Kamienny wojownik. Imperium Malazańskie. Tom 3 - Ian C. Esslemont - ebook
NOWOŚĆ

Kamienny wojownik. Imperium Malazańskie. Tom 3 ebook

Ian C. Esslemont

4,7

43 osoby interesują się tą książką

Opis

Szara Grzywa wierzył, że zdoła uciec przed przeszłością. Otworzył w Falarze szkołę szermierki i liczył, że będzie mógł żyć spokojnie, choć jego towarzysz Kyle tęsknił za kompanią najemników, w której służył przedtem, Karmazynową Gwardią. Okazało się jednak, że byłej pięści Imperium Malazańskiego nie jest łatwo zniknąć, zwłaszcza jeśli Imperium wydało na niego wyrok śmierci. Na tronie Malazu zasiadł nowy cesarz, który nie może zapomnieć o zniewadze, jaką była nieudana inwazja na Korel. Odpowiedź na tę katastrofę kryje się w kryptach w Uncie, stolicy Imperium. W spisanych historiach powtarza się imię Kamienny Wojownik. Tymczasem w Korelu lord protektor Hiam, dowódca Sztormowej Gwardii, stanął przed groźbą zagłady wszystkiego, co dla niego drogie. Zostało mu tylko niewielu ludzi, a kamienny mur, którego broni, widział lepsze czasy. Starożytni nieprzyjaciele, Jeźdźcy Sztormu, ponawiają swe ataki. Tamtejszym krainom zagraża również wojna religijna. Kult Błogosławionej Pani, od tysiącleci opierający się Jeźdźcom, pragnie unicestwić wszystkich rywali. Pośród szerzącego się chaosu miejscowy sędzia prowadzący śledztwo w sprawie serii morderstw wpada nagle na trop znacznie starszej i straszliwszej zbrodni, która skaziła całą krainę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1011

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lukatko

Dobrze spędzony czas

Jakież to piękne było po tych bestsellerach pełnych zidiocialych, zakochanych nastolatek! Odtrutka!
00

Popularność




Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Wyrazy naj­głęb­szej wdzięcz­no­ści dla Gerri, za jej nie­za­chwiane wspar­cie. Podzię­ko­wa­nia dla Dericka Bur­le­sona, za łaskawe pozwo­le­nie na wyko­rzy­sta­nie jed­nego z jego dzieł w tym kon­tek­ście. Chciał­bym też wyra­zić uzna­nie fanom Świata Malazu – czy­tel­ni­kom, a także tym, któ­rzy są aktywni na forach inter­ne­to­wych. Wasza ener­gia oraz entu­zjazm są inspi­ra­cją dla mnie i dla Steve’a.

Dramatis personae

Dra­ma­tis per­so­nae

Z mala­zań­skiego kor­pusu eks­pe­dy­cyj­nego

Szara Grzywa/Orjin Samarr: wielka pięść, dowódca kor­pusu eks­pe­dy­cyj­nego

Kyle: przy­boczny wiel­kiej pię­ści

Nok: admi­rał, dowódca sił mor­skich

Zakręt: admi­rał sił Nie­bie­skich Moran­thów

Ril­lish Jal Keth: pięść dywi­zyjna Czwar­tej Armii

Khe­met Shul: pięść dywi­zyjna Ósmej Armii

Deva­leth: mag kadrowy

Sie­dem­na­sta Dru­żyna Czwar­tej Kom­pa­nii Dru­giej Dywi­zji Czwar­tej Armii Impe­rium Mala­zań­skiego

Bet­te­ries: kapi­tan kom­pa­nii

Goss: sier­żant

Pyke: ciężka pie­chota

Yana: ciężka pie­chota

Suth: ciężka pie­chota

Sma­lec: ciężka pie­chota

Gamoń: ciężka pie­chota

Wess: ciężka pie­chota

Len: sabo­ta­ży­sta

Keri: sabo­ta­żystka

Faro: zwia­dowca

Inni

Urfa: porucz­nik z Czwar­tej Kom­pa­nii

Dwie Stopy: sier­żant z Szó­stej Kom­pa­nii

Koral: sier­żant z Dwu­dzie­stej Kom­pa­nii

Tolat: bar­gha­scka zwia­dow­czyni z Czwar­tej Kom­pa­nii

Z mala­zań­skiej Szó­stej Armii

Yeull ’ul Taith: naj­wyż­szy władca

Ussü: wielki mag i doradca

Borun: dowódca Czar­nych Moran­thów

Enesh-jer: emi­sa­riusz naj­wyż­szego władcy

Na Sztor­mo­wym Murze

Hiam: lord pro­tek­tor Sztor­mo­wego Muru, dowódca wszyst­kich Korel­rij­czy­ków

Quint: pierw­szy ofi­cer (mar­sza­łek Sztor­mo­wego Muru)

Shool: adiu­tant Hiama

Toral Sti­mins: naczelny inży­nier

Żela­zna Krata: obrońca Sztor­mo­wego Muru i Zaprzy­się­żony z Kar­ma­zy­no­wej Gwar­dii

Corlo: wię­zień i Kar­ma­zy­nowy Gwar­dzi­sta

Jemain: wię­zień i czło­nek załogi Kraty

Hagen: były obrońca Sztor­mo­wego Muru

Tol­len: mala­zań­ski jeniec

W Kró­le­stwie Rool

Bakune: główny ase­sor w Banith

Karien’el: porucz­nik, potem kapi­tan, Straży Miej­skiej

Hako: straż­nik miej­ski

Cią­gnik: straż­nik miej­ski

Sta­rvann Arl: opat Klasz­toru i Hospi­cjum Naszej Pani Wyba­wi­cielki

Ipshank: były kapłan Fenera

Manask: zło­dziej

Z jouri­lań­skiej Armii Reformy

Beneth: przy­wódca duchowy

Hegil Lesour ’an ’al: dowódca kon­nicy

Mar­tal: dowo­dząca armią, „Czarna Kró­lowa”

Ivanr: były wielki mistrz Jouri­lań­skich Igrzysk Cesar­skich

Carr: porucz­nik w armii

Z Kar­ma­zy­no­wej Gwar­dii

Blues

Pal­czak

Lazar

Shell

Synod Styg­gij­ski

Tot­sin Jurth Trzeci

Brat Car­fin

Sio­stra Gosh

Sio­stra Esa

Sio­stra Nebras

Brat Jool

W Kró­le­stwie Cie­nia

Kiska: dawna straż­niczka oso­bi­sta Tay­schrenna, wielki mag Impe­rium

Jhe­val: agent Kró­lo­wej Snów

Mor­scy Ludzie

Orzu: patriar­cha klanu

Ena: młoda matka z klanu

Prolog

Pro­log

Pra­dawna Era Szczy­towy okres Kru­cjat Jacu­ruku Wiele Wysp

Gdy tylko Uli zoba­czył, co się dzieje, uświa­do­mił sobie, że to zły omen. Przy­go­to­wy­wał sieci do przed­świ­to­wego połowu, kiedy nagle ujrzał nie­na­tu­ralną zie­lo­no­nie­bie­ską aurę. Poja­wiła się ona na jaśnie­ją­cym nie­bie na wscho­dzie i z każdą chwilą roz­ra­stała się coraz bar­dziej. Wody były wzbu­rzone, jakby pod­eks­cy­to­wały się tak samo jak on. Miał opory przed zepchnię­ciem swej płyt­kiej łodzi w fale zatoki, ale jego rodzina musiała jeść, a skur­czone żołądki wybe­kują nie­zli­czone skargi.

Z początku, zarzu­ca­jąc sieci, odwra­cał spoj­rze­nie od zja­wi­ska, które wisiało na odbar­wio­nym nie­bie, lśniąc niczym zło­wróżbne oko jakie­goś boga. Dzi­siej­szy połów nie zali­czał się do uda­nych: albo zjawa odwra­cała jego uwagę, albo ryby przed nią ucie­kły. Tak czy ina­czej, w końcu posta­no­wił, że porzuci swe wysiłki jako prze­klęte, cisnął sieć na dno łodzi i powio­sło­wał w stronę brzegu. Nie­bie­sko­zie­lone oko świe­ciło teraz jaśniej od słońca. Osło­nił oczy przed bły­skami obcego świa­tła odbi­ja­ją­cego się w falach i zaczął wio­sło­wać szyb­ciej.

Wtem jego gorącz­ko­wym wysił­kom kres poło­żył dziwny hałas. Potężny ryk, jakby osy­py­wała się zie­mia. Rozej­rzał się, wypa­tru­jąc jego źró­dła. Obce oko wypeł­niało chyba z pół nieba. Wody zadrze­wio­nego brzegu oraz ciem­nych wypu­kło­ści odle­głych wysp nie doty­kał już nawet naj­mniej­szy ślad cie­płego żół­tego bla­sku słońca. Powierzch­nia zatoki wygła­dziła się z nie­na­tu­ralną szyb­ko­ścią, jakby była zastra­szona. Uli wstrzy­mał oddech, prze­chy­la­jąc się z boku na bok w swej maleń­kiej łódce.

Oko zaczęło się roz­pa­dać. Oddzie­lały się od niego odpry­ski, cią­gnące za sobą łuki nie­bie­skich pło­mieni. Huk, jakiego ni­gdy dotąd nie sły­szał, spra­wił, że zatkał uszy dłońmi, krzy­cząc z bólu. Daleko na wscho­dzie na zie­mię runął ogromny, masywny obiekt, przy­po­mi­na­jący węgie­lek z pale­ni­ska jakie­goś boga. Biały gore­jący blask ośle­pił na moment Ulego. Wyglą­dało na to, że coś ude­rzyło w jakąś wielką wyspę.

Gdy zdol­ność widze­nia powró­ciła, gdzieś za ple­cami męż­czy­zny roz­bły­sła kolejna łuna. Na wodach zatoki poja­wił się jego cień, niby czarna wstęga. Uli odwró­cił się i wytrzesz­czył oczy na widok wiel­kiej chmary odpry­sków spa­da­ją­cych na zacho­dzie, pod­czas gdy nad jego głową wciąż poja­wiały się kolejne. Potarł obo­lałe oczy. Czy to mógł być koniec świata? Być może spa­dał kolejny z księ­ży­ców, jak opo­wia­dano w legen­dach. Przy­po­mniał sobie o wio­śle. Helta i dzie­ciaki z pew­no­ścią były prze­ra­żone. Znowu zaczął wio­sło­wać z despe­racką furią, nie­malże łka­jąc ze stra­chu.

