Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Pasję można wyreżyserować?
W Wielki Piątek w pewnym powiatowym mieście ma się odbyć wyjątkowa droga krzyżowa – pasyjne widowisko transmitowane przez ogólnopolską telewizję. Wszystkie osoby zaangażowane w przygotowanie misterium liczą, że coś na nim zyskają. Jest wśród nich też Józef – mężczyzna, który zabiegał o rolę Jezusa. Kto to taki – człowiek święty, hochsztapler, a może psychopata? Jedno jest pewne: Józef wywraca ustalony porządek do góry nogami.
Oto Kalwaria, powieść wybitnego reżysera Feliksa Falka, w której polska prowincja mierzy się z zagadką śmierci i zmartwychwstania Chrystusa. Jak w thrillerze atmosfera gęstnieje z każdą sekundą, a motywacje i działania bohaterów okazują się coraz bardziej zaskakujące. Telewizyjny realizator wielkopiątkowego spektaklu, miejscowy przeor, policjant, wreszcie Józef i inni – każdy relacjonuje wydarzenia ostatnich dni ze swojego punktu widzenia. Jaka jest prawda o kalwarii?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Feliks Falk, 2024
Redakcja: Paweł Pokora
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki i makiety: Magdalena Wójcik
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-20-1 (EPUB); 978-83-68101-21-8 (MOBI)
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Feliks Falk, Pochylony, 1965 r., olej
Na pewno będą mnie pytać dlaczego? Ale nie powiem. Niech myślą, co chcą. Czy to jakiś znak, że natknąłem się na tę informację w internecie? Nie wiem. Przeznaczenie? Być może. Przypadek? Raczej nie. Już dawno przestałem wierzyć w przypadki. Coś się dzieje po coś. Ktoś tym kieruje. Ludzie często mają pretensję, że Bóg pozwala na cierpienie dzieci, zbrodnie, wojny i całe zło. Nie mają racji. To my pozwalamy, to my sprzeniewierzamy się Wiecznemu, Jego woli. Ale to dlatego, że jesteśmy słabi, pozbawieni silnego kręgosłupa. Wiem to po sobie. Próbowałem być silny i było we mnie wiele pokory. Bardzo dużo wytrzymywałem. Ale nie dałem rady. Poddałem się, kiedy nie miałem już wyjścia. Ale czy nie miałem? Może za wcześnie ustąpiłem? Może powinienem był dalej próbować. Niestety, walka ze złem, z obojętnością, z lenistwem nie jest prosta. Owszem, miałem odwagę i dużo cierpliwości, buntowałem się. Ale bez efektu. Nie szkodzi. Teraz pójdę już inną drogą. Mam nadzieję, że to mnie wzmocni, że mi przywróci siły i pozwoli zrealizować moje plany. Nie wiem jeszcze, jak to się skończy, ale ten casting daje mi pewną szansę. Nigdy nie brałem udziału w żadnych castingach. Nawet nie wiem, co to dokładnie jest. Egzamin? Próba? Konkurs? Wiem tylko, że będą wybierać ludzi do różnych ról w kalwarii wielkanocnej. Mnie interesuje tylko jedna. Jeśli nie zostanę wybrany, wyjeżdżam. Oczywiście chciałbym bardzo zostać wybrany, bo ta kalwaria ma być transmitowana przez telewizję. Właśnie dlatego zdecydowałem się w niej wziąć udział. Rzadko ostatnio oglądałem telewizję. Właściwie wcale. Nie miałem kiedy, a w ogóle zniechęciłem się, gdy się okazało, że żadna ze stacji nie wspomniała o pobiciu Jurka i późniejszym procesie. Mimo że robiłem wszystko, żeby to nagłośnić. Nikt nie wspomniał. Może tylko jedna gazeta w Poznaniu w kilku słowach na trzeciej stronie opisała wydarzenie – niestety, bez szczegółów. Ale teraz zmieniłem zdanie. Telewizję wszyscy oglądają i ma olbrzymi wpływ na opinie ludzi. Nie bez powodu używa się jej w celach propagandowych. I bardzo dobrze. Jeśli tylko mnie wybiorą, wykorzystam telewizję do swoich planów. Tak, mam pomysł, wiem, co chcę zrobić. Wierzę, że Wieczny mi pomoże.
Przed chwilą wysiadłem na dworcu pamiętającym jeszcze dawne lata. W wielu miastach widziałem odnowione stacje, ceglane lub otynkowane, lśniące świeżością. Tutaj elewacje nadgryzione przez czas, z obdrapanym tynkiem i brudem wylewającym się z ram okiennych i drzwi. Rejestruję to, przechodząc obok, ale mało mnie to obchodzi. To nie jest już mój świat. Dlaczego w tym mieście odbywa się ta kalwaria? I dlaczego telewizja wybrała akurat to miejsce na transmisję? Nie wiem. Na ulicach niewielu ludzi. Sklepy z tanim towarem na ogół puste. Miasto nie jest duże i nawet nie wiem, z czego żyją tutaj mieszkańcy. Może jeszcze się dowiem. Ale to nie jest ważne. Teraz jest ważne, żeby znaleźć dom kultury, w którym odbywa się rejestracja do castingu.
Jeszcze pół godziny do tego zadupia. Moja toyota, choć siedmioletnia, sprawuje się ciągle znakomicie i mogłaby jechać szybciej, ale teraz wszędzie poustawiali ukryte kamerki i nie mogę ryzykować większej liczby mandatów, których i tak mi się już nazbierało sporo. Na szczęście pilnuje mnie Ola, która siedzi obok i ciągle zerka na szybkościomierz. Ola to moja dziewczyna. Teraz częściej mówi się partnerka, partner, a nie dziewczyna, chłopak. Wszystko się formalizuje. Olę poznałem, kiedy realizowałem w naszej regionalnej telewizji koncert świąteczny. Pracowała tam od niedawna, ale wykazywała wiele energii i miała sporo dobrych pomysłów, więc przy następnej realizacji zaproponowałem jej asystenturę. I wtedy zbliżyliśmy się do siebie. Po rozejściu się z Iwoną potrzebowałem spokojnej, bez wiecznych pretensji, kobiety. Jesteśmy ze sobą już kilka miesięcy i widzę, że nasz związek na razie jest udany. Jeśli tak pójdzie dalej, zastanowię się, czy nie powinniśmy usankcjonować tego układu. O ile, oczywiście, ona się zgodzi. Teraz, jadąc, trochę rozmawiamy o tej kalwarii, ale czasami nie wytrzymuję napięcia i sięgam do jej gołych kolan i próbuję wcisnąć rękę między uda, ale ona odpycha ją, ostrzegając mnie, że zaraz zjadę z drogi. Robi to ze śmiechem, trochę złośliwie, drażniąc mnie, ale także z ostrożności. Poddaję się, bo wiem, że i tak ją niedługo będę miał.
Jest jeszcze sporo czasu. Dopiero o piętnastej mam spotkanie z przeorem, burmistrzem i szefem naszej regionalnej. Czuję szóstym zmysłem, że będą mnie pouczać, jak mam zrealizować to misterium. O burmistrzu nic nie wiem, ale o przeorze dowiedziałem się trochę. Rządzi klasztorem od niedawna, ale bardzo szybko zyskał sobie opinię silnego człowieka, który ma wpływ na życie miasta. Nic tu się nie dzieje bez jego opinii czy nawet zgody. To jego inicjatywą jest ta kalwaria. Nigdy tutaj nie działo się coś podobnego. Nie było stacji drogi kalwaryjskiej, jak w niektórych miasteczkach. Na uroczystości wielkopiątkowe ludzie musieli jeździć gdzie indziej. Ale niewielu jeździło. Wynikało to z lenistwa albo upadku wiary, jak głośno twierdził przeor. Stąd pomysł zorganizowania tej imprezy. Oczywiście on nie nazywa tego „imprezą”, to moje określenie. Może upraszczam, ale w telewizji głównie reżyseruję widowiska, zwane często imprezami. Przeor uznał, że społeczność miasta zbyt daleko odeszła od Boga i należy wszelkimi sposobami ją do niego ponownie przybliżyć. Ale jego myślenie jest bardziej globalne. Uważa, że cały kraj uległ deprawacji i trzeba z tym walczyć. Dlatego uznał, że powinna mu w tym pomóc telewizja. Udało mu się namówić do transmisji wydarzenia naszą telewizję regionalną, a nasz szef załatwił z centralą, żeby poszło to na całą Polskę. Stąd jego obecność na dzisiejszej naradzie. Niestety, szef to wszystkowiedząca maruda. Zależy mu na tej imprezie, bo bardzo chce się wykazać przed swoimi szefami w centrali. Koniunkturalista, jakich teraz wielu. Decyzje uzależnia od tego, czy ma z tego jakąś korzyść. Nie finansową, lecz prestiżową. Za tym, rzecz jasna, idą pieniądze. Najczęściej na wszelki wypadek wymyśla jakiś powód i albo przedłuża podjęcie decyzji, albo odmawia. Rządzi nim głównie strach. Jest bez kręgosłupa moralnego i na ogół nie cieszy się szacunkiem, choć wokół ma różnych pochlebców i potakiwaczy z tej samej gliny co on.
Nie wiem, czy to wytrzymam, ale nie mam wyjścia. Dobrze, że za dwa tygodnie zaczynam próby w Powszechnym. To mnie podtrzymuje na duchu. Rytuały kalwaryjne nigdy mnie nie interesowały. Owszem, są bardzo egzotyczne i fotogeniczne, ale kulturowo mi obce. Prowincjonalność i przesadna religijność tych spektakli nigdy mnie nie pociągały. A nawet odrzucały. Może to kwestia wychowania? A może mojego charakteru? Nie wiem. Ale zgodziłem się to zrobić z dwóch powodów: po pierwsze, jest w tym pewien potencjał na ciekawe telewizyjne przedstawienie. A po drugie, ostatnio niewiele robiłem i teraz mam okazję znowu się przypomnieć. Tak, wiem, że to chałtura, ale na pocieszenie mam teatr, z którym wiążę większe nadzieje.
Czy czuję coś do Marcina? Czy ja wiem? Lubię go, lubię z nim pracować, lubię się z nim kochać, ale wielkiej euforii nie ma. Kiedy go poznałam, owszem, zainteresował mnie. W redakcji rozrywki, w której pracowałam od niedawna, były głównie kobiety, a mężczyźni, którzy kręcili się po korytarzu, nie byli ciekawi. W ogóle gatunek telewizyjnego pracownika, mężczyzny czy kobiety, jest dość typowy i nudny. Rozmowy głównie związane są z pracą i krążą wokół zagrożeń związanych z jej utratą. Narzeka się też na zarobki i plotkuje: kto z kim, czy ktoś jest na wylocie. A Marcin poza tym, że jest przystojny, to skupia się głównie na pracy. Ma też poczucie humoru, co lubię. Jesteśmy ze sobą już prawie pół roku i jest dobrze... Tak, czasami bardzo dobrze, ale nie powiem, żebym nie mogła bez niego żyć. Chybabym mogła. Tylko co to znaczy czuć coś do kogoś? Przecież byłam związana z kilkoma fajnymi chłopakami... Czy czułam coś do nich? Czy ich kochałam? Co to znaczy? Może coś nie tak jest ze mną? Może jestem emocjonalną kaleką? Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto by mi objawił, na czym polega głębokie uczucie. Tak, czytałam o różnych romansach i opowieści celebrytek w kobiecych pismach o motylach w brzuchu. Nie pamiętam, żebym kiedyś coś takiego czuła. Emocje tak, ale chyba niewystarczająco wielkie, żeby to nazwać uczuciem. Może to jeszcze przede mną. Nieważne... Cieszę się, że będziemy kręcić tę kalwarię. Traktuję to jako nowe doświadczenie. Niewiele rzeczy do tej pory robiłam w telewizji. Jeśli mam się tam zahaczyć na dłużej, muszę się czegoś nauczyć. Widzę, że Marcin ma spore wątpliwości, chyba wziął to z konieczności. Ostatnio niewiele robił. Co prawda ma niedługo zacząć próby w teatrze, ale umówmy się, że prawdziwa popularność i kasa są w telewizji. I dobrze, że zgodził się to zrobić. Specjalnie się nie napracujemy, a przy okazji będziemy trochę ze sobą. Zobaczę, czy nas to jakoś mocniej zwiąże.
Ta idea przyszła mi do głowy pół roku po tym, jak wybrano mnie na przeora naszego klasztoru, kiedy przez kraj przelewała się fala tych bezbożnych protestów w obronie aborcji. Te fanatyczki ośmieliły się wchodzić do kościołów, przerywać msze, wykrzykiwać wulgaryzmy i demonstrować swoją nienawiść do Chrystusa. W imię czego? W imię walki o swobodę zabijania w łonie matek ich dzieci! Te wydarzenia mnie oburzyły. Przez wiele dni nie mogłem dojść do siebie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego świat na to pozwala? Bo takie rzeczy dzieją się nie tylko u nas. Walka z Kościołem trwa od dawna. Od wieków. Ale przeszły jak burze rewolucje francuskie, bolszewickie i protesty różnych grup lewackich, a Kościół ciągle trwa. Nie ugiął się. Co nie znaczy, że nie widać w nim pęknięć, bo i wśród nas są czarne owce skłonne ugiąć się przed nawałą świecką i ateistyczną. Sądzą, że Kościół powinien kroczyć za zmianami cywilizacyjnymi i kulturowymi, ale czy może odrzucić część swoich wartości nabytych przez wieki, tak jak wyrzuca się na śmietnik stare, zniszczone fotele czy niedziałające pralki? Ale Chrystus i nasza wiara to nie są bezwartościowe przedmioty. Bóg nie ma początku i nie kończy się w naszej szarej rzeczywistości. My nie możemy decydować, gdzie się kończy. Nawet szatan nie ma na to wpływu. Bo Bóg jest jedyny i wieczny. Jest tu i tam. Jest w nas. Ci, co buntują się przeciwko niemu i próbują wymazać Jego imię, nie wiedzą, co czynią. Szczególnie młodzież. Tak, młodzież, która zawieszona jest w próżni, ulega podszeptom niedowiarków czy wręcz wrogów Kościoła, czy zawiedziona grzesznym zachowaniem naszych braci w wierze doznaje rozczarowania. Niestety, musimy się uderzyć w pierś. Nie zawsze jesteśmy bez winy, nie zawsze młodzież może z nas brać przykład. Ale przecież tych, którzy zboczyli z chrystusowej drogi, jest garstka i pozbywamy się ich bez litości. Niestety, zarówno ich postępki niegodne Kościoła, jak i propaganda świeckich manipulatorów odcisnęły piętno na niewinnych duszach młodych ludzi. Stoimy przed wielkim zagrożeniem. Trwa proces odwracania się ludzi od wiary. Nie tylko młodzi, ale także ci w średnim wieku coraz rzadziej przychodzą do nas. Coraz mniej też mamy kandydatów do seminariów. Społeczeństwo coraz bardziej obojętnieje na nauki Kościoła i odchodzi od Chrystusa.
I dlatego wymyśliłem kalwarię w naszym mieście...
Spytałem przed chwilą jakiegoś gościa, gdzie jest ten dom kultury. Okazało się, że niedaleko. Po pięciu minutach staję przed sporym budynkiem o architekturze z lat pięćdziesiątych, ale w przeciwieństwie do innych domów niedawno odnowionym. W jednej z gablot wiszących na elewacji widzę afisz z ogłoszeniem o naborze do ról w misterium. Czyli dobrze trafiłem. Wchodzę do środka i nie widząc nikogo, kieruję się na schody prowadzące do góry. Na piętrze odnajduję pokój, na którego drzwiach wisi karteczka z nakreślonym niedbale napisem: „Nabór”. Pukam i uchylam drzwi. W pokoju średniej wielkości przy jedynym stoliku siedzi kobieta około czterdziestki i zapisuje dane mężczyzny, który stoi pochylony nad nią i dyktuje jej nazwisko, adres, zawód i inne dane.
– Czy można? – pytam, a kobieta, nie patrząc na mnie, mruczy, że tak, więc wchodzę i ustawiam się za gościem. Rozglądam się; w pokoju pod ścianą siedzi jeszcze kilka osób i wszyscy patrzą na mnie. Pewnie z powodu moich długich włosów. Przyzwyczaiłem się, że ciągle ktoś zwraca na nie uwagę. Ale staram się nie widzieć tych ludzi i skupiam się na plecach człowieka stojącego przede mną, który, dopytawszy, o co trzeba, odchodzi. Kiedy mnie mija, rzucam na niego okiem i stwierdzam, że nie będzie dla mnie konkurencją. Zbliżam się do stolika i już widzę zaskoczenie na twarzy kobiety. Nawet się nie uśmiecha, tylko od razu pyta (ale równie dobrze może to być stwierdzenie):
– Pan na casting?
– Tak, oczywiście – odpowiadam ostrożnie. – Czy już zamknięta lista?
– Nie, do jutra zapisujemy. Do jakiej roli?
– Chrystusa – odpowiadam i czekam na reakcję. Ale ku mojemu zaskoczeniu nie jest zdziwiona.
– No, tak. Mogłam się domyślić.
Słyszę lekki śmiech obecnych. Nie zwracam na nich uwagi. Dla mnie nie istnieją.
– Poproszę dowód.
Sięgam do plecaka, z bocznej kieszonki wyciągam nieco sfatygowany dokument i wręczam kobiecie. Ona otwiera go i czyta na głos:
– Józef Katolik.
Tym razem słychać głośny śmiech. Podnoszę wzrok i patrzę na grupkę obecnych. Śmiech urywa się jak za smagnięciem bata. Kobieta też się uśmiechnęła, ale już poważnieje.
– To pańskie prawdziwe nazwisko?
– Tak. Z dziada pradziada. A co?
Kobieta podnosi głowę, jakby się wystraszyła. Może w moim głosie wyczuła zadziorność, gotowość do ataku?
– Data urodzenia?
Odpowiadam na kolejne pytania. Na końcu kobieta pyta:
– Dlaczego chce pan wziąć udział w tym misterium?
Kątem oka widzę zainteresowanie tych pod ścianą.
– Muszę odpowiadać? – Nie chcę jej obrażać, ale dlaczego mam się tłumaczyć?
– Tego wymagają organizatorzy.
No, dobrze, powiem.
– Chcę przeżyć to, co On przeżył. Czuję w sobie potencjał. – Naprawdę wierzę w to, co mówię, choć prawdziwy powód jest inny.
Na słowo „potencjał” kobieta z trudem ukrywa zdziwienie, a ludzie w głębi pokoju coś szepczą do siebie. Dziwią się pewnie, że taki prostak zna to słowo. Niech będzie. Co oni wiedzą o mnie...
– Rozumiem... – mówi kobieta i pochyla się, zapisując moją odpowiedź. – Ma pan gdzie mieszkać?
– Niestety, nikogo tutaj nie znam...
– Dobrze. Ma pan tu adres technikum, które obecnie jest nieczynne. – Kobieta podsuwa przygotowaną wcześniej karteczkę i macha ręką w stronę okna. – Umieszczamy tam wszystkich, których nie stać na hotel. Domyślam się, że pana także nie?
– To prawda. – Biorę karteczkę i chowam ją do kieszeni płaszcza. – Dziękuję bardzo.
– To niedaleko stąd. Jutro prosimy o jedenastej na casting w tym budynku, na dole, w sali gimnastycznej.
– Dobrze. Będę.
Odbieram dowód, plecak zarzucam na ramię, odwracam się, mijam dwie osoby czekające na rejestrację i bez pożegnania wychodzę z pokoju.
Mieszkamy w hotelu Savoy. Nazwa nieco odstaje od miejsca, w którym jesteśmy, ale sam hotel nie jest najgorszy. Mimo że nie przyjeżdża tu dużo turystów, budynek odnowiono i wnętrza są dość przyzwoite. Mam spory pokój wyposażony w imitację dziewiętnastowiecznych mebli, płaski telewizor i łazienkę, do której trudno się przyczepić. Ola mieszka kilka pokoi dalej. Nikt oficjalnie nie wie, że coś nas łączy, więc nie ma się co afiszować i mieszkać razem. Ledwo wszedłem do pokoju, zadzwonił szef, żeby potwierdzić nasze spotkanie u przeora. Na szczęście przyjedzie tylko na tę rozmowę i wróci z powrotem do siebie. Inaczej byłbym skazany na jego nudną osobę i wścibskość. A tak mogę spokojnie spędzić resztę dnia z Olą. Ale co tam reszta dnia. Jestem tak rozgrzany naszą jazdą i wspomnieniem jej gładkich kolan, że nie mam zamiaru rezygnować z wolnego czasu, który mamy jeszcze do spotkania. Zostawiam nierozpakowaną walizkę i wychodzę. Nigdy za dużo ostrożności, więc rozglądam się w jedną i drugą stronę korytarza, podchodzę do drzwi pokoju Oli, pukam i naciskam klamkę. Drzwi są otwarte zgodnie z umową, więc wchodzę do środka. Jednocześnie z łazienki wychodzi Ola. Jest już przebrana w jedwabny, kusy szlafroczek dopasowany do jej szczupłej sylwetki. Pełne piersi niemal wylewają się z głębi szerokiego dekoltu. Nie ukrywam swojego zachwytu i będąc już blisko Oli, zanurzam głowę w rozchyleniu między piersiami i całuję je namiętnie. Jednocześnie mówię:
– Za godzinę mamy spotkanie u przeora.
– To szczęść Boże, niewierny draniu...
– Jestem agnostykiem.
– Raczej niedowiarkiem.
Jednym pociągnięciem rozwiązuję pasek szlafroka, który od razu opada na podłogę. Ola oplata mnie ramionami i oboje padamy na łóżko.
Nie okazywałam tego, kiedy Marcin w czasie jazdy próbował wcisnąć mi rękę między kolana, ale bardzo mnie podniecił. Czekałam z niecierpliwością, aż znajdziemy się w hotelu i wylądujemy w łóżku. Dobrze, że zrobiliśmy to teraz, a nie po konferencji u przeora. Spadło ze mnie całe napięcie, w tej chwili mogę iść nawet do jaskini lwa. O ile się zorientowałam, właśnie tam pójdziemy.
Od kiedy zapuściłem włosy i brodę, traktują mnie jak dziwaka, obcego, gościa z innej planety. Nie mam nic przeciwko temu. Już się przyzwyczaiłem. Staram się nie zwracać uwagi na rechoty, złośliwe uwagi czy agresywne zachowania. To jest wliczone w moje obecne życie. Minął już czas, kiedy zabiegałem o przyjaźń i szacunek. Przez wiele lat walczyłem o to. I co? Nic. W zamian za moją uczciwość i lojalność dostawałem najczęściej po pysku. Teraz może mnie wszystko spotkać, nie dbam już o to.
Sala w technikum nie jest duża. Umieszczono tu sześć łóżek i kilka szafek. Kiedy wchodzę, jest tam już trzech mężczyzn. Jednym z nich jest ten, który rejestrował się przede mną. Nie zaprzyjaźnię się z nimi, nawet nie zakoleguję. Są mi obcy. Trzymam dystans, nie witam się. Jest mi obojętne, co myślą. Ważne, co ja myślę o nich. Nie rozglądam się, od razu zmierzam do pustego łóżka. Jest zasłane, ma świeżą pościel i dwa ręczniki na poduszce. Rzucam plecak i wyjmuję z niego kubek, szczoteczkę i pastę do zębów. Zawsze je wożę ze sobą, bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Wyjmuję także obrazek Chrystusa w ramce i ustawiam na metalowej szafce przy łóżku. A obok Biblię. Czuję na sobie wzrok tych kilku facetów. Jeden z nich podchodzi do mnie i wyciąga rękę.
– Ziemowit – mówi.
Jest niższy ode mnie prawie o głowę i z lekką nadwagą. Podaję mu swoją.
– Józef.
Nie chce mi się rozmawiać, ale ten pyta:
– Skąd jesteś?
– Z Leszna. – Mój ton nie zachęca do rozmowy, ale Ziemowit nie odpuszcza.
– Ja z Sieradza. Na co startujesz?
To pytanie jest niepoważne.
– Na Chrystusa – mówię obojętnie i wyciągam niektóre rzeczy z plecaka.
– Od razu wiedziałem. Ja też.
Rozśmieszył mnie gość, ale stoję tyłem, więc nie widzi.
– Mam żydowski nos. Mogą mnie wziąć. Co myślisz?
Dopiero teraz odwracam się i taksuję go wzrokiem. Rzeczywiście ma lekko przygarbiony nos.
– Nie wiem... – mówię. – To zależy, jak oni to widzą.
– Jak się nie uda, to może wybiorą mnie na Judasza.
– Może... – Wyjmuję ostatnie rzeczy i wrzucam plecak pod łóżko. Biorę ręcznik i małe mydełko. – Gdzie tu jest łazienka? Chciałbym się umyć.
– Na końcu korytarza. To później pogadamy, dobra?
Z pewnością nie będę z nim gadał. Kiwam głową i wychodzę.
Gabinet przeora jest niewielki i skromnie urządzony. Powiedziałbym nawet surowo. Oprócz biurka, kilku krzeseł i krzyża na ścianie nie ma nic więcej. W naradzie, poza mą i przeorem, biorą jeszcze udział burmistrz, mój szef, Ola i brat Adam, który stoi skromnie pod ścianą w czarnym habicie i z różańcem opasującym talię zakonnika. Brat Adam, jak wyjaśnił przeor, przedstawiając go nam, będzie pełnił obowiązki kogoś w rodzaju pośrednika i opiekuna z nadania zakonu i czuwał nad zgodnością naszego przedstawienia z Ewangelią. Czyli donosiciel, dopowiadam sobie w myślach. W trakcie rozmowy co jakiś czas rzucam okiem w jego stronę, próbując odgadnąć jego prawdziwą rolę, ale on stoi nieruchomo wpatrzony w swojego przeora. Tymczasem ten ujawnia powody, dla których klasztor wsparł całe to wydarzenie. Mówi cichym głosem:
– Nie ukrywam, że chcielibyśmy, aby misterium, które wspólnie zrealizujemy, było czymś więcej niż tylko tradycyjnym, jak gdzie indziej, marszem od stacji do stacji. Nie organizowaliśmy do tej pory drogi pasyjnej. Ale doszliśmy do przekonania, że już najwyższy czas, żeby pójść w ślady innych miast. Oczywiście wiąże się to z pewnymi kosztami i sporym wysiłkiem. Choćby z przygotowaniem makiet stacji. W przyszłości wybudujemy je z trwałego materiału i będziemy obchodzili święto w ten sposób co roku. Ale na dzisiaj muszą nam wystarczyć makiety. Chcemy, żeby to wydarzenie było naprawdę znaczące i ważne dla naszego miasta, żeby nasi mieszkańcy przeżyli Pasję głęboko i żeby to wydarzenie wzmocniło ich wiarę. Nie ma co ukrywać, żyjemy w czasach niespokojnych, wartości chrześcijańskie uległy degradacji, ludzie, a szczególnie młodzież, znaleźli się na rozstaju, wielu zwątpiło, uległo pokusom tego świata, niektórzy odchodzą od Kościoła, a inni ośmielają się podnosić na niego rękę. Moim zadaniem, między innymi, jest pomoc w przywróceniu równowagi, a przy wsparciu telewizji nie tylko naszym mieszkańcom, ale szerszej masie społeczeństwa, uświadomienie, czym była wielka ofiara, jaką za nas wszystkich poniósł Pan Jezus. Chcielibyśmy, żeby ten przekaz dotarł do ludzi.
To wypowiedź człowieka wykształconego, potrafiącego formułować zdania. Na pewno jest świetnym kaznodzieją. Przez chwilę panuje milczenie, po czym głos zabiera mój szef. To mętna postać, nie mam do niego za grosz zaufania. Dla szybkiej kariery zrobi wszystko. Osiągnął mistrzostwo w śliskich pochlebstwach i zawsze wie, jak i z kim rozmawiać. Teraz także słychać przytakujący ton.
– Oczywiście, ojcze przeorze, jesteśmy tego samego zdania. Przekaz musi być mocny i czytelny. Mamy już potwierdzenie z centrali, że transmisja pójdzie na żywo na cały kraj, i to w pierwszym programie. Wszystko zrobimy, żeby to wypadło jak najlepiej. Mamy sprzęt, profesjonalną ekipę, no i – tu zwraca się w moją stronę – świetnego reżysera, który z pewnością dołoży starań, żeby to wydarzenie dostarczyło widzom wielkich emocji. Prawda, panie Marcinie?
Mam ochotę powiedzieć, że wprost przeciwnie, nie zrobię tego dobrze, bo gówno mnie obchodzi cała ta impreza, a już na pewno jego oczekiwania, z którymi wiąże swoją dalszą karierę, pewnie w centrali. Ale zupełnie inne słowa wychodzą z moich ust.
– Tak, panie dyrektorze. Mam już scenariusz przebiegu misterium, ale po tej rozmowie wprowadzę jeszcze pewne poprawki. Jutro z rana wybierzemy spośród kandydatów odpowiednich odtwórców głównych ról, wśród nich Jezusa. Próby będziemy prowadzili już pojutrze, na razie między zamarkowanymi stacjami. Oczywiście liczymy, że miasto w miarę szybko zbuduje makiety stacji.
– Proszę się nie obawiać – odzywa się burmistrz. – Wydałem już odpowiednie dyspozycje firmom, które wynajęliśmy do tego zadania. Wszystko będzie na czas. Na szczęście mamy sponsora, właściciela naszej cegielni, który zobowiązał się pokryć część kosztów.
– Świetnie – uśmiecha się przeor. – Widzę, że wszystko idzie w dobrą stronę. Klasztor będzie reprezentował brat Adam. – Pokazuje głową na zakonnika stojącego przy ścianie. – Będzie czuwał nad detalami. Proszę się z nim konsultować w razie potrzeby.
Brat Adam nawet nie drgnie, patrzy przed siebie.
Po naradzie odprowadzamy z Olą szefa stacji do jego samochodu. W środku czeka telewizyjny kierowca. Dyrektor otwiera drzwiczki, ale jeszcze nie wsiada.
– Panie Marcinie, teraz wszystko w pańskich rękach. Widać, że im bardzo zależy na tym widowisku. Przeor ma w tym swój interes, to jasne. Widać zresztą, że on tu rządzi, więc jakby co, niech pan omija burmistrza i wali prosto do niego. Ale nam też zależy. To wydarzenie jest bardzo medialne i trzeba wszystko zrobić, żeby cały kraj o tym mówił. Niech pan coś wymyśli, jakiegoś haka. Niech tam, w centrali, zobaczą, że potrafimy własnymi siłami zrobić coś ważnego. No i dla pana to będzie okazja, żeby dać znać o sobie, dobrze mówię?
Zabrzmiało to trochę lekceważąco, z odcieniem szantażu, ale nie dałem po sobie poznać, że mnie to dotknęło.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy.
Ściskamy sobie ręce. Żegnając się z Olą, szef mówi do niej:
– Na pani pomoc też liczę. Zróbcie burzę mózgów i do roboty! Do widzenia.
Wsiada do samochodu i rusza. Mówię do Oli:
– Pacan... „Niech pan wymyśli jakiegoś haka”... Sam wymyśl, dupolizusie. Pewnie liczy na awans w Warszawie.
– A ja mam ci pomóc, pamiętaj! I mamy zrobić burzę mózgów – śmieje się Ola.
Nie wiem, czy mogę mu ufać. Czy mogę wierzyć w jego deklaracje? Niby jestem jego asystentką, ale jak do tej pory nie rozmawialiśmy o moich obowiązkach. Może chodzi mu tylko o łóżko? Jeśli da mi do roboty byle co, wyjadę. Powinnam z nim porozmawiać.
Oczywiście, że pamiętam. Niech nie narzeka. Zabrałem ją na naradę do przeora, przedstawiłem jako moją asystentkę, w ten sposób podniosłem jej status o stopień wyżej. Pewnie myśli, że wziąłem ją dlatego, żeby z nią sypiać. To też, chcę z nią być blisko, ale nie bierze pod uwagę, że chcę mieć w niej wsparcie. Jeśli ludzie zobaczą, że mam lojalną asystentkę, nie będą mi szyć butów... Kurwa! Pomyliłem ulice!
– Pomyliłem ulice! Tu jest zakaz wjazdu, jeden kierunek ruchu – mówię zdenerwowany.
– Musisz się cofnąć i wjechać w drugą ulicę. Dlaczego nie włączyłeś GPS-u?
– Myślałem, że pamiętam. To małe miasto.
Wycofuję się i jadę, jak mówi.
– Masz rację, to ta ulica. Dobra jesteś...
– Wiem o tym. À propos, możesz mi już powiedzieć, co mam robić jako a-sys-ten-tka?
– Po co ten sarkazm? Będziesz miała dużo roboty. Przede wszystkim będziesz łączniczką między mną a ekipą i ważniejszymi aktorami. Od statystów będzie Heromiński. Będziesz doglądała kostiumów i rekwizytów. I wreszcie będziesz mnie chroniła przed różnymi nudziarzami.
– I to wszystko?
– To mało?
– A nie będą ci potrzebne moje dobre rady?
– A będziesz miała?
– A kto ci teraz pokazał, jak masz jechać?
– Duch Święty... Dobra, żartuję. Czekam na twoje rady. I nie tylko...
– Ty świnio! – śmieje się Ola.
Jest dobrze.