Kalikst. Fermentacja pragnień - Robert Nowakowski - ebook

Kalikst. Fermentacja pragnień ebook

Nowakowski Robert

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Triumf zuchwałości, spektakularne kariery i druzgocące bankructwa.

Ekscytująca opowieść o czasach, w których rodził się kapitalizm.

Druga połowa XIX wieku, Drohobycz. Złoża ropy, które odkryto na terenie galicyjskiego miasteczka, przeistaczają je w stolicę bogactwa i przemysłu. Kalikst Cisek, człowiek znikąd, mimo że do miasta dotarł pieszo i w łachmanach, ma jednak ze sobą odpowiedni kapitał i konkretny plan. Pieniądze i znajomości sprawiają, że mężczyzna szybko awansuje, stając się jednym z bogatszych i dyktujących warunki drohobyczan.

Kalikst ma wszystko – liczne kopalnie, żonę, którą posyła na kuracje do Cannes, urządzony z przepychem pałac, służbę, latający balon, a nawet dwugłowego psa. Ma też jednak niebywałe poczucie wyższości, umiłowanie do hazardu i romansów.

Czy Kalikst to bezwzględny bandyta? Owładnięty żądzą pieniądza szaleniec? A może ofiara swoich czasów? Odpowiedzi na to pytanie poszukuje jego syn Leon, rozliczając ojca z nawet najdrobniejszych przewinień.

Historia, która tak jak Ziemia obiecana zapisuje się w pamięci na długo.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 528

Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bieniek58

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: PIOTR TOMZA
Re­dak­cja: MAŁ­GO­RZATA TAR­NOW­SKA
Kon­sul­ta­cja hi­sto­ryczna: dr MAR­CIN SZY­MAŃ­SKI
Kon­sul­ta­cja fi­lo­lo­giczna: dr JO­ANNA DU­SKA
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, JO­LANTA STAL, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych oraz opra­co­wa­nie gra­ficzne: AGNIESZKA PAC­LER
Na okładce wy­ko­rzy­stano frag­menty zdję­cia au­tor­stwa Ste­fana Pla­tera-Zy­berka przed­sta­wia­ją­cego pa­no­ramę Bo­ry­sła­wia w 1926 roku (ze zbio­rów Bi­blio­teki Na­ro­do­wej) oraz ry­ciny Ae­ro­nau­tics – Aerial Ma­chi­nes z pu­bli­ka­cji New Po­pu­lar Edu­ca­tor z roku 1904 (Raw­pi­xel).
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Ro­bert No­wa­kow­ski © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08381-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1. Ja, Leon Fe­liks Ci­sek, rocz­nik 1879, prze­ży­łem matkę, ojca, dwie wojny świa­towe i ze dwie po­mniej­sze. Ży­łem pod wła­dzą Au­stria­ków, Ro­sjan, Po­la­ków i Niem­ców, a raz je­den na­prawdę ko­cha­łem. Moją matką była Ga­briela Ci­sek, z domu Kol­ska, oj­cem Ka­likst Ci­sek herbu Cis.

Ka­aalik­stów Ci­sek her­bów Cis. Pa­mię­tają! Tak trzeba coby mó­wili!

Moim do­mem był Dro­ho­bycz, a dru­gim – Bo­ry­sław. Las wież wiert­ni­czych był dla mnie ca­łym ży­ciem. Za­pach nafty – wo­nią mi­ło­ści.

Umar­łem 10 marca 1951 roku, a wtedy już nie mia­łem ani ro­dzi­ców, ani domu, ani Bo­ry­sła­wia, nie było już uko­cha­nych wi­do­ków i za­pa­chów, nie było na­wet zna­nych od dzie­ciń­stwa dźwię­ków: stu­ków i zgrzy­tów wiert­ni­czej ma­szy­ne­rii.

W Cze­lu­ści przy­pa­try­wa­łem się cier­pią­cym. Szu­ka­łem zna­jo­mych twa­rzy. Ze wszyst­kich zna­nych za ży­cia po­staci naj­szyb­ciej spo­dzie­wa­łem się zna­leźć tam ojca. Kiedy rze­czy­wi­ście usły­sza­łem jego krzyk – ochry­pły, zmę­czony i prze­peł­niony cier­pie­niem – po­czu­łem się nie­swojo. Po­pa­trzy­łem uważ­niej: to na­prawdę był mój oj­ciec, bez­rad­nie roz­cią­gnięty na bla­sza­nym stole, po­sta­rzały brzydko. W Cze­lu­ści wszy­scy mieli sześć­dzie­siąt lat, nie­za­leż­nie od wieku, w któ­rym zmarli.

