Kamienie i motyle - Ajeddig Magdalena - ebook + książka

Kamienie i motyle ebook

Ajeddig Magdalena

0,0
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W SKRÓCIE: W historię o zaginionym fotoreporterze w Afganistanie oraz o kobiecie zagubionej we własnym życiu w Krakowie wplatają się prawdy o kamieniach i motylach. Jedne ciągną w dół beznadziei, a drugie są ulotnymi chwilami szczęścia. Czy bohaterom uda się odzyskać utracone?

O KSIĄŻCE: W niewyjaśnionych okolicznościach w Afganistanie znika mężczyzna. Okazuje się, że to najlepszy przyjaciel Beaty z dawnych lat. Kobieta angażuje się w jego odnalezienie. Rozwód, porwanie, zabójstwo, intrygi to trudy, z którymi Beata musi się zmagać. Niespodziewanie odnajduje w sobie siłę, o którą się nie podejrzewała. Sytuacja zmusza ją też do refleksji, czego tak naprawdę szuka. Dawnej miłości, o której nie potrafiła zapomnieć? Utraconego poczucia własnej wartości? Czy to będzie szansa na poukładanie życia od nowa?

FRAGM. RECENZJI:

"Ludzkie życie jest sumą historii. Czasem dotkliwy koniec jednej z nich to preludium nadziei do kolejnej. Nigdy nie jest za późno na odrodzenie życia i miłości. „Kamienie i motyle” to multikulturowa opowieść o sensie pokonywania życiowych przeciwności, okrucieństwie wojny, fanatyzmie religijnym i wyparciu się fundamentalnych wartości. Ta powieść mówiła do mnie obrazami – wciąż je widzę". - Bartosz Soczówka, Bliskie spotkania

"Zdestabilizowany, niebezpieczny Afganistan i spokojny, klimatyczny Kraków. Dramatyczne zwroty akcji i romantyczne porywy serca. Choć nie każdy ma możliwość naprawienia błędów przeszłości i zbudowania życia na nowo, bohaterowie powieści Magdaleny Ajeddig dostają od losu taką szansę. „Kamienie i motyle” to opowieść o końcach i początkach. O odwadze do walki o miłość i dawaniu sobie prawa do szczęścia. Z tą książką nie będziecie się nudzić!" - Ewelina Szybiak, Recenzje na tacy

O AUTORCE: Magdalena Ajeddig - ukończyła pedagogikę resocjalizacyjną i sądową. Pracuje w korporacji, od której odrywa ją pisanie książek. Kocha również czytać, szczególnie historie związane z II wojną światową. Jej pasją są góry, choć i morzem nie pogardzi. Kociara, choć z alergią, razem z dziećmi umila sobie czas na podziwianiu tych osobników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 262

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

1.

2.

3.

4.

5.

6.

7.

8.

9.

10.

11.

12.

13.

14.

15.

16.

17.

18.

19.

20.

21.

22.

23.

Epilog

Nota o książce

Strona Redakcyjna

Przyjdzie taka chwila, gdy stwierdzisz,

że wszystko się skończyło.

To właśnie będzie początek.

Louis L’Amour

Dla Sary i Kuby

Prolog

Tomasz biegł w kierunku sunącego w oddali tłumu. Żwir chrzęścił mu pod butami, a każdy krok wzbijał w powietrze pył, który grubą warstwą pokrywał drogę. Mężczyzna pędził ile sił, ignorując przerażające uczucie, jak gdyby żelazna obręcz ściskała mu klatkę piersiową. Reporterska natura pchała go do przodu, a afgański upał zmuszał do nieludzkiego wysiłku. Nie zatrzymywał się, biegł pomimo bólu, który czuł przy każdym wdechu przepełnionego kurzem powietrza. Im bliżej był celu, tym większy ogarniał go niepokój. Niecodzienne zgromadzenie kotłowało się nerwowo, ale nadal nie widział dlaczego.

Cały mokry i dyszący dogonił wściekłą masę. Wbiegł między ludzi. Myślał, że znalazł się wśród samych mężczyzn, jednak pomiędzy szaroburymi kaftanami dostrzegł błękitne plamy kobiecych burek. „Co się tu do cholery dzieje?” — pomyślał, przepychając się łokciami do przodu. Dojrzał wleczoną na przedzie kobietę. Zaskoczony przystanął na sekundę. Po chwili, wiedziony instynktem, błyskawicznie sięgnął po aparat fotograficzny. Jedno zdjęcie, drugie, trzecie. Palec bez ustanku naciskał i zwalniał przycisk migawki. Fotografując, Tomasz nacierał na ludzi i brnął na czoło kolumny. Odpychał z impetem ciemne sylwetki i nie zauważał już żadnych szczegółów. Jakaś wykrzywiona twarz próbowała go zatrzymać, ale wtedy parł do przodu z jeszcze większą zawziętością. Tłum zaryczał jak ranne zwierzę. Reporter bez strachu, powoli, jakby krążył po jaskini bestii, postawił wszystko na jedną kartę i, stawiając opór siłującej się masie, przedarł się na jej czoło. Przełożył pasek z aparatem na plecy i przykląkł, by nachylić się nad leżącą kobietą. Była potargana, poobijana i oblepiona piachem. Nie dostrzegł żadnego jej ruchu. Nie wiedział nawet, czy oddycha. Z powodu obcej Afganki znalazł się pośrodku prowizorycznej areny uformowanej przez otaczających ich ludzi. Częściowo osłaniając plecami poszkodowaną, bez wstawania odwrócił się w kierunku oprawców. Ponownie uruchomił migawkę aparatu. Dostrzegał ich rysy, kolor oczu, zmierzwione włosy, falujące nozdrza i agresywne gesty. Kiedy ich spojrzenia krzyżowały się, patrzył im głęboko w oczy. Nabuzowany adrenaliną zawsze stawał się silniejszy i odważniejszy. Obrazy w jego głowie odczuwalnie zwolniły. Powoli odzyskiwał panowanie nad ciałem. Nigdy wcześniej nie był świadkiem samosądu, ale nie zamierzał czekać na dalszy rozwój wypadków. Nie wybaczyłby sobie, gdyby pozwolił skrzywdzić tę kobietę. Postanowienie, by nie pozostawać biernym wobec dziejącego się zła, było w nim świeże i nieustępliwe. Nie potrafił już tylko obserwować i dokumentować. Może i działał głupio, bez opracowanego planu, ale był innym człowiekiem. Tego nic nie mogło zmienić.

Tłum przycichał, a ludzie z przodu chowali się przed aparatem fotograficznym za tymi, którzy stali w drugim rzędzie. Niektórzy wypuszczali kamienne pociski z zaciśniętych dłoni. Osłaniali twarze. Tomasza piekły oczy od piachu. Drażniły go strużki potu spływające wzdłuż kręgosłupa. Wzdrygnął się, gdy kobieta położyła mu rękę na plecach, próbując się podnieść. Spojrzał za siebie i przyjrzał się jej. Wyglądała na osłabioną. Poobijana, z drobnymi obtarciami skóry uszła cało z tego brutalnego zajścia. Kiedy wstał, ponownie spadł na niego żar południowego słońca.

— Policja już jedzie! — krzyknął. — Koniec już! Jedzie policja! — Osłaniał twarz dłonią i blefował dalej, próbując odstraszyć kolejne osoby siłą nieustępliwego spojrzenia. To cały arsenał, którym dysponował. — Jedzie policja!

Kurz wciąż krążył w powietrzu. Drażnił mu gardło. Odkaszlnął i splunął w bok. Choć był bliski zwątpienia, dostrzegł w niektórych z otaczających go twarzy zmieszanie, a nawet strach. Wszyscy dookoła coś krzyczeli. Stał w samym środku chaosu. Tłum nie tworzył już ogromnej bestii, ale podzielił się na małe kilkuosobowe grupki. Tomasz kątem oka zauważył mężczyznę, który stał sam i wciąż dzierżył w dłoni kamień, podpierając go biodrem niczym dwudziestocentymetrowe pomelo. Afgańczyk przeklinał i zaciekle wymachiwał ręką. Wyglądał, jakby szykował się do rzutu. Spotkali się wzrokiem. Mężczyzna wstrzymał ruch ramienia i przez dłuższą chwilę przyglądał się Tomaszowi. Hardość wyzierająca z oczu napastnika nie wróżyła niczego dobrego, jednak po chwili mężczyzna opuścił wolno rękę i rzucił kamień pod nogi Afganki.

— Ona to zło! — Wskazał palcem na kobietę i splunął w piach. — Dotknie ją kara — dodał, odchodząc.

Za mężczyzną ruszyli inni. Tłum rozpłynął się w jednej chwili. Reporter odetchnął i poczuł dłoń chwytającą go za rękaw. Odwrócił się zaskoczony siłą uścisku. Stała przed nim drobna kobieta. Zadzierała bokiem głowę, wpatrując się w niego. Skupiona i spokojna nie zdradzała oznak słabości. Pomyślał wówczas, że nie była to zwykła Afganka.

— Dziękuję.

Tomasz ledwo dosłyszał szept, który dobył się ze spierzchniętych warg kobiety.

— Nie ma za co — odpowiedział bez zastanowienia.

— Jest. Za życie.

1.

Kraków, marzec 2013

„Cholera! Wiedziałam, po prostu wiedziałam. Do diabła z tym wszystkim!” — rozmawiałam sama ze sobą. „Dlaczego nikt nie unowocześni tego bruku?” — patrzyłam na złamany obcas, który smętnie zwisał pod lakierowanym pantoflem. To były wyjątkowe buty. Kupiłam je na szczęście, licząc, że dodadzą mi nieco wzrostu i wydłużą nogi. „Cholera! Jeszcze tego brakuje, żebym akurat dzisiaj się spóźniła” — chciało mi się płakać. Miałam ochotę usiąść na krawężniku, rezygnując z dzisiejszej wizyty w sądzie. Przechodnie mijali mnie bez słowa, a jednak wiedziałam, że mi się przyglądają. Wydawało mi się, że raz się ze mnie śmieją, a raz nade mną litują. Było mi wszystko jedno, bo i tak czułam się wystarczająco beznadziejna. Mój świat legł w gruzach. Cierpiałam, choć widziałam znaki ostrzegawcze. Spodziewałam się, że nadejdzie ten moment. To dlatego planowałam, że przejdę przez niego dumnie i zrobię to w szpilkach glamour. Znowu dałam się zaskoczyć jakiemuś fatum, które rzuciło mi pod nogi głupi kamień. „Czyli tak, dopadło mnie słynne prawo serii pechowych zdarzeń. Po złamanym obcasie powinnam przygotować się na burzę z piorunami albo lepiej przeczekać wszystko w swojej norce i nie iść do sądu” — przekonywałam samą siebie, by się wycofać i poczekać na wynik bez własnego udziału. Tchórzyłam. „Norka? Dobrze, ta nazwa pasuje do mojego mieszkania, ale i tak brzmi za słodko. Tak, nora. Tym jest całe moje życie. To koszmar bez szans na pobudkę” — biadoliłam w głowie. Jednak postanowiłam skończyć brukowe przemyślenia i, przeklinając pod nosem, pokuśtykałam z powrotem do domu. Wiedziałam, że nie wyglądam szałowo, jednak nie chciałam chodzić ze złamanym obcasem przez cały dzień.

Stanęłam umęczona przed lustrem w przedpokoju. Przygładziłam niesforne kosmyki, które uwolniły się z ciasno upiętego na karku koka. Włosy zawsze żyły własnym życiem i lubiłam nosić je rozpuszczone, bo zazwyczaj same układały się w fale. Dziś jednak chciałam wyglądać dostojnie. Zamiast tradycyjnych dżinsów i adidasów wybrałam garsonkę, zestawiając ją ze szpilkami. Kiepska decyzja, jak już zdążyłam się przekonać. Do tego jeszcze opuchnięta od płaczu twarz i okrągłe cienie, czego nawet nie zamaskowałam makijażem. Żyć nie umierać. Wskoczyłam w białe sportowe buty i wybiegłam z domu, ignorując łomoczące ze strachu serce. „Czego się boisz? Wiadomo jak będzie. Ruchy!” — znowu mówiłam sama do siebie.

Wbrew wcześniejszym obawom dotarłam do sądu punktualnie. Szłam głównym holem, kiedy ją zauważyłam. Nowa przyjaciółka mojego męża miała długie tlenione włosy, rzęsy jak u sarny i wydatny biust opięty małą czarną. Piękność, która dba o siebie w salonach spa. Będzie idealną dekoracją podczas biznesowych kolacji. Nie dałam po sobie poznać, że ją kojarzę. „Ciekawe, czy ją zaprosił, czy przyszła bez jego wiedzy” — nie wiem, po co się nad tym zastanawiałam. Znienacka dopadła mnie myśl o czasie, gdy staraliśmy się o dziecko. Momentalnie zakłuło mnie w sercu. Pewnie teraz to ona będzie mieć to na głowie. I dobrze, niech ma i dopilnuje, jak go uszczęśliwić. Mnie nie było dane. Przynajmniej teraz nie muszę jeszcze walczyć z nim o prawa rodzicielskie. Nie miałam pojęcia, „czy istnieje dla mnie jakiekolwiek później”. Dalej marzyłam o macierzyństwie, ale teraz czułam ulgę, że to nie Olgierd będzie ojcem moich dzieci. „Jeszcze będę miała okazję spotkać kogoś, kto pokocha mnie taką, jaką jestem” — przekonywałam siebie w myślach, choć w to nie wierzyłam. Miłość wydawała mi się tak nierealna jak motyl na pustyni. Teraz musiałam skupić się całkowicie na sobie. Najwyższa pora. Przed rozprawą miałam jeszcze chwilę na rozmowę z adwokatką, która mnie reprezentowała. Przyszła wcześniej i na mnie czekała. Podeszłam więc do niej, by porozmawiać. Stała przede mną bardzo młoda babka, której zazdrościłam wszystkiego, choć niczego o niej nie wiedziałam. Wydawała się zbyt młoda na takie sprawy. Włosy ścięte na pazia, dopasowany ciemnozielony garnitur, nonszalancko zawiązana na szyi czarna połyskująca chustka i zarzucona na wszystko adwokacka toga sprawiały, że wyglądała niezwykle profesjonalnie. Wcale nie zdziwiłoby mnie, gdyby miała awersję do instytucji małżeństwa. „Ile w tym zawodzie trzeba się nasłuchać od rozgoryczonych ludzi?” — pytałam siebie retorycznie. „Nie wierzę, że nie ma to na nią żadnego wpływu. Przecież sama nieustannie namawiała mnie na rozwód z orzeczeniem o winie męża. Wolę mieć to za sobą. Nie będę publicznie prać brudów”.

— Zdania nie zmienię — powiedziałam głośno.

Chciałam mieć ten dzień już za sobą. Nikomu nie opowiem, jak dawałam się poniewierać mężowi. Nie będę się spowiadać z tego, że mąż mnie nie kochał i nie szanował. To poniżające. Nie mogłam się skupić na tym, co adwokatka do mnie mówiła. Powtarzała nasze ustalenia, na które kiwałam tylko potakująco głową. Chciałam już zapomnieć. Odciąć się. Wtem pojawił się on. Przestałam oddychać. Olgierd jak zwykle wyglądał nienagannie. Mój — jeszcze — mąż popatrzył na mnie beznamiętnie, po czym stanął tyłem. Tym samym dał do zrozumienia, że nie powinnam liczyć nawet na powitanie. „Trudno, będę musiała to jakoś przeżyć” — pomyślałam, tonąc już w wisielczym nastroju.

Wezwano nas w końcu na salę rozpraw. Spektakl się zaczął. To był już trzeci raz. Dziś ten ostatni. Czekałam na koniec. Wreszcie z ust kompletnie obcej osoby padło kilka decydujących słów. Tyle wystarczyło, żeby przestać być małżeństwem. Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Ulga i żal nie mogły dojść do porozumienia w sprawie pierwszeństwa. Zachodziła obawa, że za moment zamienię się w rozedrganą histeryczkę, która zacznie drzeć się jak opętana i rzucać na ławki. Trwałam w zadziwiającym odrętwieniu. Nie zrobiłam niczego nierozsądnego. Rozprawa zakończyła się jakby bez mojego udziału. Adwokatka szturchnęła mnie lekko, dając znak do wyjścia. Tam pogratulowała mi odzyskanej wolności i szykownym krokiem odeszła, znikając za rogiem. Rozejrzałam się, wodząc pustym wzrokiem. Dopiero teraz moja dusza wracała do ciała z zaświatów. Żałowałam jedynie nieprzemyślanego małżeństwa i strachu przed jego zakończeniem. Koniec ten i tak nadszedł sam. Nie byłam sobie w stanie przypomnieć, jaka więź łączyła nas na początku związku. Nie pamiętałam już niczego. Nawet czułam się winna rozpadu małżeństwa, ale nie powiedziałam tego głośno. Fakty były takie, że to ja zostałam ofiarą tego układu. On miał pracę, pensję i decydował. Moja praca była za słaba, niepoważna, przeszkadzała w odpowiedzialnym pełnieniu roli jego życiowej partnerki. Potem z kolei to ja byłam za słaba, niepoważna i przeszkadzałam mężowi w odpowiedzialnym pełnieniu jego obowiązków zawodowych. Teraz byłam wolna, ale nie bardzo umiałam sobie z tym poradzić. Nie wiedziałam, jak poskładać swoje roztrzaskane skorupy.

Na ulicy dopadła mnie Pola. Moja najlepsza, a właściwie jedyna przyjaciółka. Spodziewałam się, że nie zostawi mnie samej i się nie zawiodłam. Naprawdę ucieszyłam się na jej widok. Burza rudych włosów okalała jej twarz, a szmaragdowe oczy błyszczały żywą radością. Westchnęłam głośno i poczułam jej perfumy z orientalną nutą. Była ciepła i miła. Przytuliła mnie energicznie, krzycząc prosto do ucha:

— No nareszcie! Ileż można tu czekać! Jeśli dwoje ludzi chce się rozstać, to naprawdę trzeba to tak rozwlekać? Nie wystarczyłby podpis obojga na oświadczeniu? — Pola piekliła się, wciskając mi w rękę miniaturowy bukiet herbacianych róż. — To na początek nowej drogi albo na zakończenie starej, jak tam wolisz — trajkotała niezrażona moją grobową miną.

— Chcę się położyć i wreszcie wyspać. Zabierz mnie do domu. — Wykończona całym dniem chciałam jedynie zakopać się pod kocem i skomleć.

— Daj spokój! — Przyjaciółka stanęła przede mną wyprostowana jak struna, z rękami opartymi o biodra, a to znaczyło, że dyskusja będzie zaciekła, bo ona podjęła już decyzję. — Kochana, teraz idziesz ze mną, a później pasowałoby wyskoczyć do jakiegoś klubu, żeby uczcić twoją wolność! Oczywiście musisz się przebrać. — Pola zlustrowała mój ubiór z niesmakiem. — Ta bezkształtna garsonka to chyba po babci, co? Nie nadaje się na nic z wyjątkiem mycia podłóg. Wyglądasz, jakbyś szła na pogrzeb! W dodatku nie umyłaś włosów i olałaś makijaż. Ech, jak mogłaś dać mu tę satysfakcję? — Pola była autentycznie oburzona moim wyglądem. — Idziemy cię przygotować. — Wzięła mnie pod rękę i zaczęła ciągnąć środkiem chodnika.

Chciałam nią mocno potrząsnąć, żeby się opamiętała i pozwoliła mi przeżywać moją uczuciową porażkę po swojemu. Właśnie się rozwiodłam i — wbrew jej oczekiwaniom — nastrój miałam naprawdę pogrzebowy, a nie imprezowy. Nie na to liczyłam. Właśnie pochowałam w grobowcu nie tylko małżeństwo, ale najlepsze lata swojego życia.

— Zapomnij! — krzyknęłam, opierając się przed pośpiesznym krokiem, jaki narzucała mi Pola. — Ostatnia rzecz, na którą mam ochotę, to świętowanie czegokolwiek. Pochwałę głupoty już ktoś napisał wcześniej, jeśli mnie pamięć nie myli.

— Tak, tak. Erazm z Rotterdamu — Pola wzniosła oczy ku górze, chcąc pokazać, jak bardzo ignoruje mój opór.

— Polu, czy to ważne kto? Ważne, że nie zamierzam się swoją głupotą przechwalać.

Zatrzymałam się. Nie miałam siły się z nią sprzeczać. Na pewno też nie zamierzałam dać się wciągnąć w absurdalne świętowanie rozwodu. Wyrwałam rękę spod ramienia przyjaciółki i przyjrzałam się z nadmierną uwagą swoim obgryzionym do krwi paznokciom, po czym ścisnęłam mocno pasek torebki. Zamilkłam, zaciskając z uporem usta.

— Kurczę, Beti, potrafisz być denerwująca. Długo zamierzasz grać rolę cierpiętnicy? Jeśli się nie pospieszysz, to nim się obejrzysz, już ci będą trumnę otwierać. — Pola skrzyżowała ramiona na piersi, przekrzywiła głowę i przyglądała mi się zmrużonymi oczami. Jej pełne usta wykrzywiły się z niesmakiem.

— Dobrze, już dobrze. Chodźmy stąd. Im szybciej, tym lepiej. — Postanowiłam zrobić cokolwiek, co pozwoli przestać mi czuć przejmującą pustkę. Ruszyłam przed siebie.

— Idziemy do mnie na kawę. Nie chcę słyszeć żadnego sprzeciwu, zrozumiano? — zapytała retorycznie Pola. Ponownie wzięła mnie pod rękę i uśmiechnęła się rozbrajająco, pokazując jednocześnie język. O dziwo, powstrzymała się od dalszych komentarzy, za co byłam jej naprawdę wdzięczna.

* * *

Gdzieś na terenie północnego Afganistanu, styczeń 2013

— Tam, tam mieszkam. — Kobieta wskazywała palcem majaczący w oddali prostokątny kształt, lekko przechylając się do przodu.

Stary opel podskakiwał na wyboistej drodze. Pies truchtający poboczem nie uskoczył w bok przed pojazdem. Kierowca musiał go wyminąć. Staruszka była całkiem spokojna, a jej głos brzmiał swobodniej niż przed kwadransem. Tomasz chciał się czegoś o niej dowiedzieć, ale nie wiedział, jak zapytać. Intrygowała go. Choć była osłabiona, wydawała mu się niesamowicie silna, zaprawiona w boju, zahartowana afgańskim słońcem. Reporter poprosił kierowcę, żeby ten przyspieszył. Chciał jak najszybciej znaleźć się u celu. Zajęło im to chwilę. Kierowca ostro zahamował, a gdy się zatrzymali, auto stanęło w chmurze drogowego pyłu, który ich dogonił. Psa nie było już widać.

— Lepiej wejdźmy do środka — zaproponowała kobieta.

Tomasz zapłacił za przejazd, wysiadł z auta, obiegł je i otworzył drugie drzwi. Podtrzymując kobietę przy wysiadaniu, rozejrzał się z niepokojem. W otoczeniu wiekowych drzew oliwnych dających upragniony cień stał budynek, a właściwie rudera chyląca się ku upadkowi. „To miejsce lata świetności dawno już ma za sobą” — Tomasz uśmiechnął się z przekąsem do własnych myśli i z obawą przekroczył rozpadający się próg. Wewnątrz domiszcze nie wyglądało lepiej. W centralnym punkcie dogasał żar paleniska, wokół którego rozsypano drobne kamienie. Tuż obok leżało prowizoryczne posłanie. Mata i kilka koców w kolorze ziemi. Poczuł się jak w Biskupinie. „Gdyby zastąpić glinę drewnem, chałupa spokojnie nadałaby się do skansenu” — pomyślał i zapytał z rezerwą:

— Tutaj mieszkasz? Jesteś pewna?

Nie dowierzał, że ktoś może tu żyć. Dobrze znosił spartańskie warunki. Nawet brak toalety czy bieżącej wody. Ale czy można prowadzić normalne życie pod dziurawym dachem?

— Tak. Chwilowo. — Kobieta z wysiłkiem opadła na matę.

— Kim jesteś? Czego tamci ludzie chcieli? Dlaczego próbowali cię ukamienować? — Tomasz sypnął garścią pytań do kobiety i usiał obok niej na ziemi.

— Uważają, że rzuciłam urok na bydło w wiosce, bo wszystkie krowy padły — wychrypiała kobieta i popukała się w czoło palcem wykrzywionym przez reumatyzm. — Nawiedziła ich jakaś zaraza. Myślą, że ją sprowadziłam. Tak po prawdzie to na pewno padły od tej gównianej wody, którą je ostatnio poili.

Tomasz patrzył na nią z niedowierzaniem, że tak krótka droga prowadzi od zabobonów do zbrodni. Nie potrafił tego skomentować. Siedział w milczeniu i by zająć czymś ręce, zaczął oglądać swój aparat fotograficzny. Kobieta widać straciła chwilowo siły, bo w końcu poddała się grawitacji, kładąc się na boku.

— Jestem Hafida. Hafida Mohassein. Jak chwilę poleżę, poczuję się lepiej. Zrób herbatę. Poradzisz sobie? Wszystko, co potrzebne, jest obok paleniska.

— Oczywiście, odpocznij, prześpij się, jeśli potrzebujesz. Wszystkim się zajmę. — Przyglądał jej się z troską. Nie wiedział, czy można zostawić ją samą na noc. Czy znowu ktoś nie będzie chciał jej skrzywdzić. — Może powinienem wezwać lekarza albo zabrać cię do szpitala? — spytał.

— Nie, nie trzeba, potrafię się sobą zająć. Nie potrzebuję lekarzy. Herbata. Trzeba mi herbaty.

Tomasz rozglądał się po pomieszczeniu i próbował zlokalizować naczynie, w którym mógłby przygotować napar. Pod ścianą stał plastikowy stoliczek zasypany górą ziół. Z pewnością nie była to herbata. Wśród łodyg i kwiatów rozpoznał jedynie rumianek. „Może być rumianek” — pomyślał. Przy stoliku stała woda w przezroczystym baniaku. Obok niego błyszczał emaliowany czajniczek, co wskazywało, że woda jest zdatna do picia. Tomek zwinął rośliny niczym ptasie gniazdko i wcisnął je na dno metalowego naczynia. Rozpalił ogień i w oczekiwaniu na wrzątek usiadł oparty o ścianę na przeciwko posłania leżącej kobiety. Zaczął odczuwać zmęczenie. Wyciągnął przed siebie nogi, niemal dotykając brzegu paleniska. Miał czas, by dokładnie przyjrzeć się staruszce. Przypominała mu bardziej Romkę niż Afgankę. Choć głowę trzymała na poduszce, jej długi skołtuniony warkocz opadał na ziemię, tarzając się w piachu. Pognieciona suknia była miejscami rozdarta. Miał przed sobą obraz pokonanej przez nędzę kobiety. Jednak twarz śpiącej była tak spokojna, że zdawała się młodzieńczą, choć gdzieniegdzie dojrzał zmarszczki przecinające policzki i czoło. Obserwował, jak Hafida spokojnie oddycha. Zrównał swój oddech z jej rytmem. Zasnął.

Otworzył oczy zaniepokojony głośnym dźwiękiem dochodzącym z zewnątrz. Szybko wstał i ostrożnie wyjrzał zza drzwi prowadzących przed dom. Hafida pochylała się nad niebieskawą miską z wodą i opatrywała ranę na dłoni.

— Spokojnie — powiedziała, zwracając się do gościa, który stanął jej za plecami. — To nie jest głębokie skaleczenie. Nie z takimi obrażeniami sobie radziłam. — Zręcznym ruchem skończyła bandażować rękę i gestem zawróciła Tomasza do środka. — Tamci to idioci — rzuciła krótko uniesionym nagle głosem podbitym nutą oburzenia. — Wierzą w byle co. Pewno nie masz ochoty na słuchanie historii starej, obcej kobiety — Spojrzała na niego z ukosa i podrapała się po skroni.

— Szczerze mówiąc, bardzo chciałbym usłyszeć twoją historię — odpowiedział.

— Niemal spaliłeś mi czajnik — zrzędziła jak prawdziwa staruszka. — Dobrze, porozmawiajmy. Dawno nikomu nie opowiadałam o sobie. — Uniosła dwa kubki naparu. Jeden podała Tomaszowi i wyszła przed chatę. Usiadła na plastikowej pogiętej ławce stojącej pod oknem. Przymknęła oczy na krótką chwilę, jakby chciała dać sobie czas na zastanowienie, co powinna zdradzić swojemu wybawcy. Tomasz usiadł obok.

— Spokojnie, nie chcę wymuszać powrotu do bolesnych wspomnień. Po prostu chciałbym się dowiedzieć, kim jesteś — powiedział zachęcająco.

— Byłam pielęgniarką. Piękne czasy. — Hafida mówiła wolno. Często robiła przerwy, jakby zapominała, że siedzą razem. — Mój mąż był lekarzem. Mieliśmy pięknego syna. Byliśmy wtedy bardzo szczęśliwi. — Kiedy wspominała o synu, na chwilę krótszą niż mgnienie oka jej twarz rozjaśniał uśmiech. — Pewnego dnia to wszystko się skończyło, a moje szczęście uleciało w przestworza niczym targnięty wiatrem motyl. Straciłam ich. — Przycichła i skurczyła się jak wtedy, gdy stanął nad nią, zasłaniając ją przed tłumem. Przetarła oczy zabandażowaną dłonią. — Talibowie uznali, że nasz styl życia nie pasuje do stworzonego przez nich państwa. Chore umysły. Zabronili kobietom pracować, kształcić się, wychodzić poza dom bez męża lub krewnego, korzystać z usług lekarza, z rozrywek. Nic nam nie było wolno. Traktowali nas gorzej niż zwierzęta. Nigdy nie rozumiałam, jak można dobrą religię pojmować w ten sposób, by gnębić i zabijać tych, którzy nie widzą świata tak samo jak oni. Nie zawijałam się w te ich szmaty, co mój mąż też popierał. I nigdy później nie zdarzyło mi się ubrać w ten odgradzający kobiety od świata worek. Odebrali kobietom wszystkie prawa, złamali nasze życie — zmarszczyła czoło, które pokryło się niesamowitą liczbą zmarszczek. — Mój mąż nie chciał podporządkowywać się ich zasadom — wyrzucała z siebie słowa, jakby chciała uwolnić się od nich jak najszybciej. — Nie sądzę, abyś był w stanie kiedykolwiek naprawdę to zrozumieć. Nie musi ci być przykro, to było dawno temu. — Udało jej się uspokoić głos. Patrzyła przed siebie, mrużąc oczy.

— Przykro mi, ale masz rację, nie jestem w stanie tego zrozumieć — odpowiedział Tomasz. Naprawdę nie chciał nawet wyobrażać sobie, jak musiała się czuć.

— Wywlekli ich na ulicę — kontynuowała Hafida. — W biały dzień. Rozstrzelali jak psy. Jak psy! Żyję tylko dlatego, że tamtego dnia miałam dyżur w szpitalu. Zamordowali ich kilka godzin przed moim powrotem. Kiedy wracałam do domu, na środku opustoszałej ulicy leżały ciała mojego męża i syna. — Westchnęła głęboko kilka razy. Po przerwie dokończyła opowieść o tym, że zginęli za zachodni styl życia, że długo nie mogła się po tym pozbierać ani pracować. Nie miała rodziny prócz brata, który wówczas przebywał za granicą i był obojętny na jej listy. Nikt ze znajomych nie wyciągnął do niej pomocnej dłoni ze strachu przed konsekwencjami. Co rusz na zmianę prychała z wściekłością lub milkła.

— Nie chciałam dłużej żyć, ale nie miałam wystarczająco dużo odwagi, żeby się zabić. — Spojrzała na Tomasza, gniew powoli odpływał z jej twarzy. Tylko ręce jeszcze drżały nieopanowane. Pociągnęła nosem, próbując odzyskać panowanie nad sobą.

— Jakim cudem udało ci się samej przetrwać? Nie szukali cię?

— A po cóż mieliby szukać kobiety? — Spojrzała na niego zaskoczona pytaniem. — Zabili mężczyzn, ja byłam dla nich już bezwartościowa. Oczywiście, pewnie gdybym tam wtedy była, zabiliby mnie z dziką przyjemnością. Później już szkoda było im czasu na kogoś bez znaczenia. Pomieszkiwałam w opuszczonych budynkach i żebrałam. Ale w końcu postanowiłam zawalczyć o siebie.

— A brat? Nie mogłaś się z nim skontaktować?

— Ibrahim? W końcu wrócił, ale objął ważne stanowisko. Po tamtych listach bez odpowiedzi nie chciałam kolejny raz się upokarzać. Poza tym nasze relacje nigdy nie były najlepsze. Nie rozumieliśmy się dobrze jako dzieci, więc jako dorośli też nie byliśmy zbyt blisko. — Tomasz wyraźnie usłyszał nutę żalu. — Dlatego postanowiłam zamieszkać tutaj, na skraju wioski, a jednak wciąż blisko ludzi. Zajęłam się zielarstwem, operowałam wrzody i postrzały. Tak zaczęłam zarabiać na życie. — Zamilkła, żeby wziąć łyk herbaty. Współczuł jej.

— Byłaś lekarzem i pielęgniarką w jednym?

— Można tak powiedzieć. Musiałam się wiele nauczyć, ale udało mi się. — Zmarszczyła nos i wstała, by wrócić do chaty. Próbowała ukryć zmieszanie, ale odwróciła się w drzwiach, by dokończyć opowieść. — Ludzie płacą za to, że nie muszą jechać do szpitala. Możesz mnie potępiać, ale musiałam się jakoś utrzymać, a na ziołach niewiele mogłam zarobić. To trochę przeczy etyce zawodowej, ale nigdy nikomu nie zaszkodziłam. Pamiętaj, że tu kobieta, która umie zbyt wiele, nie jest ceniona. Wręcz przeciwnie, wzbudza u niektórych niepokój, a nawet niechęć, co dziś mogłeś zobaczyć na własne oczy.

— Nie potępiam cię — powiedział Tomasz, wstając z ławki i zbliżając się do Hafidy. — Raczej podziwiam — dodał, kładąc swoją dłoń na jej ramieniu w lekkim uścisku. — Chyba nigdy nie spotkałem kogoś równie silnego jak ty.

Kobieta na te słowa tylko przewróciła oczami i strzeliła językiem, wchodząc do środka domu.

— Może mógłbym ci jakoś pomóc? — Tomasz dopytał z progu.

— Już mi pomogłeś. Mam u ciebie dług wdzięczności za to, że dziś nie umarłam jak zwierzę. Czas już na ciebie — prychnęła, chyba z przyzwyczajenia. — Zawsze będę ci wdzięczna. Zawsze — dodała już łagodniej i zniknęła w zacienionym kącie chaty.

2.

Kraków, marzec 2013

Galeria sztuki. Tak Pola nazywała swoją przestrzeń do pracy na urokliwym Kazimierzu. Dla mnie był to ogromny antykwariat. Dla niej posiadał rangę królestwa, które od podstaw stworzyła sama. Prawdziwie lubiłam przebywać w miejscu, które przykucnięte między kamieniczkami chowało się przed oczami tych, którzy nie zasługiwali na objawienie prawdziwego piękna. Za każdym razem, kiedy otwierałam ciężkie dębowe drzwi prowadzące do artystycznego imperium, czułam, że przenoszę się do innego świata. Do krainy pełnej intensywnych kolorów, energetycznej muzyki i kadzidlanej woni białej szałwii. Pola wspaniale łączyła orient z zachodem. W tylko sobie wiadomy sposób potrafiła zestawić z gustem niezliczone ilości różnych obrazów, grafik, rzeźb, osiemnastowiecznych puzderek, przedwojennej biżuterii i mebli z różnych epok. Stawiała obok siebie antyki i dzieła sztuki współczesnej. Choć mnóstwo rzeczy wypełniało tę przestrzeń, wciąż było tu elegancko. Bez przerwy ktoś wchodził i wychodził. Nie musiała zaprzątać sobie głowy reklamą. To lokalne centrum kulturalne traktowała jak dziecko, którego nie miała. Żyła sama, wolna i radosna. Jakże zazdrościłam jej tego nieskomplikowanego szczęścia.

Przyjaciółka zaprosiła mnie, abym usiadła przy turkusowym stoliku, spróbowała się odprężyć, oczekiwała na kawę i obgadanie planu. Ocknęłam się i zapytałam:

— Przepraszam cię bardzo, jakiego planu?

Obawiałam się, że będzie mnie zamęczać garścią swoich rewelacyjnych pomysłów, które w moim odczuciu nie pomogą mi w tym, że stoję nad przepaścią. Nie miałam ochoty na roztrząsanie ostatnich wydarzeń.

— Jak to jaki? Plan na twoje dalsze życie! — Pola uniosła dłoń, dając mi znak, żebym pozwoliła jej dokończyć. — Beti, potrzebujesz długofalowego zaplanowania działań bardziej niż ktokolwiek inny. Zapewne zauważyłaś, do czego prowadzą nieprzemyślane decyzje. To przysporzyło ci masę problemów. Chyba nie potrzebujesz ich więcej — westchnęła i uniosła pytająco lewą brew.

Czułam się osaczona. Ostatkiem sił wyartykułowałam:

— Rozwiodłam się. Życie samo ułoży się jak trzeba. Nie potrzebuję planu. Chcę po prostu zacząć od nowa, jedynie z poczuciem wolności.

— Wyraz twarzy Poli nie był już zaczepny, ale zirytowany. — Czy to znaczy, że nie będzie płaczu do rana? Telefonowania do mnie o każdej porze dnia i nocy i użalania się nad nieudanym życiem?

— Polu, to nie fair! — przerwałam jej tyradę. — Naprawdę myślisz, że użalam się nad sobą?

— Przestaję za tobą nadążać i próbuję ustalić, czego chcesz — odpowiedziała Pola.

Zachowanie Poli wobec mnie było inne niż zwykle. Właśnie dzisiaj, gdy tak bardzo jej potrzebowałam. „Wcześniej pomocna i wspierająca, a teraz ewidentnie się na mnie złości. Czy naprawdę jest ze mną coś nie tak?” — rozmyślałam. Fala wstydu zalała mnie po czubek głowy. Poczułam uścisk wnętrzności, który szedł od żołądka po krtań. Dołączyły do tego boleśnie pulsujące skronie.

— Wybacz, uważam, że najwyższy czas, by szczerze porozmawiać. Twoje dorosłe życie to farsa. — Pola nie ustępowała. — Myślisz, że wszystko bez wysiłku ułoży się jak w bajce? Niby chcesz przemiany, ale samoistnej. Śpisz do południa, potem bez celu snujesz się po domu, a wieczorem dzwonisz do mnie opowiedzieć o tym, że życie jest do dupy. Jak do jasnej cholery ma ci się cokolwiek ułożyć, skoro nic nie robisz? — zapytała.

Sens słów przyjaciółki zaczął do mnie docierać. Zaczęłam uważniej słuchać.

— Beti, wszystko rozumiem. Gówniane dzieciństwo. Gówniana młodość. Naprawdę rozumiem. Nie ogarniam tylko twojej bierności. Niby chcesz zmienić swoje życie, ale właściwie to nie. Najlepiej, żeby ktoś holował cię przez cały czas. — Pola stanęła nade mną i tłumaczyła jak dziecku. — Beti, tak się nie da. Albo sama ruszysz do przodu, albo kompletnie nic się nie zmieni. Nikt za ciebie nie przeżyje życia, ja też nie. Uwielbiam cię, ale nie będę cię budzić każdego dnia i mówić, co masz robić. Zacznij wreszcie działać! — powiedziała i przygryzła dolną wargę, myśląc, czy powinna powiedzieć coś jeszcze.

Milczałyśmy obie, aż w końcu Pola dodała:

— Albo wracaj do domu i śpij.

Chciało mi się wyć. Po bolesnych słowach przyjaciółki uświadomiłam sobie, że moje życie wygląda dramatycznie. Piekły mnie łzy i zupełnie się rozkleiłam. Pola złagodniała.

— Beti, przepraszam, bardzo bym chciała, ale nie potrafię ci już pomóc. Może powinnaś spotkać się z psychologiem, który powie ci, jak stanąć na nogi? — Przytuliła mnie mocno i głaskała po głowie. — Opowiem ci historię pewnej dziewczyny. Kochała życie. Uwielbiała swoją pracę. Była jej oddana całym sercem i miała fach w ręku. Pasjonatka historii i grzebania w ziemi, dusza towarzystwa, pełna radości.

Załkałam głośno. Pola przycisnęła mnie mocniej do siebie i kontynuowała:

— Miała spaprane dzieciństwo, ale walczyła z tym. Układała swoje życie kawałek po kawałku jak puzzle, które zresztą bardzo lubiła. Wzbudzała podziw, choć do końca nie była tego świadoma. Dziewczyna się zakochała. Niedługo po tym odbył się ślub jak z bajki. I wtedy stało się coś zaskakującego. Zamiast rozkwitać, zaczęła gasnąć, tracić kolory. Rzuciła pracę. Opuściła przyjaciół. Nikt nie potrafił zrozumieć, co się stało. Zapytana powtarzała, że jest szczęśliwa, a małżeństwo idealne. Przed nikim nie chciała przyznać, co się stało. — Pola coś dalej mówiła, a ja skupiłam się na dźwięku tykających zegarów. — Tak, to historia o tobie, kochana. Zachowywałaś się przy tym gburze jak nie ty. Za cholerę nie mogę zrozumieć, co było tego warte. Pieniądze? W to nie uwierzę. Nigdy biedna nie byłaś. Co takiego ci dał, że pozwoliłaś się zniewolić?

— Poluś... — odchrząknęłam kilka razy i wyswobodziłam się z uścisku. Oczy były już suche. Czułam, że burzę mam za sobą. — Czy to naprawdę tak kiepsko wyglądało?

— Dokładnie tak. Wiele razy próbowałam o tym z tobą porozmawiać, ale nigdy mi na to nie pozwoliłaś. — Pola podeszła do kredensu i oparła o niego łokieć. — Bałam się powiedzieć ci to wszystko, ale dziś uznałam, że po prostu muszę.

— I powiedziałaś prawdę. — Byłam zdumiona, że wypowiedziałam swoją myśl na głos.

— Prawdę o czym? O nim? — Pola stanęła, nawet nie próbując ukryć zaskoczenia. — Olgierd tylko cię niszczył. Takie są fakty — dodała. — No dobrze. Opowiedz, na spokojnie, co tobą kierowało, że pozwalałaś się tak tłamsić?

— Nic skomplikowanego. Po prostu strach. — Kolejny raz głośno wyartykułowałam głęboko skrytą myśl.

Wyprostowałam się. Poczułam, że jestem gotowa, by wyznać przyjaciółce wszystko i uwolnić się od ciężaru złych wspomnień. Wzięłam głęboki oddech i wyznałam:

— Najpierw bałam się, że mnie zostawi. Skutecznie eliminował wszystko i wszystkich z mojego otoczenia. Stawał się nieobliczalny. Robiłam, co kazał, żeby nie traktował mnie jak przeszkodę do osiągnięcia kolejnego celu. Ponadto nie chciałam dać swojej matce satysfakcji ani okazji do prowadzenia wiecznego dochodzenia, co takiego zrobiłam, że już na początku małżeństwa mąż mnie porzucił. Później sama uwierzyłam, że jestem beznadziejna we wszystkim, co robię. Że jeśli nie chcę być do końca życia samotna, muszę godzić się na oczekiwania Olgierda. Znosiłam więc jego zachowanie. Wybuchy złości, rzucanie przedmiotami, krzyki. Nic ci nie mówiłam, bo było mi po prostu głupio. Gdzieś w środku czułam, że nie mogę tak żyć, ale nie potrafiłam odejść. Raz nawet Olgierd powiedział wprost, że odejdę dopiero wtedy, kiedy on mi na to pozwoli. Jeśli zacznę do tego dążyć sama, to tego pożałuję. Był tak sugestywny, że mu wierzyłam. Byłam pewna, że dosłownie nie przeżyję, jeśli będę chciała się rozstać. Aby nie czuć strachu, nauczyłam się nie czuć nic. To w sumie nie jest takie trudne, jeśli się wystarczająco dobrze postarać. To wszystko — zamilkłam.

Tego popołudnia dotarło do mnie, że nie mogę snuć się po domu w piżamie przez kolejny rok. Muszę poszukać pomocy. Rozluźniłam mięśnie, spokojniejszy oddech powrócił. W swoim kamiennym sercu poczułam trzepot skrzydeł motyla.

Po uwalniającej rozmowie z Polą wyszłam na Kazimierz. Było jakoś inaczej. Pogoda dopisywała. Błękit nieba jaśniał pozytywnie. Ludzie wydawali się pogodniejsi. Byłam wolna. Dopiero w tej chwili zrozumiałam, co to oznacza. Łyk krakowskiego powietrza już dawno nie smakował mi tak wybornie. Doszłam do zbiegu ulic Miodowej i Podbrzezie. Stanęłam blisko zieleni na skwerze, dotykając kolanami krzewów. Przypomniało mi się, jak dawniej włóczyłam się wieczorami po okolicy. Piłam wtedy kawę po izraelsku albo herbatę po marokańsku. Myślami wróciłam do czasów, kiedy jeszcze razem z Tomaszem snuliśmy się po Krakowie w poszukiwaniu egzotycznych smaków. Odrzuciłam głowę do tyłu. Strząsnęłam wspomnienia uczepione końcówek włosów. Nie miałam siły na kolejne wykańczające emocjonalnie przemyślenia. Wystarczyła mi wiwisekcja w galerii.

Pieszo