Kameliowy Sklep Papierniczy - Ito Ogawa - ebook + książka
BESTSELLER

Kameliowy Sklep Papierniczy ebook

Ogawa Ito

4,5

88 osób interesuje się tą książką

Opis

Hatoko, pieszczotliwie zwana Poppo, dziedziczy sklep papierniczy położony w nadmorskiej Kamakurze. A wraz ze sklepem – nietypowy fach, który jej rodzina uprawia od pokoleń. Ród Amemiya od zamierzchłych czasów zajmuje się bowiem pisaniem listów na zlecenie.

Wkrótce na ganku Kameliowego Sklepu Papierniczego pojawi się plejada intrygujących postaci, a każda z nietypowym zleceniem: list miłosny, list zrywający kontakty, kartka z nieba… Nie jest łatwo napisać idealny list, a jeszcze trudniej zrobić to w czyimś imieniu. Początkowo niechętna swojej nowej pracy Poppo zaczyna z coraz większą czułością myśleć o kaligrafii i o znaczeniach, jakie może nieść odpowiednio dobrany papier czy atrament.

Czas w Kamakurze płynie niespiesznie, wyznaczany rytmem pór roku, świąt, niezobowiązujących spotkań i odwiedzin. Kameliowy Sklep Papierniczy zachęca, by zwolnić i nabrać dystansu, cieszyć się drobnymi przyjemnościami codzienności i zadbać o bliższe i dalsze relacje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (1426 ocen)
854
404
136
25
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czytelniczka52

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie opisana Japonia z jej tradycją i zwyczajami na tle fabuły. Czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Bardzo ciekawe są zamieszczone oryginalne teksty listów, opisy papetrii oraz narzędzi do pisania. Można wiele się dowiedzieć o japońskiej sztuce pisania listów. Słowa uznania dla tłumaczki. Książka godna polecenia.
80
haniap87

Z braku laku…

ksiazka o niczym nic sie nie dzieje. niby kojące i fajne przed snem ale w końcu zaczyna się robić nudne
60
anaretka18

Nie oderwiesz się od lektury

jak otulenie ciepłym kocykiem
51
M4xinEs
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham tę książkę od samego pierwszego wejrzenia. W jaki sposób główna bohaterka dobiera dosłownie wszytko od czym pisze, na czym, w jaki sposób dopiero styl znaków. Jak ona potrafi się wczuć w osobę piszące te listy, jest bardzo autentyczne i sprawia, ze czytelnik odczuwa je. Sama przeplatankę spraw związanych z geografią czy jak powinno się pisać dane listy dodaje klimatu. Książka sprawiła, że poczułam autentyczna chęć nauczyczenia się japońskiego i dowiedzenia się wieciej o kulturze kraju.
20
Szafar1

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita
20

Popularność




Kameliowy Sklep Papierniczy

ツ バ キ 文 具 店

Lato

Mieszkam w małym domu u stóp niewielkiego wzgórza w Kamakurze, w prefekturze Kanagawa. I choć Kamakura kojarzy się ludziom raczej z morzem, mój dom jest bliżej gór, a do morza mam dość daleko.

Dawniej mieszkała ze mną moja mistrzyni, ale zmarła trzy lata temu i zostałam sama w tym starym domu w japońskim stylu. Nie doskwiera mi jednak samotność, bo wyczuwam wokół siebie obecność innych ludzi. Wieczorami miasto jest kompletnie wyludnione i otulone ciszą, kiedy jednak nadchodzi ranek, atmosfera się zmienia i wszędzie rozbrzmiewają rozmowy.

Pierwszą rzeczą, którą robię po tym, jak wstanę, ubiorę się i umyję twarz, jest wstawienie wody na herbatę. To taki mój poranny rytuał. W międzyczasie zamiatam podłogę i przecieram ją na mokro. Zaczynam od kuchni, następnie przechodzę na werandę, potem do salonu i na schody. Kiedy woda zdąży się już zagotować, robię sobie krótką przerwę od sprzątania i zalewam w dzbanku liście herbaty dużą ilością wrzątku. Czekając, aż się zaparzy, jeszcze raz czyszczę podłogę ścierką. Wstawiam pranie i wreszcie mogę usiąść w kuchni i wypić gorący napój. Z czarki unosi się aromat kojarzący się z dymem. Dopiero niedawno nauczyłam się doceniać smak zielonej herbaty kyōbancha. Jako dziecko nie byłam w stanie zrozumieć, czemu moja mistrzyni pija ten napar z dziwnych suchych liści, ale teraz nawet w środku lata zaczynam dzień od gorącej herbaty — w przeciwnym razie nie jestem w stanie się rozbudzić.

Gdy tak sobie piłam tę herbatę, zobaczyłam, jak otwiera się okienko na półpiętrze budynku po lewej. Należy do pani Barbary. Z wyglądu jest ona stuprocentową Japonką, więc trudno powiedzieć, czemu wszyscy ją tak nazywają. Może mieszkała kiedyś za granicą.

— Dzień dobry, Poppo! — Jej pogodny głos zdawał się unosić się na wietrze.

— Dzień dobry! — Bezwiednie naśladowałam jej ton, przez co mój głos stał się nieco wyższy niż zwykle.

— Kolejny piękny dzień! Wpadnij do mnie później na herbatę. Mam miodowy biszkopt z Nagasaki.

— Bardzo chętnie, dziękuję. Życzę udanego dnia!

Poranne pogawędki przez okno, kiedy jedna z nas jest na parterze, a druga na pierwszym piętrze, to nasz codzienny zwyczaj. Przypominają mi słynną scenę balkonową z Romea i Julii i bardzo mnie to bawi.

Oczywiście, na początku trudno było mi się przyzwyczaić do tego dziwnego budynku. Słychać w nim wszystko — kaszel sąsiadów, rozmowy telefoniczne, a czasem nawet dźwięki z toalety. Stąd wrażenie, że wcale nie mieszka się samemu. Zawsze gdzieś w tle słyszy się odgłosy życia innych ludzi. Niedawno wreszcie się do tego przyzwyczaiłam i poczułam na tyle bezpiecznie, by móc zacząć rozmawiać z sąsiadami. Mój dzień zaczyna się na dobre po spotkaniu z panią Barbarą.

Nazywam się Hatoko Amemiya. Imię nadała mi moja mistrzyni. Zainspirowały ją słynne gołębie z Tsurugaoka Hachimangū w Kamakurze. „Hatoko” oznacza właśnie „dziecko gołębi”. Znak 八 użyty w nazwie tego chramu przypomina dwa zbliżające się do siebie gołąbki. Odkąd pamiętam, wszyscy zawsze nazywali mnie Poppo — tak dzieci wołają na gołębie.

Tamtego dnia od rana panował skwar nie do zniesienia. Upały w Kamakurze to nie przelewki. Sprawiają, że świeżo upieczone bagietki błyskawicznie miękną i pokrywają się pleśnią, a wodorosty kombu, które powinny być sztywne, smętnie wiotczeją. Gdy skończyłam wieszać pranie, od razu poszłam wyrzucić śmieci. Duży punkt zbiórki odpadów, który nazywamy stacją, znajduje się przy moście rozpostartym nad przepływającą przez centrum naszego regionu rzeką Nikaidō.

Śmieci palne wywożone są dwa razy w tygodniu. Inne można przynosić w odpowiedni dzień: raz w tygodniu papier i tekstylia, raz plastikowe butelki i rośliny, raz puszki i szklane butelki. W weekendy nie zostawiamy śmieci. Oprócz tego w każdym miesiącu wyznaczony jest dzień na wyrzucanie odpadów niepalnych. Na początku uważałam to staranne segregowanie za bardzo męczące, ale z czasem zaczęło mi ono nawet sprawiać przyjemność.

Gdy wracam ze stacji, jest już godzina, o której z domów zaczynają wychodzić dzieci z tornistrami i ruszają gęsiego w stronę szkoły. Kilka minut piechotą stąd znajduje się podstawówka. Wielu klientów Kameliowego Sklepu Papierniczego to dzieci, które do niej chodzą.

Spoglądam na mój dom.

Po lewej stronie starych, podwójnych drzwi z szybą napisane jest „Kameliowy”, po prawej „Sklep Papierniczy”. Tak jak wskazuje nazwa, przy wejściu rośnie wielki krzew kamelii, jak gdyby chroniąc cały dom. Obok drzwi wisi przybita do ściany drewniana tabliczka. Jest już poczerniała, po dokładnym przyjrzeniu się z pewnym trudem można jednak rozczytać nazwisko Amemiya. Znaki nie są szczególnie wymyślne, ale napisano je nienagannymi pociągnięciami pędzla. Zrobiła to moja mistrzyni.

Ród Amemiya od epoki Edo[1] specjalizuje się w pisaniu listów. Dawniej jego członkowie pełnili funkcję prywatnych sekretarzy, ich zadaniem było pisanie w imieniu panów feudalnych i innych wysoko postawionych osób. Podstawowym wymogiem dla chętnych na to stanowisko była oczywiście doskonała biegłość w kaligrafii. W szogunacie Kamakura było trzech wybitnych prywatnych sekretarzy. Później, w Edo, pojawił się zwyczaj, by zarówno żony, jak i konkubiny panów feudalnych miały służące, które pisały za nie listy. Jedną z takich służących była moja przodkini, a pisanie listów stało się rodzinną profesją rodu Amemiya. Z pokolenia na pokolenie zawód ten przejmują kolejne kobiety. Moja mistrzyni należała do dziesiątego pokolenia, a ja, nie wiadomo kiedy, zostałam pokoleniem jedenastym.

Swoją drogą, mówiąc „moja mistrzyni”, mam na myśli moją rodzoną babcię. Ona jednak nigdy nie pozwalała mi nazywać się w tak poufały sposób. Wychowywała mnie sama, żyjąc z pisania listów. W obecnych czasach ta praca polega głównie na tworzeniu napisów na kopertach na podarunki i tekstów grawerowanych później na tablicach pamiątkowych, kaligrafowaniu imion noworodków, szyldów, mott, dedykacji i podobnych rzeczy. Moja mistrzyni przyjmowała zlecenia na wypisywanie dyplomów dla zwycięzców turnieju gateballa w klubie seniora, menu tradycyjnych restauracji czy CV dzieci sąsiadów. Innymi słowy, jeśli trzeba coś napisać, my się tym zajmujemy.

Na koniec wymieniłam wodę przy steli listowej. Na pierwszy rzut oka stela wygląda na zupełnie zwyczajny kamień, jednak dla mojej rodziny jest ważniejsza niż sam Budda. To grób starych listów. Otaczają go w pełni rozkwitłe o tej porze roku irysy japońskie.

Na tym kończyłam poranne zajęcia. Po wszystkim miałam trochę wolnego czasu aż do godziny dziewiątej trzydzieści, gdy otwierałam sklep. Udałam się więc do pani Barbary na poranną herbatkę.

Ostatnie pół roku było dla mnie intensywne. Po śmierci mojej mistrzyni mnóstwem spraw zajęła się ciotka Sushiko, ale o wielu rzeczach nie mogła zdecydować sama, a ponieważ ja od dłuższego czasu byłam za granicą i nie chciałam wracać, trochę się tego nazbierało. Rozprawiałam się ze wszystkim krok po kroku, jak gdybym czyściła spód przypalonej patelni. Głównie chodziło o sprawy związane ze spadkiem i prawem własności. Dla mnie, dwudziestokilkuletniej dziewczyny, zdawało się to potwornie nieistotne. Moja mistrzyni została jako dziecko adoptowana przez rodzinę Amemiya, więc sytuacja była jednak dość skomplikowana. Miałam wielką ochotę machnąć na to wszystko ręką, ale gdy pomyślałam, że niektórzy dorośli wyśmialiby mnie, w ostatniej chwili znalazłam w sobie motywację do działania. Poza tym, gdybym nie zgodziła się po niej dziedziczyć, porzucony sklep szybko zostałby wyburzony i zbudowano by tu blok mieszkalny albo parking. I ścięto by moje ukochane kamelie. Od dziecka kochałam je całym sercem i nie mogłam na to pozwolić.

Było już po południu, gdy zerwałam się na dźwięk dzwonka do drzwi. Wyglądało na to, że nie wiadomo kiedy zasnęłam. Łagodny stuk kropel deszczu spadających na ziemię okazał się niezwykle skuteczną kołysanką. Od paru dni codziennie o tej porze padało.

Sklep otwieram o dziewiątej trzydzieści, a po jakimś czasie siadam sobie zawsze w kuchni, by zjeść lunch, zerkając w stronę części sklepowej na klientów. Rano wypijam tylko ciepłą herbatę i skubię odrobinkę owoców, więc lunch zawsze jem porządny.

Nie zapowiadało się, by tego dnia miał być duży ruch, więc, dość nierozważnie, położyłam się na sofie w pokoju na tyłach. Zamierzałam uciąć sobie krótką drzemkę, ale zapadłam w głęboki sen. Może to dlatego, że przez ostatnie pół roku przyzwyczaiłam się do tego miejsca i nie byłam już taka zestresowana jak wcześniej, ostatnio bywałam jednak wiecznie senna.

— Dzień dobry! — Usłyszałam kobiecy głos, więc zerwałam się gwałtownie i popędziłam do sklepu. Wydawało mi się, że rozpoznaję, kto to, i miałam rację. Była to pani Rybcia z pobliskiego sklepu z rybami. Jej oczy rozbłysły na mój widok.

— Ach, Poppo, dzień dobry! Kiedy wróciłaś? — zapytała mnie z typową dla siebie werwą. W dłoniach trzymała liczne pocztówki.

— W styczniu — odpowiedziałam.

Podciągnęła rąbek długiej spódnicy, przesunęła jedną z nóg do tyłu, po czym z wdziękiem wykonała figlarny ukłon. Tak, przypomniałam sobie z sympatią, pani Rybcia zawsze była właśnie taka.

Gdy moja mistrzyni wysyłała mnie po coś na kolację, w sklepie z rybami zawsze dostawałam cukierki, czekoladę czy groszek ptysiowy. Pani Rybcia wiedziała, że mistrzyni surowo zakazywała mi słodyczy, i częstowała mnie nimi niemal na siłę. Kiedy byłam mała, często leniwie rozmyślałam o tym, jak fajnie by było, gdyby to ona była moją prawdziwą mamą.

Zastanawiało mnie, dlaczego przez ostatnie pół roku ani razu się nie widziałyśmy, mimo że mieszkamy tak blisko.

— Moja mama od jakiegoś czasu jest przykuta do łóżka. Na jakiś czas wróciłam na Kiusiu się nią zajmować — wyjaśniła z uśmiechem pani Rybcia. — Chyba się rozminęłyśmy. Cieszy mnie, że tak zdrowo wyglądasz! Często zastanawialiśmy się z ojcem, co tam u ciebie.

Mówiąc „ojciec”, miała na myśli swojego męża. Zmarł parę lat temu z powodu ciężkiej choroby. Ciotka Sushiko poinformowała mnie o tym mejlem, gdy pracowałam w Kanadzie.

— Bardzo się cieszę, że wróciłaś. Co roku mnóstwo ludzi czeka na kartki z letnimi pozdrowieniami ode mnie i martwiłam się już, gdzie je kupię, aż usłyszałam, że sklep znów jest otwarty. Pomyślałam: niemożliwe, i od razu przyszłam sprawdzić. Cieszę się, że to prawda — wyjaśniła, wręczając mi stertę pocztówek. Były to specjalne kartki wypuszczane do sprzedaży latem, z dołączonym kuponem na loterię.

Nikt nie powiedziałby, że pani Rybcia ma nieładny charakter pisma. Stawia znaki tak lekkie, że sprawiają wrażenie, jakby się unosiły w powietrzu. Ale ma taką tradycję, że co roku zamawia wypisywanie kartek w naszym sklepie. Tylko dlatego, że od dawna była koleżanką mojej mistrzyni.

— Poproszę takie jak zawsze.

— Oczywiście.

Przyjęłam zamówienie. Rozmawiałyśmy jeszcze chwilę, a potem pani Rybcia wróciła do domu. Sprany fartuszek w kwiaty, białe skarpetki do kostek, wsuwka spinająca jej grzywkę, to wszystko wywołało we mnie poczucie nostalgii. Zostawiła swój sklep w rękach syna i synowej, a sama poświęciła się opiece nad wnukami. Miała trójkę dzieci — samych synów, więc może dlatego miała do mnie taką słabość, gdy byłam mała.

Przekartkowałam kalendarz i oznaczyłam różowym fluorescencyjnym markerem siódmy lipca i ósmy sierpnia, pierwszy dzień jesieni. Do siódmego lipca trwa okres wysyłania kartek z okazji pory deszczowej, do ósmego sierpnia — letnich pozdrowień, potem z kolei wysyła się kartki z okazji końca lata. Moje pierwsze od dawna duże zlecenie.

Umyłam twarz, by odgonić senność i zabrałam się za przygotowania. Najpierw ozdobiłam tylną stronę kartek, używając starej pieczątki w kształcie ryby. To proste zadanie, więc mogłam je wykonywać, jednocześnie doglądając sklepu.

Pani Rybcia powierzała nam wypisywanie letnich pocztówek od wielu lat — właściwie od dekad. Pod względem treści nie są trudne, ale kartek jest tak dużo, że realizacja zlecenia stanowi pewne wyzwanie.

Używane od lat przybory piśmiennicze leżą w pudełku, posegregowane przez moją mistrzynię. Znały się z panią Rybcią tak długo, że nie musiała sprawdzać treści każdej kartki. Z łatwością wczuwała się w rolę i styl starej znajomej.

Dla mnie problemem jest przód. Każda kartka miała inny, więc nie mogłam działać tak automatycznie jak przy ozdabianiu tylnej strony. Gdy jestem głodna, nie mam sił utrzymać w dłoni pędzla, dlatego po zamknięciu sklepu idę na kolację. Wieczorami zazwyczaj jadam poza domem. Oczywiście, zgodnie z prawem Engla, nie zostaje mi wiele na inne wydatki, ale zazwyczaj po prostu nie mam ochoty gotować tylko dla jednej osoby. Kamakura to miejscowość turystyczna, więc, na szczęście, jest tu mnóstwo restauracji. Wybór jest ogromny.

Po tym, jak już pierwszy raz w tym roku nacieszyłam się ramenem na zimno, nadłożyłam drogi i udałam się w stronę chramu Kamakuragū. Jestem przyzwyczajona do samotnych spacerów nocą, nie da się jednak ukryć, że ulice Kamakury są słabo oświetlone. Szczególnie w okolicach gór jest bardzo mało latarni, więc mimo że jeszcze nie minęła ósma, dookoła było całkiem ciemno. Aby odpędzić strach, stukałam sandałami po chodniku. Deszcz ustał z nadejściem wieczoru, ale chmury na niebie sugerowały, że w każdej chwili może się znów rozpadać.

Tsurugaoka Hachimangū to chram wzniesiony na cześć szoguna Minamoto Yoritomo, którego rządy rozpoczęły okres Kamakura, natomiast w Kamakuragū czci się tych, którzy tę epokę zakończyli. Na tyłach chramu nadal znajduje się miejsce kultu: lochy, w których więziony był książę Morinaga. Za opłatą można je zwiedzić. Miewam wyrzuty sumienia, że odwiedzam miejsce czczące obie strony konfliktu, jednak nie jestem w stanie wybrać tylko jednej, więc zawsze, gdy przechodzę obok którejś, składam ręce do modlitwy — tak jak teraz. Nade mną, na szczycie schodów znajduje się wielka, podświetlona rzeźba przedstawiająca głowę lwa.

Po powrocie do domu i odświeżającym prysznicu wyjęłam stojące zwykle w kącie szafy pudełko z przyborami do pisania i ostrożnie uchyliłam jego wieczko. Ta skrzyneczka z drzewa paulowni, podarowana mi przez mistrzynię, skrywa komplet przyborów potrzebnych w mojej pracy: pióra do kaligrafii, wieczne pióra i tak dalej. Na wieczku znajduje się kunsztownie wykonany wizerunek gołębia z masy perłowej. Babcia zamówiła pudełko specjalnie u artysty z Kioto, ale gołąb nie miał już oczu z kamieni szlachetnych, a jego ogon był nieelegancko przymocowany taśmą klejącą. Przypominało mi to o pewnych wydarzeniach z mojej przeszłości, których bardzo żałuję.

Pamiętam, że bardzo szybko opanowałam alfabet. Umiałam go bezbłędnie wygłosić od początku do końca, odkąd skończyłam półtora roku. W wieku trzech lat nauczyłam się zapisywać go hiraganą, a rok później — katakaną. Był to efekt tego, jak sumiennie wbijała mi go do głowy moja mistrzyni. Jako sześciolatka pierwszy raz trzymałam w ręce pędzel. Otrzymałam go szóstego czerwca, w dniu, który — jak głosi tradycja — zapewnia sześciolatkom powodzenie w nauce. Był to mój pierwszy własny pędzel, wykonano go z moich niemowlęcych włosków. Do dziś wyraźnie pamiętam tamten dzień. Wróciłam ze szkoły po przerwie obiadowej, a moja mistrzyni miała dla mnie nowe podkolanówki. Były zupełnie zwyczajne, poza tym, że na łydce miały obrazek przedstawiający zajączka.

— Hatoko, usiądź tu, proszę — powiedziała spokojnie, gdy je założyłam. Wyglądała przy tym bardziej surowo niż zwykle.

Zgodnie z jej poleceniem rozłożyłam na stoliku podkładkę, na niej umieściłam arkusz do kaligrafii i zabezpieczyłam go przyciskiem do papieru. Czynności te wykonałam sama, naśladując mistrzynię. Przede mną znajdowały się elegancko ułożone: kamień pisarski, tusz, pędzel i papier — przedmioty nazywane czterema skarbami gabinetu.

Już słuchając instrukcji mistrzyni, z całych sił dusiłam w sobie zniecierpliwienie. Z podekscytowania nawet nie czułam, że zdrętwiały mi nogi. W końcu nadszedł czas rozcierania tuszu. Nalałam z naczynia wody na kamień pisarski. Zawsze chciałam tego spróbować. Dotyk przyjemnie chłodnego tuszu sprawił, że moje serce zaczęło bić szybciej.

Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Mistrzyni nie pozwalała mi ruszać swoich przyborów piśmienniczych. Gdy przyłapała mnie na zabawie pędzelkiem i łaskotaniu się nim pod pachami, natychmiast chowała go z powrotem w szafie. Czasami nawet karała mnie brakiem posiłku. Jednak im bardziej zakazywała mi ruszać swoich rzeczy, tym silniejsze było moje pragnienie wzięcia ich do ręki. Najbardziej fascynował mnie tusz. Jak smakowałaby ta czarna bryłka, gdybym włożyła ją do ust? Na pewno dużo wspanialej niż czekolada czy cukierki. Byłam o tym głęboko przekonana. Uwielbiałam ten delikatny, niedający się opisać zapach, który unosił się w powietrzu, gdy mistrzyni rozrabiała tusz. Od kiedy ukończyłam sześć lat, z utęsknieniem wyczekiwałam na szósty czerwca, by rozpocząć naukę kaligrafii. Gdy wreszcie chwyciłam za upragniony tusz, posługiwałam się nim jednak tak bardzo nieumiejętnie, że mistrzyni nie szczędziła mi słów bezlitosnej krytyki. Należy pocierać kamień w taki sposób, by tusz zbierał się w zagłębieniu tacki — to niezwykle prosta czynność, ale nadal zbyt trudna dla sześciolatki. Gdy trzymałam bryłę tuszu pod kątem, by pocierać ją szybciej, dostawałam od mistrzyni po łapach. W takich okolicznościach w ogóle nie miałam czasu włożyć kamienia do ust i sprawdzić, jak smakuje.

Tamtego dnia mistrzyni kazała mi pisać wyłącznie kółka. Ćwiczyłam rysowanie spirali, aby móc sprawnie zapisywać znak hiragany の. Mistrzyni podtrzymywała moją prawą rękę, by było mi łatwiej, a ja rysowałam kolejne kreski, błądzące to tu, to tam niczym zagubione dzieci, czasem o grubości dżdżownicy, czasem węża, a czasem najedzonego krokodyla — kompletnie nierówne.

— Nie odkładaj pędzla, trzymaj go porządnie. Podnieś łokcie. Nie rozglądaj się na boki. Siedź prosto. Oddychaj głęboko.

Im bardziej próbowałam pilnować tego wszystkiego jednocześnie, tym mniej prosto siedziałam. Mój oddech stawał się niespokojny, a ruchy pokraczne. Papier do kaligrafii dokładnie pokrywały same nieładne kółka. Ciągłe powtórzenia w końcu zaczęły mnie nużyć. Ostatecznie byłam wtedy zaledwie pierwszoklasistką. Przez to ten wyczekany szósty dzień czerwca, w którym rozpoczęłam lekcje, nie okazał się wcale taki wspaniały. Ale mimo tego z całych sił starałam się sprostać oczekiwaniom mistrzyni, ćwiczyłam i ćwiczyłam, pisząc w kółko to samo. Gdy nauczyłam się stawiać ładną, odpowiednich rozmiarów spiralę w prawo, zaczęłam w taki sam sposób ćwiczyć pisanie spirali idącej w lewo.

Moje zajęcia z kaligrafii odbywały się w dni powszednie po kolacji. Przez całą pierwszą klasę była to godzina dziennie, potem — od czasu, gdy poszłam do czwartej klasy — półtorej godziny, a gdy zaczęłam klasę szóstą — dwie godziny. Wszystko pod nieustanną kontrolą mojej mistrzyni.

Na początku kompletnie nie wiedziałam, jak pisać tę lewoskrętną spiralę, ale stopniowo nauczyłam się to robić tak, by każda była identyczna, tej samej grubości i wielkości. Znaki hiragany są złożone z krzywych linii. Moja mistrzyni była więc zdania, że takie ćwiczenia to absolutna podstawa podstaw, aby wyrobić sobie piękny charakter pisma. Wysiłek przynosił efekty; po jakimś czasie nawet z zamkniętymi oczami byłam w stanie narysować piękną spiralę bez odrywania pędzla. Po kołach przeszłam do przepisywania całej hiragany, znak po znaku, aż opanowałam ją do perfekcji.

Uczyłam się, tworząc własne skojarzenia z każdym znakiem. い było jak para dobrych przyjaciół siedzących na łące i radośnie rozmawiających ze sobą. ろ przypominało eleganckiego łabędzia pływającego po jeziorze. は pisało się tak, jakby był to samolot, który najpierw ląduje, a potem znów wznosi się do lotu i wykonuje w powietrzu akrobacje.

Na początku wodziłam pędzlem po wzorach, które przygotowała mistrzyni, potem kopiowałam je, zerkając na to, co napisała, aż w końcu zaczęłam stawiać znaki z pamięci. Dopiero gdy mistrzyni wystawiła mi pozytywną ocenę za jeden, mogłam przejść do następnego. Każdy znak hiragany ma swoją historię i pochodzenie. Gdy byłam małą dziewczynką, trudno było mi to zrozumieć, ale z czasem znajomość ideogramów kanji, od których pochodziły znaki hiragany, pomogła mi zapamiętać prawidłowe kształty.

Jako podręcznika używałam kopii fragmentu Kokin wakashū, uważanego za najstarszy zbiór poezji. Mówi się, że już od samego patrzenia na piękne znaki można rozwinąć swoje umiejętności, więc przeglądałam ją całymi dniami zamiast książek z obrazkami. Nie rozumiałam znajdujących się w niej tekstów, ale same znaki, które podobno napisał Ki no Tsurayuki[2], były przepiękne i miały w sobie tajemniczy urok. Patrząc, jak biegły przez stronę, jeden za drugim, czułam, jakbym zdejmowała z siebie warstwa po warstwie wymyślne kimono.

Opanowanie blisko stu znaków hiragany i katakany zajęło mi około dwóch lat. Naukę kanji rozpoczęłam w letnie wakacje, gdy byłam w trzeciej klasie podstawówki. Miałam nadmiar wolnego czasu, więc moja mistrzyni z jeszcze większym niż wcześniej zapałem przymuszała mnie do nauki. Nie miałam kiedy chodzić z koleżankami na basen czy na lody. Przez to nie było nikogo, kogo mogłabym nazywać prawdziwą przyjaciółką. W klasie nie wyróżniałam się wśród innych uczniów, wtapiałam się w tło.

Naukę kanji rozpoczęłam od znaku 永, oznaczającego wieczność. Potem przeszłam do złożenia 春夏秋冬 — cztery pory roku, a następnie ćwiczyłam ładne pisanie mojego imienia i nazwiska — 雨宮鳩子. W przeciwieństwie do znaków hiragany i katakany, których nie ma dużo, kanji praktycznie się nie kończą. Nauka jest jak ciągła podróż bez konkretnego celu. Są też różne style, które należy opanować: pismo wzorcowe kaisho, pismo bieżące gyōsho czy pismo trawiaste sōsho[3]. Kolejność stawiania kresek w znaku różni się w zależności od tego, który styl się stosuje, więc rzeczom do zapamiętania nie było końca. Z tego powodu w podstawówce cały wolny czas spędzałam, ćwicząc kaligrafię. Nie przychodzi mi do głowy nawet jedno pozytywne wspomnienie z tamtych lat. Jeśli zdarzyło mi się zrobić sobie dzień przerwy, to potem przez trzy dni musiałam słuchać wyrzutów, więc nawet na zieloną szkołę czy szkolną wycieczkę zabierałam ze sobą pędzel i ćwiczyłam w tajemnicy przed nauczycielami. Uważałam to za zupełnie naturalne.

Wspominając dawne czasy, usiadłam prosto i zaczęłam pocierać tusz o kamienną podstawkę. Teraz już nie rozlewała mi się woda. Pozbyłam się też nawyku niewłaściwego trzymania bryłki tuszu podczas rozcierania. Mówi się, że ta czynność działa uspokajająco — po raz pierwszy od dawna doświadczyłam tego przyjemnego uczucia, jakbym odpływała. To nie była senność. Moja świadomość wycofywała się do odległego, ciemnego miejsca bez dna. Miałam wrażenie, że jeszcze moment, a wpadnę w trans.

Sprawdziłam na brudno, czy tusz jest wystarczająco gęsty, i zaczęłam wypisywać adresy na pocztówkach. Pierwszą rzeczą dotyczącą etykiety pisania listów, którą wpoiła mi moja mistrzyni, było zachowanie czujności, by nie napisać nazwiska adresata z błędem. Często powtarzała, że dane adresowe są wizytówką listu. Dlatego należy przykładać do nich szczególną wagę, pisać je ładnie i wyraźnie. Nazwisko adresata umieszczałam na samym środku kartki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

°

[1] Okres Edo trwał w latach 1603–1868, a władzę nad krajem sprawował wówczas szogunat Tokugawa. Wspomniany później szogunat Kamakura to okres trwający od 1185 do 1333 roku.

[2] Ki no Tsurayuki — poeta żyjący w okresie Heian (794–1185), zasłynął przede wszystkim jako autor Tosa nikki (Dzienników z Tosa) oraz redaktor zbioru Kokin wakashū.

[3] W piśmie wzorcowym, od którego zwykle zaczyna się ćwiczenia kaligrafii, kreski stawia się osobno, w piśmie bieżącym są one łączone, podczas gdy w piśmie trawiastym znaki stawia się, nie odrywając pędzla od papieru.

Ito Ogawa — japońska powieściopisarka urodzona w 1973 roku w Yamagacie. Jej debiutancka powieść Shokudō Katatsumuri z 2008 roku zaskarbiła sobie serca czytelników i osiągnęła status bestsellera. W 2011 roku autorka otrzymała za nią wyróżnienie Premio Bancarella della Cucina, a w 2013 francuską le Prix Eugénie Brazier — obie nagrody wręczane są autorom książek, które w najciekawszy sposób prezentują lokalną kuchnię. Wielokrotnie nominowana do japońskiej nagrody księgarzy Hon’ya Taishō, Ogawa jest również felietonistką, tłumaczką oraz autorką tekstów piosenek. Wiele z jej powieści doczekało się ekranizacji filmowych i telewizyjnych.

Alicja Kaniecka — absolwentka etnolingwistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, urodzona w 1992 roku. Z zawodu tłumaczka gier komputerowych i nauczycielka japońskiego. Otrzymała wyróżnienie podczas piątego międzynarodowego konkursu translatorskiego Japanese Literature Publishing Project w 2020 roku.

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Kameliowy Sklep Papierniczy
Lato
Jesień

TYTUŁ ORYGINAŁU

ツバキ文具店Tsubaki Bunguten

© Copyright by Ito Ogawa, 2016, 2018

All rights reserved.

Originally published in Japan by Gentosha Publishing Inc., Tokyo

This Polish edition published by arrangement with Gentosha Publishing Inc., Tokyo

in care of Tuttle-Mori Agency Inc., Tokyo

TŁUMACZENIE

© Copyright for the Polish translation by Alicja Kaniecka, 2022

REDAKCJA

Anna Wołcyrz / Tajfuny

Tomasz P. Bocheński / Wiele Kropek

PROJEKT GRAFICZNY SERII

Masaomi Fujita / tegusu Inc.

KOREKTY

Karolina Bednarz / Tajfuny

Julita Paprotna, Agnieszka Urbańczyk

PROJEKT TYPOGRAFICZNY BLOKU

to/studio

ILUSTRACJA NA OKŁADCE I RYSUNKI

© Copyright by Shunshun

OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI

Karolina Korbut

TAJFUNY

ul. Chmielna 12

00-020 Warszawa

tajfuny.pl / [email protected]

ISBN

978-83-67034-13-5

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek