Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Triumf zuchwałości, spektakularne kariery i druzgocące bankructwa.
Ekscytująca opowieść o czasach, w których rodził się kapitalizm.
Druga połowa XIX wieku, Drohobycz. Złoża ropy, które odkryto na terenie galicyjskiego miasteczka, przeistaczają je w stolicę bogactwa i przemysłu. Kalikst Cisek, człowiek znikąd, mimo że do miasta dotarł pieszo i w łachmanach, ma jednak ze sobą odpowiedni kapitał i konkretny plan. Pieniądze i znajomości sprawiają, że mężczyzna szybko awansuje, stając się jednym z bogatszych i dyktujących warunki drohobyczan.
Kalikst ma wszystko – liczne kopalnie, żonę, którą posyła na kuracje do Cannes, urządzony z przepychem pałac, służbę, latający balon, a nawet dwugłowego psa. Ma też jednak niebywałe poczucie wyższości, umiłowanie do hazardu i romansów.
Czy Kalikst to bezwzględny bandyta? Owładnięty żądzą pieniądza szaleniec? A może ofiara swoich czasów? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje jego syn Leon, rozliczając ojca z nawet najdrobniejszych przewinień.
Historia, która tak jak Ziemia obiecana zapisuje się w pamięci na długo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 528
1. Ja, Leon Feliks Cisek, rocznik 1879, przeżyłem matkę, ojca, dwie wojny światowe i ze dwie pomniejsze. Żyłem pod władzą Austriaków, Rosjan, Polaków i Niemców, a raz jeden naprawdę kochałem. Moją matką była Gabriela Cisek, z domu Kolska, ojcem Kalikst Cisek herbu Cis.
Kaaalikstów Cisek herbów Cis. Pamiętają! Tak trzeba coby mówili!
Moim domem był Drohobycz, a drugim – Borysław. Las wież wiertniczych był dla mnie całym życiem. Zapach nafty – wonią miłości.
Umarłem 10 marca 1951 roku, a wtedy już nie miałem ani rodziców, ani domu, ani Borysławia, nie było już ukochanych widoków i zapachów, nie było nawet znanych od dzieciństwa dźwięków: stuków i zgrzytów wiertniczej maszynerii.
W Czeluści przypatrywałem się cierpiącym. Szukałem znajomych twarzy. Ze wszystkich znanych za życia postaci najszybciej spodziewałem się znaleźć tam ojca. Kiedy rzeczywiście usłyszałem jego krzyk – ochrypły, zmęczony i przepełniony cierpieniem – poczułem się nieswojo. Popatrzyłem uważniej: to naprawdę był mój ojciec, bezradnie rozciągnięty na blaszanym stole, postarzały brzydko. W Czeluści wszyscy mieli sześćdziesiąt lat, niezależnie od wieku, w którym zmarli.
Rodził. Pozbawiony kobiecej anatomii wył przy tym porodzie tak bardzo, jak tylko mógłby wyć ktoś, komu coś rozdziera podbrzusze od środka. Niektórzy z nas zatykali sobie uszy. Wycie nie przeszkadzało im patrzeć, napawać się bólem widocznym na postarzałej twarzy mojego ojca.
Asystujący przy porodzie stwór żabimi łapami wyciągnął spomiędzy nóg Kaliksta noworodka i podał go szczęśliwemu... a może nie całkiem szczęśliwemu ojcu... albo matce... Zręcznie wepchnął do środka wnętrzności i zaszył pęknięte krocze. Ukłucia igły były po wcześniejszych doświadczeniach porodu nieznaczną dolegliwością, bo mój ojciec nawet nie jęknął. Za to oblepione krwią dziecko w ramionach Kaliksta zapłakało gwałtownie i przyssało się do płaskiej piersi.
Obrzydzenie wykręcało twarz mojego ojca. Pewnie gdyby mógł, rzuciłby dzieckiem o podłogę lub chociaż oddał je w żabie łapy strażnika. Potwór chyba tylko na to czekał. Jego lisie ślepia były aż nadto wyraziste. A może jej, bo z lisiej głowy zwisał długi ludzki warkocz, sięgał do ziemi, wił się, zerkał to na Kaliksta, to na nas, i syczał wężową końcówką.
Do stołu zbliżyła się gromadka dzieci. Były wśród nich starsze i młodsze, takie pełzające i takie chodzące, wszystkie płakały i domagały się czegoś.
Stwór pokazał Ciskowi stos pieluch, balie i stertę brudnych ubrań, wskazał na palenisko i garnki. Wszystko czekało na mojego ojca, a w czasie porodu najwyraźniej uzbierało się sporo zaległości. Starsze dzieci odeszły na bok i zaczęły się bić w brudnej kałuży, młodsze wieszały się na Kalikstowych nogach i wyły, pewnie z głodu. Mój ojciec jedną ręką trzymał się za rozdarte podbrzusze, drugą przytrzymywał niemowlę przy ciele, ale wystarczyło tylko, żeby stwór chrząknął ponaglająco, a Kalikst już się zabierał do podgrzewania wody, pewnie na jedzenie dla dzieci.
Jeżeli nie będzie robił tego wszystkiego, potwór znów go zgwałci i będzie miał kolejne dziecko, odezwała się któraś z kobiet z naszej wycieczki. Widziałam to już!, pochwaliła się. Będzie miał dziecko i znów będzie rodzić i znów będzie musiał to wszystko powtarzać od początku, ale będzie mu trudniej, bo będzie jedno dziecko więcej... I tak w nieskończoność!, dokończyła z satysfakcją.
Biedny facet, wyrwało się mojemu sąsiadowi. To się nigdy nie skończy?
Kiedyś się skończy... jeśli chociaż raz sprawi, że te bachory przestaną ryczeć, będą czyste i najedzone, poinformował nasz przewodnik, Młodszy Wzniosły.
Nie powiedziałbym tego głośno, ale przyszło mi do głowy: ależ pomysły ma władczyni Czeluści. Jak okrutna musi być pani tej krainy, żeby tak torturować mężczyzn!
Wzniosły zaklaskał głośno, uniósł błękitną chorągiewkę nad głowę i głośno oznajmił: Przesuwamy się dalej, przechodzimy do kolejnej strefy! Proszę się trzymać razem, nie rozdzielać się, nie zatrzymywać!
Głos przewodnika zwrócił uwagę Kaliksta. Dopiero teraz nas zauważył.
Bezwiednie uniosłem rękę i zamachałem do niego. Zastygł ze szmatą, którą niezgrabnie ocierał niemowlę z krwi. Patrzył na mnie, znieruchomiały, a usta otwierały mu się coraz szerzej.
Wycieczka przesunęła się obok mnie, a ja stałem w miejscu, przykuty jego wzrokiem. Leonów!, wydusił z siebie. Obejrzałem się na resztę wycieczki. Na nikim innym okrzyk mojego ojca nie zrobił wrażenia. Często zdarzało się, że upadli próbowali zwrócić na siebie uwagę turystów.
Kalikst ruszył w moją stronę, a kiedy był już blisko, wyciągnął do mnie rękę.
Wezmą mnie stąd. Leonów, słyszą? Pomogą mi!
Pot ściekał mu z nosa, a podbródek drżał przy każdym słowie. Przysiągłbym, że mimo harmidru Czeluści słyszałem szczękanie zębów ojca. Byłem pewien, że to strach przed utratą szansy na zmianę losu.
Syknąłem: Nie bądź idiotą. Masz, czego chciałeś.
Dostrzegłem, że zbliża się do mnie zielony potwór z rybią gębą. Popatrywał z ukosa to na ojca, to na mnie. Ślinił się obficie. Łapy mu drżały. W jednej z nich trzymał nóż. Drugi stwór, ten z żabimi łapami, uśmiechał się szeroko, a lisie oczy rozjarzyły się oczekiwaniem na coś, co niechybnie spotka za chwilę Kaliksta.
Złóż odwołanie, powiedziałem do ojca.
Starałem się nie stracić z pola widzenia potworów.
Zrobią to, ale ty muszą je rozpatrzyć! Inaczej będą po mnie, kaputów.
Rozpacz w jego głosie wywołała u mnie niemal współczucie. Kalikst mógł złożyć tylko jedno podanie o rozpatrzenie wyroku, który spowodował umieszczenie go w Czeluści. Pozytywne dla niego rozstrzygnięcie odwołania mogło przynieść skierowanie go do Wzniosłości. Ale kolejnej instancji nie będzie. Jeżeli nie będę dla swojego ojca łaskawy, na zawsze zostanie w Czeluści.
Podejdą do mnie, poprosił ojciec zmienionym tonem. Jeszcze bliżej podejdą. Nie boją się tych rybów, nic im nie zrobią! No, chodzą.
Obejrzałem się za siebie. Reszta wycieczki stanęła kilka metrów dalej. Od czasu do czasu któraś z kobiet pokazywała palcem upadłego wynurzającego się z płomieni, w jakiejś prostackiej torturze, która co jakiś czas zdarzała się w Czeluści. Mechaniczna gilotyna ucięła głowę łysemu brodaczowi, a jeden z uczestników wycieczki zaklaskał z radości.
Zszedłem ze ścieżki. Nachyliłem się do ojca.
Jeszcze bliżej, polecił Kalikst. Nie boją się, powtórzył. Nachylą się, już-już, nie mają czasu!
Zrobiłem to. Kalikst upuścił dziecko, jedną ręką chwycił mnie za ubranie, drugą szarpnął za plakietkę z napisem „Wycieczka” i spróbował ściągnąć mi ją z głowy. Przytrzymywałem ją ręką, ale Kalikst był silniejszy ode mnie, nawet ze świeżą, niechlujnie zszytą raną pomiędzy nogami. Żyły na głowie ojca nabrzmiały, spocona dłoń ślizgała się po moim ubraniu. Już prawie wyszarpnął plakietkę, kiedy ktoś pociągnął mnie do tyłu.
To ja są z wycieczków, to pomyłków, on są upadłych, pokrzykiwał Kalikst.
Nie zdołał nikogo oszukać. Zielony potwór zatopił nóż w ciele ojca. Kalikst zdążył jeszcze krzyknąć: Pamiętają, odwołaniów! Zrobią to dla mnie!, zanim jego głos przeistoczył się w wycie, gdy ten z lisimi oczyma powalił mojego ojca na podłogę.
Po powrocie do Wzniosłości wstydziłem się incydentu z Czeluści. Uczestnicy wycieczki, którzy wcześniej rozmawiali ze mną, teraz się odsuwali. Widzieli wszystko. Pewnie uważali, że fizyczny kontakt z upadłym mnie skalał. Nieważne, nie znałem ich, nie lubiłem.
Odwołanie. Jak mogło mi to nie przyjść wcześniej do głowy? Nie chodziło wcale o pomoc ojcu. Było coś ważniejszego. Przecież w ten sposób mogłem tam wrócić! Wrócić tam, do utraconego świata, do Drohobycza i Borysławia! Jeszcze raz poczuć wszystko, jeszcze raz przeżyć swoje życie! Jeszcze raz poczuć miłość, jeszcze raz zobaczyć moją ukochaną, zrozumieć, co wtedy zaszło. Mógłbym poznać swojego ojca, mógłbym właściwie ocenić jego życie. Kto wie, może Kalikst był jednak dobrym człowiekiem. Może przez całe ziemskie życie myliłem się co do niego.
Megafony ogłaszały termin kolejnej wycieczki do Czeluści. Niebiański gwar ucichł. Wszyscy wsłuchiwali się w listę uczestników. Wyczekiwali swojego nazwiska. Ekscytacja tłumu sięgała zenitu. Wymienieni ludzie krzyczeli, klaskali i głośno dziękowali Wszechmocnemu. Inni wykrzywiali usta w udawanym uśmiechu. Po ostatniej literze alfabetu megafony wyryczały Mszę c-moll Mozarta. Przygotowałem się na moment, w którym miało się rozpocząć Agnus Dei – brakująca, nienapisana przez kompozytora część mszy, uzupełniona przez samego Wszechmocnego. Ustawiłem się w samym środku placu Wiecznej Sprawiedliwości i zrobiłem smutną minę. Byłem pewien, że za chwilę ktoś da znać komu trzeba, że jeden z mieszkańców Wzniosłości nie cieszy się, jak należy. Że ukazuje, jak to określano, nieradość.
Ledwie ucichły ostatnie dźwięki, poczułem na plecach kij wwiercający się w kręgosłup. Odwróciłem się, przyjmując taki wyraz twarzy, jakbym nieudolnie próbował zamaskować smutek. Wyszedł z tego grymas śmiechu przez łzy.
Za mną stał Młodszy Wzniosły. A dokładniej: Młodszy Wzniosły 2 nr 18, jak mogłem wyczytać z plakietki. Na piersi miał zakurzony, wyblakły różowy kotylion, jeden z tych, które Wzniośli wyższego rzędu nadawali szeregowym pracownikom za szczególną gorliwość w pełnieniu obowiązków. Koronka białej komży wisiała w strzępach. Jeden rękaw był przymocowany agrafką do pozostałej części ubioru. Wzniosły sprawiał wrażenie zakłopotanego.
Szczerze żałuję, że przeszkadzam w słuchaniu pięknej muzyki, powiedział obłudnie. Ale dostałem informację, że potrzebujecie pomocy duchowej.
Uniosłem brwi, lecz Młodszy Wzniosły chwycił mnie już za łokieć i bez słowa prowadził przed sobą, kierując w odpowiednią stronę. Przeciskaliśmy się w tłumie. Z trudem torowaliśmy sobie drogę w zaułkach między ciasno upchanymi świątyniami, kościołami, stupami i megalitami, między meczetami i kaplicami, minaretami i dzwonnicami. Młodszy Wzniosły składał skrzydła, żeby nie zawadzać o twarze mieszkańców Wzniosłości. Bezlitośnie poszturchiwał laską ludzi, za co czasem to ja obrywałem od nich łokciem wbitym niby to przypadkiem w bok. Pomiędzy ludźmi bojaźliwie przemykały się ulubione zwierzęta Wszechmocnego: kulejące sarny i zmaltretowane pawie z powyrywanymi piórami. Na dachu megaronu przycupnął tygrys. Oblizywał się, widząc tyle jedzenia, ale to była przecież Wzniosłość – nie mógł nikogo zjeść. W oczach miał obłęd. Drogę przecięła nam nieduża, wystraszona sarna.
Zwierzątko Wszechmocnego!, ucieszył się Wzniosły zza moich pleców i mocno poklepał kijem zwierzę po grzbiecie. Wciągnął przy tym powietrze, zamknął oczy, jakby poczuł jej zapach, napawał się nim. To było dziwne, bo ja sam nie byłem w stanie nic poczuć. Przez skórę sarny przeszły dreszcze. Zwierzę przyspieszyło kroku, żeby zejść z drogi Wzniosłemu. Sarna kulała przy tym, unosząc sztywno prawą tylną nogę, przydeptaną pewnie w ścisku przez jakiegoś grubasa.
Zmierzaliśmy do jednej ze szklanych kopuł, porozrzucanych bezładnie po Wzniosłości. W momencie stworzenia miały ukazać wszechwładzę Wszechmocnego, teraz były zmatowiałe i porysowane kamieniami przez zmarłych młodo mężczyzn. Dwóch z nich podkradło się z tyłu do Wzniosłego, co nie było trudne w tłoku, i wyrwało mu pióro. Młodszy Wzniosły poprawił ułożenie skrzydeł i udał, że niczego nie zauważył. Weszliśmy do kopuły.
Znaleźliśmy się w tym miejscu, oświadczył Wzniosły, bo wiemy, że jesteś dobrym mieszkańcem Wzniosłości. Wiemy, że pięknie się modlisz za upadłych w Czeluści, za sprawiedliwość dla oczekujących. Chcielibyśmy nagrodzić cię za dobre sprawowanie, za okazywanie upadłym współczucia. I co najważniejsze, chcemy okazać ci zaufanie.
Wzniosły zbliżył się i przyjacielsko objął mnie ramieniem. Rękę miał chłodną niczym plastikowa proteza.
Drogi Leonie, jesteś cudownym mieszkańcem Wzniosłości. I wiesz co? Tak! Zasługujesz na zaufanie!
Na zewnątrz przez cały czas ptasie pazurki drapały szkło. To pawie oskubane z piór wdrapywały się na kopuły porysowane przez wandali, czepiając się dziobami spękanego szkła. Próbowały uciec przed prześladowcami.
Wiemy, co chciałbyś pokazać. Co? Że jesteś wart czegoś więcej. Kto wie, może zostaniesz kiedyś Wzniosłym? Może zdobędziesz nagrodę. Módl się, śpiewaj i chwal Wszechmocnego, a osiągniesz swój cel!
Wzniosły położył rękę na kotylionie. Niemal zacząłem wierzyć, że to właśnie jest cel każdego mieszkańca Wzniosłości – dostać wyblakłą papierową ozdobę od Wzniosłego wyższego rzędu. Każdy by uwierzył, słysząc jego przekonujący głos. Tę ekscytację, kiedy opowiadał o modlitwie, śpiewaniu i chwaleniu Wszechmocnego.
Chcielibyśmy, Wzniosły nieznacznie zawiesił głos, abyś wiedział, że ludzi na ziemi jest coraz więcej. Umiera ich też coraz więcej.
Jakbym nie widział tłumu zmarłych po drugiej stronie rzeki. Jakbym nie dostrzegł, że we Wzniosłości nie było już miejsca dla nowych ludzi. Przyjmowano ostatnio tylko pretendentów do świętości, a może tylko prawdziwych świętych. A może już nikogo. Rozpatrzenie winy i niewinności trwałoby dziesięciolecia. Żaden Wzniosły nie miał już sił, czasu ani ochoty, aby rozpatrywać nowe przypadki. Było to nudne: wciąż te same śliskie uczynki, pokolenie po pokoleniu. Więc kandydaci do Czeluści lub Wzniosłości w nieskończoność stali na równinie, pilnowani przez trzygłowe psy. Bezskutecznie czekali na sprawiedliwość, na Sąd Prawie Ostateczny, na wyrok Czeluści lub Wzniosłości, a tłum oczekujących powiększał się z dnia na dzień.
Wzniosły dodał:
Dochodzi do tego jeszcze rozpatrywanie odwołań z Czeluści!
Zastukał kijem w podłogę, żeby podkreślić powagę sytuacji. Jedną ręką obejmował kij, drugą trzymał się za kotylion. Tak sobie myślę, że ta papierowa ozdoba mogła być przekaźnikiem woli samego Wszechmocnego. Stwierdził:
Szukamy wybitnych mieszkańców Wzniosłości. Tych najbardziej zaangażowanych.
Tych najbardziej winnych niesubordynacji, tych okazujących smutek, uzupełniłem w myślach.
A oni, kontynuował Wzniosły, obdarzeni zaufaniem najwyższych czynników, zapoznawaliby się z winami upadłych. Rozstrzygaliby odwołania z Czeluści sprawiedliwie, w zgodzie z wolą Wszechmocnego! To ważne, aby wyrwać z rąk przebrzydłej władczyni tej podziemnej krainy tych, którzy zasługują na odrobinę łaski, którzy odpokutowali już swoje grzechy.
Skromnie schyliłem głowę i udałem zaskoczonego. Wybełkotałem:
Cieszę się. Dziękuję za okazane zaufanie.
Tak! Tak! Upadłym trzeba dać szansę, kontynuował Wzniosły. Kto wie, może któryś z nich trafił w niewłaściwe miejsce. Chociaż trzeba pamiętać o jednym. Teraz już nie bierzemy byle kogo. Wzniosłość jest przepełniona. Trzeba mieć to na uwadze. To wola Wszechmocnego! Do Wzniosłości mogą trafiać już tylko najbardziej sprawiedliwi. Ale wolą Wszechmocnego jest też, aby odwołania rozpatrywać. A są ich miliony! Ciągle nowe i nowe! Nikt z nas, Wzniosłych, nie ma na to czasu.
Przemknęło mi przez myśl, że kiedyś zniknie możliwość odwołania, a tacy niesubordynowani mieszkańcy Wzniosłości jak ja będą odsyłani do Czeluści.
A przy okazji, dodał. Jest drobna rzecz, którą chciałbym poruszyć. Nieradości w sferach nieba być nie może. Ty ją okazałeś. Czy nie pamiętasz, jak wielką łaską jest słuchać Agnus Dei stworzonego przez Wszechmocnego? Dlaczego okazałeś nieradość?
Pokręciłem bezradnie głową.
Zagubiłeś się?, podsunął.
Tak. Chyba tak!, skwapliwie potwierdziłem.
Tak. Bo za dużo jest ludzi we Wzniosłości. I za dużo pracy. Nie mamy już czasu rozmawiać z owieczkami Wszechmocnego.
Zrobiłem zmartwioną minę.
Więc?, domagał się odpowiedzi Wzniosły.
Sumiennie i nieszczerze wyraziłem skruchę:
Nie będę już więcej okazywał nieradości. Przepraszam.
Oblicze Wzniosłego się rozjaśniło. Puścił kotylion i znów chwycił mnie za ramię. Tak! Tak! Cieszę się! Kiedy tak mówisz, chóry Wzniosłych śpiewają Alleluja! Zaśpiewajmy i my!
Alleluja..., piskliwie zaintonowałem.
Alleluja!, potężnym basem odpowiedział Młodszy Wzniosły. A teraz: om!
Ommmm!
Wsadziłem język do gardła i spróbowałem naśladować Wzniosłego.
Tak! Tak! A teraz, mówił dalej Wzniosły, kiedy już wyraziłeś chęć rozpatrzenia odwołania, pamiętaj, że Wzniośli muszą bez gniewu karać tych, których odwieczny wyrok Wszechmocnego karać poleca, i tak samo czynić muszą mieszkańcy Wzniosłości. Pamiętaj o tym! Bądź sprawiedliwy, karz i sądź uczciwie, bez łaski i bez gniewu. Ponieważ tak chętnie chcesz rozpatrywać odwołania: czy jest ktoś, kogo chciałbyś widzieć jako przedmiot sądu?
Słychać było tylko chrobot pawi. Czepiały się dziobami wklęśnięć po kamieniach rzuconych kiedyś w kopułę.
Sędziowie Wzniosłości byli nieomylni. Nikt nie weryfikował ich wyroków. Wiedziałem, że mogę powiedzieć cokolwiek i to ode mnie będzie zależało, czy sądzony lub sądzona trafi do Wzniosłości, czy zostanie w Czeluści.
Ojca. Nazwisko jego Kalikst Cisek.
Kiedy przyszli do Borysławiów musieli wejść w spółków z żydów morderców Jezusów Chrystus oszustów mianów Icchaków Lebenfisz. Za mało mieli pieniądzów ze sobą żeby znaleźć uczciwych patriotów polskich na spółków. Ba! Icków źle mnie traktowali. Za miernych ja dostawali wynagrodzeniów. Za dużych byli odpowiedzialnościów. Mieli nadzorców mianów Moszów Jussym który szpiegowali dla Icchaków Lebenfisz. Co mieli zrobić innych niż co zrobili z żydków? A poza tym z łasków Wszechmocny starali się coby pomagali robotników a ograniczali wszechwładzów złych żydów! Wszystko dla chwałów Wszechmocny!
Do Borysławiów przyszli piechotów w 1870 roków. Dziesięciów latów wcześniej zaczęli się dużych wydobywaniów wosków z ziemiów. Tych wosków nazywali ozokerytów. Nie tylko to bo i skałolejów wykopywali ale skałolejów się wtychczasów nie opłacali tak bardzo.
Jak powiedzieli z żydów Icchaków Lebenfisz mieli kompaniów. Czego się wstydzą i co byli chyba jedynym powodem coby ja byli w Czeluściów. Ale za życiów Wszechmocny wiedzieli że ja są dobrych ludziów i wywyższyli mnie bardzo!
Pewien byłem, że niedokładnie tak było, jak na wstępie opisywał mój ojciec w odwołaniu.
Bo ja nie tylko czytałem, ja widziałem, ja, będąc tutaj – jednocześnie z góry spoglądałem na lesiste pagórki, przeryte łysymi dolinami, w których były pola i domy, przemykały pode mną coraz szybciej uprawy, a kiedy się wzniosłem, ujrzałem, że gładkie łany zboża ustępują miejsca zniekształconemu, nieludzkiemu krajobrazowi stworzonemu przez ludzi, że puszcza i żyto zmieniają się w inny las – tysięcy wież i drewnianych daszków, kryjących jamy i szalunki. Między nimi hałdy kopalnianego urobiska, gliny i kamieni, dawne chłopskie domki i nowe, z byle czego zbite baraki, karczmy i hale, w których lokomobile dzień i noc wydobywały z siebie dymy przykrywające niebo. Widziałem prawie nagich, wychudłych mężczyzn pokrytych czarną mazią. Zbierali coś ze strumieni przepływających między dołami, zasilanych bez przerwy cieczą zbierającą się na dnie szybów i usuwaną z nich wiadrami przez utrudzonych ludzi. Spoglądałem na zmęczone konie, brnące w błocie. Ciągnęły wozy załadowane beczkami, wciąż na krawędzi śmierci z wyczerpania. Spoglądałem na zgarbione dziewczyny. Płukały kamienie w wodzie, przemywały na sicie ciężkie kawałki urobku, żeby wyłowić najmniejszy okruch wosku ziemnego. A potem z dnia zrobiła się noc. Spojrzałem dalej, poza kopalnie, ujrzałem w niewielkiej odległości łunę, wzniosłem się nieco, przybliżyłem do pożaru, po to tylko, aby usłyszeć krzyk, poczuć odór ciała skwierczącego w pożarze, zobaczyć Kaliksta z triumfalną miną spoglądającego na swoje dzieło, z policzkami zaczerwienionymi od płomieni, obnażonymi zębami, zaciśniętymi w pięści dłońmi.