Ro­dził. Po­zba­wiony ko­bie­cej ana­to­mii wył przy tym po­ro­dzie tak bar­dzo, jak tylko mógłby wyć ktoś, komu coś roz­dziera pod­brzu­sze od środka. Nie­któ­rzy z nas za­ty­kali so­bie uszy. Wy­cie nie prze­szka­dzało im pa­trzeć, na­pa­wać się bó­lem wi­docz­nym na po­sta­rza­łej twa­rzy mo­jego ojca.

Asy­stu­jący przy po­ro­dzie stwór ża­bimi ła­pami wy­cią­gnął spo­mię­dzy nóg Ka­lik­sta no­wo­rodka i po­dał go szczę­śli­wemu... a może nie cał­kiem szczę­śli­wemu ojcu... albo matce... Zręcz­nie we­pchnął do środka wnętrz­no­ści i za­szył pęk­nięte kro­cze. Ukłu­cia igły były po wcze­śniej­szych do­świad­cze­niach po­rodu nie­znaczną do­le­gli­wo­ścią, bo mój oj­ciec na­wet nie jęk­nął. Za to ob­le­pione krwią dziecko w ra­mio­nach Ka­lik­sta za­pła­kało gwał­tow­nie i przy­ssało się do pła­skiej piersi.

Obrzy­dze­nie wy­krę­cało twarz mo­jego ojca. Pew­nie gdyby mógł, rzu­ciłby dziec­kiem o pod­łogę lub cho­ciaż od­dał je w ża­bie łapy straż­nika. Po­twór chyba tylko na to cze­kał. Jego li­sie śle­pia były aż nadto wy­ra­zi­ste. A może jej, bo z li­siej głowy zwi­sał długi ludzki war­kocz, się­gał do ziemi, wił się, zer­kał to na Ka­lik­sta, to na nas, i sy­czał wę­żową koń­cówką.

Do stołu zbli­żyła się gro­madka dzieci. Były wśród nich star­sze i młod­sze, ta­kie peł­za­jące i ta­kie cho­dzące, wszyst­kie pła­kały i do­ma­gały się cze­goś.

Stwór po­ka­zał Ci­skowi stos pie­luch, ba­lie i stertę brud­nych ubrań, wska­zał na pa­le­ni­sko i garnki. Wszystko cze­kało na mo­jego ojca, a w cza­sie po­rodu naj­wy­raź­niej uzbie­rało się sporo za­le­gło­ści. Star­sze dzieci ode­szły na bok i za­częły się bić w brud­nej ka­łuży, młod­sze wie­szały się na Ka­lik­sto­wych no­gach i wyły, pew­nie z głodu. Mój oj­ciec jedną ręką trzy­mał się za roz­darte pod­brzu­sze, drugą przy­trzy­my­wał nie­mowlę przy ciele, ale wy­star­czyło tylko, żeby stwór chrząk­nął po­na­gla­jąco, a Ka­likst już się za­bie­rał do pod­grze­wa­nia wody, pew­nie na je­dze­nie dla dzieci.

Je­żeli nie bę­dzie ro­bił tego wszyst­kiego, po­twór znów go zgwałci i bę­dzie miał ko­lejne dziecko, ode­zwała się któ­raś z ko­biet z na­szej wy­cieczki. Wi­dzia­łam to już!, po­chwa­liła się. Bę­dzie miał dziecko i znów bę­dzie ro­dzić i znów bę­dzie mu­siał to wszystko po­wta­rzać od po­czątku, ale bę­dzie mu trud­niej, bo bę­dzie jedno dziecko wię­cej... I tak w nie­skoń­czo­ność!, do­koń­czyła z sa­tys­fak­cją.

Biedny fa­cet, wy­rwało się mo­jemu są­sia­dowi. To się ni­gdy nie skoń­czy?

Kie­dyś się skoń­czy... je­śli cho­ciaż raz sprawi, że te ba­chory prze­staną ry­czeć, będą czy­ste i na­je­dzone, po­in­for­mo­wał nasz prze­wod­nik, Młod­szy Wznio­sły.

Nie po­wie­dział­bym tego gło­śno, ale przy­szło mi do głowy: ależ po­my­sły ma wład­czyni Cze­lu­ści. Jak okrutna musi być pani tej kra­iny, żeby tak tor­tu­ro­wać męż­czyzn!

Wznio­sły za­kla­skał gło­śno, uniósł błę­kitną cho­rą­giewkę nad głowę i gło­śno oznaj­mił: Prze­su­wamy się da­lej, prze­cho­dzimy do ko­lej­nej strefy! Pro­szę się trzy­mać ra­zem, nie roz­dzie­lać się, nie za­trzy­my­wać!

Głos prze­wod­nika zwró­cił uwagę Ka­lik­sta. Do­piero te­raz nas za­uwa­żył.

Bez­wied­nie unio­słem rękę i za­ma­cha­łem do niego. Za­stygł ze szmatą, którą nie­zgrab­nie ocie­rał nie­mowlę z krwi. Pa­trzył na mnie, znie­ru­cho­miały, a usta otwie­rały mu się co­raz sze­rzej.

Wy­cieczka prze­su­nęła się obok mnie, a ja sta­łem w miej­scu, przy­kuty jego wzro­kiem. Le­onów!, wy­du­sił z sie­bie. Obej­rza­łem się na resztę wy­cieczki. Na ni­kim in­nym okrzyk mo­jego ojca nie zro­bił wra­że­nia. Czę­sto zda­rzało się, że upa­dli pró­bo­wali zwró­cić na sie­bie uwagę tu­ry­stów.

Ka­likst ru­szył w moją stronę, a kiedy był już bli­sko, wy­cią­gnął do mnie rękę.

We­zmą mnie stąd. Le­onów, sły­szą? Po­mogą mi!

Pot ście­kał mu z nosa, a pod­bró­dek drżał przy każ­dym sło­wie. Przy­siągł­bym, że mimo har­mi­dru Cze­lu­ści sły­sza­łem szczę­ka­nie zę­bów ojca. By­łem pe­wien, że to strach przed utratą szansy na zmianę losu.

Syk­ną­łem: Nie bądź idiotą. Masz, czego chcia­łeś.

Do­strze­głem, że zbliża się do mnie zie­lony po­twór z ry­bią gębą. Po­pa­try­wał z ukosa to na ojca, to na mnie. Śli­nił się ob­fi­cie. Łapy mu drżały. W jed­nej z nich trzy­mał nóż. Drugi stwór, ten z ża­bimi ła­pami, uśmie­chał się sze­roko, a li­sie oczy roz­ja­rzyły się ocze­ki­wa­niem na coś, co nie­chyb­nie spo­tka za chwilę Ka­lik­sta.

Złóż od­wo­ła­nie, po­wie­dzia­łem do ojca.

Sta­ra­łem się nie stra­cić z pola wi­dze­nia po­two­rów.

Zro­bią to, ale ty mu­szą je roz­pa­trzyć! Ina­czej będą po mnie, ka­pu­tów.

Roz­pacz w jego gło­sie wy­wo­łała u mnie nie­mal współ­czu­cie. Ka­likst mógł zło­żyć tylko jedno po­da­nie o roz­pa­trze­nie wy­roku, który spo­wo­do­wał umiesz­cze­nie go w Cze­lu­ści. Po­zy­tywne dla niego roz­strzy­gnię­cie od­wo­ła­nia mo­gło przy­nieść skie­ro­wa­nie go do Wznio­sło­ści. Ale ko­lej­nej in­stan­cji nie bę­dzie. Je­żeli nie będę dla swo­jego ojca ła­skawy, na za­wsze zo­sta­nie w Cze­lu­ści.

Po­dejdą do mnie, po­pro­sił oj­ciec zmie­nio­nym to­nem. Jesz­cze bli­żej po­dejdą. Nie boją się tych ry­bów, nic im nie zro­bią! No, cho­dzą.

Obej­rza­łem się za sie­bie. Reszta wy­cieczki sta­nęła kilka me­trów da­lej. Od czasu do czasu któ­raś z ko­biet po­ka­zy­wała pal­cem upa­dłego wy­nu­rza­ją­cego się z pło­mieni, w ja­kiejś pro­stac­kiej tor­tu­rze, która co ja­kiś czas zda­rzała się w Cze­lu­ści. Me­cha­niczna gi­lo­tyna ucięła głowę ły­semu bro­da­czowi, a je­den z uczest­ni­ków wy­cieczki za­kla­skał z ra­do­ści.

Zsze­dłem ze ścieżki. Na­chy­li­łem się do ojca.

Jesz­cze bli­żej, po­le­cił Ka­likst. Nie boją się, po­wtó­rzył. Na­chylą się, już-już, nie mają czasu!

Zro­bi­łem to. Ka­likst upu­ścił dziecko, jedną ręką chwy­cił mnie za ubra­nie, drugą szarp­nął za pla­kietkę z na­pi­sem „Wy­cieczka” i spró­bo­wał ścią­gnąć mi ją z głowy. Przy­trzy­my­wa­łem ją ręką, ale Ka­likst był sil­niej­szy ode mnie, na­wet ze świeżą, nie­chluj­nie zszytą raną po­mię­dzy no­gami. Żyły na gło­wie ojca na­brzmiały, spo­cona dłoń śli­zgała się po moim ubra­niu. Już pra­wie wy­szarp­nął pla­kietkę, kiedy ktoś po­cią­gnął mnie do tyłu.

To ja są z wy­ciecz­ków, to po­mył­ków, on są upa­dłych, po­krzy­ki­wał Ka­likst.

Nie zdo­łał ni­kogo oszu­kać. Zie­lony po­twór za­to­pił nóż w ciele ojca. Ka­likst zdą­żył jesz­cze krzyk­nąć: Pa­mię­tają, od­wo­ła­niów! Zro­bią to dla mnie!, za­nim jego głos prze­isto­czył się w wy­cie, gdy ten z li­simi oczyma po­wa­lił mo­jego ojca na pod­łogę.

Po po­wro­cie do Wznio­sło­ści wsty­dzi­łem się in­cy­dentu z Cze­lu­ści. Uczest­nicy wy­cieczki, któ­rzy wcze­śniej roz­ma­wiali ze mną, te­raz się od­su­wali. Wi­dzieli wszystko. Pew­nie uwa­żali, że fi­zyczny kon­takt z upa­dłym mnie ska­lał. Nie­ważne, nie zna­łem ich, nie lu­bi­łem.

Od­wo­ła­nie. Jak mo­gło mi to nie przyjść wcze­śniej do głowy? Nie cho­dziło wcale o po­moc ojcu. Było coś waż­niej­szego. Prze­cież w ten spo­sób mo­głem tam wró­cić! Wró­cić tam, do utra­co­nego świata, do Dro­ho­by­cza i Bo­ry­sła­wia! Jesz­cze raz po­czuć wszystko, jesz­cze raz prze­żyć swoje ży­cie! Jesz­cze raz po­czuć mi­łość, jesz­cze raz zo­ba­czyć moją uko­chaną, zro­zu­mieć, co wtedy za­szło. Mógł­bym po­znać swo­jego ojca, mógł­bym wła­ści­wie oce­nić jego ży­cie. Kto wie, może Ka­likst był jed­nak do­brym czło­wie­kiem. Może przez całe ziem­skie ży­cie my­li­łem się co do niego.

Me­ga­fony ogła­szały ter­min ko­lej­nej wy­cieczki do Cze­lu­ści. Nie­biań­ski gwar ucichł. Wszy­scy wsłu­chi­wali się w li­stę uczest­ni­ków. Wy­cze­ki­wali swo­jego na­zwi­ska. Eks­cy­ta­cja tłumu się­gała ze­nitu. Wy­mie­nieni lu­dzie krzy­czeli, kla­skali i gło­śno dzię­ko­wali Wszech­moc­nemu. Inni wy­krzy­wiali usta w uda­wa­nym uśmie­chu. Po ostat­niej li­te­rze al­fa­betu me­ga­fony wy­ry­czały Mszę c-moll Mo­zarta. Przy­go­to­wa­łem się na mo­ment, w któ­rym miało się roz­po­cząć Agnus Dei – bra­ku­jąca, nie­na­pi­sana przez kom­po­zy­tora część mszy, uzu­peł­niona przez sa­mego Wszech­moc­nego. Usta­wi­łem się w sa­mym środku placu Wiecz­nej Spra­wie­dli­wo­ści i zro­bi­łem smutną minę. By­łem pe­wien, że za chwilę ktoś da znać komu trzeba, że je­den z miesz­kań­ców Wznio­sło­ści nie cie­szy się, jak na­leży. Że uka­zuje, jak to okre­ślano, nie­ra­dość.

Le­d­wie uci­chły ostat­nie dźwięki, po­czu­łem na ple­cach kij wwier­ca­jący się w krę­go­słup. Od­wró­ci­łem się, przyj­mu­jąc taki wy­raz twa­rzy, jak­bym nie­udol­nie pró­bo­wał za­ma­sko­wać smu­tek. Wy­szedł z tego gry­mas śmie­chu przez łzy.

Za mną stał Młod­szy Wznio­sły. A do­kład­niej: Młod­szy Wznio­sły 2 nr 18, jak mo­głem wy­czy­tać z pla­kietki. Na piersi miał za­ku­rzony, wy­bla­kły ró­żowy ko­ty­lion, je­den z tych, które Wznio­śli wyż­szego rzędu nada­wali sze­re­go­wym pra­cow­ni­kom za szcze­gólną gor­li­wość w peł­nie­niu obo­wiąz­ków. Ko­ronka bia­łej komży wi­siała w strzę­pach. Je­den rę­kaw był przy­mo­co­wany agrafką do po­zo­sta­łej czę­ści ubioru. Wznio­sły spra­wiał wra­że­nie za­kło­po­ta­nego.

Szcze­rze ża­łuję, że prze­szka­dzam w słu­cha­niu pięk­nej mu­zyki, po­wie­dział ob­łud­nie. Ale do­sta­łem in­for­ma­cję, że po­trze­bu­je­cie po­mocy du­cho­wej.

Unio­słem brwi, lecz Młod­szy Wznio­sły chwy­cił mnie już za ło­kieć i bez słowa pro­wa­dził przed sobą, kie­ru­jąc w od­po­wied­nią stronę. Prze­ci­ska­li­śmy się w tłu­mie. Z tru­dem to­ro­wa­li­śmy so­bie drogę w za­uł­kach mię­dzy cia­sno upcha­nymi świą­ty­niami, ko­ścio­łami, stu­pami i me­ga­li­tami, mię­dzy me­cze­tami i ka­pli­cami, mi­na­re­tami i dzwon­ni­cami. Młod­szy Wznio­sły skła­dał skrzy­dła, żeby nie za­wa­dzać o twa­rze miesz­kań­ców Wznio­sło­ści. Bez­li­to­śnie po­sztur­chi­wał la­ską lu­dzi, za co cza­sem to ja ob­ry­wa­łem od nich łok­ciem wbi­tym niby to przy­pad­kiem w bok. Po­mię­dzy ludźmi bo­jaź­li­wie prze­my­kały się ulu­bione zwie­rzęta Wszech­moc­nego: ku­le­jące sarny i zmal­tre­to­wane pa­wie z po­wy­ry­wa­nymi pió­rami. Na da­chu me­ga­ronu przy­cup­nął ty­grys. Ob­li­zy­wał się, wi­dząc tyle je­dze­nia, ale to była prze­cież Wznio­słość – nie mógł ni­kogo zjeść. W oczach miał obłęd. Drogę prze­cięła nam nie­duża, wy­stra­szona sarna.

Zwie­rzątko Wszech­moc­nego!, ucie­szył się Wznio­sły zza mo­ich ple­ców i mocno po­kle­pał ki­jem zwie­rzę po grzbie­cie. Wcią­gnął przy tym po­wie­trze, za­mknął oczy, jakby po­czuł jej za­pach, na­pa­wał się nim. To było dziwne, bo ja sam nie by­łem w sta­nie nic po­czuć. Przez skórę sarny prze­szły dresz­cze. Zwie­rzę przy­spie­szyło kroku, żeby zejść z drogi Wznio­słemu. Sarna ku­lała przy tym, uno­sząc sztywno prawą tylną nogę, przy­dep­taną pew­nie w ści­sku przez ja­kie­goś gru­basa.

Zmie­rza­li­śmy do jed­nej ze szkla­nych ko­puł, po­roz­rzu­ca­nych bez­ład­nie po Wznio­sło­ści. W mo­men­cie stwo­rze­nia miały uka­zać wszech­wła­dzę Wszech­moc­nego, te­raz były zma­to­wiałe i po­ry­so­wane ka­mie­niami przez zmar­łych młodo męż­czyzn. Dwóch z nich pod­kra­dło się z tyłu do Wznio­słego, co nie było trudne w tłoku, i wy­rwało mu pióro. Młod­szy Wznio­sły po­pra­wił uło­że­nie skrzy­deł i udał, że ni­czego nie za­uwa­żył. We­szli­śmy do ko­puły.

Zna­leź­li­śmy się w tym miej­scu, oświad­czył Wznio­sły, bo wiemy, że je­steś do­brym miesz­kań­cem Wznio­sło­ści. Wiemy, że pięk­nie się mo­dlisz za upa­dłych w Cze­lu­ści, za spra­wie­dli­wość dla ocze­ku­ją­cych. Chcie­li­by­śmy na­gro­dzić cię za do­bre spra­wo­wa­nie, za oka­zy­wa­nie upa­dłym współ­czu­cia. I co naj­waż­niej­sze, chcemy oka­zać ci za­ufa­nie.

Wznio­sły zbli­żył się i przy­ja­ciel­sko ob­jął mnie ra­mie­niem. Rękę miał chłodną ni­czym pla­sti­kowa pro­teza.

Drogi Le­onie, je­steś cu­dow­nym miesz­kań­cem Wznio­sło­ści. I wiesz co? Tak! Za­słu­gu­jesz na za­ufa­nie!

Na ze­wnątrz przez cały czas pta­sie pa­zurki dra­pały szkło. To pa­wie osku­bane z piór wdra­py­wały się na ko­puły po­ry­so­wane przez wan­dali, cze­pia­jąc się dzio­bami spę­ka­nego szkła. Pró­bo­wały uciec przed prze­śla­dow­cami.

Wiemy, co chciał­byś po­ka­zać. Co? Że je­steś wart cze­goś wię­cej. Kto wie, może zo­sta­niesz kie­dyś Wznio­słym? Może zdo­bę­dziesz na­grodę. Módl się, śpie­waj i chwal Wszech­moc­nego, a osią­gniesz swój cel!

Wznio­sły po­ło­żył rękę na ko­ty­lio­nie. Nie­mal za­czą­łem wie­rzyć, że to wła­śnie jest cel każ­dego miesz­kańca Wznio­sło­ści – do­stać wy­bla­kłą pa­pie­rową ozdobę od Wznio­słego wyż­szego rzędu. Każdy by uwie­rzył, sły­sząc jego prze­ko­nu­jący głos. Tę eks­cy­ta­cję, kiedy opo­wia­dał o mo­dli­twie, śpie­wa­niu i chwa­le­niu Wszech­moc­nego.

Chcie­li­by­śmy, Wznio­sły nie­znacz­nie za­wie­sił głos, abyś wie­dział, że lu­dzi na ziemi jest co­raz wię­cej. Umiera ich też co­raz wię­cej.

Jak­bym nie wi­dział tłumu zmar­łych po dru­giej stro­nie rzeki. Jak­bym nie do­strzegł, że we Wznio­sło­ści nie było już miej­sca dla no­wych lu­dzi. Przyj­mo­wano ostat­nio tylko pre­ten­den­tów do świę­to­ści, a może tylko praw­dzi­wych świę­tych. A może już ni­kogo. Roz­pa­trze­nie winy i nie­win­no­ści trwa­łoby dzie­się­cio­le­cia. Ża­den Wznio­sły nie miał już sił, czasu ani ochoty, aby roz­pa­try­wać nowe przy­padki. Było to nudne: wciąż te same śli­skie uczynki, po­ko­le­nie po po­ko­le­niu. Więc kan­dy­daci do Cze­lu­ści lub Wznio­sło­ści w nie­skoń­czo­ność stali na rów­ni­nie, pil­no­wani przez trzy­głowe psy. Bez­sku­tecz­nie cze­kali na spra­wie­dli­wość, na Sąd Pra­wie Osta­teczny, na wy­rok Cze­lu­ści lub Wznio­sło­ści, a tłum ocze­ku­ją­cych po­więk­szał się z dnia na dzień.

Wznio­sły do­dał:

Do­cho­dzi do tego jesz­cze roz­pa­try­wa­nie od­wo­łań z Cze­lu­ści!

Za­stu­kał ki­jem w pod­łogę, żeby pod­kre­ślić po­wagę sy­tu­acji. Jedną ręką obej­mo­wał kij, drugą trzy­mał się za ko­ty­lion. Tak so­bie my­ślę, że ta pa­pie­rowa ozdoba mo­gła być prze­kaź­ni­kiem woli sa­mego Wszech­moc­nego. Stwier­dził:

Szu­kamy wy­bit­nych miesz­kań­ców Wznio­sło­ści. Tych naj­bar­dziej za­an­ga­żo­wa­nych.

Tych naj­bar­dziej win­nych nie­sub­or­dy­na­cji, tych oka­zu­ją­cych smu­tek, uzu­peł­ni­łem w my­ślach.

A oni, kon­ty­nu­ował Wznio­sły, ob­da­rzeni za­ufa­niem naj­wyż­szych czyn­ni­ków, za­po­zna­wa­liby się z wi­nami upa­dłych. Roz­strzy­ga­liby od­wo­ła­nia z Cze­lu­ści spra­wie­dli­wie, w zgo­dzie z wolą Wszech­moc­nego! To ważne, aby wy­rwać z rąk prze­brzy­dłej wład­czyni tej pod­ziem­nej kra­iny tych, któ­rzy za­słu­gują na odro­binę ła­ski, któ­rzy od­po­ku­to­wali już swoje grze­chy.

Skrom­nie schy­li­łem głowę i uda­łem za­sko­czo­nego. Wy­beł­ko­ta­łem:

Cie­szę się. Dzię­kuję za oka­zane za­ufa­nie.

Tak! Tak! Upa­dłym trzeba dać szansę, kon­ty­nu­ował Wznio­sły. Kto wie, może któ­ryś z nich tra­fił w nie­wła­ściwe miej­sce. Cho­ciaż trzeba pa­mię­tać o jed­nym. Te­raz już nie bie­rzemy byle kogo. Wznio­słość jest prze­peł­niona. Trzeba mieć to na uwa­dze. To wola Wszech­moc­nego! Do Wznio­sło­ści mogą tra­fiać już tylko naj­bar­dziej spra­wie­dliwi. Ale wolą Wszech­moc­nego jest też, aby od­wo­ła­nia roz­pa­try­wać. A są ich mi­liony! Cią­gle nowe i nowe! Nikt z nas, Wznio­słych, nie ma na to czasu.

Prze­mknęło mi przez myśl, że kie­dyś znik­nie moż­li­wość od­wo­ła­nia, a tacy nie­sub­or­dy­no­wani miesz­kańcy Wznio­sło­ści jak ja będą od­sy­łani do Cze­lu­ści.

A przy oka­zji, do­dał. Jest drobna rzecz, którą chciał­bym po­ru­szyć. Nie­ra­do­ści w sfe­rach nieba być nie może. Ty ją oka­za­łeś. Czy nie pa­mię­tasz, jak wielką ła­ską jest słu­chać Agnus Dei stwo­rzo­nego przez Wszech­moc­nego? Dla­czego oka­za­łeś nie­ra­dość?

Po­krę­ci­łem bez­rad­nie głową.

Za­gu­bi­łeś się?, pod­su­nął.

Tak. Chyba tak!, skwa­pli­wie po­twier­dzi­łem.

Tak. Bo za dużo jest lu­dzi we Wznio­sło­ści. I za dużo pracy. Nie mamy już czasu roz­ma­wiać z owiecz­kami Wszech­moc­nego.

Zro­bi­łem zmar­twioną minę.

Więc?, do­ma­gał się od­po­wie­dzi Wznio­sły.

Su­mien­nie i nie­szcze­rze wy­ra­zi­łem skru­chę:

Nie będę już wię­cej oka­zy­wał nie­ra­do­ści. Prze­pra­szam.

Ob­li­cze Wznio­słego się roz­ja­śniło. Pu­ścił ko­ty­lion i znów chwy­cił mnie za ra­mię. Tak! Tak! Cie­szę się! Kiedy tak mó­wisz, chóry Wznio­słych śpie­wają Al­le­luja! Za­śpie­wajmy i my!

Al­le­luja..., pi­skli­wie za­in­to­no­wa­łem.

Al­le­luja!, po­tęż­nym ba­sem od­po­wie­dział Młod­szy Wznio­sły. A te­raz: om!

Ommmm!

Wsa­dzi­łem ję­zyk do gar­dła i spró­bo­wa­łem na­śla­do­wać Wznio­słego.

Tak! Tak! A te­raz, mó­wił da­lej Wznio­sły, kiedy już wy­ra­zi­łeś chęć roz­pa­trze­nia od­wo­ła­nia, pa­mię­taj, że Wznio­śli mu­szą bez gniewu ka­rać tych, któ­rych od­wieczny wy­rok Wszech­moc­nego ka­rać po­leca, i tak samo czy­nić mu­szą miesz­kańcy Wznio­sło­ści. Pa­mię­taj o tym! Bądź spra­wie­dliwy, karz i sądź uczci­wie, bez ła­ski i bez gniewu. Po­nie­waż tak chęt­nie chcesz roz­pa­try­wać od­wo­ła­nia: czy jest ktoś, kogo chciał­byś wi­dzieć jako przed­miot sądu?

Sły­chać było tylko chro­bot pawi. Cze­piały się dzio­bami wklę­śnięć po ka­mie­niach rzu­co­nych kie­dyś w ko­pułę.

Sę­dzio­wie Wznio­sło­ści byli nie­omylni. Nikt nie we­ry­fi­ko­wał ich wy­ro­ków. Wie­dzia­łem, że mogę po­wie­dzieć co­kol­wiek i to ode mnie bę­dzie za­le­żało, czy są­dzony lub są­dzona trafi do Wznio­sło­ści, czy zo­sta­nie w Cze­lu­ści.

Ojca. Na­zwi­sko jego Ka­likst Ci­sek.

Kiedy przy­szli do Bo­ry­sła­wiów mu­sieli wejść w spół­ków z ży­dów mor­der­ców Je­zu­sów Chry­stus oszu­stów mia­nów Ic­cha­ków Le­ben­fisz. Za mało mieli pie­nią­dzów ze sobą żeby zna­leźć uczci­wych pa­trio­tów pol­skich na spół­ków. Ba! Ic­ków źle mnie trak­to­wali. Za mier­nych ja do­sta­wali wy­na­gro­dze­niów. Za du­żych byli od­po­wie­dzial­no­ściów. Mieli nad­zor­ców mia­nów Mo­szów Jus­sym który szpie­go­wali dla Ic­cha­ków Le­ben­fisz. Co mieli zro­bić in­nych niż co zro­bili z żyd­ków? A poza tym z ła­sków Wszech­mocny sta­rali się coby po­ma­gali ro­bot­ni­ków a ogra­ni­czali wszech­wła­dzów złych ży­dów! Wszystko dla chwa­łów Wszech­mocny!

Do Bo­ry­sła­wiów przy­szli pie­cho­tów w 1870 ro­ków. Dzie­się­ciów la­tów wcze­śniej za­częli się du­żych wy­do­by­wa­niów wo­sków z zie­miów. Tych wo­sków na­zy­wali ozo­ke­ry­tów. Nie tylko to bo i ska­ło­le­jów wy­ko­py­wali ale ska­ło­le­jów się wtych­cza­sów nie opła­cali tak bar­dzo.

Jak po­wie­dzieli z ży­dów Ic­cha­ków Le­ben­fisz mieli kom­pa­niów. Czego się wsty­dzą i co byli chyba je­dy­nym po­wo­dem coby ja byli w Cze­lu­ściów. Ale za ży­ciów Wszech­mocny wie­dzieli że ja są do­brych lu­dziów i wy­wyż­szyli mnie bar­dzo!

Pe­wien by­łem, że nie­do­kład­nie tak było, jak na wstę­pie opi­sy­wał mój oj­ciec w od­wo­ła­niu.

Bo ja nie tylko czy­ta­łem, ja wi­dzia­łem, ja, bę­dąc tu­taj – jed­no­cze­śnie z góry spo­glą­da­łem na le­si­ste pa­górki, prze­ryte ły­symi do­li­nami, w któ­rych były pola i domy, prze­my­kały pode mną co­raz szyb­ciej uprawy, a kiedy się wznio­słem, uj­rza­łem, że gład­kie łany zboża ustę­pują miej­sca znie­kształ­co­nemu, nie­ludz­kiemu kra­jo­bra­zowi stwo­rzo­nemu przez lu­dzi, że pusz­cza i żyto zmie­niają się w inny las – ty­sięcy wież i drew­nia­nych dasz­ków, kry­ją­cych jamy i sza­lunki. Mię­dzy nimi hałdy ko­pal­nia­nego uro­bi­ska, gliny i ka­mieni, dawne chłop­skie domki i nowe, z byle czego zbite ba­raki, karczmy i hale, w któ­rych lo­ko­mo­bile dzień i noc wy­do­by­wały z sie­bie dymy przy­kry­wa­jące niebo. Wi­dzia­łem pra­wie na­gich, wy­chu­dłych męż­czyzn po­kry­tych czarną ma­zią. Zbie­rali coś ze stru­mieni prze­pły­wa­ją­cych mię­dzy do­łami, za­si­la­nych bez prze­rwy cie­czą zbie­ra­jącą się na dnie szy­bów i usu­waną z nich wia­drami przez utru­dzo­nych lu­dzi. Spo­glą­da­łem na zmę­czone ko­nie, brnące w bło­cie. Cią­gnęły wozy za­ła­do­wane becz­kami, wciąż na kra­wę­dzi śmierci z wy­czer­pa­nia. Spo­glą­da­łem na zgar­bione dziew­czyny. Płu­kały ka­mie­nie w wo­dzie, prze­my­wały na si­cie cięż­kie ka­wałki urobku, żeby wy­ło­wić naj­mniej­szy okruch wo­sku ziem­nego. A po­tem z dnia zro­biła się noc. Spoj­rza­łem da­lej, poza ko­pal­nie, uj­rza­łem w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści łunę, wznio­słem się nieco, przy­bli­ży­łem do po­żaru, po to tylko, aby usły­szeć krzyk, po­czuć odór ciała skwier­czą­cego w po­ża­rze, zo­ba­czyć Ka­lik­sta z trium­falną miną spo­glą­da­ją­cego na swoje dzieło, z po­licz­kami za­czer­wie­nio­nymi od pło­mieni, ob­na­żo­nymi zę­bami, za­ci­śnię­tymi w pię­ści dłońmi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki