej wysokości ośmiu tysięcy ośmiuset czterdziestu metrów, bez zabezpieczenia w postaci spadochronów bądź skrzydeł, spadali dwaj prawdziwi, dorośli, żywi mężczyźni.

– Ja ci mówię, umrzeć trzeba, mówię ci, mówię – i tak dalej na podobną modłę, pod alabastrowym księżycem, dopóki ciemności nie przeszył wściekły wrzask.

– Do diabła z tymi twoimi piosenkami! – Słowa zawisły krystalicznie w powietrzu mroźnej jasnej nocy. – W filmach śpiewałeś tylko z playbacku, i to nagranego przez innych, więc oszczędź mi teraz tych piekielnych treli!

Odśpiewując improwizowaną gazelę, fałszujący solista Dżibril miotał się w świetle księżyca, przecinał powietrze stylem motylkowym lub klasycznym, zwijał się w kulkę, rozpościerał ramiona na tle prawie-nieskończoności prawie-świtu, przyjmował pozycje heraldyczne, stojącą lub leżącą z podniesioną głową, i sile ciążenia przeciwstawiał swoje lekkoduchostwo. Przetoczył się radośnie w stronę szyderczego głosu.

– Ohe, to ty, Salad baba. Nie może być. Ahoj, stary Ćamracie!

A wtedy ten drugi, zrzędliwy cień spadający głową w dół w szarym garniturze z zapiętymi wszystkimi guzikami marynarki, z rękami ułożonymi wzdłuż ciała, nie dziwiąc się absurdalności melonika na swej głowie, skrzywił się na dźwięk przezwisk.

– Hej, Cmokierku! – wydzierał się Dżibril, wywołując kolejne odwrotne skrzywienie na jego twarzy. – Bhai, Londyn właściwy! Nadlatujemy! Ci frajerzy w dole nie będą wiedzieć, co w nich kropnęło. Meteoryt, piorun czy zemsta Boga. Jak grom z jasnego nieba, kochaniutki. Dharrraaammm! Nieźle łupniemy, co? Ale będziemy mieć wejście, jaaar. Plask!

Jak grom z jasnego nieba: najpierw wielki wybuch, a potem spadające gwiazdy. Uniwersalny początek, miniaturowe echo narodzin czasu… odrzutowiec Bostan, lot AI-420, rozleciał się na kawałki bez ostrzeżenia, wysoko nad wielkim, niszczejącym, pięknym, śnieżnobiałym, rozświetlonym miastem, Mahagonny, Babilonem, Alphaville. Ale Dżibril już je nazwał, nie mogę się wtrącać: Londyn właściwy, stolica Wilajetu, świeci i migocze nocą. Gdy na himalajskiej wysokości nietrwałe i przedwczesne słońce eksplodowało w śnieżnym styczniowym powietrzu, z radarowych ekranów zniknął migający punkt i to rozrzedzone powietrze wypełniło się ciałami, które opadały z Everestu katastrofy ku mlecznej bladości morza.

Kim jestem?

Kto jeszcze tu jest?

Samolot pękł na pół, jak torebka nasienna rozrzucająca zarodniki, jak jajo odkrywające swoją tajemnicę. Dwaj aktorzy, roztańczony Dżibril i pozapinany, zasznurowany pan Saladyn Ćamća, spadali jak drobiny tytoniu z pękniętego starego cygara. W pustce nad nimi, za nimi i pod nimi unosiły się fotele lotnicze, słuchawki stereofoniczne, wózki z napojami, torebki chorobowe, karty przyjazdu, gry wideo ze sklepów wolnocłowych, czapki z frędzlami, papierowe kubki, koce, maski tlenowe. Ponadto – bo na pokładzie było więcej niż kilkoro imigrantów, tak, całkiem spora grupka żon, które zostały przemaglowane przez sumiennych, wykonujących-swoje-obowiązki urzędników na temat długości mężowskich genitaliów i tamże umiejscowionych znamion, oraz dość liczna gromadka dzieci, których prawowitość rząd brytyjski jakże rozsądnie podawał w wątpliwość – mieszając się z resztkami samolotu, tak samo porozrywane, tak samo nieprawdopodobne, unosiły się szczątki dusz, fragmenty wspomnień, zrzucone tożsamości, odcięte języki ojczyste, pogwałcone prywatności, nieprzetłumaczalne dowcipy, przekreślone przyszłości, utracone miłości, zapomniane znaczenia pustych, dudniących słów: ziemia, przynależność, dom. Nieco ogłuszeni po wybuchu Dżibril i Saladyn pędzili w dół jak tobołki upuszczone przez nieuważnego bociana, a ponieważ Ćamća spadał głową w dół, w pozycji, w jakiej dzieci winny się przesuwać do kanału rodnego, zaczął odczuwać lekką irytację tym, że ten drugi nie chce spadać zwyczajnie. Saladyn pikował, Fariśta zaś chwytał powietrze w objęcia, otulał je rękami i nogami, przypominając tym mocno gestykulującego, szarżującego komedianta, który nie opanował techniki powściągliwości. W dole, spowite chmurami w oczekiwaniu na ich przybycie – powolne, zastygłe nurty Rękawa, wyznaczona strefa ich wodnej reinkarnacji.

– Och, buty noszę japońskie – śpiewał Dżibril, tłumacząc starą piosenkę przez nie w pełni uświadomiony szacunek do mającego ugościć go narodu. – Te spodnie są angielskie. Uszankę mam rosyjską; ale serce wciąż indyjskie.

Chmury wypiętrzały się ku nim, coraz bliżej, i być może przez tę wielką mistyfikację cumulusów i cumulonimbusów, potężnych, skłębionych chmurzysk wznoszących się jak młoty o świcie, może przez śpiewy (jeden był zajęty wykonaniem, drugi wyrażaniem dezaprobaty wobec wykonania), a może przez powstrząsowe delirium, które oszczędziło im pełnej świadomości zbliżającego się… bez względu na powód ci dwaj mężczyźni, Dżibrilsaladyn Fariśtaćamća, skazani na ów niekończący się, aczkolwiek powoli się kończący anielskoszatański lot w dół, nie zauważyli chwili, w której rozpoczęła się ich transmutacja.

Mutacja?

O-tak, bynajmniej jednak nie przypadkowa. Tam w górze, w przestrzeni powietrznej, w tym miękkim, niedostrzegalnym polu, którego przemierzanie w owym stuleciu stało się możliwe i które to stulecie ukształtowało jako jedna z definiujących je lokalizacji, miejsce przemieszczania się i wojen, ziemiopomniejszacz, próżnia władzy, najbardziej niepewna i przejściowa spośród stref, iluzoryczna, nieciągła, metamorficzna – bo kiedy wyrzuca się wszystko w powietrze, nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć – w każdym razie tam-daleko-w-górze w delirycznych aktorach zaszły zmiany, które uradowałyby serce starego pana Lamarcka: otóż w warunkach ekstremalnych wykształciły się pewne cechy.

Jakie cechy u kogo? Powoli; myślicie, że stworzenie świata nastąpiło w mgnieniu oka? Objawienie też potrzebuje czasu… popatrzcie na tych dwóch. Zauważyliście coś nietypowego? To tylko dwóch śniadych mężczyzn, twardy upadek, nic nowego, można pomyśleć; wspięli się za wysoko, przeliczyli się, wzlecieli za blisko słońca, i to wszystko?

Nie, to nie wszystko. Posłuchajcie:

Pan Saladyn Ćamća, oburzony odgłosami dolatującymi z gardła Dżibrila Fariśty, odpowiedział na nie własną poezją. I tym, co usłyszał Fariśta, była również stara pieśń rozchodząca się po tym niezwykłym nocnym niebie, słowa pana Jamesa Thomsona, tysiąc siedemset–tysiąc siedemset czterdzieści osiem.

– …na rozkaz niebios – z nacjonalistycznie czerwonobiałosinych z zimna ust Ćamci dobywał się radosny śpiew – wzniooooosła się z lazuuuuuru morza.

Przerażony Fariśta śpiewał coraz głośniej o japońskich butach, rosyjskich uszankach, niewzruszenie subkontynentalnych sercach, nie zdołał jednak uciszyć dzikiego recitalu Saladyna:

– Anielski śpieeeeew zabrzmiał w przestworzach.

Umówmy się: nie mogli się słyszeć, tym bardziej konwersować tudzież konkurować ze sobą w ten śpiewny sposób. Czyż było to możliwe, gdy coraz szybciej zbliżali się do Ziemi, a wokół nich rozlegał się ryk powietrza? Ale też umówmy się: to wszystko jednak się działo.

Spadali w pędzie coraz-to-niżej-i-niżej i zimowy mróz oszraniający im rzęsy i stwarzający niebezpieczeństwo, że zamrozi serca, prawie już zbudził ich z delirycznego rozmarzenia, niebawem mieli sobie uświadomić cud śpiewu, deszcz kończyn i niemowląt, którego byli częścią, i przerażające przeznaczenie pędzące ku nim z dołu, gdy nagle uderzyło w nich, zmoczyło i natychmiast zmroziło skłębienie chmur w temperaturze zera stopni.

Znaleźli się w czymś, co wyglądało na długi, pionowy tunel. Ćamća, schludny, sztywny i wciąż do góry nogami, ujrzał Dżibrila Fariśtę w luźnej fioletowej koszuli safari, jak płynie w jego stronę owym tunelem o ścianach z chmur, i już miał krzyknąć „Sio, tylko się do mnie nie zbliżaj”, gdy coś go powstrzymało, zalążek czegoś rozedrganego i krzykliwego w trzewiach, zamiast więc wypowiedzieć słowa odrzucenia, rozpostarł ramiona i Fariśta wpłynął między nie, aż spletli się od stóp do głów, a siła tego zderzenia sprawiła, że zaczęli koziołkować w powietrzu jeden przez drugiego i wykonywać w duecie gwiazdy w tunelu, który prowadził do Krainy Czarów; a tymczasem z białego puchu wyłaniała się seria chmuroform przechodzących ciągłą metamorfozę, bogowie przemieniali się w byki, kobiety w pająki, mężczyźni w wilki. Napierały na nich hybrydowe stworzenia z obłoków, gigantyczne kwiaty o ludzkich piersiach dyndających z mięsistych łodyg, skrzydlate koty, centaury i Ćamća w swym półprzytomnym stanie wbił sobie do głowy, że on też przybrał właściwości chmur, stał się metamorficzny, hybrydowy, jak gdyby zrastał się z osobą, której głowa umościła się między jego nogami i której nogi oplotły jego długą, patrycjuszowską szyję.

Ta osoba jednak nie miała czasu na tego typu „górnolotne deliberacje”; w ogóle na żadne -cje, zauważywszy wyłaniającą się właśnie z kłębów chmur postać olśniewającej kobiety nie pierwszej młodości, która siedziała spokojnie na latającym dywanie, ubrana w brokatowe, zielono-złote sari, z diamentem w nosie i lakierem chroniącym wysoko utrefione włosy przed ciśnieniem wiatru na tych wysokościach.

– Rekha Merchant – pozdrowił ją Dżibril. – Co, zgubiłaś drogę do nieba? – Jakże nietaktowna uwaga wobec nieżyjącej kobiety! Ale za usprawiedliwienie niechaj posłuży przeżyty wstrząs i to spadanie na łeb, na szyję…

Ściskając go za nogi, skonsternowany Ćamća wybąkał pytanie:

– Co, u diabła?

– Nie widzisz jej? – krzyknął Dżibril. – Nie widzisz jej przeklętego bucharskiego dywanu?

Nie, nie, Dżibrilku, jej głos szepnął mu do ucha, nie spodziewaj się, że potwierdzi. Widzą mnie tylko twoje oczy, może popadasz w szaleństwo, co ty sobie myślisz, ty namakulu, ty kawałku świńskiego gówna, ukochany mój. Wraz ze śmiercią pojawia się szczerość, najdroższy, mogę więc zwracać się do ciebie prawdziwymi imionami.

I gdy Rekha z chmur cedziła kwaśne słówka, Dżibril znów zawołał do Ćamci:

– Cmokierku? Widzisz ją czy nie?

Saladyn Ćamća niczego nie widział, niczego nie słyszał, niczego nie powiedział. Dżibril musiał samotnie stawić jej czoło.

– Nie powinnaś była – upomniał ją. – Coś ty. To grzech. Bardzo-bardzo nie tego.

O, możesz mi teraz prawić kazania, roześmiała się. Akurat ty przybierasz moralizatorski ton, dobre sobie. To ty mnie zostawiłeś, jej głos kładł mu do ucha, zdawał się skubać małżowinę. To byłeś ty, O księżycu mej rozkoszy skryty za chmurą. A ja w ciemności, oślepiona, zagubiona, miłości spragniona.

Ogarnął go lęk.

– Czego chcesz? Nie, nie mów, po prostu odejdź.

Gdy chorowałeś, nie mogłam się z tobą zobaczyć z obawy przed skandalem, wiedziałeś, że nie mogłam, że nie zbliżałam się dla twojego dobra, ale później ukarałeś, wykorzystałeś to jako pretekst, żeby odejść, chmurę, za którą mogłeś się ukryć. I do tego jeszcze ona, ta lodowica. Draniu. Teraz, kiedy już nie żyję, zapomniałam, jak się wybacza. Przeklinam cię, mój Dżibrilu, niech twoje życie zamieni się w piekło. Piekło, bo tam mnie posłałeś, bądź przeklęty, bo stamtąd pochodzisz, diable, tam też trafisz, frajerze, miłego spadania, leć w cholerę. Klątwa Rekhy; a po niej wersety w niezrozumiałym języku, pełnym gardłowych i syczących głosek, z których, jak mu się zdawało, wychwycił, a może nie, powtarzane imię Al-Lat.

Uczepił się Ćamci; przebili się przez podbrzusze chmur.

Wrócił pęd, poczucie pędu, z jego przeraźliwym gwizdem. Dach z chmur umknął do góry, podłoga z wody zbliżała się od dołu, otworzyły im się oczy. Z ust Ćamci wyrwał się krzyk, ten sam krzyk, który wcześniej zatrzepotał w jego trzewiach, gdy Dżibril płynął ku niemu w powietrzu, teraz uwolniony przez snop słonecznego światła przeszywający jego otwarte usta. Ale Ćamća i Fariśta chwilę wcześniej przebili się przez metamorfozy chmur i w zarysach ich postaci ukazała się pewna płynność, rozmycie, a gdy słońce padło na Ćamćę, wyzwoliło coś więcej niż dźwięk.

– Fruń! – Ćamća wrzasnął do Dżibrila. – Zacznij latać, no już! – I dodał, choć nie znał jej źródła, drugą komendę: – Śpiewaj!

W jaki sposób nowe wkracza do świata? Jak się rodzi?

Z jakich powstaje fuzji, przekładów, połączeń?

Jak udaje mu się przetrwać, choć jest skrajne i niebezpieczne? Na jakie musi przystać kompromisy, układy, na jakie akty zdrady własnej tajemnej natury, aby odsunąć od siebie bandę niszczycieli, anioła zagłady, gilotynę?

Narodziny to zawsze upadek?

Czy anioły mają skrzydła? Czy ludzie umieją latać?

Gdy pan Saladyn Ćamća wypadł z chmur nad kanałem La Manche, poczuł, jak jego serce opanowuje przemożna siła, i pojął, że nie zginie, to niemożliwe. Później, gdy jego stopy stanęły znów mocno na ziemi, ogarnęło go zwątpienie, nieprawdopodobne okoliczności swego powietrznego tranzytu zaczął przypisywać zaburzeniom percepcji po wybuchu, a ocalenie, jego i Dżibrila – ślepemu, niememu przypadkowi. Wcześniej jednak nie miał wątpliwości; tym, co nim zawładnęło, była chęć życia, czysta, nieprzeparta, nieskażona, i od razu, na samym początku, oznajmiła mu, że nie chce mieć nic wspólnego z jego żałosną osobowością, tą niedokończoną rekonstrukcją naśladownictwa i głosów, nie zamierzała się tym wszystkim przejmować, a on spostrzegł, że się jej poddaje – tak, tak, proszę bardzo – jak gdyby był biernym widzem we własnym umyśle, we własnym ciele, ponieważ to pragnienie wzięło swój początek w samym centrum jego istoty i rozprzestrzeniło się, zamieniając krew w żelazo, a ciało w stal, ale też było niczym pięść otaczająca go od zewnątrz, zaciskająca się wokół niego w sposób, który był nieznośnie silny, a jednocześnie nieznośnie delikatny; aż w końcu całkowicie go sobie podporządkowało, mogło poruszać jego ustami, palcami, czym tylko chciało, i gdy nabrało pewności co do swej władzy nad nim, rozprzestrzeniło się dalej, poza jego ciało, i chwyciło Dżibrila Fariśtę za jaja.

– Fruń – rozkazało Dżibrilowi. – Śpiewaj.

Ćamća przywarł do Dżibrila, a ten zaczął, najpierw powoli, a potem coraz szybciej i coraz silniej wymachiwać rękami. Poruszał nimi coraz energiczniej i gdy tak nimi trzepotał, z jego piersi wyrwała się pieśń, i tak jak ta odśpiewana przez zjawę Rekhy Merchant, była w języku, którego nie znał, do melodii, której nigdy nie słyszał. Dżibril nigdy się nie wypierał tego cudu – w przeciwieństwie do Ćamci, który usiłował go sobie wytłumaczyć w sposób racjonalny – nigdy nie przestał zapewniać, że jego gazela miała charakter niebiański, że przecież bez niej całe to machanie rękami nic by nie dało, a gdyby nie to łopotanie, z całą pewnością runęliby w fale jak kamienie lub coś podobnego i po prostu rozpadliby się na kawałki w zetknięciu z napiętą membraną morskiego bębna. Oni natomiast zaczęli zwalniać. Im żarliwiej Dżibril machał i śpiewał, śpiewał i machał, tym wyraźniejsze stawało się wytracanie prędkości, aż w końcu obaj zaczęli opadać ku wodom kanału jak strzępy papieru na wietrze.

Z katastrofy ocaleli tylko oni, tylko oni wypadli z Bostanu i przeżyli. Znaleziono ich na plaży, wyrzuconych na brzeg. Bardziej rozmowny z tej dwójki, ten w fioletowej koszuli, przysięgał w swej chaotycznej, szaleńczej relacji, że kroczyli po wodzie, że fale delikatnie przeniosły ich na brzeg; ten drugi zaś, na którego głowie jakby za sprawą czarów trzymał się przemoczony melonik, wszystkiemu zaprzeczał.

– Boże, ale mieliśmy szczęście – mówił. – Co za fart.

Naturalnie ja znam prawdę. Widziałem wszystko. Co do wszechobecności i -mocy, w tym momencie na nic podobnego się nie powołuję, ale tyle, mam nadzieję, mogę zdradzić. W Ćamci zrodziło się pragnienie i Fariśta zrobił to, czego ten drugi zapragnął.

Który z nich był cudotwórcą?

Jaka była pieśń Fariśty – anielska czy szatańska?

Kim jestem ja?

Postawmy sprawę tak: do kogo należą najlepsze melodie?1

A oto pierwsze słowa, które wypowiedział Dżibril Fariśta, zbudziwszy się na zaśnieżonej angielskiej plaży z rozgwiazdą zwisającą mu niedorzecznie za uchem:

– Cmokierku, urodziliśmy się na nowo, ty i ja. Sto lat, szanowny panie, wszystkiego najlepszego z okazji narodzin!

Na co Saladyn Ćamća zakasłał, zacharczał, otworzył oczy i jak przystało na noworodka, wybuchnął niemądrym płaczem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Gdy skrytykowano osiemnastowiecznego anglikańskiego duchownego Johna Wesleya za to, że pod swoje hymny podkłada popularne melodie, ten miał odpowiedzieć, że najlepsze melodie nie powinny należeć do diabła (przyp. tłum.). [wróć]

Tytuł oryginału: The Satanic Verses

Copyright © 1988, Salman Rushdie

All rights reserved

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013, 2018

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Katarzyna Raźniewska

Redakcja naukowa i opracowanie słownika: dr Saskia Aleksandrowicz

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Szatańskie wersety, wyd. I, Poznań 2013)

ISBN 978-83-7818-239-9

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer