Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Szara Grzywa wierzył, że zdoła uciec przed przeszłością. Otworzył w Falarze szkołę szermierki i liczył, że będzie mógł żyć spokojnie, choć jego towarzysz Kyle tęsknił za kompanią najemników, w której służył przedtem, Karmazynową Gwardią. Okazało się jednak, że byłej pięści Imperium Malazańskiego nie jest łatwo zniknąć, zwłaszcza jeśli Imperium wydało na niego wyrok śmierci. Na tronie Malazu zasiadł nowy cesarz, który nie może zapomnieć o zniewadze, jaką była nieudana inwazja na Korel. Odpowiedź na tę katastrofę kryje się w kryptach w Uncie, stolicy Imperium. W spisanych historiach powtarza się imię Kamienny Wojownik. Tymczasem w Korelu lord protektor Hiam, dowódca Sztormowej Gwardii, stanął przed groźbą zagłady wszystkiego, co dla niego drogie. Zostało mu tylko niewielu ludzi, a kamienny mur, którego broni, widział lepsze czasy. Starożytni nieprzyjaciele, Jeźdźcy Sztormu, ponawiają swe ataki. Tamtejszym krainom zagraża również wojna religijna. Kult Błogosławionej Pani, od tysiącleci opierający się Jeźdźcom, pragnie unicestwić wszystkich rywali. Pośród szerzącego się chaosu miejscowy sędzia prowadzący śledztwo w sprawie serii morderstw wpada nagle na trop znacznie starszej i straszliwszej zbrodni, która skaziła całą krainę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1011
Podziękowania
Wyrazy najgłębszej wdzięczności dla Gerri, za jej niezachwiane wsparcie. Podziękowania dla Dericka Burlesona, za łaskawe pozwolenie na wykorzystanie jednego z jego dzieł w tym kontekście. Chciałbym też wyrazić uznanie fanom Świata Malazu – czytelnikom, a także tym, którzy są aktywni na forach internetowych. Wasza energia oraz entuzjazm są inspiracją dla mnie i dla Steve’a.
Dramatis personae
Z malazańskiego korpusu ekspedycyjnego
Szara Grzywa/Orjin Samarr: wielka pięść, dowódca korpusu ekspedycyjnego
Kyle: przyboczny wielkiej pięści
Nok: admirał, dowódca sił morskich
Zakręt: admirał sił Niebieskich Moranthów
Rillish Jal Keth: pięść dywizyjna Czwartej Armii
Khemet Shul: pięść dywizyjna Ósmej Armii
Devaleth: mag kadrowy
Siedemnasta Drużyna Czwartej Kompanii Drugiej Dywizji Czwartej Armii Imperium Malazańskiego
Betteries: kapitan kompanii
Goss: sierżant
Pyke: ciężka piechota
Yana: ciężka piechota
Suth: ciężka piechota
Smalec: ciężka piechota
Gamoń: ciężka piechota
Wess: ciężka piechota
Len: sabotażysta
Keri: sabotażystka
Faro: zwiadowca
Inni
Urfa: porucznik z Czwartej Kompanii
Dwie Stopy: sierżant z Szóstej Kompanii
Koral: sierżant z Dwudziestej Kompanii
Tolat: barghascka zwiadowczyni z Czwartej Kompanii
Z malazańskiej Szóstej Armii
Yeull ’ul Taith: najwyższy władca
Ussü: wielki mag i doradca
Borun: dowódca Czarnych Moranthów
Enesh-jer: emisariusz najwyższego władcy
Na Sztormowym Murze
Hiam: lord protektor Sztormowego Muru, dowódca wszystkich Korelrijczyków
Quint: pierwszy oficer (marszałek Sztormowego Muru)
Shool: adiutant Hiama
Toral Stimins: naczelny inżynier
Żelazna Krata: obrońca Sztormowego Muru i Zaprzysiężony z Karmazynowej Gwardii
Corlo: więzień i Karmazynowy Gwardzista
Jemain: więzień i członek załogi Kraty
Hagen: były obrońca Sztormowego Muru
Tollen: malazański jeniec
W Królestwie Rool
Bakune: główny asesor w Banith
Karien’el: porucznik, potem kapitan, Straży Miejskiej
Hako: strażnik miejski
Ciągnik: strażnik miejski
Starvann Arl: opat Klasztoru i Hospicjum Naszej Pani Wybawicielki
Ipshank: były kapłan Fenera
Manask: złodziej
Z jourilańskiej Armii Reformy
Beneth: przywódca duchowy
Hegil Lesour ’an ’al: dowódca konnicy
Martal: dowodząca armią, „Czarna Królowa”
Ivanr: były wielki mistrz Jourilańskich Igrzysk Cesarskich
Carr: porucznik w armii
Z Karmazynowej Gwardii
Blues
Palczak
Lazar
Shell
Synod Styggijski
Totsin Jurth Trzeci
Brat Carfin
Siostra Gosh
Siostra Esa
Siostra Nebras
Brat Jool
W Królestwie Cienia
Kiska: dawna strażniczka osobista Tayschrenna, wielki mag Imperium
Jheval: agent Królowej Snów
Morscy Ludzie
Orzu: patriarcha klanu
Ena: młoda matka z klanu
Prolog
Pradawna Era Szczytowy okres Krucjat Jacuruku Wiele Wysp
Gdy tylko Uli zobaczył, co się dzieje, uświadomił sobie, że to zły omen. Przygotowywał sieci do przedświtowego połowu, kiedy nagle ujrzał nienaturalną zielononiebieską aurę. Pojawiła się ona na jaśniejącym niebie na wschodzie i z każdą chwilą rozrastała się coraz bardziej. Wody były wzburzone, jakby podekscytowały się tak samo jak on. Miał opory przed zepchnięciem swej płytkiej łodzi w fale zatoki, ale jego rodzina musiała jeść, a skurczone żołądki wybekują niezliczone skargi.
Z początku, zarzucając sieci, odwracał spojrzenie od zjawiska, które wisiało na odbarwionym niebie, lśniąc niczym złowróżbne oko jakiegoś boga. Dzisiejszy połów nie zaliczał się do udanych: albo zjawa odwracała jego uwagę, albo ryby przed nią uciekły. Tak czy inaczej, w końcu postanowił, że porzuci swe wysiłki jako przeklęte, cisnął sieć na dno łodzi i powiosłował w stronę brzegu. Niebieskozielone oko świeciło teraz jaśniej od słońca. Osłonił oczy przed błyskami obcego światła odbijającego się w falach i zaczął wiosłować szybciej.
Wtem jego gorączkowym wysiłkom kres położył dziwny hałas. Potężny ryk, jakby osypywała się ziemia. Rozejrzał się, wypatrując jego źródła. Obce oko wypełniało chyba z pół nieba. Wody zadrzewionego brzegu oraz ciemnych wypukłości odległych wysp nie dotykał już nawet najmniejszy ślad ciepłego żółtego blasku słońca. Powierzchnia zatoki wygładziła się z nienaturalną szybkością, jakby była zastraszona. Uli wstrzymał oddech, przechylając się z boku na bok w swej maleńkiej łódce.
Oko zaczęło się rozpadać. Oddzielały się od niego odpryski, ciągnące za sobą łuki niebieskich płomieni. Huk, jakiego nigdy dotąd nie słyszał, sprawił, że zatkał uszy dłońmi, krzycząc z bólu. Daleko na wschodzie na ziemię runął ogromny, masywny obiekt, przypominający węgielek z paleniska jakiegoś boga. Biały gorejący blask oślepił na moment Ulego. Wyglądało na to, że coś uderzyło w jakąś wielką wyspę.
Gdy zdolność widzenia powróciła, gdzieś za plecami mężczyzny rozbłysła kolejna łuna. Na wodach zatoki pojawił się jego cień, niby czarna wstęga. Uli odwrócił się i wytrzeszczył oczy na widok wielkiej chmary odprysków spadających na zachodzie, podczas gdy nad jego głową wciąż pojawiały się kolejne. Potarł obolałe oczy. Czy to mógł być koniec świata? Być może spadał kolejny z księżyców, jak opowiadano w legendach. Przypomniał sobie o wiośle. Helta i dzieciaki z pewnością były przerażone. Znowu zaczął wiosłować z desperacką furią, niemalże łkając ze strachu.
Łódeczka z niewyprawionych skór ugrzęzła w błocie znacznie szybciej niż zwykle. Zaskoczony Uli postawił stopę na zewnątrz. Płycizny, tam, gdzie przedtem ich nie było. A brzeg nadal był dość daleko. Woda jakby znikała. Uniósł wzrok i skrzywił się: na wschodzie pod niebo wznosiła się potężna, ciemna chmura szaroczarnej barwy. Już zdążyła pochłonąć słońce. Wokół Ulego leżały niezliczone dobra: sterty próbujących oddychać powietrzem, miotających się w śmiertelnych konwulsjach ryb.
Ale nie ma ani jednego ptaka. Gdzie się podziały ptaki?
Światło przybrało niesamowity ciemnozielonkawy odcień. Uli obrócił się powoli, kierując twarz ku morzu, i opuściła go wszelka nadzieja. Coś wznosiło się na wodach: brudnozielona ściana. Potop, o jakich mówiły dawne opowieści. Góry wody zalewające ląd, jak przepowiadały wszystkie z nich. Fala była tak wysoka, że wyglądała, jakby wznosiła się nad jego głową. Jej łukowatą powierzchnię pokrywała piana, szczyt wieńczyła brudna biel. Mógł tylko unosić wzrok, gapiąc się na nadciągającą nieubłaganie śmierć.
Uciekajcie, dzieci, uciekajcie! Woda wraca, by odzyskać ląd!
Około 400 lat p.e.M. (przed erą Muru) Puste Wyspy
Temal wygramolił się z zimnych fal przyboju i przykucnął, unosząc miecz. Spojrzał bez zrozumienia na ciemniejącą powierzchnię wód i otarł z twarzy morską pianę.
Gdzie się podziały? W jednej chwili walczył o życie, a w następnej morskie demony zniknęły, tak samo jak poprzedzająca je mgła.
Z boku dobiegły go odgłosy słabego kaszlu. Powlókł się ku mokremu, leżącemu pośród kamieni towarzyszowi i podniósł go. To był Arel, jego daleki kuzyn. Choć Temal omdlewał ze zmęczenia, powlókł go w stronę brzegu. Ocalali wojownicy z jego oddziału wbiegli w przybój i pociągnęli obu ku wielkiemu, przywracającemu życie ognisku, w którym płonęło wyrzucone na brzeg drewno.
– Co się stało? – wyjąkał, dzwoniąc zębami.
– Wycofali się – odpowiedział starszy mieczowy brat Temala, Jhenhelf. W jego głosie pobrzmiewały zdumienie i niedowierzanie. – Ale dlaczego? Mogli nas zniszczyć.
Temal nie polemizował z jego opinią. Był zbyt zmęczony. Zresztą wiedział, że to prawda. Miał w swoim oddziale niespełna dwudziestu zdrowych mężczyzn i zbyt wielu z nich było niedoświadczonymi młodzieńcami.
– Wrócą o świcie, żeby nas wykończyć – ciągnął siedzący po drugiej stronie ogniska Jhenhelf.
Temal spojrzał w oczy starego towarzysza przez buzujące płomienie, ale nadal się nie odzywał. Leżący u ich stóp Arel kaszlnął i zwymiotował połkniętą wodą morską.
– Co z Reddenem? – zapytał jeden z nowo zwerbowanych. – Moglibyśmy wysłać po pomoc.
Twarze wokół ogniska skierowały się ku niemu, pobladłe z zimna i strachu.
– Mógłby być tu o świcie…
– Redden jest w równie trudnej sytuacji jak my – przerwał im stanowczo Temal. – Musi bronić własnego brzegu. – Spojrzał kolejno w oczy wszystkim niespokojnym wojownikom. – Nie może poświęcić ludzi, by nam pomóc.
– W takim razie… – zaczął jeden z młodzieńców.
– W takim razie zaczekamy i odpoczniemy! – warknął Jhenhelf. – Arel, Will, Otten, stańcie na straży. Reszta niech się trochę prześpi.
Wdzięczny staremu przyjacielowi za wsparcie Temal usiadł na ziemi i wyciągnął obute w sandały nogi w stronę ognia, starając się ignorować bolesne szczypanie soli w licznych skaleczeniach i otarciach. Poczuł wypełniające go ciepło i pochylił się, wspierając na udach rękę, w której ściskał rękojeść schowanego w pochwie miecza. Przymrużył powieki, obserwując parę unoszącą się z jego schnącego skórzanego stroju.
Nie miał pojęcia, dlaczego Jeźdźcy – te przeklęte morskie demony – zaatakowali. Pomimo ich obecności to były atrakcyjne tereny. Półwyspy i wyspy były liczne, a ziemia nadawała się pod uprawę. Cała okolica byłaby gotowa do zasiedlenia, gdyby nie garstka ciemnych, dzikich tubylców. Ojciec Temala, a przed nim jego dziadek, z trudem utrzymywali niepewne panowanie nad nią. Jako przywódca wielkiego klanu musiał myśleć o przyszłości. Dość już bezcelowych wędrówek! Utrzymają te wyspy i wszystkie ziemie leżące za nimi. Ciemna Avallithal ze swymi nawiedzanymi lasami nie była dla nich odpowiednia, podobnie jak dzikie wybrzeże Dhal-Horm czy posępne wyspy Malassy. Tutaj zatknęli swój sztandar. Tutaj jego przodkowie spalili swe łodzie. Nie pozwoli, żeby Jeźdźcy ich przegnali. Nie mieli dokąd pójść.
***
Temal ocknął się nagle, zrzucając z siebie rękę budzącego go Jhenhelfa. Był już prawie świt.
– Atak? – zapytał i wstał z wysiłkiem. Nogi miał sztywne i odrętwiałe.
Twarz jego zastępcy miała nieznany mu dotąd wyraz.
– Nie – odparł Jhenhelf, wskazując podbródkiem ku tyłowi, gdzie wznosiły się klify o porośniętych trawą szczytach, ku łąkom, lasom i leżącym za nimi ziemiom uprawnym. Wszystko to wkrótce zginie i zwiędnie, jeśli pozwoli się morskim demonom bez przeszkód uprawiać ich magię.
Temal zauważył, że wszyscy gapią się w głąb lądu, zamiast wypatrywać na morzu pierwszych perłowych błysków zbliżających się Jeźdźców.
– Co się dzieje?
Jhenhelf nie odpowiadał. Temalowi przyszło na myśl, że niezwykła mina na ogorzałej, naznaczonej przez liczne bitwy twarzy przyjaciela może wyrażać pełen bojaźni zachwyt. Przymrużył powieki i wbił wzrok w szczyt poszarpanego klifu. Stała tam jakaś postać, rysująca się na tle ciemnych chmur podświetlonych czerwonozłotym blaskiem nadchodzącego świtu. Proporcje tego, co widział, wydały się Temalowi dziwne: nieznajoma osoba musiała mieć olbrzymi wzrost, by z tak daleka wydawać się równie wysoka.
– Ja tam pójdę – oznajmił, wlepiając wzrok w sylwetkę. – Wy stójcie na straży.
– Weź Willa i Ottena.
– Jeśli muszę.
***
Gdy wdrapali się na górę, nadszedł już świt. Will i Otten zamarli, wytrzeszczając oczy. Choć dął silny wiatr od morza, nozdrza Temala wypełnił odrażający smród kojarzący się z gnijącym mięsem. Mężczyzna zacisnął usta, próbując uodpornić żołądek na fetor, i ruszył naprzód w pojedynkę. Postać była ogromna, wykraczała poza wszelkie standardy. Dwukrotnie przerastała wzrostem Jaghutów, czy innych pradawnych, o których słyszał opowieści, takich jak Toblakai czy Tarthinoe. Wyglądała raczej na kobietę. Długie, przetłuszczone włosy opadały jej do pasa, miała sterczące piersi oraz gęstwę ciemnych włosów w kroczu. Sprawiała jednak odrażające wrażenie: biała, cętkowana skóra jak u śniętej ryby, usiana otwartymi, gnijącymi wrzodami. Temal omal nie zemdlał od smrodu. U boku istoty leżał wielki blok czarnego kamienia, przypominający skrzynię albo ołtarz.
Mężczyzna zerknął w stronę morza. Czysta, nieskalana tafla lśniła w blasku poranka. Nie pozostał na niej nawet najmniejszy ślad niesionych przez fale morskich demonów. Ponownie zerknął na postać. Mroczny Zbieraczu! Czy to mogła być ona? Miejscowa bogini, do której w pewnych tubylczych osadach kierowano prośby o opiekę? Która według wielu oferowała azyl przed Jeźdźcami?
Szerokie, bezkrwiste usta rozciągnęły się w mądrym uśmiechu, jakby istota czytała w jego myślach. Oczy jednak nadal były pozbawione wszelkiego wyrazu: martwe i matowe niczym mleczne gałki oczne umarłych. Temal poczuł się przeobrażony.
Nadeszła! Uratowała ich od niechybnej śmierci zadanej lancami morskich demonów!
Nie wiedząc, co powiedzieć, opadł na jedno kolano, składając bezgłośny hołd. Will i Otten również uklękli za jego plecami.
Postać wessała w płuca wielki haust powietrza.
– Cudzoziemcze – odezwała się – przybyliście, by osiedlić się w tej krainie. Witam was i obiecuję swą ochronę. – Bogini wskazała sękatą, powykrzywianą dłonią na kamienny blok leżący u jej stóp. – Weźcie ten nadzwyczaj cenny sarkofag. W jego wnętrzu spoczywa ciało mego ciała. Ponieście go wzdłuż wybrzeża. Wyznaczcie ścieżkę, a następnie zbudujcie wzdłuż niej wielki mur. Barierę. Brońcie go, a za jego osłoną będziecie bezpieczni przed nadchodzącymi z morza wrogami, którzy pragną spustoszyć ląd. Czy przyjmujecie ten dar przeznaczony dla was i całego waszego ludu?
Temal niejasno czuł spływające mu po twarzy łzy.
– Przyjmujemy – wydyszał, ledwie ufając własnemu głosowi.
Bogini szeroko rozpostarła potężne ramiona.
– Niech więc tak się stanie. Dokonało się. Oto nasze przymierze. Niechaj nikt nigdy go nie złamie. Zostawiam was waszemu wielkiemu zadaniu.
Temal raz jeszcze pochylił głowę. Bogini poczłapała na południe. Czuł, że ziemia, na której klęczał, trzęsie się pod jej krokami. Po paru chwilach zniknęła. Nie wiedział, jak długo pozostawał w takiej pozycji, ale w końcu podeszli do niego Will i Otten. Gorące promienie słońca grzały mu plecy. Wyprostował się dręczony zawrotami głowy.
Co uczynił? A co mógł uczynić? Nie miał wyboru. Przegrywali. Co roku było ich coraz mniej, podczas gdy nieprzyjaciel wciąż wydawał się równie silny, jeśli nie silniejszy. Wycofał się jednak na sam jej widok.
Will pierwszy odzyskał głos.
– Czy to była Jaghutka? Czy może ona? Bogini?
– To była ona. Zaoferowała nam ochronę.
– Ale teraz sobie poszła. A oni wrócą – stwierdził zawsze sceptyczny Otten.
– Nie. Nadal tu jest – zaprzeczył Temal, wskazując bazaltową trumnę.
– Co to takiego? – zapytał Otten, wyciągając rękę ku obiektowi.
– Nie! – Temal odepchnął obu mężczyzn. – Przyprowadźcie Jhenhelfa. I Reddena.
– Powiedziałeś, że mają stać na straży.
– Nieważne, co powiedziałem. Wysłuchajcie mnie uważnie. Przyprowadźcie tu ich obu i powiedzcie, żeby zabrali drewno oraz liny.
– A co z demonami?
– Nie wrócą. Przynajmniej nie blisko nas.
Wyciągnął otwartą dłoń ku czarnemu, lśniącemu blokowi. Buchał od niego żar, jakby kamień wyciągnięto z ognia.
Ciało mojego ciała! Dobra bogini! Łaskawa pani! Obyśmy nigdy nie zawiedli ciebie ani twojego zaufania.
Korelrijski rok 4156 e.M. (ery Muru) 11. rok malazańskiej okupacji Królestwo Rool Wyspa Pięść
Karien’el, porucznik Straży Miejskiej, zaprowadził Bakune’a, niedawno mianowanego głównym asesorem Banith, pod molo, gdzie leżało ciało młodej kobiety, zaplątane w wodorosty u stóp usypanego z kamieni falochronu. Porucznik, zawsze zważający na szarżę, wyciągnął rękę, by pomóc drugiemu mężczyźnie przejść po śliskich głazach, mimo że liczył sobie więcej lat niż nowo mianowany asesor Banith.
Gdy tylko Bakune pojawił się na zimnym, omywanym potężnymi falami brzegu, ludzie ze Straży się wyprostowali. Niektórzy pośpiesznie zaciągnęli rzemyki hełmów i poprawili skórzane kamizelki, a także pałki oraz będące ich dumą – aczkolwiek krótkie – miecze. Ze wszystkich mieszkańców Pięści malazańscy władcy tylko im pozwalali na ich noszenie. Bakune – na swój sposób również liczący się z szarżą – odpowiedział nieformalnie na ich saluty, pragnąc, by przeszli do postawy swobodnej. Uważał, że to nie w porządku, by ci ludzie, wśród których było wielu weteranów wojen inwazyjnych, mu salutowali. Skrępowany otulił się ciaśniej szatami dla ochrony przed zimnem i uniósł brwi, spoglądając na porucznika Straży.
– Gdzie ciało?
– Tutaj, asesorze.
Karien’el poprowadził go w dół, na sam brzeg, gdzie leniwe fale pluskały o poczerniałe, porośnięte wodorostami głazy, wielkie jak kadzie do wina. Czekał tam na nich stary mężczyzna, ogorzały od słońca i wiatru. Przysiadł na piętach, na brudnych stopach miał znoszone sandały, a jego broda była równie wystrzępiona jak tunika.
– A to kto? – zapytał Karien’ela Bakune.
– Zaprowadził nas do ciała.
Staruszek zamarł w bezruchu, słuchając uważnie. Jego twarz nic nie wyrażała. Ciało leżało u jego stóp. Bakune przykucnął. Morze wyrzuciło je niedawno. Smród rozkładu nie przebijał się jeszcze przez odór brzegu. Kobieta była naga. Kraby obgryzły jej dłonie i stopy, a także zniszczyły większą część twarzy. A może to było celowe okaleczenie? Bardzo młoda i szczupła, z pewnością za życia była atrakcyjna. Prostytutka? Dziwne ślady na szyi – uduszenie. Wyblakłe tatuaże henną – pospolite ozdoby.
– Kim była dla ciebie? – zapytał staruszka Bakune, nie podnosząc głowy.
– Nikim – wychrypiał mężczyzna, mówiąc po roolijsku z silnym akcentem.
– To czemu wezwałeś Straż?
– Czy anonimowa martwa dziewczyna nie zasługuje na waszą uwagę?
Bakune uniósł powoli głowę, spoglądając na mężczyznę: ciemna twarz, kędzierzawe, siwiejące włosy. Ciemne oczy tamtego patrzyły nań z nieskrywaną uwagą, którą niektórzy mogliby uznać za impertynencką. Asesor pochylił głowę, wziął patyk i przesunął rękę zabitej.
– Pochodzisz z plemion – stwierdził. – Jesteś Drennem?
– Widzę, że znasz się na plemionach. To rzadko się zdarza wśród najeźdźców.
Bakune ponownie uniósł wzrok, mrużąc powieki.
– Najeźdźców? To Malazańczycy są najeźdźcami.
W kącikach ust staruszka pojawił się cień pozbawionego wszelkiej wesołości uśmieszku.
– Są najeźdźcy i najeźdźcy.
Bakune wyprostował się, upuścił patyk i spojrzał na tamtego. Jako wyszkolony asesor wiedział, kiedy go… przesłuchiwano. Skrzyżował ramiona na piersi.
– Jak się nazywasz?
Znowu ten cierpliwy uśmieszek.
– W waszym języku? Gheven.
– W porządku, Gheven. Co sądzisz o tej… sytuacji?
– Jestem tylko wędrownym człowiekiem z plemion, szlachetny panie. Czemu moja opinia miałaby mieć znaczenie?
– Dla mnie ma.
Usta starego przerodziły się w prostą, mocno zaciśniętą linię, a oczy niemal całkowicie zniknęły pośród zmarszczek.
– Naprawdę?
Z jakiegoś dziwnego powodu Bakune poczuł się, jakby opuszczały go siły.
– Tak. Oczywiście. Jestem asesorem. To mój obowiązek.
Mężczyzna wzruszył ramionami. Na jego twarz o twardych rysach powrócił wyraz spokojnej, pozbawionej wyrazu czujności.
– To zdarza się coraz częściej – podjął. – Ale zaczęło się dawno temu. Oczywiście wszyscy winicie Malazańczyków. Owi Malazańczycy są tu od… Ilu? Dziesięciu lat? Chodzą po waszych ulicach, kwaterują w waszych domach i gospodach. Odwiedzają wasze tawerny. Korzystają z usług waszych prostytutek. Wasze kobiety się z nimi spotykają. Takie dziewczyny często giną z tego powodu. Z reguły z rąk ojców albo braci, za splamienie tego, co zwą tu „honorem”…
– Kłamiesz, cholerna plemienna świnio! To Malazańczycy!
Bakune omal nie zerwał się z miejsca. Zapomniał o poruczniku Straży. Położył dłoń na ramieniu rozwścieczonego mężczyzny, by go uspokoić. Porucznik zaciskał dłoń na rękojeści krótkiego miecza tak mocno, że aż zbielały mu kostki.
– Powiedziałeś „z reguły”…?
Pomarszczona twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie bezkompromisowego niesmaku. Sękate dłonie zwisały luźno u jego boków. Wyglądał, jakby nie wiedział, że o mało nie oberwał. A może było mu to obojętne. Na szczęście dla niego Bakune podzielał jego niesmak, a w znacznej części również opinie. Gheven pokiwał kudłatą głową i rozluźnił zaciśnięte usta.
– Tak. Z reguły. Ale nie tym razem. Znaczna część ciała zniknęła, ale zwróć uwagę na wzór wysoko na prawym barku.
Bakune uklęknął i przesunął ciało rękami, nie zawracając sobie głowy patykiem. Namalowane henną linie były stare i dodatkowo wyblakły od morskiej wody, ale pośród zwyczajnych geometrycznych abstrakcji jego uwagę przyciągnął jeden symbol… przerwany krąg. Znak jednego z nowych, cudzoziemskich kultów, wyjętych spod prawa przez panujący w Korelu i na Pięści miejscowy Kościół Wybawicielki, ich Pani Wyzwolenia. Próbował sobie przypomnieć, która to z oszałamiająco licznych zagranicznych wiar, i po chwili mu się udało. Niewielki kult czczący „Upadłego Boga”.
– I co z tego? Chyba nie sugerujesz, że przez ten jeden tatuaż gwardziści Naszej Pani…
– Sugeruję coś gorszego. Przyjrzyj się sińcom na jej gardle. Ranom na nadgarstkach. Minęło wiele czasu, odkąd ta, która waszym zdaniem broni was przed morskimi demonami, Jeźdźcami, ostatnio zażądała zapłaty. Nieprawdaż, asesorze?
– Ty dreńska świnio!
Karien’el złapał mężczyznę za szyję. Żelazo zgrzytnęło o drewno, gdy wysuwał miecz z pochwy.
– Poruczniku! – Oficer zatrzymał się, dysząc z furii. – Zapominasz się. Ja tu jestem asesorem.
Porucznik, powoli i niechętnie, cofnął rękę, wsunął miecz z powrotem do pochwy i odepchnął starca.
– Te same, stare kłamstwa. Zawsze zniesławiają Naszą Panią, pomimo ochrony, jaką nam zapewnia. Ona broni nawet was, ludzi z plemion, przed morskimi demonami. Powinniście siedzieć w swych lasach albo górach i cieszyć się z tego błogosławieństwa.
Gheven nie odpowiedział, ale w jego niemal całkowicie nieruchomej twarzy Bakune dostrzegał zaciekłą, niezłomną dumę.
– A co ty sądzisz na ten temat… asesorze? – zapytał staruszek.
Bakune oddalił się od brzegu i od potężnych fal zalewających mu twarz zimnymi bryzgami. Wyciągnął z rękawa chusteczkę, by otrzeć słoną wodę.
– Twoje, hmm, podejrzenia, odnotowano, Gheven. Muszę ci jednak z przykrością oznajmić, że mocne zarzuty wymagają równie mocnych dowodów, a tych tutaj nie dostrzegam. Jeśli nie odkryjemy nowych faktów, musimy uznać to morderstwo za – jak zasugerowałeś na początku – odrażającą zbrodnię na tle honorowym. Taka jest moja ocena.
– Czy już tu skończyliśmy? – zapytał Karien’el, nie spuszczając ze starca spojrzenia przymrużonych oczu.
– Tak. I, poruczniku, temu człowiekowi nie może się stać krzywda. Spełnił swój obowiązek, zwracając naszą uwagę na tę paskudną zbrodnię. Odpowiadasz za niego osobiście.
Kwaśna mina Karien’ela zwarzyła się jeszcze bardziej. Oficer pochylił jednak głowę na znak zgody.
– Tak jest, asesorze.
Wspinając się z powrotem na szczyt falochronu, Bakune poprawił szaty, a potem zacisnął zziębnięte dłonie w pięści, próbując przywrócić czucie w palcach. Pewnie, że widział znaki na szyi, ale niektórych rzeczy nie można było przyznawać na głos. A przynajmniej nie na tak wczesnym etapie kariery. Spojrzał na porucznika, który podążył za nim, zawsze pełen gorliwości, i stał teraz z jedną stopą na brzegu kamiennego chodnika.
– Zawiadom mnie osobiście, jeśli znajdziecie więcej podobnych ciał. Albo jeśli dotrą do was pogłoski o zniknięciach młodych ludzi obojga płci. Wśród nas może się ukrywać potwór, Karien.
Strażnik zasalutował, dotykając palcami radełkowanego czoła metalowego hełmu.
– Tak jest, asesorze.
Oficer zszedł na dół. Jego buty stukały o kamienie, a płaszcz łopotał na wietrze. Bakune skulił się z zimna. Pani, jakże nienawidził brzegu. Chłodnego wiatru cuchnącego Jeźdźcami, natarczywych fal oraz zimnej wilgoci pokrywającej pleśnią wszystko, czego dotknęła. Jednakże pozytywna ocena jego pracy może mu dać awans oraz stanowisko w Paliss, na które liczył… To kolejny powód, by zachować dyskrecję.
Spojrzał na mokre głazy, wypatrując staruszka, ale ten już zniknął. I bardzo dobrze. Bakune nie chciał mieć na sumieniu pobicia. Cóż za oskarżenie! Co go skłoniło do podobnych wniosków? Co prawda w dawnych czasach starożytne prawa sankcjonowały podobne czyny w imię wyższego dobra, ale wszystkim takim praktykom położyło kres przybycie Naszej Wybawicielki, Błogosławionej Pani.
Zapisy historyków świadczą też jasno, że to jego przodkowie dopuszczali się podobnych czynów, a nie nasi! Stąd wzięła się długotrwała niechęć między nami a tymi czającymi się na bagnach i pustkowiach dzikusami z ich nieczystą krwią.
Być może zabójstwa rzeczywiście był winien rozwścieczony ojciec albo brat, ale któż mógłby to określić bez wystarczających dowodów? Pod ich nieobecność miejscowi z pewnością dojdą do wniosku, że zbrodni – podobnie jak poprzednich – winni byli krwiożerczy malazańscy okupanci.
***
Ukryty między wysokimi głazami Gheven obserwował dwóch oddalających się mężczyzn. Oficer Straży, Karien’el, zwlekał, poszukując go wzrokiem. Starzec nie przejmował się tym. I tak zamierzał opuścić to miejsce. W oczach roolijskich okupantów ziemi, którą przezwali Pięścią, prowadził wędrowny tryb życia. I czemu by nie? W końcu był na pielgrzymce – wędrował po świętych ścieżkach i odwiedzał święte miejsca, a owe wędrówki i odwiedziny wiodły do ponownego opisania i potwierdzenia. Godna uwagi zbieżność diametralnie przeciwnych podejść.
Odwrócił się, by odejść. Z każdym krokiem dostrzegał wokół krajobraz snów swej starożytnej ojczyzny. Ta ziemia była ich grotą, a oni jej użytkownikami. Wszyscy ci cudzoziemscy najeźdźcy, śmiertelni i nieśmiertelni, najwyraźniej nie byli w stanie tego pojąć. On również już tu skończył. Nasiona zasiano: czas pokaże, jak silne będą korzenie czy jak głęboko sięgną.
Jeśli ten nowy asesor był wierny swemu powołaniu, Ghevenowi było go żal. Tych, którzy mówili prawdę, nigdy nie witano miło, zwłaszcza wśród swoich. Lepiej być opowiadaczem historii. Oni przynajmniej rozumieli głęboką prawdę, że wszyscy wolą kłamstwa.
Korelrijski rok 4176 e.M. 31. rok malazańskiej okupacji Królestwo Rool Wyspa Pięść
Właściciel małej szalupy o łacińskim ożaglowaniu przeprowadził ją przez zatłoczony port Banith i przycumował między kupiecką galerą z Kradzieży a butwiejącą jourilańską barką towarową. Rzucił na nabrzeże swój jedyny bagaż, belę materiału mocno związaną sznurem, a potem wspiął się na zapleśniałe deski z czarnodrewna. Przysadzisty mężczyzna rozciągnął szerokie plecy, wspierając ręce na krzyżu, a potem wyprostował się z grymasem na twarzy.
Poborca akcyzy sprawdzający ładunek galery wymierzył w niego swą urzędową buławę.
– Hej, ty! Nie możesz tu cumować! To handlowe nabrzeże. Zabierz tę zabawkę do publicznego!
– Co mam zabrać? – zapytał obojętnym tonem mężczyzna.
Urzędnik otworzył usta, by mu odpowiedzieć, ale zaraz je zamknął. Nieznajomy wyglądał na wiekowego ze swą wygoloną, mocno opaloną głową, ale jego gruba, mięsista szyja, szerokie bary oraz sękate dłonie o wielkich kostkach jasno świadczyły, że nadal jest silny. Jeszcze bardziej niepokojąco wyglądały wyblakłe ślady sinych tatuaży na czole, policzkach oraz podbródku, przedstawiające pysk groźnie wyszczerzonego odyńca.
– Łódź. Przesuń łódź.
– Nie jest moja.
– Jest! Przed chwilą widziałem, jak ją cumowałeś!
– Hej, ty! – zawołał przybysz do staruszka w łachmanach, który szorował nabrzeże pumeksem, wsparty na rękach i kolanach. – Chciałbyś mieć łódkę? Jest trochę sfatygowana, ale trzyma się na wodzie.
Staruszek wytrzeszczył oczy, a potem roześmiał się chrapliwie, kręcąc głową.
– Nie mam pieniędzy.
– Już masz – odparł nieznajomy, rzucając miedziaka na nabrzeże.
– Chwileczkę… – sprzeciwił się poborca, przenosząc podejrzliwie spojrzenie z jednego na drugiego z nich.
Staruszek podniósł monetę, zerknął żartobliwie na urzędnika, a potem rzucił ją właścicielowi. Przybysz złapał pieniążek w powietrzu.
– Rozmawiaj z nim – rzekł do poborcy i odwrócił się plecami.
– Hej! Nie możesz tak po prostu…
– Zaraz przesunę swoją łódź, panie! – Staruszek zachichotał, odsłaniając mroczną jamę pozbawioną zębów. – Nawet by mi się nie śniło, żeby tu cumować!
Oddalający się przybysz rozciągnął widoczne pod płaskim, złamanym nosem usta w szerokim, żabim uśmiechu.
***
Minął wartownię miejscowego portu, zatrzymując spojrzenie na malazańskich żołnierzach siedzących w cieniu ganka. Zauważył, że jeden z nich rozpiął skórzaną kamizelkę, by nie cisnęła go w wydatny brzuch, drugi zaś śpi na odchylonym do tyłu krześle, a hełm opada mu na oczy.
Z twarzy przybysza zniknął uśmiech. Przed sobą miał przybrzeżną ulicę Banith, biegnącą w przybliżeniu ze wschodu na zachód. Miasteczko wspinało się na niskie nadmorskie wzgórza, nad jego dachami dominowały wysokie, sterczące ku niebu wieże Świętego Klasztoru, a także liczne spadziste dachy pobliskiego Hospicjum. Za nimi ciągnęły się uprawne równiny, żyzne i pagórkowate. Lesiste ongiś ziemie niknęły w mglistej dali. Mężczyzna zwrócił się w prawo. Szedł powoli, przyglądając się sklepowym witrynom oraz straganom. Minął grupkę ulicznych zbirów i zauważył wśród nich ciemniejsze albo jaśniejsze odcienie skóry półkrwi Malazańczyków, zupełnie różne od jednolicie smagłej cery mieszkańców Pięści.
– Rzuć nam monetę, żebrzący kapłanie! – zawołał najśmielszy i najstarszy z młodzieńców.
– Wszystko, co posiadam, należy do was – odparł przybysz ochrypłym głosem.
To zaskoczyło młodzieńców. Przez chwilę wymieniali zdziwione spojrzenia, aż wreszcie najstarszy z nich prychnął z niedowierzaniem.
– W takim razie oddaj to nam.
– Łatwo będzie to zrobić, ponieważ niczego nie posiadam – odparł przysadzisty mężczyzna, przyglądając się pustej wystawie sklepowej. – Czy ten budynek jest zajęty?
– To więzienie dla dłużników – wyjaśniła bosa dziewczyna w podartych spodniach z żaglowego płótna oraz brudnej bluzie. Jej mocno kręcone włosy świadczyły o dziedzictwie, w którym Malaz mieszał się z Korelem. – Tych, którzy nie chcieli płacić podatków malazańskim władcom.
Przybysz uniósł muskularne ramiona.
– W takim razie poświęcam go w imieniu swego boga.
– A który z waszych cholernych cudzoziemskich bogów to będzie?
Mężczyzna odwrócił się. Na jego krzywych ustach wykwitł uśmiech zniekształcający wyblakły tatuaż dziczego pyska.
– Skoro pytasz… – zaczął mocniejszym głosem – …opowiem wam o swoim bogu. Jego domeną są poniżeni i wydziedziczeni. Biedni i chorzy. Pozycja społeczna, bogactwa i prestiż są dla niego pustymi, pozbawionymi znaczenia zasłonami. Jego pierwszy przekaz brzmi tak, że wszyscy jesteśmy słabi. Wszyscy jesteśmy niedoskonali. Wszyscy jesteśmy śmiertelni. I musimy się nauczyć to akceptować.
– Akceptować? Co mielibyśmy akceptować?
– Nasze słabości. Albowiem wszyscy jesteśmy niedoskonali.
– A jak brzmi imię tego chorego, zboczonego boga?
Kapłan rozpostarł ramiona, demonstrując puste, otwarte dłonie.
– Jest tym, co mieszka w nas. Pozostali bogowie to tylko jego aspekty.
– Pozostali bogowie? Wszyscy? Nawet Nasza Pani, która chroni nas przed złem?
– Tak. Nawet ona.
Wielu członków gangu wzdrygnęło się na te słowa. Odsunęli się od przybysza, jakby wyczuwali, że pod jego typowym dla cudzoziemców brakiem szacunku kryje się głębsze, bardziej niepokojące świętokradztwo.
– A drugi przekaz? – zapytała dziewczyna. Podeszła bliżej, ale nadal czujnie obserwowała ulicę. Drwiący uśmieszek utrzymywał się na jej bezkrwistych ustach jak przyklejony.
– Każdy może osiągnąć zbawienie i łaskę. One są dostępne dla wszystkich. Nikomu nie można ich odmówić, jak zwykłej monety.
– I dla nas również? – zapytała, wskazując na swą chudą pierś. – Słudzy Uświęconej Pani nie wpuszczają nas za swój próg. Nawet do Hospicjum. Opluwają nas jako mieszańców. A stary Mroczny Zbieracz i tak żąda opłaty za każdą duszę.
Ciemne oczy mężczyzny rozbłysły wesołością.
– Tego, o czym mówię, nie kupi się za doczesne pieniądze ani nie wymusi tego doczesna władza.
Zdziwiona dziewczyna pozwoliła, by koledzy ją odciągnęli. Oglądała się jednak z zamyśloną miną, marszcząc ostro zarysowane brwi.
Przybysz znowu się uśmiechnął, chwycił za klamkę i popchnął drzwi ze spokojną, miarową siłą, aż drewno pękło z trzaskiem i droga stanęła przed nim otworem. Przespał noc na progu, przykryty swym cienkim, pikowanym kocem.
***
Ranek spędził, siedząc w otwartym wejściu i pozdrawiając skinieniem głowy wszystkich przechodniów. Ci, którzy nie ignorowali owego gestu, pierzchali jak spłoszone źrebaki. Wkrótce po świcie pojawiło się sześcioro malazańskich żołnierzy, patrolujących nieśpiesznie okolicę. Kapłan obserwował, jak monety przechodzą z rąk handlarzy do rąk sierżanta, a żołnierze biorą sobie ze straganów, co tylko zechcą, by jeść po drodze chleb, owoce oraz mięso na patykach, upieczone nad węglami.
W końcu dotarli do niego. Westchnął, opuszczając spojrzenie. Słyszał, że sytuacja na Pięści jest niedobra – dlatego właśnie tu przybył – ale nie spodziewał się, że będzie aż tak źle.
Sierżant zatrzymał się nagle, marszcząc gęste, ciemne brwi.
– Co, na cycki Togga, robi tu kapłan Fenera z Kradzieży?
Przybysz wstał.
– To prawda, jestem kapłanem. Ale już nie służę Fenerowi.
– Wywalili cię? Może za chędożenie chłopców?
– Za to dostaje się awans.
Mężczyźni i kobiety z patrolu ryknęli śmiechem. Sierżant skrzywił się, marszcząc tłuste, nieogolone policzki. Wetknął dłonie za pas, spoglądając chytrze na swoich ludzi.
– Chyba mamy tu włóczęgę. Masz jakieś pieniądze, stary żebraku?
– Mam.
Kapłan sięgnął do fałdy wystrzępionej koszuli i rzucił na bruk przyciętego miedziaka.
– Bezwartościowy styggijski półgrosik?
Sierżant wykrzywił mięsiste usta.
– Masz rację, że jest bezwartościowy. Żadne pieniądze nie mają wartości. Niektóre po prostu są jeszcze mniej wartościowe od innych.
Sierżant prychnął pogardliwie.
– W dodatku to przeklęty przez Kaptura mistyk – stwierdził i wyciągnął zza pasa drewnianą pałkę. – W tym mieście nie tolerujemy nierobów. Zabieraj się stąd albo otrzymasz ode mnie inną zapłatę.
Szerokie dłonie kapłana zwisały luźno u boków. Jego żabie usta rozciągnęły się w linii prostej.
– Masz szczęście, że ja też nie potrzebuję tej monety.
Sierżant się zamachnął. Pałka uderzyła w otwartą dłoń kapłana. Malazańczyk stęknął, wytężając mięśnie. Jego opalona twarz pociemniała z wysiłku. Kapłan wyrwał mu nagłym szarpnięciem pałkę, a potem złamał ją na kolanie. Kawałki rzucił na ulicę. Mężczyźni i kobiety z patrolu cofnęli się o krok, sięgając po miecze.
Sierżant uniósł rękę, by ich powstrzymać. Potem skinął głową, okazując kapłanowi uznanie.
– Jesteś tu nowy, więc tym razem ci daruję, ale od dziś sprawy będą wyglądały tak: jeśli chcesz tu zostać, musisz płacić. To proste. W przeciwnym razie trafisz do pudła. Podpowiem ci coś jeszcze… jeśli posiedzisz tam wystarczająco długo, sprzedamy twoją dupę Korelrijczykom. Oni zawsze potrzebują ciepłych ciał na mur i nie dbają zbytnio o to, skąd się one biorą. – Pokręcił głową z trzaskiem kręgów i uśmiechnął się złowrogo. – Mówisz, że jesteś kapłanem. My też mamy kapłanów. Chyba ci ich tu podeślę, żebyście podyskutowali o filozofii. A na razie śpij dobrze.
Sierżant skinął na swych ludzi, każąc im ruszać. Posłuchali go, uśmiechając się szeroko. Jedna z żołnierek przesłała mu całusa.
***
Kapłan usiadł, przyglądając się wymuszającym pieniądze od kolejnych ofiar żołnierzom. Zauważył też, że młodzi ulicznicy zniknęli.
Jest fatalnie. Gorzej niż sobie wyobrażał. Dobrze, że nie ma tu starego komendanta, bo gdyby to zobaczył, cały garnizon wylądowałby w pace.
Podniósł dwa leżące na ulicy fragmenty pałki.
Nie powinienem być dla nich zbyt surowy. Okupacja i pacyfikacja miejscowej ludności – zamierzone czy nie – to paskudna robota. Brutalna. Budzi w obu stronach najgorsze cechy. Pomyśleć tylko, co słyszy się o Siedmiu Miastach. A tu chyba wcale nie jest lepiej.
No cóż, miał swojego boga. Kapłan rozciągnął w uśmiechu szerokie usta. Ach tak, swojego boga. A także sterroryzowaną, uciśnioną ludność, którą można będzie zwerbować. Żyzny grunt. Przechylił z namysłem głowę. Tak jest… to może się udać…
Pierwszy rok rządów cesarza Mallicka Rela „Miłosiernego” 1167 rok snu Pożogi Miasto Delanss, subkontynent Falar
Siedzący naprzeciwko swego potężnie zbudowanego przyjaciela o siwych włosach Kyle ściskał w rękach szklankę z winem, starając się nie okazywać dręczącego go niepokoju. W długich włosach barwy kamienia, którym Szara Grzywa zawdzięczał swój dawny przydomek, widziało się teraz więcej srebra niż cyny. I choć atakował ryż w pikantnym falarskim sosie paprykowym z typową dla siebie pasją i apetytem, młodzieniec dostrzegał, że z pewnością ma kłopoty finansowe: wokół jego ust uformowały się nowe bruzdy, oczy miał podkrążone, a Kyle mógłby przysiąc, że starszy mężczyzna traci też na wadze.
Siedzieli na tarasie wychodzącym na zamknięty dziedziniec wysypany piaskiem, gdzie na stojakach można było zobaczyć miecze najróżniejszej roboty, sztylety, broń drzewcową oraz drągi, a także wyściełane kolczugi i hełmy oraz tarcze. Wszystko, czego potrzebuje szkoła walki, pomyślał Kyle.
Oprócz uczniów.
Według oceny młodzieńca do tej pory Szara Grzywa, obecnie upierający się, by zwracano się doń imieniem Orjin, które nadano mu przy narodzinach, przyciągnął do swej nowej szkoły walki najwyżej trzydziestu płacących uczniów. Siebie nie liczył; próbował płacić za wszystkie lekcje i ćwiczenia, którymi zaszczycił go Orjin, ale ten nie chciał przyjąć ani grosza. Trzej kuzyni, którzy przybyli tu z nim i z Szarą Grzywą, również chcieli być pomocni, ale okazało się, że ich wersja „szkolenia” prowadzi do połamanych kończyn i rozkwaszonych nosów, zatem Orjin kazał im przestać. Znudzeni bezczynnością Skradacz, Głusza i Weszka pożegnali się, wsiedli na statek i popłynęli na zachód. Duch przewodni, który towarzyszył Kyle’owi, czy może go straszył, również gdzieś zniknął – Przechył, cień nieżyjącego Karmazynowego Gwardzisty, jednego z Zaprzysiężonych, tych, którzy ślubowali, że będą się sprzeciwiać Imperium Malazańskiemu, dopóki będzie istniało. Owe Śluby dawały im bardzo wiele – przedłużenie życia i nadludzkie siły wiązały ich również ze światem po śmierci. Jednakże z upływem miesięcy Przechył wyblakł, być może wracając do poległych braci. Gdy duch pojawił się po raz ostatni, by się pożegnać, Kyle odniósł wrażenie, że dostrzega w jego oczach coś w rodzaju rozczarowania.
Od tego czasu Kyle przy każdej okazji zachwalał szkołę walki prowadzoną przez Orjina. Podejrzewał jednak, że jego przyjaciel nie jest zbytnio zainteresowany zwyczajnymi mieszczanami i wieśniakami, jakich młodzieniec spotykał na targach, w gospodach i w szynkach, lecz raczej kieruje spojrzenie na znacznie wyżej postawioną i bogatszą warstwę delansyjskiego społeczeństwa.
Marne szanse. Delanss, stolica drugiej pod względem zaludnienia wyspy falarskiego subkontynentu i archipelagu, mógł się pochwalić starymi, prestiżowymi szkołami: Akademią Griega, Szkołą Krzywej Klingi czy Szkołą Czarnego Sokoła, akademiami mogącymi rywalizować ze sławną szkołą oficerską na Wyspie Ciosu. Osobiście Kyle nie wierzył, by jego przyjaciel zdołał się kiedykolwiek wedrzeć na tak zamknięty, opleciony siecią wzajemnych powiązań rynek w chyba równie zamkniętym i oplecionym siecią wzajemnych powiązań społeczeństwie. Odnosił wrażenie, że jedynym skutkiem kapitulacji tej krainy przed malazańskimi najeźdźcami była zmiana koloru flagi powiewającej nad portową fortecą.
Szara Grzywa – Orjin – oderwał sobie kawał nasączonego tłuszczem podpłomyka i wytarł nim resztę sosu. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko przeżuł ponuro kęs. Kyle pociągnął łyk białego wina ryżowego, zastanowił się, czy zapytać, czy na dzisiaj są przewidziane jakieś lekcje, i doszedł do wniosku, że lepiej tego nie robić.
Podejrzewał, że jego przyjaciel czuje się szczególnie poirytowany faktem, że musi ukrywać swą przeszłość. Gdyby kandydaci na oficerów o niej wiedzieli, łomotaliby tłumnie do jego drzwi. Niestety, wieści o jego dawnej karierze pięści, dowodzącego armiami Imperium Malazańskiego, oraz o późniejszym wyjęciu spod prawa przez to samo Imperium również na tym subkontynencie uczyniłyby go poszukiwanym zbiegiem.
Dobiegający z dołu odgłos zwrócił uwagę Kyle’a na piętro ćwiczeń. Do środka wszedł jakiś mężczyzna. Na głowie miał płócienny melonik, a jego grube szaty i kosztowna biżuteria świadczyły o tym, że należy do tej właśnie warstwy społecznej, której uwagę tak bardzo starał się przyciągnąć Orjin. Nieznajomy rozejrzał się z oszołomieniem po pustej szkole. Orjin zerknął na dół, podążając wzrokiem za spojrzeniem Kyle’a, i zerwał się z krzesła tak gwałtownie, że aż zwaliło się na podłogę.
– Proszę pana! – zagrzmiał. – Czym mogę służyć?
Mężczyzna podskoczył, słysząc ryk wyćwiczony na polach bitew, i przymrużył niepewnie powieki.
– Ty jesteś właścicielem tego przybytku? – zapytał po taliańsku, w drugim, nieoficjalnym języku archipelagu.
– Tak jest! Proszę chwilkę zaczekać! – Orjin otarł usta, uwolnił się od przewróconego krzesła i ruszył w stronę schodów. Przechodząc przez piętro ćwiczeń, ukłonił się uprzejmie. – W czym mogę pomóc?
Kyle dopił wino i podążył za przyjacielem. Zatrzymał się u podstawy schodów, wsparty o poręcz z niegładzonego drewna. Przybysz był odziany w najmodniejszy strój preferowany przez miejscową arystokrację: liczne pierścienie na palcach oraz grube srebrne łańcuchy opadające na szatę z futrzanym obszyciem i mankietami. Na głowie miał kapelusz z ciemnoburgundowej tkaniny z naszytymi półszlachetnymi kamieniami, a jego twarz ozdabiała pięknie przystrzyżona kozia bródka. Głaskał ją, oglądając Orjina od stóp do głów i demonstrując wielkie klejnoty w pierścieniach.
– Jakie masz referencje?
Orjin ponownie się pokłonił. Kyle miał nadzieję, że strój z garbowanych skór nadaje jego przyjacielowi odpowiednio srogi i profesjonalny wygląd.
– Służyłem w malazańskiej Czwartej Armii i osiągnąłem stopień kapitana, nim zostałem ranny w Bitwie na Równinach.
Mężczyzna uniósł brwi.
– Naprawdę? Zatem byłeś przy śmierci cesarzowej?
– Tak, ale nie widziałem jej na własne oczy.
– Niewielu ją widziało, jak rozumiem. A jakie wrażenie wywarł na tobie ten nowy cesarz, Mallick Rel?
Orjin obejrzał się na Kyle’a i odchrząknął.
– Hmm, nie jestem politykiem. Ucieszyłem się jednak, że nie postawił w stan oskarżenia oficerów, którzy zbuntowali się przeciwko cesarzowej.
Ponieważ byłeś jednym z nich? – zdawało się pytać pełne kalkulacji spojrzenie przybysza.
– No wiesz, on jest Falarczykiem.
– Tak? Nie wiedziałem o tym – odparł Orjin.
– Tak. Powiem ci coś jeszcze. Wielu z nas bynajmniej nie zaskoczyły wieści o jego, hmm, awansie.
– Skoro tak mówisz.
Mężczyzna wzruszył ze skrępowaniem ramionami pod licznymi warstwami szat.
– Tak czy inaczej… ile bierzesz?
– Pół srebrnika za godzinę indywidualnych lekcji.
Kąciki ust przybysza opadły.
– To znacznie więcej, niż się spodziewałem.
– Ach, ale… – Potężnie zbudowany mężczyzna skinął na Kyle’a. – Mogę również zaoferować lekcje udzielane przez mojego towarzysza, który służył w sławnej kompanii najemników, Karmazynowej Gwardii.
Szlachcic spojrzał od niechcenia na młodzieńca.
– A teraz wykorzystuje swe umiejętności do łamania rąk.
Orjin skrzywił się boleśnie.
– To prawda. Jeśli uznasz, że te lekcje nie przynoszą ci pożytku, zawsze możesz zrezygnować.
– One nie są dla mnie. Chodzi o mojego syna.
– Rozumiem? Ile ma lat?
– Właściwie jest jeszcze chłopcem, ale to łobuz. Brakuje mu dyscypliny. – Przechylił głowę i pogłaskał się po koziej bródce. – Wyglądasz na kogoś, kto mógłby sobie z nim poradzić. – Przytaknął z namysłem. – Tak. Dziękuję. No to do zobaczenia.
Ukłonił się.
Orjin odwzajemnił ukłon.
– Nie mogę się doczekać, aż go poznam.
Mężczyzna wyszedł, a Kyle podszedł do Orjina.
– Myślisz, że go jeszcze zobaczymy?
– Kto wie?
– Nawet nie poprosił, żebyś pokazał mu papiery.
– Być może wie, jak łatwo można podrobić taki syf.
– Może i tak. – Zerknął z ukosa na przyjaciela. – Pół srebrnika za godzinę? To sporo. Nie mógłbym sobie pozwolić na twoje usługi.
Mężczyzna uśmiechnął się drapieżnie. W jego jasnych jak lód niebieskich oczach pojawiły się iskierki wesołości. Przez chwilę wyglądał tak, jak za dawnych czasów.
– Sprawiał wrażenie kogoś, kogo na to stać.
Kyle parsknął śmiechem.
– Zaiste. Zatem do jutra.
– Tak. Posługiwanie się mieczem i tarczą.
Kyle cofnął się o krok i zbył sugestię machnięciem ręki.
– Bogowie, nie. To nie wymaga żadnych umiejętności.
– Żadnych umiejętności! Cóż za ignorancja. Któregoś dnia może cię ona zgubić.
– Najpierw załatwię ją nożem.
– Nożem? Nóż jest bezużyteczny przeciwko komuś, kto ma choć kawałek zbroi.
Kyle umilkł na moment.
– W takim razie…
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Kyle zmarszczył brwi i otworzył jedno z ich szerokich skrzydeł. Stali za nimi trzej mężczyźni. Byli zwyczajnie ubrani, ale mieli drogie miecze w falarskim stylu oraz sztylety o prostych, wąskich klingach. Trzech kolejnych klientów! Szara Grzywa najwyraźniej miał szczęśliwy dzień. Skinął głową do jednego z nich.
– Dzień dobry!
Pierwszy mężczyzna, młody elegant w zielonym filcowym kapeluszu z szerokim rondem, przyjrzał się Kyle’owi od stóp do głów, nie próbując ukrywać dezaprobaty.
– Ty jesteś tym nowym nauczycielem walki? – zapytał.
– Nie. – Kyle wskazał dłonią za siebie. – On jest tam.
Odsunął się na bok. Trzej mężczyźni weszli do środka, zostawiając drzwi uchylone. Ten obojętny, pogardliwy gest – jakby byli przyzwyczajeni do tego, że inni otwierają przed nimi drzwi i zamykają – sprawił, że zaciekawiony Kyle ruszył ich śladem.
***
Zatrzymał się u wylotu tunelu prowadzącego na dziedziniec. Trzej mężczyźni spotkali Orjina przy stojaku z bronią.
– Ty jesteś nowym nauczycielem walki, Orjinem Samarrem? – zapytał ich przywódca niemal oskarżycielskim tonem.
Orjin odwrócił się i zamrugał. W cieniu jego oczy lśniły niczym szafiry.
– Tak? W czym mogę pomóc? Jesteście zainteresowani lekcją?
Trzej mężczyźni wymienili spojrzenia, wykrzywiając usta w ironicznych grymasach.
– Tak – odpowiedział ten w zielonym kapeluszu, cofając się i kładąc urękawicznioną dłoń na rękojeści miecza. – Możesz rozstrzygnąć zakład, który zawarliśmy we trzech… – Dwaj pozostali przesunęli się na boki, zajmując pozycje po prawej i po lewej stronie Orjina. – Chodziło o to, czy jakikolwiek cudzoziemiec może udzielić lekcji choć zbliżonych do jakości, jaką pobłogosławiono Delanss.
Orjin skinął głową ze zrozumieniem, zdjął drąg ze stojaka, uniósł go do oka i popatrzył na nich wzdłuż drzewca.
– Rozumiem. Z reguły biorę za lekcję pół srebrnika, ale ponieważ jest was trzech, możemy porozmawiać o zniżce…
Warknęli ze złością i wyciągnęli broń. Orjin zaatakował tego, który stał po jego prawej stronie, uderzając drągiem w jego prawą dłoń. Mężczyzna pisnął i schował rękę pod pachą. Orjin zwrócił się ku dwóm pozostałym przeciwnikom. Kyle zdjął ze stojaka drewnianą buławę i zaczął nią żonglować, przyglądając się walce.
Orjin ujął drąg w obie dłonie i sparował uderzenia cienkich, obusiecznych mieczy. Jego broń poruszała się szybko jak błyskawica. Mężczyzna w filcowym kapeluszu odrzucił z wściekłością miecz i wyciągnął sztylet. Trzask drąga uderzającego o ostrza poniósł się echem na dziedzińcu. Kyle nasłuchiwał charakterystycznego odgłosu żelaza wbijającego się w drewno, ale do tej pory Orjinowi udawało się uniknąć tego niebezpieczeństwa. Twarz walczącego poczerwieniała i Kyle przestał podrzucać swój oręż.
Za wcześnie. Stanowczo za wcześnie, by zmęczenie stało się widoczne.
– Oni mają noże – zauważył od niechcenia.
Orjin łypnął na niego spode łba. Zaczynał sapać. Trzech mężczyzn tańczyło wokół niego, a on przesuwał się powoli. Kolana miał ugięte, a drąg unosił przed sobą.
– W normalnej sytuacji żaden z was nie miałby okazji mierzyć się z przeciwnikiem posługującym się dwuręczną bronią… – Jeden z nich rzucił się do przodu i drąg trafił go w twarz. Napastnik zatoczył się w bok i Orjin skierował uwagę na dwóch pozostałych. – Taka broń z reguły jest zbyt wolna i nieporęczna, by przesuwać ją z jednej strony na drugą. Zwinny przeciwnik mógłby…
Ten sam mężczyzna rzucił się do kolejnego ataku. Orjin sparował jego cios, pochylił drąg i trafił go w krocze. Napastnik padł na ziemię jak marionetka, której przecięto sznurki. Kyle skrzywił się.
Po twarzy Orjina spływał pot. Zwrócił się ku dowódcy, który uśmiechnął się, przyjmując do wiadomości uwagi nauczyciela, i natychmiast skoczył na niego. Orjin sparował cios i pochylił głowę.
– Tak, tak! – zawołał dla zachęty. – Tak właśnie się to robi. Przesuń sztych w bok i przygotuj lewak do zaskakującego ataku!
Kyle chciał ostrzec przyjaciela, ale krzyk zamarł mu w gardle, gdy ten z napastników, który oberwał w rękę, postanowił znowu przyłączyć się do walki i spróbował złapać Orjina od tyłu. To był zdumiewająco lekkomyślny manewr. Przyjaciel Kyle’a był o połowę szerszy w barach niż jakikolwiek inny mężczyzna, którego w życiu spotkał.
Orjin wzruszył barkami, sięgnął za siebie, otoczył ramieniem głowę przeciwnika i przerzucił go sobie przez ramię brzuchem do góry niczym worek piasku.
– Teraz masz przewagę – powiedział mężczyźnie w filcowym kapeluszu. – Jednoręki przeciwnik!
Ten nie wahał się ani chwili. Szurał butami po piasku, uchylał się i próbował fint, tańcząc wokół poruszającego się ociężale Orjina. Kyle odbił się kopniakiem od ściany.
Cholera! Naprawdę tego spróbuje!
Miecz zadrapał powierzchnię drąga i odsunął go na bok. Mężczyzna podszedł bliżej i uderzył lewakiem, ale Orjin odwrócił się błyskawicznie, pozwalając, by ostrze drasnęło mu lekko bok. Nogi i buty człowieka, którego przerzucił sobie przez ramię, uderzyły z wielką siłą jego towarzysza, który poleciał gwałtownie w bok. Orjin zarzucił go na pierwszego z napastników i zatrzymał się, dysząc ciężko. Dotknął ostrożnie boku i skrzywił się boleśnie.
– Nauczka brzmi tak, że powinniście wszyscy zaatakować razem, bez względu na ryzyko.
Kyle zauważył, że klatka piersiowa jego przyjaciela porusza się ciężko. Już się zdyszał? Niedobrze. Bardzo niedobrze. Odłożył buławę na miejsce.
Gdy przywódca spróbował się podnieść, Orjin postawił obutą stopę na jego plecach i skierował mężczyznę kopniakiem w głąb tunelu.
– Wziąłbym od was pieniądze, ale podejrzewam, że nie jesteście w stanie czegokolwiek się nauczyć.
Wszyscy zebrali broń i ruszyli ku wyjściu. Kyle pokłonił się im, gdy przechodzili obok.
– Czcigodni panowie! – rzekł, ale oni tylko łypali na niego ze złością i mamrotali przekleństwa pod nosem. Podszedł do otrzepującego ubranie Orjina.
– Już się zdyszałeś…
Przyjaciel zerknął na niego ze złością.
– Dawno nie walczyłem. – Znalazł szmatę i wytarł nią sobie twarz.
– Taka drobna potyczka nie powinna…
– Przestań.
Kyle uniósł brwi.
W dodatku zrobił się nerwowy.
– Przyjdę jutro po południu na tę lekcję miecza i tarczy. Mam włożyć pełną zbroję? Jak sądzisz?
Orjin skrzywił się ze złością.
– Bardzo zabawne. A teraz zjeżdżaj stąd. Muszę posprzątać.
Kyle zasalutował i odszedł.
Ale mówił poważnie.
***
W mrocznym zaułku odległym o kilka przecznic młody zbir trzymający w dłoni zielony filcowy kapelusz uniósł jedwabną chustkę do krwawiącego nosa i ust, po czym spojrzał na noszącego obszyty futrem strój oraz grube srebrne łańcuchy delansyjskiego szlachcica. Ten uniósł upierścienioną dłoń, przesunął głowę młodzieńca w bok, przyjrzał się jego policzkowi i cmoknął cicho.
– Widzę, że rzeczywiście sobie z tobą poradził…
– Ojcze!
– Jak myślisz? Czy to on?
– Na pewno. Uniósł Donasa jak małe dziecko.
– Bardzo dobrze. Wyślę wiadomość. Na razie wynajmij ludzi, żeby mieli oko na szkołę.
Młodzieniec pokłonił się ojcu.
– Tylko bez zemsty! Żadnych kusz w nocy czy noży na targowisku. Chcą go dostać żywego.
Młodzieniec wzniósł oczy ku niebu.
– Tak, ojcze.
Szlachcic pogłaskał się po upstrzonej siwizną bródce i spojrzał na syna.
– Muszę przyznać, że zaimponowało mi jego opanowanie. Załatwił cię, nie łamiąc ani jednej kości. Wykazał wielką cierpliwość w obliczu skandalicznej zniewagi.
– Ojcze!
Pierwszy rok rządów cesarza Mallicka Rela „Miłosiernego” (1167 rok Snu Pożogi) Subkontynent Stratem
O świcie Kuhn Eshen, zwany Kuhnem „Nosem”, kapitan katakańskiego statku kupieckiego Zyskowne Wieści, zarzucił kotwicę nieopodal miasteczka Thickton i przez cały ranek czekał z niepokojem, by się przekonać, czy opowieści o tym, że ziemie Stratemu znowu otworzyły się przed światem zewnętrznym, mówią prawdę.
Z upływem godzin do portu jak zwykle wpływały małe łodzie oferujące na sprzedaż świeże owoce, chleb, ryby oraz świnie. W zimnej wodzie pływali chłopcy i dziewczęta, proponujący członkom załóg, że zaprowadzą ich do pensjonatów bądź burdeli albo podejmą się roli przewodników i oprowadzą ich po miasteczku. Wszystko tu sugerowało zwiększoną otwartość na handel. W południe pojawiły się większe łodzie, mające na pokładach agentów kupieckich. Tych Kuhn przywitał osobiście. Pozwolił im skosztować styggiijskiego likieru, który tu przywiózł, i pokazał bele jassańskiego sukna. Wysłuchali z ledwie skrywaną ekscytacją przywiezionych przez niego wieści z Korelu. Pochodziły one zaledwie sprzed kilku tygodni, podczas gdy z reguły wiadomości potrzebowały dwóch albo trzech miesięcy, by dotrzeć do tej części izolowanego Morza Dzwoneczków.
Jedyna pośród agentów kupieckich kobieta zaskoczyła jednak Kuhna. Obserwował ją z uwagą. Opierała się o burtę, stojąc z dala od pozostałych. Wdziała ciemny skórzany strój, do pasa przytroczyła miecz, a długie, kasztanowe włosy spięła jaskrawozieloną klamrą z szylkretu. Przypominała niemal kogoś w rodzaju oficera. Nie okazała zainteresowania towarami oferowanymi przez Kuhna. Obserwowała tylko jego ludzi, gapiących się na gęsto porośnięty drzewami brzeg. Na Korel docierały jedynie nieliczne, zniekształcone opowieści dotyczące wydarzeń na ziemiach południowego sąsiada. Podobno zgraja najemników wywalczyła tam dla siebie prywatne królestwo. To było dawno temu, ale Kuhn zastanawiał się, czy kobieta może być jedną z nich.
Okazawszy zainteresowanie stopami deskowymi miejscowego drewna, garbowanymi skórami oraz futrami, poświęcił sporo czasu na przekazywanie wiadomości z Korelu. Otaczający go krąg miejscowych z uwagą słuchał wszystkich jego słów – prawdziwych czy nie. Gdy opowiadał o Sztormowym Murze, słuchacze nagle umilkli. Wszyscy skierowali spojrzenia za jego plecy. Odwrócił się.
Kobieta w skórzanym stroju zatrzymała się tuż za nim. Przyglądała mu się z uwagą, unosząc podbródek.
– Przepraszam… – wyjąkał.
– Pytałam o to… o czym mówiłeś.
– To tylko najnowsze wieści ze Sztormowego Muru, czcigodna pani. Kim jesteś?
– Reprezentuję gubernatora tej prowincji. Stratemskiej prowincji Przystań.
– Gubernatora? Naprawdę? – Kuhn zerknął na pobliskiego agenta, który pokiwał z powagą głową. Intrygujące. Te wieści mogą być wiele warte w niektórych portach Korelu. – A jak się nazywa ten gubernator?
Gdy podeszła bliżej, zauważył wysoko na jej lewej piersi ozdobę przedstawiającą smoka albo węża wykutego w srebrze.
Uniosła jeden koniuszek wąskich ust w niemalże okrutnym uśmieszku.
– Ty pierwszy.
Ach, więc tak chcesz to rozegrać? Kuhn wzruszył ramionami i wsparł przedramiona na relingu.
– Oczywiście, pani. Moje wieści nic nie kosztują. To chyba najważniejszy powód, dla którego kupcy wszędzie są mile widziani. Mówiłem o Sztormowym Murze. No wiesz, szeregi Wybranych się przerzedziły, ale w ostatnim roku na Murze pojawił się nowy obrońca. Korelrijczycy ciągle opowiadają o jego czynach. Mówią na niego Krata. To dziwne imię.
Wzdrygnął się, ujrzawszy reakcję kobiety. Pobladła nagle i uniosła dłoń, jakby chciała zacisnąć ją na gardle Kuhna, ale ku jego uldze pochwyciła tylko powietrze.
– Krata – wysyczała tonem bliskim bojaźni, a potem przeskoczyła przez reling i zsunęła się na dół po linie, posługując się tylko rękami. Wylądowała niezbyt pewnie w łodzi i natychmiast kazała odpływać. Nawet sama złapała za wiosła i muskularni wioślarze tylko z trudem mogli jej dorównać.
Kuhn przypatrywał się temu ze zdziwieniem, drapiąc się po skórze głowy.
– Kto to był, na Błogosławioną Panią?
– Janeth, strażniczka miasta.
– Strażniczka? Co znaczy ten tytuł? Czy to wasza władczyni?
Agent pokręcił głową.
– Nie, szlachetny panie. Mamy swoją radę. Janeth tylko pilnuje przestrzegania praw. Jej ludzie strzegą wybrzeża. Aresztują złodziei i morderców. Co prawda, od dawna nie mieliśmy tu morderstwa. – Agent skrzyżował ramiona na relingu, wyraźnie zainteresowany tematem. – Niedawno pojawili się tu łupieżcy z sąsiedniej Kobyły. Napadają na nas od czasu do czasu. Przepędziła ich ze swoimi ludźmi.
Kuhn spojrzał na oddalającą się łódź. Przepędzili kobylańskich łupieżców? Ilu miała tych ludzi? Strzeżenie prawa i ochrona. Pracuje dla tego samozwańczego gubernatora. Czy to król pod inną nazwą? Te wieści o sennym dotąd południowym sąsiedzie z pewnością zainteresują Korelrijską Radę Wybranych.
– A jak się nazywa ten gubernator prowincji?
Agent wzruszył ukrytymi pod grubym skórzanym strojem ramionami.
– Słyszałem kiedyś, jak mówili na niego Blues. My nazywamy go lordem gubernatorem. Mieszka w starym forcie o nazwie Przystań. Dawno go tu nie widziano. Zresztą nawet gdybym go zobaczył, i tak bym go nie poznał.
Na razie wystarczy.
Kuhn uśmiechnął się i poklepał agenta po ramieniu.
– Dziękuję. Spotkamy się wieczorem?
– Z pewnością. „U Esty”. To miejsce jest bardzo czyste. Najlepsze. Przekonasz się.
Najlepsze? Przyjacielu, bardzo wątpię, by to błotniste zadupie mogło konkurować z atrakcjami, jakie mają do zaoferowania legendarne lokale, jakimi mogą się pochwalić Danig w Kradzieży albo Heban w Styggu.
Księga I
Morze
Tak zwane „imperium” malazańskie zaczęło się jako talassokracja, czyli mocarstwo morskie. Ten bardzo istotny fakt często się przeocza w pozbawionej godności pisaninie uczonych starających się zdefiniować i określić wczesne etapy imperialnej historii. Ekspansja Malazańczyków z pewnością przebiegała w sposób typowy dla mocarstwa morskiego i to właśnie miało kluczowe znaczenie dla jego wczesnych sukcesów, a także jednej z wczesnych porażek, nieroztropnego najazdu na archipelag i subkontynent znany jako Pięść, Korel, a także Przeklęty przez Sztormy. Korel również był wielką morską potęgą, choć pozbawioną skłonności do ekspansji. A pod koniec to właśnie morze raz na zawsze położyło kres działaniom wojennym.
Kampanie imperialne (Okupacja Korelu) Tom II Pięść Imrygyn Tallobant
Rozdział I
Czym jest starzec, jeśli nie stertą więdnących liści?
Mądrość starożytnych Kreshen Reel, kompilator
Rok 33. okupacji malazańskiej Korelrijski rok 4178 e.M. Na północ od Elri, Wyspa Korel
Biurko lorda protektora Sztormowego Muru zbudowano z desek pochodzących z wraku kobylańskiej galery wojennej. Wróg, Jeźdźcy Sztormu, zdobył ją i wykorzystał w próbie staranowania muru. To był jeden z ich najlepiej zaplanowanych ataków w ostatnim stuleciu. Ponad trzydziestu Wybranych oddało życie, by zamknąć wyłom, i zostało świętymi męczennikami. Ówczesny lord protektor, jeden z nielicznych nie-Korelrijczyków, jacy kiedykolwiek piastowali ten czcigodny urząd, nakazał zrobić to biurko, by przypominało jego następcom, że choć Jeźdźcy Sztormu przez stulecia atakowali Mur, stosując ciągle tę samą, przewidywalną taktykę, nigdy nie wolno ich lekceważyć.
Lord protektor Hiam, obecnie piastujący najwyższy urząd na subkontynencie, ostatni z nieprzerwanej linii zaczynającej się od pierwszego lorda protektora, legendarnego Założyciela Temal-Esha, przesunął dłonią po ciepłym, gładkim blacie biurka, myśląc o tym aż nazbyt aktualnym przekazie z przeszłości. W szczytowym momencie ataku Jeźdźców rogi blatu pokrył szron, jakby drewno przypomniało sobie, w jak podstępnym celu kiedyś je wykorzystano. To była jedna z najbardziej niebezpiecznych chwil w całej historii Sztormowego Muru, ale przynajmniej zagrożenie przychodziło z zewnątrz. Hiam z chęcią zamieniłby na nie to, przed którym stał obecnie.
Uniósł wzrok i zobaczył, że jego adiutant, marszałek sztabu Shool, czekał cierpliwie przez cały czas, gdy on zatopił się w myślach. Odchrząknął.
– Jak rozumiem, prognozy naboru nadal spadają, Shool.
Adiutant na jednym przedramieniu trzymał hełm, a przez drugie przerzucił sobie ciemnolazurowy płaszcz. Pokłonił się, usiadł i położył prosty hełm na podłodze.
– Tak, lordzie protektorze.
– Jeśli uwzględnić przejścia w stan spoczynku, straty w ludziach i zwykłe zużycie, w jakiej sytuacji postawi nas to jesienią?
– W jeszcze gorszej niż w poprzednim roku.
A w poprzednim była gorsza niż w tym, który był przed nim. Ten wyraźny trend zapowiadał nieuniknioną totalną katastrofę każdemu, kto chciałby ekstrapolować go na przyszłość. Ale Hiam nie miał zamiaru tego robić. Pani, ich Obrończyni, ocali ich jak zawsze. Wiedział, że powszechnie uważa się, iż spadkowi liczby Wybranych winni są malazańscy najeźdźcy. Nie próbował wyperswadować ludziom tego przekonania, właśnie dlatego, że wiedział, iż ten trend zaczął się na długo przed przybyciem Malazańczyków.
Podszedł do szczeliny okna wychodzącego na najdłuższy i najpotężniejszy odcinek ciągnącego się przez wiele mil Sztormowego Muru. Szara, spokojna tafla Morza Sztormów lśniła w blasku słońca. Ile razy stał w tym miejscu i zastanawiał się, co kryje się pod tą powierzchnią? Czy nieprzyjaciel w tej chwili również ich obserwował? A może po porażce wycofywał się do jakichś niewyobrażalnych głębi bądź jaskiń, żeby przespać wielomiesięczną przerwę? Nikt tego nie wiedział, choć poeci i minstrele snuli rozmaite spekulacje w swych niezliczonych romantycznych balladach i eposach.
Z pomocą Pani być może uda mu się także raz na zawsze unicestwić Jeźdźców.
Odwrócił się od wąskiej szpary w grubym na długość ramienia Murze.
– Potrzebujemy więcej pospolitego ruszenia z prowincji, Shool. Naciskaj na nich mocno. Przypomnij Jasstończykom i Styggijczykom o ich obowiązkach.
Shool podniósł hełm i zaczął obracać go w dłoniach, przyglądając się zabarwionej na niebiesko skórze i srebrnemu grawerunkowi Wybranego Sztormowego Gwardzisty.
– Spodziewasz się, że nowy malazański cesarz zarządzi ofensywę?
– Spodziewam się ofensywy, Shool – odparł ze spokojem Hiam. – Ale nie ze strony Malazańczyków.
Hełm znieruchomiał w dłoniach adiutanta. Shool opuścił głowę w geście posłuszeństwa.
– Wybacz, lordzie protektorze.
Hiam zdjął z haka przy oknie gruby wełniany płaszcz, który nosił przez cały rok – zarówno gdy dęły mroźne wichry, jak i kiedy nadchodziły letnie upały.
– Pójdziemy?
Shool wstał pośpiesznie i skinął głową.
– Tak jest, lordzie protektorze.
***
Wyszli z głównego donżonu na szeroki na pięćdziesiąt kroków, targany wiatrem szczyt muru, miejsce zbiórek żołnierzy. Bliżej morza znajdował się drugi, węższy mur, pełen kamiennych klatek schodowych i zwieńczony chodnikiem oraz zewnętrznymi machikułami. Szare granitowe bloki, z których zbudowano mur, lśniły po niedawnym deszczu, a w kałużach odbijało się zachmurzone niebo.
Malazańczycy tylko odwracają naszą uwagę od prawdziwego obowiązku, jaki spełniamy zgodnie z boskim nakazem, pomyślał Hiam. Wielu ludziom zbytnio zaimponowały sukcesy odniesione przez Imperium w innych miejscach. Oni jednak nie byli zapchlonymi barbarzyńcami, zdumiewającymi się tajemnicą zorganizowanej piechoty, ani dekadenckimi mieszczuchami, których można było zastraszyć bądź przekupić. Byli Sztormowymi Gwardzistami, Wybranymi. Bronili wszystkich krain przed ich największym wrogiem.
Nikt nie zdoła ich pokonać. Absolutnie nikt.
Wybrany spotkał ich tuż za drzwiami. Miał na sobie gruby ciemnoniebieski płaszcz będący ich nieoficjalnym mundurem. Na głowie nosił hełm z kitą, a w dłoni dzierżył włócznię o szerokim grocie. To był marszałek muru i kwatermistrz, Quint z Kradzieży. Pokłonił się Hiamowi, a na jego ciemnej, naznaczonej blizną twarzy pojawił się srogi grymas. Lord protektor pamiętał, że tak wygląda jego uśmiech, i skinął głową w odpowiedzi.
Rozpoczęli inspekcję. Hiam nie mógł przeoczyć niepokojących szczegółów, choć powstrzymywał się od komentarzy. Popękane stopnie w kiepskim stanie, podarte kosze, które powinno się zastąpić nowymi, cienka, wytarta lina, mająca już za sobą najlepsze lata, wystrzępiony płaszcz Quinta i jego znoszone sandały. Wszystkie te problemy mogłyby rozwiązać adekwatne fundusze, ale pieniądze, jakie dostawali dzięki trybutom, podatkom oraz składkom, w całości wydawano na zdobycie żołnierzy na wszelkie możliwe sposoby.
A wpływy z trybutów i podatków spadały, zwłaszcza od chwili, gdy pojawili się najeźdźcy. Malazańczycy dodali śmiałości pełnym resentymentów sąsiadom, takim jak Jasston i Stygg, którzy byli teraz gotowi zapomnieć o obowiązujących od stuleci traktatach oraz umowach.
– Jak idą naprawy, marszałku? – zapytał Hiam.
Naznaczona blizną – pamiątką po wyszczerbionym mieczu Jeźdźca – twarz Quinta wykrzywiła się jeszcze bardziej. Poruszył ukrytymi pod płaszczem rękami, przyciskając do siebie drzewce włóczni.
– Ci robotnicy są powolni jak wybredne kurwy w burdelu.
Hiam nie zdołał się powstrzymać przed ironicznym uśmieszkiem. Quint zasłynął jako najstraszliwszy ze Sztormowych Gwardzistów. Znali się już od chwili wstąpienia do Gwardii, choć Quint był tu wcześniej od niego.
– To nie są ochotnicy, jak za dawnych lat.
W przeciwieństwie do nas.
Marszałek ograniczył się do potwierdzającego chrząknięcia. Nikt inny nie pozwoliłby sobie na coś takiego podczas rozmowy z lordem protektorem.
– Gdyby pracowali choć z ułamkiem zapału, z jakim się skarżą, wszystko już dawno byłoby zrobione. Powinieneś ich posłuchać, Hiam. Mówią, że zimą pracują wystarczająco ciężko, by nie musieć latem zasuwać w brygadach remontowych. Ale żaden z nich nigdy nie stanął na szczycie muru. Musimy polegać raczej na cudzoziemskich robotnikach niż na rodowitych Korelrijczykach. To cholerny skandal. Wcale bym się nie zdziwił… – Ucichł, a po chwili parsknął ochrypłym śmiechem. – Ale kiedy zaczyna sypać śnieg, śpiewają inną piosenkę, czyż nie tak, Hiam?
Lord protektor zauważył, że Quint gapi się na wstrząśniętą minę Shoola. Tak, stary przyjacielu, nie jesteśmy sami. Chciałeś powiedzieć, że wcale byś się nie zdziwił, gdyby Nasza Pani odwróciła się od nas z powodu naszych grzechów, mam rację? Staliśmy się starymi psami narzekającymi na upadek obyczajów, jak nasi instruktorzy i przełożeni przed nami.
Hiam zatrzymał się i skinął głową do Shoola.
– Wystarczy. Spisami zajmiemy się jutro.
– Tak jest, lordzie protektorze – odparł adiutant, kłaniając się.
Quint odprowadził go wzrokiem.
– Minęło stanowczo za mało czasu, odkąd odstawiono go od cycka – poskarżył się.
– Swoje już odsłużył – mruknął Hiam. – Odpowiedz mi szczerze, kwatermistrzu. Bez swych zwykłych wykrętów.
– Wszystko się spierdoliło i tyle. Jesteśmy spóźnieni na wszystkich odcinkach. Na wschód od Vor jest szczelina w oblicówce tak szeroka, że mógłby się w niej posuwać dorosły mężczyzna. Ale… – odsłonił krzywe, pożółkłe zęby – …to samo można by powiedzieć o pewnej kobiecie, którą poznałem w Jourilanie.
– A co z inżynierem Stiminsem?
Quint prychnął z irytacją.
– Coś ci opowiem o naczelnym inżynierze Stiminsie. W zeszłym tygodniu zaprowadził mnie do podstawy muru za piątą wieżą na północ od Sztormu i pokazał mi krętą smużkę piasku biegnącą między kamieniami. Wyrywa sobie włosy z głowy z powodu wyschniętego strumyka, podczas gdy ja nie mogę znaleźć kamieniarzy, którzy wypełniliby luki.
– Boi się o fundamenty.
– Nie chrzań. Mur jest masywny jak góra. Nie może się zawalić. Zresztą to tylko pozycja, której możemy bronić. Ważni są ci, którzy na nim stoją. Potrzebujemy ich więcej.
– Niech Pani pobłogosławi twoje słowa, Quint. Co z najnowszym naborem? Jak sobie radzą?
– Tyle z nich pożytku, co z eunuchów i krawcowych. Ale nauczymy ich, czego trzeba. Jak zwykle odrzuty z więzień Katakanu i Kradzieży nie są warte żywności, którą dla nich kupujemy, ale dourkański i jourilański kontyngent są w porządku. Z Kobyły przysłano nam malazańskich jeńców. Mamy nawet trochę dłużników z Rool. Najwyraźniej Malazańczycy nadal na to pozwalają.
– Jestem pewien, że dostają działkę. Jeśli już o nich mowa, to jak sobie radzi nasz obrońca?
– Nie możemy liczyć, że wytrzyma kolejny sezon. Pragnie śmierci. Widziałem już takie przypadki.
– To fatalnie. Dokonał zdumiewających czynów.
– To prawda. Ale śmieje się jak szaleniec za każdym razem, gdy nazywamy go Malazańczykiem.
Hiam pokiwał z namysłem głową, słuchając dobiegających z wiatrem metalicznych odgłosów młotków uderzających w kamień, nawoływań brygadzistów oraz cichego rytmu jesiennych fal uderzających o brzeg. Ramiona pociły mu się pod grubym płaszczem.
– Znakomicie, kwatermistrzu. Nie będę ci już dłużej przeszkadzał w pracy.
Quint przechylił podejrzliwie głowę.
– Dokąd się wybierasz?
– Spróbuję znaleźć naszego naczelnego inżyniera.
– Ha! Na pewno opadł na ręce i kolana i obwąchuje nasze fundamenty jak pies.
– Rób swoje, marszałku muru, i nie wchodź w drogę naczelnemu inżynierowi.
– Z przyjemnością.
***
Lord protektor zdołał wytropić naczelnego inżyniera Stiminsa dopiero późnym popołudniem. Zgodnie z przewidywaniami Quinta obwąchiwał podstawę muru. Do tego czasu Hiam pozyskał już eskortę – dwoje weteranów, Stalla z Korelu i solidną Evessę z Jourilanu. Wielu podejrzewało, że w żyłach kobiety płynie więcej niż kropelka starej krwi. Przybyli tu na polecenie Quinta, który powiedział im, że nie uchodzi, by lord protektor łaził sam po murze, nie mając strażników. Hiam nie wspomniał nic o tym, że kwatermistrz postąpił równie niestosownie, pozwalając na to naczelnemu inżynierowi.
Usłyszał Stiminsa na długo przed tym, nim go zobaczył. Stał wśród wielkich, zwalonych głazów na stoku po tylnej stronie muru.
– Jesteś naprawdę piękny – mruczał stary inżynier. Hiam nie musiał się zastanawiać, do czego przemawia inżynier. – Naprawdę bardzo piękny.
Stall i Evessa, którzy szli za nim, postukując włóczniami, wymienili spojrzenia, a potem wznieśli oczy ku niebu.
Hiam zadał sobie pytanie, czy podkrada się do papugi.
Wreszcie okrążyli wysoki głaz i zobaczył naczelnego inżyniera. Stimins opadł na czworaki przed szczeliną. Wyglądał jak blady pająk szukający w niej pożywienia.
– Naczelny inżynierze… – zaczął lord protektor.
Mężczyzna poderwał się nagle i obrzucił go krótkowzrocznym spojrzeniem spod białych, krzaczastych brwi.
– Kto mówi? Kto?
– Jestem Hiam, Stimins.
– Aha, młody Hiam. Co tu robisz, w imię Pani?
– Szukam cię – odpowiedział cierpkim tonem lord protektor.
– Tak? A po co?
Hiam obejrzał się na strażników, nakazując im się oddalić. Posłuchali go i oparli się o głazy, krzyżując ramiona na drzewcach włóczni.
– Twój raport.
Inżynier bawił się kamykami, które trzymał w dłoni, obracając je bez końca.
– Raport? Jaki raport?
Lord protektor uderzył otwartą dłonią w szorstką, rozgrzaną powierzchnię głazu, pokrytą białymi smugami wyschniętego ptasiego guana oraz zielonymi i pomarańczowymi plamami porostów.
– Twój raport o stanie muru!
– Ach, ten raport. Nie jest jeszcze ukończony. Muszę dokładniej zbadać sprawę.
– To samo powiedziałeś mi w zeszłym roku. I dwa lata temu.
Śnieżnobiałe brwi uniosły się wysoko. Załzawione jasnoniebieskie oczy wpatrywały się w lorda protektora.
– Naprawdę? Sam widzisz.
– Z całym szacunkiem, naczelny inżynierze, nie mamy już czasu na takie luksusy jak kończenie raportów. Będzie nam musiało wystarczyć to, co stworzyłeś do tej pory.
Stimins pociągnął z dezaprobatą nosem.
– Na tym właśnie polega problem z młodym pokoleniem. Brakuje wam cierpliwości, żeby wykonać robotę, jak należy. Dlatego wszystko pędzi w Otchłań na uszkodzonym wozie.
Hiam skrzyżował ręce na piersi, rozchylając płaszcz, by odsłonić muskularne, naznaczone bliznami przedramiona. Na zarękawiach z brązu i garbowanej skóry pełno było głębokich bruzd i zadrapań. Naczelny inżynier wyciągnął kościstą dłoń. Zaciskał ją mocno, aż knykcie zaznaczały się wyraźnie. Hiam podsunął mu swoją, otwartą. Spadły na nią dwa kamyki.
– Oto mój raport – oznajmił Stimins.
Zaskoczony lord protektor przyjrzał się kamykom. Ujął po jednym w obie dłonie i przekonał się, że pasują do siebie doskonale. Były dwiema połowami tego samego kawałka.
– Co to ma być? Pęknięty kamień?
– Rozpołowiony przez niszczące zimno, lordzie protektorze.
Hiam spojrzał na niego ze zdziwieniem.
– Zimno? Jak coś takiego może być możliwe?
Stimins uniósł rękę, prosząc go o cierpliwość.
– Pozwól, że się poprawię. Przez szron. Wilgoć, która nagle zamarzła. Gwałtownie.
Hiam pomyślał o beczkach wody porzuconych podczas najgroźniejszych ataków. Niektóre z nich eksplodowały od dotyku magii Jeźdźców.
– Rozumiem… chyba.
– Na całej długości muru wilgoć co roku zamarza, a potem topnieje – kontynuował Stimins głosem, który nabrał rozmarzonego brzmienia. – Ale to nie są powolne, łagodne procesy natury, lecz nienaturalna pięść Jeźdźców, uderzająca każdej zimy. Rozbijająca mur na fragmenty.
– Ile… – Hiam odkaszlnął, żeby przeczyścić sobie gardło. – Ile czasu nam zostało?
Stary inżynier wzruszył ramionami z irytującą obojętnością. Jego twarz nadal była pozbawiona wyrazu.
– Kto wie? Może sto lat, a może tylko jeden rok.
Starając się nie stracić panowania nad sobą, Hiam odrzucił kamyki, które uderzyły ze stukiem o głaz.
– Dziękuję za raport, naczelny inżynierze. – Choć okazał się całkowicie bezużyteczny, jeśli chodzi o bieżący kryzys. – Przypominam ci, że takimi informacjami możesz się dzielić tylko ze mną.
Stimins zamrugał ze zdziwieniem i zmarszczył brwi.
– Oczywiście, lordzie protektorze.
– Znakomicie. Rób dalej swoje.
Hiam opuścił swego naczelnego inżyniera, by mógł nadal drapać się po rzadkich włosach i wpatrywać w głazy z zasępioną miną.
Jego strażnicy, Stall i Evessa, odsunęli się od wielkich jak menhiry głazów. Stall rzucił o nie garstką kamyków.
– Bardzo dziwnie stukają, nieprawdaż, Evessa?
– Echo jest tu niezwykłe, Stall.
***
Ivanr prowadził gospodarstwo rolne na niespokojnym dalekim południu Jourilanu, u podnóża potężnego łańcucha górskiego zwanego niekiedy Lodowym Grzbietem. Często przechodzili tędy wędrowcy oraz uchodźcy, uciekający z położonych na północy miast przed prześladowaniami religijnymi. Wielu twierdziło, że Kapłanka jest blisko, ale zdziwił się, gdy pewnego dnia pojawiła się w jego gospodarstwie. Gdy pochylał się nisko, zajęty pieleniem ogrodu, nagle usłyszał jej głos. Wyprostował się, próbując mruganiem usunąć pot z oczu.
– Dlaczego się mnie boisz, Ivanr? – zapytała.
Przyjrzał się stojącej przed nim młodej dziewczynie odzianej w łachmany. Cudzoziemce, która przybyła tu, by nawrócić cały kraj. Jej twarz naznaczyły bruzdami cierpienia, jakich nie powinien doznawać nikt w tak młodym wieku. Kończyny miała chude, niemalże wypaczone od wysiłków, do jakich była zmuszana. Mimo to otaczała ją niezaprzeczalna aura mocy, ostrzegająca wszystkich, którzy mogliby mieć ochotę rzucić jej wyzwanie. Wzruszył ramionami i wrócił do pielenia.