Łódeczka z nie­wy­pra­wio­nych skór ugrzę­zła w bło­cie znacz­nie szyb­ciej niż zwy­kle. Zasko­czony Uli posta­wił stopę na zewnątrz. Pły­ci­zny, tam, gdzie przed­tem ich nie było. A brzeg na­dal był dość daleko. Woda jakby zni­kała. Uniósł wzrok i skrzy­wił się: na wscho­dzie pod niebo wzno­siła się potężna, ciemna chmura sza­ro­czar­nej barwy. Już zdą­żyła pochło­nąć słońce. Wokół Ulego leżały nie­zli­czone dobra: sterty pró­bu­ją­cych oddy­chać powie­trzem, mio­ta­ją­cych się w śmier­tel­nych kon­wul­sjach ryb.

Ale nie ma ani jed­nego ptaka. Gdzie się podziały ptaki?

Świa­tło przy­brało nie­sa­mo­wity ciem­no­zie­lon­kawy odcień. Uli obró­cił się powoli, kie­ru­jąc twarz ku morzu, i opu­ściła go wszelka nadzieja. Coś wzno­siło się na wodach: brud­no­zie­lona ściana. Potop, o jakich mówiły dawne opo­wie­ści. Góry wody zale­wa­jące ląd, jak prze­po­wia­dały wszyst­kie z nich. Fala była tak wysoka, że wyglą­dała, jakby wzno­siła się nad jego głową. Jej łuko­watą powierzch­nię pokry­wała piana, szczyt wień­czyła brudna biel. Mógł tylko uno­sić wzrok, gapiąc się na nad­cią­ga­jącą nie­ubła­ga­nie śmierć.

Ucie­kaj­cie, dzieci, ucie­kaj­cie! Woda wraca, by odzy­skać ląd!

Około 400 lat p.e.M. (przed erą Muru) Puste Wyspy

Temal wygra­mo­lił się z zim­nych fal przy­boju i przy­kuc­nął, uno­sząc miecz. Spoj­rzał bez zro­zu­mie­nia na ciem­nie­jącą powierzch­nię wód i otarł z twa­rzy mor­ską pianę.

Gdzie się podziały? W jed­nej chwili wal­czył o życie, a w następ­nej mor­skie demony znik­nęły, tak samo jak poprze­dza­jąca je mgła.

Z boku dobie­gły go odgłosy sła­bego kaszlu. Powlókł się ku mokremu, leżą­cemu pośród kamieni towa­rzy­szowi i pod­niósł go. To był Arel, jego daleki kuzyn. Choć Temal omdle­wał ze zmę­cze­nia, powlókł go w stronę brzegu. Oca­lali wojow­nicy z jego oddziału wbie­gli w przy­bój i pocią­gnęli obu ku wiel­kiemu, przy­wra­ca­ją­cemu życie ogni­sku, w któ­rym pło­nęło wyrzu­cone na brzeg drewno.

– Co się stało? – wyją­kał, dzwo­niąc zębami.

– Wyco­fali się – odpo­wie­dział star­szy mie­czowy brat Temala, Jhen­helf. W jego gło­sie pobrzmie­wały zdu­mie­nie i nie­do­wie­rza­nie. – Ale dla­czego? Mogli nas znisz­czyć.

Temal nie pole­mi­zo­wał z jego opi­nią. Był zbyt zmę­czony. Zresztą wie­dział, że to prawda. Miał w swoim oddziale nie­spełna dwu­dzie­stu zdro­wych męż­czyzn i zbyt wielu z nich było nie­do­świad­czo­nymi mło­dzień­cami.

– Wrócą o świ­cie, żeby nas wykoń­czyć – cią­gnął sie­dzący po dru­giej stro­nie ogni­ska Jhen­helf.

Temal spoj­rzał w oczy sta­rego towa­rzy­sza przez buzu­jące pło­mie­nie, ale na­dal się nie odzy­wał. Leżący u ich stóp Arel kaszl­nął i zwy­mio­to­wał połkniętą wodą mor­ską.

– Co z Red­de­nem? – zapy­tał jeden z nowo zwer­bo­wa­nych. – Mogli­by­śmy wysłać po pomoc.

Twa­rze wokół ogni­ska skie­ro­wały się ku niemu, pobla­dłe z zimna i stra­chu.

– Mógłby być tu o świ­cie…

– Red­den jest w rów­nie trud­nej sytu­acji jak my – prze­rwał im sta­now­czo Temal. – Musi bro­nić wła­snego brzegu. – Spoj­rzał kolejno w oczy wszyst­kim nie­spo­koj­nym wojow­ni­kom. – Nie może poświę­cić ludzi, by nam pomóc.

– W takim razie… – zaczął jeden z mło­dzień­ców.

– W takim razie zacze­kamy i odpocz­niemy! – wark­nął Jhen­helf. – Arel, Will, Otten, stań­cie na straży. Reszta niech się tro­chę prze­śpi.

Wdzięczny sta­remu przy­ja­cie­lowi za wspar­cie Temal usiadł na ziemi i wycią­gnął obute w san­dały nogi w stronę ognia, sta­ra­jąc się igno­ro­wać bole­sne szczy­pa­nie soli w licz­nych ska­le­cze­niach i otar­ciach. Poczuł wypeł­nia­jące go cie­pło i pochy­lił się, wspie­ra­jąc na udach rękę, w któ­rej ści­skał ręko­jeść scho­wa­nego w pochwie mie­cza. Przy­mru­żył powieki, obser­wu­jąc parę uno­szącą się z jego schną­cego skó­rza­nego stroju.

Nie miał poję­cia, dla­czego Jeźdźcy – te prze­klęte mor­skie demony – zaata­ko­wali. Pomimo ich obec­no­ści to były atrak­cyjne tereny. Pół­wy­spy i wyspy były liczne, a zie­mia nada­wała się pod uprawę. Cała oko­lica byłaby gotowa do zasie­dle­nia, gdyby nie garstka ciem­nych, dzi­kich tubyl­ców. Ojciec Temala, a przed nim jego dzia­dek, z tru­dem utrzy­my­wali nie­pewne pano­wa­nie nad nią. Jako przy­wódca wiel­kiego klanu musiał myśleć o przy­szło­ści. Dość już bez­ce­lo­wych wędró­wek! Utrzy­mają te wyspy i wszyst­kie zie­mie leżące za nimi. Ciemna Aval­li­thal ze swymi nawie­dza­nymi lasami nie była dla nich odpo­wied­nia, podob­nie jak dzi­kie wybrzeże Dhal-Horm czy posępne wyspy Malassy. Tutaj zatknęli swój sztan­dar. Tutaj jego przod­ko­wie spa­lili swe łodzie. Nie pozwoli, żeby Jeźdźcy ich prze­gnali. Nie mieli dokąd pójść.

***

Temal ock­nął się nagle, zrzu­ca­jąc z sie­bie rękę budzą­cego go Jhen­helfa. Był już pra­wie świt.

– Atak? – zapy­tał i wstał z wysił­kiem. Nogi miał sztywne i odrę­twiałe.

Twarz jego zastępcy miała nie­znany mu dotąd wyraz.

– Nie – odparł Jhen­helf, wska­zu­jąc pod­bród­kiem ku tyłowi, gdzie wzno­siły się klify o poro­śnię­tych trawą szczy­tach, ku łąkom, lasom i leżą­cym za nimi zie­miom upraw­nym. Wszystko to wkrótce zgi­nie i zwięd­nie, jeśli pozwoli się mor­skim demo­nom bez prze­szkód upra­wiać ich magię.

Temal zauwa­żył, że wszy­scy gapią się w głąb lądu, zamiast wypa­try­wać na morzu pierw­szych per­ło­wych bły­sków zbli­ża­ją­cych się Jeźdź­ców.

– Co się dzieje?

Jhen­helf nie odpo­wia­dał. Tema­lowi przy­szło na myśl, że nie­zwy­kła mina na ogo­rza­łej, nazna­czo­nej przez liczne bitwy twa­rzy przy­ja­ciela może wyra­żać pełen bojaźni zachwyt. Przy­mru­żył powieki i wbił wzrok w szczyt poszar­pa­nego klifu. Stała tam jakaś postać, rysu­jąca się na tle ciem­nych chmur pod­świe­tlo­nych czer­wo­no­zło­tym bla­skiem nad­cho­dzą­cego świtu. Pro­por­cje tego, co widział, wydały się Tema­lowi dziwne: nie­zna­joma osoba musiała mieć olbrzymi wzrost, by z tak daleka wyda­wać się rów­nie wysoka.

– Ja tam pójdę – oznaj­mił, wle­pia­jąc wzrok w syl­wetkę. – Wy stój­cie na straży.

– Weź Willa i Ottena.

– Jeśli muszę.

***

Gdy wdra­pali się na górę, nad­szedł już świt. Will i Otten zamarli, wytrzesz­cza­jąc oczy. Choć dął silny wiatr od morza, noz­drza Temala wypeł­nił odra­ża­jący smród koja­rzący się z gni­ją­cym mię­sem. Męż­czy­zna zaci­snął usta, pró­bu­jąc uod­por­nić żołą­dek na fetor, i ruszył naprzód w poje­dynkę. Postać była ogromna, wykra­czała poza wszel­kie stan­dardy. Dwu­krot­nie prze­ra­stała wzro­stem Jaghu­tów, czy innych pra­daw­nych, o któ­rych sły­szał opo­wie­ści, takich jak Tobla­kai czy Tar­thi­noe. Wyglą­dała raczej na kobietę. Dłu­gie, prze­tłusz­czone włosy opa­dały jej do pasa, miała ster­czące piersi oraz gęstwę ciem­nych wło­sów w kro­czu. Spra­wiała jed­nak odra­ża­jące wra­że­nie: biała, cęt­ko­wana skóra jak u śnię­tej ryby, usiana otwar­tymi, gni­ją­cymi wrzo­dami. Temal omal nie zemdlał od smrodu. U boku istoty leżał wielki blok czar­nego kamie­nia, przy­po­mi­na­jący skrzy­nię albo ołtarz.

Męż­czy­zna zer­k­nął w stronę morza. Czy­sta, nie­ska­lana tafla lśniła w bla­sku poranka. Nie pozo­stał na niej nawet naj­mniej­szy ślad nie­sio­nych przez fale mor­skich demo­nów. Ponow­nie zer­k­nął na postać. Mroczny Zbie­ra­czu! Czy to mogła być ona? Miej­scowa bogini, do któ­rej w pew­nych tubyl­czych osa­dach kie­ro­wano prośby o opiekę? Która według wielu ofe­ro­wała azyl przed Jeźdź­cami?

Sze­ro­kie, bez­kr­wi­ste usta roz­cią­gnęły się w mądrym uśmie­chu, jakby istota czy­tała w jego myślach. Oczy jed­nak na­dal były pozba­wione wszel­kiego wyrazu: mar­twe i matowe niczym mleczne gałki oczne umar­łych. Temal poczuł się prze­obra­żony.

Nade­szła! Ura­to­wała ich od nie­chyb­nej śmierci zada­nej lan­cami mor­skich demo­nów!

Nie wie­dząc, co powie­dzieć, opadł na jedno kolano, skła­da­jąc bez­gło­śny hołd. Will i Otten rów­nież uklę­kli za jego ple­cami.

Postać wessała w płuca wielki haust powie­trza.

– Cudzo­ziem­cze – ode­zwała się – przy­by­li­ście, by osie­dlić się w tej kra­inie. Witam was i obie­cuję swą ochronę. – Bogini wska­zała sękatą, powy­krzy­wianą dło­nią na kamienny blok leżący u jej stóp. – Weź­cie ten nad­zwy­czaj cenny sar­ko­fag. W jego wnę­trzu spo­czywa ciało mego ciała. Ponie­ście go wzdłuż wybrzeża. Wyznacz­cie ścieżkę, a następ­nie zbu­duj­cie wzdłuż niej wielki mur. Barierę. Broń­cie go, a za jego osłoną będzie­cie bez­pieczni przed nad­cho­dzą­cymi z morza wro­gami, któ­rzy pra­gną spu­sto­szyć ląd. Czy przyj­mu­je­cie ten dar prze­zna­czony dla was i całego waszego ludu?

Temal nie­ja­sno czuł spły­wa­jące mu po twa­rzy łzy.

– Przyj­mu­jemy – wydy­szał, led­wie ufa­jąc wła­snemu gło­sowi.

Bogini sze­roko roz­po­starła potężne ramiona.

– Niech więc tak się sta­nie. Doko­nało się. Oto nasze przy­mie­rze. Nie­chaj nikt ni­gdy go nie zła­mie. Zosta­wiam was waszemu wiel­kiemu zada­niu.

Temal raz jesz­cze pochy­lił głowę. Bogini poczła­pała na połu­dnie. Czuł, że zie­mia, na któ­rej klę­czał, trzę­sie się pod jej kro­kami. Po paru chwi­lach znik­nęła. Nie wie­dział, jak długo pozo­sta­wał w takiej pozy­cji, ale w końcu pode­szli do niego Will i Otten. Gorące pro­mie­nie słońca grzały mu plecy. Wypro­sto­wał się drę­czony zawro­tami głowy.

Co uczy­nił? A co mógł uczy­nić? Nie miał wyboru. Prze­gry­wali. Co roku było ich coraz mniej, pod­czas gdy nie­przy­ja­ciel wciąż wyda­wał się rów­nie silny, jeśli nie sil­niej­szy. Wyco­fał się jed­nak na sam jej widok.

Will pierw­szy odzy­skał głos.

– Czy to była Jaghutka? Czy może ona? Bogini?

– To była ona. Zaofe­ro­wała nam ochronę.

– Ale teraz sobie poszła. A oni wrócą – stwier­dził zawsze scep­tyczny Otten.

– Nie. Na­dal tu jest – zaprze­czył Temal, wska­zu­jąc bazal­tową trumnę.

– Co to takiego? – zapy­tał Otten, wycią­ga­jąc rękę ku obiek­towi.

– Nie! – Temal ode­pchnął obu męż­czyzn. – Przy­pro­wadź­cie Jhen­helfa. I Red­dena.

– Powie­dzia­łeś, że mają stać na straży.

– Nie­ważne, co powie­dzia­łem. Wysłu­chaj­cie mnie uważ­nie. Przy­pro­wadź­cie tu ich obu i powiedz­cie, żeby zabrali drewno oraz liny.

– A co z demo­nami?

– Nie wrócą. Przy­naj­mniej nie bli­sko nas.

Wycią­gnął otwartą dłoń ku czar­nemu, lśnią­cemu blo­kowi. Buchał od niego żar, jakby kamień wycią­gnięto z ognia.

Ciało mojego ciała! Dobra bogini! Łaskawa pani! Oby­śmy ni­gdy nie zawie­dli cie­bie ani two­jego zaufa­nia.

Korel­rij­ski rok 4156 e.M. (ery Muru) 11. rok mala­zań­skiej oku­pa­cji Kró­le­stwo Rool Wyspa Pięść

Karien’el, porucz­nik Straży Miej­skiej, zapro­wa­dził Bakune’a, nie­dawno mia­no­wa­nego głów­nym ase­so­rem Banith, pod molo, gdzie leżało ciało mło­dej kobiety, zaplą­tane w wodo­ro­sty u stóp usy­pa­nego z kamieni falo­chronu. Porucz­nik, zawsze zwa­ża­jący na szarżę, wycią­gnął rękę, by pomóc dru­giemu męż­czyź­nie przejść po śli­skich gła­zach, mimo że liczył sobie wię­cej lat niż nowo mia­no­wany ase­sor Banith.

Gdy tylko Bakune poja­wił się na zim­nym, omy­wa­nym potęż­nymi falami brzegu, ludzie ze Straży się wypro­sto­wali. Nie­któ­rzy pośpiesz­nie zacią­gnęli rze­myki heł­mów i popra­wili skó­rzane kami­zelki, a także pałki oraz będące ich dumą – acz­kol­wiek krót­kie – mie­cze. Ze wszyst­kich miesz­kań­ców Pię­ści mala­zań­scy władcy tylko im pozwa­lali na ich nosze­nie. Bakune – na swój spo­sób rów­nież liczący się z szarżą – odpo­wie­dział nie­for­mal­nie na ich saluty, pra­gnąc, by prze­szli do postawy swo­bod­nej. Uwa­żał, że to nie w porządku, by ci ludzie, wśród któ­rych było wielu wete­ra­nów wojen inwa­zyj­nych, mu salu­to­wali. Skrę­po­wany otu­lił się cia­śniej sza­tami dla ochrony przed zim­nem i uniósł brwi, spo­glą­da­jąc na porucz­nika Straży.

– Gdzie ciało?

– Tutaj, ase­so­rze.

Karien’el popro­wa­dził go w dół, na sam brzeg, gdzie leniwe fale plu­skały o poczer­niałe, poro­śnięte wodo­ro­stami głazy, wiel­kie jak kadzie do wina. Cze­kał tam na nich stary męż­czy­zna, ogo­rzały od słońca i wia­tru. Przy­siadł na pię­tach, na brud­nych sto­pach miał zno­szone san­dały, a jego broda była rów­nie wystrzę­piona jak tunika.

– A to kto? – zapy­tał Karien’ela Bakune.

– Zapro­wa­dził nas do ciała.

Sta­ru­szek zamarł w bez­ru­chu, słu­cha­jąc uważ­nie. Jego twarz nic nie wyra­żała. Ciało leżało u jego stóp. Bakune przy­kuc­nął. Morze wyrzu­ciło je nie­dawno. Smród roz­kładu nie prze­bi­jał się jesz­cze przez odór brzegu. Kobieta była naga. Kraby obgry­zły jej dło­nie i stopy, a także znisz­czyły więk­szą część twa­rzy. A może to było celowe oka­le­cze­nie? Bar­dzo młoda i szczu­pła, z pew­no­ścią za życia była atrak­cyjna. Pro­sty­tutka? Dziwne ślady na szyi – udu­sze­nie. Wybla­kłe tatu­aże henną – pospo­lite ozdoby.

– Kim była dla cie­bie? – zapy­tał sta­ruszka Bakune, nie pod­no­sząc głowy.

– Nikim – wychry­piał męż­czy­zna, mówiąc po roolij­sku z sil­nym akcen­tem.

– To czemu wezwa­łeś Straż?

– Czy ano­ni­mowa mar­twa dziew­czyna nie zasłu­guje na waszą uwagę?

Bakune uniósł powoli głowę, spo­glą­da­jąc na męż­czy­znę: ciemna twarz, kędzie­rzawe, siwie­jące włosy. Ciemne oczy tam­tego patrzyły nań z nie­skry­waną uwagą, którą nie­któ­rzy mogliby uznać za imper­ty­nencką. Ase­sor pochy­lił głowę, wziął patyk i prze­su­nął rękę zabi­tej.

– Pocho­dzisz z ple­mion – stwier­dził. – Jesteś Dren­nem?

– Widzę, że znasz się na ple­mio­nach. To rzadko się zda­rza wśród najeźdź­ców.

Bakune ponow­nie uniósł wzrok, mru­żąc powieki.

– Najeźdź­ców? To Mala­zań­czycy są najeźdź­cami.

W kąci­kach ust sta­ruszka poja­wił się cień pozba­wio­nego wszel­kiej weso­ło­ści uśmieszku.

– Są najeźdźcy i najeźdźcy.

Bakune wypro­sto­wał się, upu­ścił patyk i spoj­rzał na tam­tego. Jako wyszko­lony ase­sor wie­dział, kiedy go… prze­słu­chi­wano. Skrzy­żo­wał ramiona na piersi.

– Jak się nazy­wasz?

Znowu ten cier­pliwy uśmie­szek.

– W waszym języku? Ghe­ven.

– W porządku, Ghe­ven. Co sądzisz o tej… sytu­acji?

– Jestem tylko wędrow­nym czło­wie­kiem z ple­mion, szla­chetny panie. Czemu moja opi­nia mia­łaby mieć zna­cze­nie?

– Dla mnie ma.

Usta sta­rego prze­ro­dziły się w pro­stą, mocno zaci­śniętą linię, a oczy nie­mal cał­ko­wi­cie znik­nęły pośród zmarsz­czek.

– Naprawdę?

Z jakie­goś dziw­nego powodu Bakune poczuł się, jakby opusz­czały go siły.

– Tak. Oczy­wi­ście. Jestem ase­so­rem. To mój obo­wią­zek.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami. Na jego twarz o twar­dych rysach powró­cił wyraz spo­koj­nej, pozba­wio­nej wyrazu czuj­no­ści.

– To zda­rza się coraz czę­ściej – pod­jął. – Ale zaczęło się dawno temu. Oczy­wi­ście wszy­scy wini­cie Mala­zań­czy­ków. Owi Mala­zań­czycy są tu od… Ilu? Dzie­się­ciu lat? Cho­dzą po waszych uli­cach, kwa­te­rują w waszych domach i gospo­dach. Odwie­dzają wasze tawerny. Korzy­stają z usług waszych pro­sty­tu­tek. Wasze kobiety się z nimi spo­ty­kają. Takie dziew­czyny czę­sto giną z tego powodu. Z reguły z rąk ojców albo braci, za spla­mie­nie tego, co zwą tu „hono­rem”…

– Kła­miesz, cho­lerna ple­mienna świ­nio! To Mala­zań­czycy!

Bakune omal nie zerwał się z miej­sca. Zapo­mniał o porucz­niku Straży. Poło­żył dłoń na ramie­niu roz­wście­czo­nego męż­czy­zny, by go uspo­koić. Porucz­nik zaci­skał dłoń na ręko­je­ści krót­kiego mie­cza tak mocno, że aż zbie­lały mu kostki.

– Powie­dzia­łeś „z reguły”…?

Pomarsz­czona twarz męż­czy­zny wykrzy­wiła się w gry­ma­sie bez­kom­pro­mi­so­wego nie­smaku. Sękate dło­nie zwi­sały luźno u jego boków. Wyglą­dał, jakby nie wie­dział, że o mało nie obe­rwał. A może było mu to obo­jętne. Na szczę­ście dla niego Bakune podzie­lał jego nie­smak, a w znacz­nej czę­ści rów­nież opi­nie. Ghe­ven poki­wał kudłatą głową i roz­luź­nił zaci­śnięte usta.

– Tak. Z reguły. Ale nie tym razem. Znaczna część ciała znik­nęła, ale zwróć uwagę na wzór wysoko na pra­wym barku.

Bakune uklęk­nął i prze­su­nął ciało rękami, nie zawra­ca­jąc sobie głowy paty­kiem. Nama­lo­wane henną linie były stare i dodat­kowo wybla­kły od mor­skiej wody, ale pośród zwy­czaj­nych geo­me­trycz­nych abs­trak­cji jego uwagę przy­cią­gnął jeden sym­bol… prze­rwany krąg. Znak jed­nego z nowych, cudzo­ziem­skich kul­tów, wyję­tych spod prawa przez panu­jący w Korelu i na Pię­ści miej­scowy Kościół Wyba­wi­cielki, ich Pani Wyzwo­le­nia. Pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, która to z osza­ła­mia­jąco licz­nych zagra­nicz­nych wiar, i po chwili mu się udało. Nie­wielki kult czczący „Upa­dłego Boga”.

– I co z tego? Chyba nie suge­ru­jesz, że przez ten jeden tatuaż gwar­dzi­ści Naszej Pani…

– Suge­ruję coś gor­szego. Przyj­rzyj się siń­com na jej gar­dle. Ranom na nad­garst­kach. Minęło wiele czasu, odkąd ta, która waszym zda­niem broni was przed mor­skimi demo­nami, Jeźdź­cami, ostat­nio zażą­dała zapłaty. Nie­praw­daż, ase­so­rze?

– Ty dreń­ska świ­nio!

Karien’el zła­pał męż­czy­znę za szyję. Żelazo zgrzyt­nęło o drewno, gdy wysu­wał miecz z pochwy.

– Porucz­niku! – Ofi­cer zatrzy­mał się, dysząc z furii. – Zapo­mi­nasz się. Ja tu jestem ase­so­rem.

Porucz­nik, powoli i nie­chęt­nie, cof­nął rękę, wsu­nął miecz z powro­tem do pochwy i ode­pchnął starca.

– Te same, stare kłam­stwa. Zawsze znie­sła­wiają Naszą Panią, pomimo ochrony, jaką nam zapew­nia. Ona broni nawet was, ludzi z ple­mion, przed mor­skimi demo­nami. Powin­ni­ście sie­dzieć w swych lasach albo górach i cie­szyć się z tego bło­go­sła­wień­stwa.

Ghe­ven nie odpo­wie­dział, ale w jego nie­mal cał­ko­wi­cie nie­ru­cho­mej twa­rzy Bakune dostrze­gał zacie­kłą, nie­złomną dumę.

– A co ty sądzisz na ten temat… ase­so­rze? – zapy­tał sta­ru­szek.

Bakune odda­lił się od brzegu i od potęż­nych fal zale­wa­ją­cych mu twarz zim­nymi bry­zgami. Wycią­gnął z rękawa chu­s­teczkę, by otrzeć słoną wodę.

– Twoje, hmm, podej­rze­nia, odno­to­wano, Ghe­ven. Muszę ci jed­nak z przy­kro­ścią oznaj­mić, że mocne zarzuty wyma­gają rów­nie moc­nych dowo­dów, a tych tutaj nie dostrze­gam. Jeśli nie odkry­jemy nowych fak­tów, musimy uznać to mor­der­stwo za – jak zasu­ge­ro­wa­łeś na początku – odra­ża­jącą zbrod­nię na tle hono­ro­wym. Taka jest moja ocena.

– Czy już tu skoń­czy­li­śmy? – zapy­tał Karien’el, nie spusz­cza­jąc ze starca spoj­rze­nia przy­mru­żo­nych oczu.

– Tak. I, porucz­niku, temu czło­wie­kowi nie może się stać krzywda. Speł­nił swój obo­wią­zek, zwra­ca­jąc naszą uwagę na tę paskudną zbrod­nię. Odpo­wia­dasz za niego oso­bi­ście.

Kwa­śna mina Karien’ela zwa­rzyła się jesz­cze bar­dziej. Ofi­cer pochy­lił jed­nak głowę na znak zgody.

– Tak jest, ase­so­rze.

Wspi­na­jąc się z powro­tem na szczyt falo­chronu, Bakune popra­wił szaty, a potem zaci­snął zzięb­nięte dło­nie w pię­ści, pró­bu­jąc przy­wró­cić czu­cie w pal­cach. Pew­nie, że widział znaki na szyi, ale nie­któ­rych rze­czy nie można było przy­zna­wać na głos. A przy­naj­mniej nie na tak wcze­snym eta­pie kariery. Spoj­rzał na porucz­nika, który podą­żył za nim, zawsze pełen gor­li­wo­ści, i stał teraz z jedną stopą na brzegu kamien­nego chod­nika.

– Zawia­dom mnie oso­bi­ście, jeśli znaj­dzie­cie wię­cej podob­nych ciał. Albo jeśli dotrą do was pogło­ski o znik­nię­ciach mło­dych ludzi obojga płci. Wśród nas może się ukry­wać potwór, Karien.

Straż­nik zasa­lu­to­wał, doty­ka­jąc pal­cami radeł­ko­wa­nego czoła meta­lo­wego hełmu.

– Tak jest, ase­so­rze.

Ofi­cer zszedł na dół. Jego buty stu­kały o kamie­nie, a płaszcz łopo­tał na wie­trze. Bakune sku­lił się z zimna. Pani, jakże nie­na­wi­dził brzegu. Chłod­nego wia­tru cuch­ną­cego Jeźdź­cami, natar­czy­wych fal oraz zim­nej wil­goci pokry­wa­ją­cej ple­śnią wszystko, czego dotknęła. Jed­nakże pozy­tywna ocena jego pracy może mu dać awans oraz sta­no­wi­sko w Paliss, na które liczył… To kolejny powód, by zacho­wać dys­kre­cję.

Spoj­rzał na mokre głazy, wypa­tru­jąc sta­ruszka, ale ten już znik­nął. I bar­dzo dobrze. Bakune nie chciał mieć na sumie­niu pobi­cia. Cóż za oskar­że­nie! Co go skło­niło do podob­nych wnio­sków? Co prawda w daw­nych cza­sach sta­ro­żytne prawa sank­cjo­no­wały podobne czyny w imię wyż­szego dobra, ale wszyst­kim takim prak­ty­kom poło­żyło kres przy­by­cie Naszej Wyba­wi­cielki, Bło­go­sła­wio­nej Pani.

Zapisy histo­ry­ków świad­czą też jasno, że to jego przod­ko­wie dopusz­czali się podob­nych czy­nów, a nie nasi! Stąd wzięła się dłu­go­trwała nie­chęć mię­dzy nami a tymi cza­ją­cymi się na bagnach i pust­ko­wiach dzi­ku­sami z ich nie­czy­stą krwią.

Być może zabój­stwa rze­czy­wi­ście był winien roz­wście­czony ojciec albo brat, ale któż mógłby to okre­ślić bez wystar­cza­ją­cych dowo­dów? Pod ich nie­obec­ność miej­scowi z pew­no­ścią dojdą do wnio­sku, że zbrodni – podob­nie jak poprzed­nich – winni byli krwio­żer­czy mala­zań­scy oku­panci.

***

Ukryty mię­dzy wyso­kimi gła­zami Ghe­ven obser­wo­wał dwóch odda­la­ją­cych się męż­czyzn. Ofi­cer Straży, Karien’el, zwle­kał, poszu­ku­jąc go wzro­kiem. Sta­rzec nie przej­mo­wał się tym. I tak zamie­rzał opu­ścić to miej­sce. W oczach roolij­skich oku­pan­tów ziemi, którą prze­zwali Pię­ścią, pro­wa­dził wędrowny tryb życia. I czemu by nie? W końcu był na piel­grzymce – wędro­wał po świę­tych ścież­kach i odwie­dzał święte miej­sca, a owe wędrówki i odwie­dziny wio­dły do ponow­nego opi­sa­nia i potwier­dze­nia. Godna uwagi zbież­ność dia­me­tral­nie prze­ciw­nych podejść.

Odwró­cił się, by odejść. Z każ­dym kro­kiem dostrze­gał wokół kra­jo­braz snów swej sta­ro­żyt­nej ojczy­zny. Ta zie­mia była ich grotą, a oni jej użyt­kow­ni­kami. Wszy­scy ci cudzo­ziem­scy najeźdźcy, śmier­telni i nieśmier­telni, naj­wy­raź­niej nie byli w sta­nie tego pojąć. On rów­nież już tu skoń­czył. Nasiona zasiano: czas pokaże, jak silne będą korze­nie czy jak głę­boko się­gną.

Jeśli ten nowy ase­sor był wierny swemu powo­ła­niu, Ghe­ve­nowi było go żal. Tych, któ­rzy mówili prawdę, ni­gdy nie witano miło, zwłasz­cza wśród swo­ich. Lepiej być opo­wia­da­czem histo­rii. Oni przy­naj­mniej rozu­mieli głę­boką prawdę, że wszy­scy wolą kłam­stwa.

Korel­rij­ski rok 4176 e.M. 31. rok mala­zań­skiej oku­pa­cji Kró­le­stwo Rool Wyspa Pięść

Wła­ści­ciel małej sza­lupy o łaciń­skim oża­glo­wa­niu prze­pro­wa­dził ją przez zatło­czony port Banith i przy­cu­mo­wał mię­dzy kupiecką galerą z Kra­dzieży a butwie­jącą jouri­lań­ską barką towa­rową. Rzu­cił na nabrzeże swój jedyny bagaż, belę mate­riału mocno zwią­zaną sznu­rem, a potem wspiął się na zaple­śniałe deski z czar­no­drewna. Przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna roz­cią­gnął sze­ro­kie plecy, wspie­ra­jąc ręce na krzyżu, a potem wypro­sto­wał się z gry­ma­sem na twa­rzy.

Poborca akcyzy spraw­dza­jący ładu­nek galery wymie­rzył w niego swą urzę­dową buławę.

– Hej, ty! Nie możesz tu cumo­wać! To han­dlowe nabrzeże. Zabierz tę zabawkę do publicz­nego!

– Co mam zabrać? – zapy­tał obo­jęt­nym tonem męż­czy­zna.

Urzęd­nik otwo­rzył usta, by mu odpo­wie­dzieć, ale zaraz je zamknął. Nie­zna­jomy wyglą­dał na wie­ko­wego ze swą wygo­loną, mocno opa­loną głową, ale jego gruba, mię­si­sta szyja, sze­ro­kie bary oraz sękate dło­nie o wiel­kich kost­kach jasno świad­czyły, że na­dal jest silny. Jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­jąco wyglą­dały wybla­kłe ślady sinych tatu­aży na czole, policz­kach oraz pod­bródku, przed­sta­wia­jące pysk groź­nie wyszcze­rzo­nego odyńca.

– Łódź. Prze­suń łódź.

– Nie jest moja.

– Jest! Przed chwilą widzia­łem, jak ją cumo­wa­łeś!

– Hej, ty! – zawo­łał przy­bysz do sta­ruszka w łach­ma­nach, który szo­ro­wał nabrzeże pumek­sem, wsparty na rękach i kola­nach. – Chciał­byś mieć łódkę? Jest tro­chę sfa­ty­go­wana, ale trzyma się na wodzie.

Sta­ru­szek wytrzesz­czył oczy, a potem roze­śmiał się chra­pli­wie, krę­cąc głową.

– Nie mam pie­nię­dzy.

– Już masz – odparł nie­zna­jomy, rzu­ca­jąc mie­dziaka na nabrzeże.

– Chwi­leczkę… – sprze­ci­wił się poborca, prze­no­sząc podejrz­li­wie spoj­rze­nie z jed­nego na dru­giego z nich.

Sta­ru­szek pod­niósł monetę, zer­k­nął żar­to­bli­wie na urzęd­nika, a potem rzu­cił ją wła­ści­cie­lowi. Przy­bysz zła­pał pie­nią­żek w powie­trzu.

– Roz­ma­wiaj z nim – rzekł do poborcy i odwró­cił się ple­cami.

– Hej! Nie możesz tak po pro­stu…

– Zaraz prze­sunę swoją łódź, panie! – Sta­ru­szek zachi­cho­tał, odsła­nia­jąc mroczną jamę pozba­wioną zębów. – Nawet by mi się nie śniło, żeby tu cumo­wać!

Odda­la­jący się przy­bysz roz­cią­gnął widoczne pod pła­skim, zła­ma­nym nosem usta w sze­ro­kim, żabim uśmie­chu.

***

Minął war­tow­nię miej­sco­wego portu, zatrzy­mu­jąc spoj­rze­nie na mala­zań­skich żoł­nier­zach sie­dzą­cych w cie­niu ganka. Zauwa­żył, że jeden z nich roz­piął skó­rzaną kami­zelkę, by nie cisnęła go w wydatny brzuch, drugi zaś śpi na odchy­lo­nym do tyłu krze­śle, a hełm opada mu na oczy.

Z twa­rzy przy­by­sza znik­nął uśmiech. Przed sobą miał przy­brzeżną ulicę Banith, bie­gnącą w przy­bli­że­niu ze wschodu na zachód. Mia­steczko wspi­nało się na niskie nad­mor­skie wzgó­rza, nad jego dachami domi­no­wały wyso­kie, ster­czące ku niebu wieże Świę­tego Klasz­toru, a także liczne spa­dzi­ste dachy pobli­skiego Hospi­cjum. Za nimi cią­gnęły się uprawne rów­niny, żyzne i pagór­ko­wate. Lesi­ste ongiś zie­mie nik­nęły w mgli­stej dali. Męż­czy­zna zwró­cił się w prawo. Szedł powoli, przy­glą­da­jąc się skle­po­wym witry­nom oraz stra­ga­nom. Minął grupkę ulicz­nych zbi­rów i zauwa­żył wśród nich ciem­niej­sze albo jaśniej­sze odcie­nie skóry pół­krwi Mala­zań­czy­ków, zupeł­nie różne od jed­no­li­cie sma­głej cery miesz­kań­ców Pię­ści.

– Rzuć nam monetę, żebrzący kapła­nie! – zawo­łał naj­śmiel­szy i naj­star­szy z mło­dzień­ców.

– Wszystko, co posia­dam, należy do was – odparł przy­bysz ochry­płym gło­sem.

To zasko­czyło mło­dzień­ców. Przez chwilę wymie­niali zdzi­wione spoj­rze­nia, aż wresz­cie naj­star­szy z nich prych­nął z nie­do­wie­rza­niem.

– W takim razie oddaj to nam.

– Łatwo będzie to zro­bić, ponie­waż niczego nie posia­dam – odparł przy­sa­dzi­sty męż­czy­zna, przy­glą­da­jąc się pustej wysta­wie skle­po­wej. – Czy ten budy­nek jest zajęty?

– To wię­zie­nie dla dłuż­ni­ków – wyja­śniła bosa dziew­czyna w podar­tych spodniach z żaglo­wego płótna oraz brud­nej blu­zie. Jej mocno krę­cone włosy świad­czyły o dzie­dzic­twie, w któ­rym Malaz mie­szał się z Kore­lem. – Tych, któ­rzy nie chcieli pła­cić podat­ków mala­zań­skim wład­com.

Przy­bysz uniósł musku­larne ramiona.

– W takim razie poświę­cam go w imie­niu swego boga.

– A który z waszych cho­ler­nych cudzo­ziem­skich bogów to będzie?

Męż­czy­zna odwró­cił się. Na jego krzy­wych ustach wykwitł uśmiech znie­kształ­ca­jący wybla­kły tatuaż dzi­czego pyska.

– Skoro pytasz… – zaczął moc­niej­szym gło­sem – …opo­wiem wam o swoim bogu. Jego domeną są poni­żeni i wydzie­dzi­czeni. Biedni i cho­rzy. Pozy­cja spo­łeczna, bogac­twa i pre­stiż są dla niego pustymi, pozba­wio­nymi zna­cze­nia zasło­nami. Jego pierw­szy prze­kaz brzmi tak, że wszy­scy jeste­śmy słabi. Wszy­scy jeste­śmy nie­do­sko­nali. Wszy­scy jeste­śmy śmier­telni. I musimy się nauczyć to akcep­to­wać.

– Akcep­to­wać? Co mie­li­by­śmy akcep­to­wać?

– Nasze sła­bo­ści. Albo­wiem wszy­scy jeste­śmy nie­do­sko­nali.

– A jak brzmi imię tego cho­rego, zbo­czo­nego boga?

Kapłan roz­po­starł ramiona, demon­stru­jąc puste, otwarte dło­nie.

– Jest tym, co mieszka w nas. Pozo­stali bogo­wie to tylko jego aspekty.

– Pozo­stali bogo­wie? Wszy­scy? Nawet Nasza Pani, która chroni nas przed złem?

– Tak. Nawet ona.

Wielu człon­ków gangu wzdry­gnęło się na te słowa. Odsu­nęli się od przy­by­sza, jakby wyczu­wali, że pod jego typo­wym dla cudzo­ziem­ców bra­kiem sza­cunku kryje się głęb­sze, bar­dziej nie­po­ko­jące świę­to­kradz­two.

– A drugi prze­kaz? – zapy­tała dziew­czyna. Pode­szła bli­żej, ale na­dal czuj­nie obser­wo­wała ulicę. Drwiący uśmie­szek utrzy­my­wał się na jej bez­kr­wi­stych ustach jak przy­kle­jony.

– Każdy może osią­gnąć zba­wie­nie i łaskę. One są dostępne dla wszyst­kich. Nikomu nie można ich odmó­wić, jak zwy­kłej monety.

– I dla nas rów­nież? – zapy­tała, wska­zu­jąc na swą chudą pierś. – Słu­dzy Uświę­co­nej Pani nie wpusz­czają nas za swój próg. Nawet do Hospi­cjum. Oplu­wają nas jako mie­szań­ców. A stary Mroczny Zbie­racz i tak żąda opłaty za każdą duszę.

Ciemne oczy męż­czy­zny roz­bły­sły weso­ło­ścią.

– Tego, o czym mówię, nie kupi się za docze­sne pie­nią­dze ani nie wymusi tego docze­sna wła­dza.

Zdzi­wiona dziew­czyna pozwo­liła, by kole­dzy ją odcią­gnęli. Oglą­dała się jed­nak z zamy­śloną miną, marsz­cząc ostro zary­so­wane brwi.

Przy­bysz znowu się uśmiech­nął, chwy­cił za klamkę i popchnął drzwi ze spo­kojną, mia­rową siłą, aż drewno pękło z trza­skiem i droga sta­nęła przed nim otwo­rem. Prze­spał noc na progu, przy­kryty swym cien­kim, piko­wa­nym kocem.

***

Ranek spę­dził, sie­dząc w otwar­tym wej­ściu i pozdra­wia­jąc ski­nie­niem głowy wszyst­kich prze­chod­niów. Ci, któ­rzy nie igno­ro­wali owego gestu, pierz­chali jak spło­szone źre­baki. Wkrótce po świ­cie poja­wiło się sze­ścioro mala­zań­skich żoł­nie­rzy, patro­lu­ją­cych nie­śpiesz­nie oko­licę. Kapłan obser­wo­wał, jak monety prze­cho­dzą z rąk han­dla­rzy do rąk sier­żanta, a żoł­nie­rze biorą sobie ze stra­ga­nów, co tylko zechcą, by jeść po dro­dze chleb, owoce oraz mięso na paty­kach, upie­czone nad węglami.

W końcu dotarli do niego. Wes­tchnął, opusz­cza­jąc spoj­rze­nie. Sły­szał, że sytu­acja na Pię­ści jest nie­do­bra – dla­tego wła­śnie tu przy­był – ale nie spo­dzie­wał się, że będzie aż tak źle.

Sier­żant zatrzy­mał się nagle, marsz­cząc gęste, ciemne brwi.

– Co, na cycki Togga, robi tu kapłan Fenera z Kra­dzieży?

Przy­bysz wstał.

– To prawda, jestem kapła­nem. Ale już nie służę Fene­rowi.

– Wywa­lili cię? Może za chę­do­że­nie chłop­ców?

– Za to dostaje się awans.

Męż­czyźni i kobiety z patrolu ryk­nęli śmie­chem. Sier­żant skrzy­wił się, marsz­cząc tłu­ste, nie­ogo­lone policzki. Wetknął dło­nie za pas, spo­glą­da­jąc chy­trze na swo­ich ludzi.

– Chyba mamy tu włó­częgę. Masz jakieś pie­nią­dze, stary żebraku?

– Mam.

Kapłan się­gnął do fałdy wystrzę­pio­nej koszuli i rzu­cił na bruk przy­cię­tego mie­dziaka.

– Bez­war­to­ściowy styg­gij­ski pół­gro­sik?

Sier­żant wykrzy­wił mię­si­ste usta.

– Masz rację, że jest bez­war­to­ściowy. Żadne pie­nią­dze nie mają war­to­ści. Nie­które po pro­stu są jesz­cze mniej war­to­ściowe od innych.

Sier­żant prych­nął pogar­dli­wie.

– W dodatku to prze­klęty przez Kap­tura mistyk – stwier­dził i wycią­gnął zza pasa drew­nianą pałkę. – W tym mie­ście nie tole­ru­jemy nie­ro­bów. Zabie­raj się stąd albo otrzy­masz ode mnie inną zapłatę.

Sze­ro­kie dło­nie kapłana zwi­sały luźno u boków. Jego żabie usta roz­cią­gnęły się w linii pro­stej.

– Masz szczę­ście, że ja też nie potrze­buję tej monety.

Sier­żant się zamach­nął. Pałka ude­rzyła w otwartą dłoń kapłana. Mala­zań­czyk stęk­nął, wytę­ża­jąc mię­śnie. Jego opa­lona twarz pociem­niała z wysiłku. Kapłan wyrwał mu nagłym szarp­nię­ciem pałkę, a potem zła­mał ją na kola­nie. Kawałki rzu­cił na ulicę. Męż­czyźni i kobiety z patrolu cof­nęli się o krok, się­ga­jąc po mie­cze.

Sier­żant uniósł rękę, by ich powstrzy­mać. Potem ski­nął głową, oka­zu­jąc kapła­nowi uzna­nie.

– Jesteś tu nowy, więc tym razem ci daruję, ale od dziś sprawy będą wyglą­dały tak: jeśli chcesz tu zostać, musisz pła­cić. To pro­ste. W prze­ciw­nym razie tra­fisz do pudła. Pod­po­wiem ci coś jesz­cze… jeśli posie­dzisz tam wystar­cza­jąco długo, sprze­damy twoją dupę Korel­rij­czy­kom. Oni zawsze potrze­bują cie­płych ciał na mur i nie dbają zbyt­nio o to, skąd się one biorą. – Pokrę­cił głową z trza­skiem krę­gów i uśmiech­nął się zło­wrogo. – Mówisz, że jesteś kapła­nem. My też mamy kapła­nów. Chyba ci ich tu pode­ślę, żeby­ście pody­sku­to­wali o filo­zo­fii. A na razie śpij dobrze.

Sier­żant ski­nął na swych ludzi, każąc im ruszać. Posłu­chali go, uśmie­cha­jąc się sze­roko. Jedna z żoł­nie­rek prze­słała mu całusa.

***

Kapłan usiadł, przy­glą­da­jąc się wymu­sza­ją­cym pie­nią­dze od kolej­nych ofiar żoł­nie­rzom. Zauwa­żył też, że mło­dzi ulicz­nicy znik­nęli.

Jest fatal­nie. Gorzej niż sobie wyobra­żał. Dobrze, że nie ma tu sta­rego komen­danta, bo gdyby to zoba­czył, cały gar­ni­zon wylą­do­wałby w pace.

Pod­niósł dwa leżące na ulicy frag­menty pałki.

Nie powi­nie­nem być dla nich zbyt surowy. Oku­pa­cja i pacy­fi­ka­cja miej­sco­wej lud­no­ści – zamie­rzone czy nie – to paskudna robota. Bru­talna. Budzi w obu stro­nach naj­gor­sze cechy. Pomy­śleć tylko, co sły­szy się o Sied­miu Mia­stach. A tu chyba wcale nie jest lepiej.

No cóż, miał swo­jego boga. Kapłan roz­cią­gnął w uśmie­chu sze­ro­kie usta. Ach tak, swo­jego boga. A także ster­ro­ry­zo­waną, uci­śnioną lud­ność, którą można będzie zwer­bo­wać. Żyzny grunt. Prze­chy­lił z namy­słem głowę. Tak jest… to może się udać…

Pierw­szy rok rzą­dów cesa­rza Mal­licka Rela „Miło­sier­nego” 1167 rok snu Pożogi Mia­sto Delanss, sub­kon­ty­nent Falar

Sie­dzący naprze­ciwko swego potęż­nie zbu­do­wa­nego przy­ja­ciela o siwych wło­sach Kyle ści­skał w rękach szklankę z winem, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać drę­czą­cego go nie­po­koju. W dłu­gich wło­sach barwy kamie­nia, któ­rym Szara Grzywa zawdzię­czał swój dawny przy­do­mek, widziało się teraz wię­cej sre­bra niż cyny. I choć ata­ko­wał ryż w pikant­nym falar­skim sosie papry­ko­wym z typową dla sie­bie pasją i ape­ty­tem, mło­dzie­niec dostrze­gał, że z pew­no­ścią ma kło­poty finan­sowe: wokół jego ust ufor­mo­wały się nowe bruzdy, oczy miał pod­krą­żone, a Kyle mógłby przy­siąc, że star­szy męż­czy­zna traci też na wadze.

Sie­dzieli na tara­sie wycho­dzą­cym na zamknięty dzie­dzi­niec wysy­pany pia­skiem, gdzie na sto­ja­kach można było zoba­czyć mie­cze naj­róż­niej­szej roboty, szty­lety, broń drzew­cową oraz drągi, a także wyście­łane kol­czugi i hełmy oraz tar­cze. Wszystko, czego potrze­buje szkoła walki, pomy­ślał Kyle.

Oprócz uczniów.

Według oceny mło­dzieńca do tej pory Szara Grzywa, obec­nie upie­ra­jący się, by zwra­cano się doń imie­niem Orjin, które nadano mu przy naro­dzi­nach, przy­cią­gnął do swej nowej szkoły walki naj­wy­żej trzy­dzie­stu pła­cą­cych uczniów. Sie­bie nie liczył; pró­bo­wał pła­cić za wszyst­kie lek­cje i ćwi­cze­nia, któ­rymi zaszczy­cił go Orjin, ale ten nie chciał przy­jąć ani gro­sza. Trzej kuzyni, któ­rzy przy­byli tu z nim i z Szarą Grzywą, rów­nież chcieli być pomocni, ale oka­zało się, że ich wer­sja „szko­le­nia” pro­wa­dzi do poła­ma­nych koń­czyn i roz­kwa­szo­nych nosów, zatem Orjin kazał im prze­stać. Znu­dzeni bez­czyn­no­ścią Skra­dacz, Głu­sza i Weszka poże­gnali się, wsie­dli na sta­tek i popły­nęli na zachód. Duch prze­wodni, który towa­rzy­szył Kyle’owi, czy może go stra­szył, rów­nież gdzieś znik­nął – Prze­chył, cień nie­ży­ją­cego Kar­ma­zy­no­wego Gwar­dzi­sty, jed­nego z Zaprzy­się­żo­nych, tych, któ­rzy ślu­bo­wali, że będą się sprze­ci­wiać Impe­rium Mala­zań­skiemu, dopóki będzie ist­niało. Owe Śluby dawały im bar­dzo wiele – prze­dłu­że­nie życia i nad­ludz­kie siły wią­zały ich rów­nież ze świa­tem po śmierci. Jed­nakże z upły­wem mie­sięcy Prze­chył wyblakł, być może wra­ca­jąc do pole­głych braci. Gdy duch poja­wił się po raz ostatni, by się poże­gnać, Kyle odniósł wra­że­nie, że dostrzega w jego oczach coś w rodzaju roz­cza­ro­wa­nia.

Od tego czasu Kyle przy każ­dej oka­zji zachwa­lał szkołę walki pro­wa­dzoną przez Orjina. Podej­rze­wał jed­nak, że jego przy­ja­ciel nie jest zbyt­nio zain­te­re­so­wany zwy­czaj­nymi miesz­cza­nami i wie­śnia­kami, jakich mło­dzie­niec spo­ty­kał na tar­gach, w gospo­dach i w szyn­kach, lecz raczej kie­ruje spoj­rze­nie na znacz­nie wyżej posta­wioną i bogat­szą war­stwę delan­syj­skiego spo­łe­czeń­stwa.

Marne szanse. Delanss, sto­lica dru­giej pod wzglę­dem zalud­nie­nia wyspy falar­skiego sub­kon­ty­nentu i archi­pe­lagu, mógł się pochwa­lić sta­rymi, pre­sti­żo­wymi szko­łami: Aka­de­mią Griega, Szkołą Krzy­wej Klingi czy Szkołą Czar­nego Sokoła, aka­de­miami mogą­cymi rywa­li­zo­wać ze sławną szkołą ofi­cer­ską na Wyspie Ciosu. Oso­bi­ście Kyle nie wie­rzył, by jego przy­ja­ciel zdo­łał się kie­dy­kol­wiek wedrzeć na tak zamknięty, ople­ciony sie­cią wza­jem­nych powią­zań rynek w chyba rów­nie zamknię­tym i ople­cionym sie­cią wza­jem­nych powią­zań spo­łe­czeń­stwie. Odno­sił wra­że­nie, że jedy­nym skut­kiem kapi­tu­la­cji tej kra­iny przed mala­zań­skimi najeźdź­cami była zmiana koloru flagi powie­wa­ją­cej nad por­tową for­tecą.

Szara Grzywa – Orjin – ode­rwał sobie kawał nasą­czo­nego tłusz­czem pod­pło­myka i wytarł nim resztę sosu. Wyglą­dał, jakby chciał coś powie­dzieć, ale tylko prze­żuł ponuro kęs. Kyle pocią­gnął łyk bia­łego wina ryżo­wego, zasta­no­wił się, czy zapy­tać, czy na dzi­siaj są prze­wi­dziane jakieś lek­cje, i doszedł do wnio­sku, że lepiej tego nie robić.

Podej­rze­wał, że jego przy­ja­ciel czuje się szcze­gól­nie poiry­to­wany fak­tem, że musi ukry­wać swą prze­szłość. Gdyby kan­dy­daci na ofi­ce­rów o niej wie­dzieli, łomo­ta­liby tłum­nie do jego drzwi. Nie­stety, wie­ści o jego daw­nej karie­rze pię­ści, dowo­dzą­cego armiami Impe­rium Mala­zań­skiego, oraz o póź­niej­szym wyję­ciu spod prawa przez to samo Impe­rium rów­nież na tym sub­kon­ty­nen­cie uczy­ni­łyby go poszu­ki­wa­nym zbie­giem.

Dobie­ga­jący z dołu odgłos zwró­cił uwagę Kyle’a na pię­tro ćwi­czeń. Do środka wszedł jakiś męż­czy­zna. Na gło­wie miał płó­cienny melo­nik, a jego grube szaty i kosz­towna biżu­te­ria świad­czyły o tym, że należy do tej wła­śnie war­stwy spo­łecz­nej, któ­rej uwagę tak bar­dzo sta­rał się przy­cią­gnąć Orjin. Nie­zna­jomy rozej­rzał się z oszo­ło­mie­niem po pustej szkole. Orjin zer­k­nął na dół, podą­ża­jąc wzro­kiem za spoj­rze­niem Kyle’a, i zerwał się z krze­sła tak gwał­tow­nie, że aż zwa­liło się na pod­łogę.

– Pro­szę pana! – zagrzmiał. – Czym mogę słu­żyć?

Męż­czy­zna pod­sko­czył, sły­sząc ryk wyćwi­czony na polach bitew, i przy­mru­żył nie­pew­nie powieki.

– Ty jesteś wła­ści­cie­lem tego przy­bytku? – zapy­tał po taliań­sku, w dru­gim, nie­ofi­cjal­nym języku archi­pe­lagu.

– Tak jest! Pro­szę chwilkę zacze­kać! – Orjin otarł usta, uwol­nił się od prze­wró­co­nego krze­sła i ruszył w stronę scho­dów. Prze­cho­dząc przez pię­tro ćwi­czeń, ukło­nił się uprzej­mie. – W czym mogę pomóc?

Kyle dopił wino i podą­żył za przy­ja­cie­lem. Zatrzy­mał się u pod­stawy scho­dów, wsparty o poręcz z nie­gła­dzo­nego drewna. Przy­bysz był odziany w naj­mod­niej­szy strój pre­fe­ro­wany przez miej­scową ary­sto­kra­cję: liczne pier­ście­nie na pal­cach oraz grube srebrne łań­cu­chy opa­da­jące na szatę z futrza­nym obszy­ciem i man­kie­tami. Na gło­wie miał kape­lusz z ciem­no­bur­gun­do­wej tka­niny z naszy­tymi pół­sz­la­chet­nymi kamie­niami, a jego twarz ozda­biała pięk­nie przy­strzy­żona kozia bródka. Gła­skał ją, oglą­da­jąc Orjina od stóp do głów i demon­stru­jąc wiel­kie klej­noty w pier­ście­niach.

– Jakie masz refe­ren­cje?

Orjin ponow­nie się pokło­nił. Kyle miał nadzieję, że strój z gar­bo­wa­nych skór nadaje jego przy­ja­cie­lowi odpo­wied­nio srogi i pro­fe­sjo­nalny wygląd.

– Słu­ży­łem w mala­zań­skiej Czwar­tej Armii i osią­gną­łem sto­pień kapi­tana, nim zosta­łem ranny w Bitwie na Rów­ni­nach.

Męż­czy­zna uniósł brwi.

– Naprawdę? Zatem byłeś przy śmierci cesa­rzo­wej?

– Tak, ale nie widzia­łem jej na wła­sne oczy.

– Nie­wielu ją widziało, jak rozu­miem. A jakie wra­że­nie wywarł na tobie ten nowy cesarz, Mal­lick Rel?

Orjin obej­rzał się na Kyle’a i odchrząk­nął.

– Hmm, nie jestem poli­ty­kiem. Ucie­szy­łem się jed­nak, że nie posta­wił w stan oskar­że­nia ofi­ce­rów, któ­rzy zbun­to­wali się prze­ciwko cesa­rzo­wej.

Ponie­waż byłeś jed­nym z nich? – zda­wało się pytać pełne kal­ku­la­cji spoj­rze­nie przy­by­sza.

– No wiesz, on jest Falar­czy­kiem.

– Tak? Nie wie­dzia­łem o tym – odparł Orjin.

– Tak. Powiem ci coś jesz­cze. Wielu z nas by­naj­mniej nie zasko­czyły wie­ści o jego, hmm, awan­sie.

– Skoro tak mówisz.

Męż­czy­zna wzru­szył ze skrę­po­wa­niem ramio­nami pod licz­nymi war­stwami szat.

– Tak czy ina­czej… ile bie­rzesz?

– Pół srebr­nika za godzinę indy­wi­du­al­nych lek­cji.

Kąciki ust przy­by­sza opa­dły.

– To znacz­nie wię­cej, niż się spo­dzie­wa­łem.

– Ach, ale… – Potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna ski­nął na Kyle’a. – Mogę rów­nież zaofe­ro­wać lek­cje udzie­lane przez mojego towa­rzy­sza, który słu­żył w sław­nej kom­pa­nii najem­ni­ków, Kar­ma­zy­no­wej Gwar­dii.

Szlach­cic spoj­rzał od nie­chce­nia na mło­dzieńca.

– A teraz wyko­rzy­stuje swe umie­jęt­no­ści do łama­nia rąk.

Orjin skrzy­wił się bole­śnie.

– To prawda. Jeśli uznasz, że te lek­cje nie przy­no­szą ci pożytku, zawsze możesz zre­zy­gno­wać.

– One nie są dla mnie. Cho­dzi o mojego syna.

– Rozu­miem? Ile ma lat?

– Wła­ści­wie jest jesz­cze chłop­cem, ale to łobuz. Bra­kuje mu dys­cy­pliny. – Prze­chy­lił głowę i pogła­skał się po koziej bródce. – Wyglą­dasz na kogoś, kto mógłby sobie z nim pora­dzić. – Przy­tak­nął z namy­słem. – Tak. Dzię­kuję. No to do zoba­cze­nia.

Ukło­nił się.

Orjin odwza­jem­nił ukłon.

– Nie mogę się docze­kać, aż go poznam.

Męż­czy­zna wyszedł, a Kyle pod­szedł do Orjina.

– Myślisz, że go jesz­cze zoba­czymy?

– Kto wie?

– Nawet nie popro­sił, żebyś poka­zał mu papiery.

– Być może wie, jak łatwo można pod­ro­bić taki syf.

– Może i tak. – Zer­k­nął z ukosa na przy­ja­ciela. – Pół srebr­nika za godzinę? To sporo. Nie mógł­bym sobie pozwo­lić na twoje usługi.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się dra­pież­nie. W jego jasnych jak lód nie­bie­skich oczach poja­wiły się iskierki weso­ło­ści. Przez chwilę wyglą­dał tak, jak za daw­nych cza­sów.

– Spra­wiał wra­że­nie kogoś, kogo na to stać.

Kyle par­sk­nął śmie­chem.

– Zaiste. Zatem do jutra.

– Tak. Posłu­gi­wa­nie się mie­czem i tar­czą.

Kyle cof­nął się o krok i zbył suge­stię mach­nię­ciem ręki.

– Bogo­wie, nie. To nie wymaga żad­nych umie­jęt­no­ści.

– Żad­nych umie­jęt­no­ści! Cóż za igno­ran­cja. Któ­re­goś dnia może cię ona zgu­bić.

– Naj­pierw zała­twię ją nożem.

– Nożem? Nóż jest bez­u­ży­teczny prze­ciwko komuś, kto ma choć kawa­łek zbroi.

Kyle umilkł na moment.

– W takim razie…

Nagle ktoś zapu­kał do drzwi. Kyle zmarsz­czył brwi i otwo­rzył jedno z ich sze­ro­kich skrzy­deł. Stali za nimi trzej męż­czyźni. Byli zwy­czaj­nie ubrani, ale mieli dro­gie mie­cze w falar­skim stylu oraz szty­lety o pro­stych, wąskich klin­gach. Trzech kolej­nych klien­tów! Szara Grzywa naj­wy­raź­niej miał szczę­śliwy dzień. Ski­nął głową do jed­nego z nich.

– Dzień dobry!

Pierw­szy męż­czy­zna, młody ele­gant w zie­lo­nym fil­co­wym kape­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem, przyj­rzał się Kyle’owi od stóp do głów, nie pró­bu­jąc ukry­wać dez­apro­baty.

– Ty jesteś tym nowym nauczy­cie­lem walki? – zapy­tał.

– Nie. – Kyle wska­zał dło­nią za sie­bie. – On jest tam.

Odsu­nął się na bok. Trzej męż­czyźni weszli do środka, zosta­wia­jąc drzwi uchy­lone. Ten obo­jętny, pogar­dliwy gest – jakby byli przy­zwy­cza­jeni do tego, że inni otwie­rają przed nimi drzwi i zamy­kają – spra­wił, że zacie­ka­wiony Kyle ruszył ich śla­dem.

***

Zatrzy­mał się u wylotu tunelu pro­wa­dzą­cego na dzie­dzi­niec. Trzej męż­czyźni spo­tkali Orjina przy sto­jaku z bro­nią.

– Ty jesteś nowym nauczy­cie­lem walki, Orji­nem Samar­rem? – zapy­tał ich przy­wódca nie­mal oskar­ży­ciel­skim tonem.

Orjin odwró­cił się i zamru­gał. W cie­niu jego oczy lśniły niczym sza­firy.

– Tak? W czym mogę pomóc? Jeste­ście zain­te­re­so­wani lek­cją?

Trzej męż­czyźni wymie­nili spoj­rze­nia, wykrzy­wia­jąc usta w iro­nicz­nych gry­ma­sach.

– Tak – odpo­wie­dział ten w zie­lo­nym kape­lu­szu, cofa­jąc się i kła­dąc urę­ka­wicz­nioną dłoń na ręko­je­ści mie­cza. – Możesz roz­strzy­gnąć zakład, który zawar­li­śmy we trzech… – Dwaj pozo­stali prze­su­nęli się na boki, zaj­mu­jąc pozy­cje po pra­wej i po lewej stro­nie Orjina. – Cho­dziło o to, czy jaki­kol­wiek cudzo­zie­miec może udzie­lić lek­cji choć zbli­żo­nych do jako­ści, jaką pobło­go­sła­wiono Delanss.

Orjin ski­nął głową ze zro­zu­mie­niem, zdjął drąg ze sto­jaka, uniósł go do oka i popa­trzył na nich wzdłuż drzewca.

– Rozu­miem. Z reguły biorę za lek­cję pół srebr­nika, ale ponie­waż jest was trzech, możemy poroz­ma­wiać o zniżce…

Wark­nęli ze zło­ścią i wycią­gnęli broń. Orjin zaata­ko­wał tego, który stał po jego pra­wej stro­nie, ude­rza­jąc drą­giem w jego prawą dłoń. Męż­czy­zna pisnął i scho­wał rękę pod pachą. Orjin zwró­cił się ku dwóm pozo­sta­łym prze­ciw­ni­kom. Kyle zdjął ze sto­jaka drew­nianą buławę i zaczął nią żon­glo­wać, przy­glą­da­jąc się walce.

Orjin ujął drąg w obie dło­nie i spa­ro­wał ude­rze­nia cien­kich, obu­siecz­nych mie­czy. Jego broń poru­szała się szybko jak bły­ska­wica. Męż­czy­zna w fil­co­wym kape­lu­szu odrzu­cił z wście­kło­ścią miecz i wycią­gnął szty­let. Trzask drąga ude­rza­ją­cego o ostrza poniósł się echem na dzie­dzińcu. Kyle nasłu­chi­wał cha­rak­te­ry­stycz­nego odgłosu żelaza wbi­ja­ją­cego się w drewno, ale do tej pory Orji­nowi uda­wało się unik­nąć tego nie­bez­pie­czeń­stwa. Twarz wal­czą­cego poczer­wie­niała i Kyle prze­stał pod­rzu­cać swój oręż.

Za wcze­śnie. Sta­now­czo za wcze­śnie, by zmę­cze­nie stało się widoczne.

– Oni mają noże – zauwa­żył od nie­chce­nia.

Orjin łyp­nął na niego spode łba. Zaczy­nał sapać. Trzech męż­czyzn tań­czyło wokół niego, a on prze­su­wał się powoli. Kolana miał ugięte, a drąg uno­sił przed sobą.

– W nor­mal­nej sytu­acji żaden z was nie miałby oka­zji mie­rzyć się z prze­ciw­ni­kiem posłu­gu­ją­cym się dwu­ręczną bro­nią… – Jeden z nich rzu­cił się do przodu i drąg tra­fił go w twarz. Napast­nik zato­czył się w bok i Orjin skie­ro­wał uwagę na dwóch pozo­sta­łych. – Taka broń z reguły jest zbyt wolna i nie­po­ręczna, by prze­su­wać ją z jed­nej strony na drugą. Zwinny prze­ciw­nik mógłby…

Ten sam męż­czy­zna rzu­cił się do kolej­nego ataku. Orjin spa­ro­wał jego cios, pochy­lił drąg i tra­fił go w kro­cze. Napast­nik padł na zie­mię jak mario­netka, któ­rej prze­cięto sznurki. Kyle skrzy­wił się.

Po twa­rzy Orjina spły­wał pot. Zwró­cił się ku dowódcy, który uśmiech­nął się, przyj­mu­jąc do wia­do­mo­ści uwagi nauczy­ciela, i natych­miast sko­czył na niego. Orjin spa­ro­wał cios i pochy­lił głowę.

– Tak, tak! – zawo­łał dla zachęty. – Tak wła­śnie się to robi. Prze­suń sztych w bok i przy­go­tuj lewak do zaska­ku­ją­cego ataku!

Kyle chciał ostrzec przy­ja­ciela, ale krzyk zamarł mu w gar­dle, gdy ten z napast­ni­ków, który obe­rwał w rękę, posta­no­wił znowu przy­łą­czyć się do walki i spró­bo­wał zła­pać Orjina od tyłu. To był zdu­mie­wa­jąco lek­ko­myślny manewr. Przy­ja­ciel Kyle’a był o połowę szer­szy w barach niż jaki­kol­wiek inny męż­czy­zna, któ­rego w życiu spo­tkał.

Orjin wzru­szył bar­kami, się­gnął za sie­bie, oto­czył ramie­niem głowę prze­ciw­nika i prze­rzu­cił go sobie przez ramię brzu­chem do góry niczym worek pia­sku.

– Teraz masz prze­wagę – powie­dział męż­czyź­nie w fil­co­wym kape­lu­szu. – Jed­no­ręki prze­ciw­nik!

Ten nie wahał się ani chwili. Szu­rał butami po pia­sku, uchy­lał się i pró­bo­wał fint, tań­cząc wokół poru­sza­ją­cego się ocię­żale Orjina. Kyle odbił się kop­nia­kiem od ściany.

Cho­lera! Naprawdę tego spró­buje!

Miecz zadra­pał powierzch­nię drąga i odsu­nął go na bok. Męż­czy­zna pod­szedł bli­żej i ude­rzył lewa­kiem, ale Orjin odwró­cił się bły­ska­wicz­nie, pozwa­la­jąc, by ostrze dra­snęło mu lekko bok. Nogi i buty czło­wieka, któ­rego prze­rzu­cił sobie przez ramię, ude­rzyły z wielką siłą jego towa­rzy­sza, który pole­ciał gwał­tow­nie w bok. Orjin zarzu­cił go na pierw­szego z napast­ni­ków i zatrzy­mał się, dysząc ciężko. Dotknął ostroż­nie boku i skrzy­wił się bole­śnie.

– Nauczka brzmi tak, że powin­ni­ście wszy­scy zaata­ko­wać razem, bez względu na ryzyko.

Kyle zauwa­żył, że klatka pier­siowa jego przy­ja­ciela poru­sza się ciężko. Już się zdy­szał? Nie­do­brze. Bar­dzo nie­do­brze. Odło­żył buławę na miej­sce.

Gdy przy­wódca spró­bo­wał się pod­nieść, Orjin posta­wił obutą stopę na jego ple­cach i skie­ro­wał męż­czy­znę kop­nia­kiem w głąb tunelu.

– Wziął­bym od was pie­nią­dze, ale podej­rze­wam, że nie jeste­ście w sta­nie cze­go­kol­wiek się nauczyć.

Wszy­scy zebrali broń i ruszyli ku wyj­ściu. Kyle pokło­nił się im, gdy prze­cho­dzili obok.

– Czci­godni pano­wie! – rzekł, ale oni tylko łypali na niego ze zło­ścią i mam­ro­tali prze­kleń­stwa pod nosem. Pod­szedł do otrze­pu­ją­cego ubra­nie Orjina.

– Już się zdy­sza­łeś…

Przy­ja­ciel zer­k­nął na niego ze zło­ścią.

– Dawno nie wal­czy­łem. – Zna­lazł szmatę i wytarł nią sobie twarz.

– Taka drobna potyczka nie powinna…

– Prze­stań.

Kyle uniósł brwi.

W dodatku zro­bił się ner­wowy.

– Przyjdę jutro po połu­dniu na tę lek­cję mie­cza i tar­czy. Mam wło­żyć pełną zbroję? Jak sądzisz?

Orjin skrzy­wił się ze zło­ścią.

– Bar­dzo zabawne. A teraz zjeż­dżaj stąd. Muszę posprzą­tać.

Kyle zasa­lu­to­wał i odszedł.

Ale mówił poważ­nie.

***

W mrocz­nym zaułku odle­głym o kilka prze­cznic młody zbir trzy­ma­jący w dłoni zie­lony fil­cowy kape­lusz uniósł jedwabną chustkę do krwa­wią­cego nosa i ust, po czym spoj­rzał na noszą­cego obszyty futrem strój oraz grube srebrne łań­cu­chy delan­syj­skiego szlach­cica. Ten uniósł upier­ście­nioną dłoń, prze­su­nął głowę mło­dzieńca w bok, przyj­rzał się jego policz­kowi i cmok­nął cicho.

– Widzę, że rze­czy­wi­ście sobie z tobą pora­dził…

– Ojcze!

– Jak myślisz? Czy to on?

– Na pewno. Uniósł Donasa jak małe dziecko.

– Bar­dzo dobrze. Wyślę wia­do­mość. Na razie wynaj­mij ludzi, żeby mieli oko na szkołę.

Mło­dzie­niec pokło­nił się ojcu.

– Tylko bez zemsty! Żad­nych kusz w nocy czy noży na tar­go­wi­sku. Chcą go dostać żywego.

Mło­dzie­niec wzniósł oczy ku niebu.

– Tak, ojcze.

Szlach­cic pogła­skał się po upstrzo­nej siwi­zną bródce i spoj­rzał na syna.

– Muszę przy­znać, że zaim­po­no­wało mi jego opa­no­wa­nie. Zała­twił cię, nie łamiąc ani jed­nej kości. Wyka­zał wielką cier­pli­wość w obli­czu skan­da­licz­nej znie­wagi.

– Ojcze!

Pierw­szy rok rzą­dów cesa­rza Mal­licka Rela „Miło­sier­nego” (1167 rok Snu Pożogi) Sub­kon­ty­nent Stra­tem

O świ­cie Kuhn Eshen, zwany Kuh­nem „Nosem”, kapi­tan kata­kań­skiego statku kupiec­kiego Zyskowne Wie­ści, zarzu­cił kotwicę nie­opo­dal mia­steczka Thick­ton i przez cały ranek cze­kał z nie­po­ko­jem, by się prze­ko­nać, czy opo­wie­ści o tym, że zie­mie Stra­temu znowu otwo­rzyły się przed świa­tem zewnętrz­nym, mówią prawdę.

Z upły­wem godzin do portu jak zwy­kle wpły­wały małe łodzie ofe­ru­jące na sprze­daż świeże owoce, chleb, ryby oraz świ­nie. W zim­nej wodzie pły­wali chłopcy i dziew­częta, pro­po­nu­jący człon­kom załóg, że zapro­wa­dzą ich do pen­sjo­na­tów bądź bur­deli albo podejmą się roli prze­wod­ni­ków i opro­wa­dzą ich po mia­steczku. Wszystko tu suge­ro­wało zwięk­szoną otwar­tość na han­del. W połu­dnie poja­wiły się więk­sze łodzie, mające na pokła­dach agen­tów kupiec­kich. Tych Kuhn przy­wi­tał oso­bi­ście. Pozwo­lił im skosz­to­wać styg­giij­skiego likieru, który tu przy­wiózł, i poka­zał bele jas­sań­skiego sukna. Wysłu­chali z led­wie skry­waną eks­cy­ta­cją przy­wie­zio­nych przez niego wie­ści z Korelu. Pocho­dziły one zaled­wie sprzed kilku tygo­dni, pod­czas gdy z reguły wia­do­mo­ści potrze­bo­wały dwóch albo trzech mie­sięcy, by dotrzeć do tej czę­ści izo­lo­wa­nego Morza Dzwo­necz­ków.

Jedyna pośród agen­tów kupiec­kich kobieta zasko­czyła jed­nak Kuhna. Obser­wo­wał ją z uwagą. Opie­rała się o burtę, sto­jąc z dala od pozo­sta­łych. Wdziała ciemny skó­rzany strój, do pasa przy­tro­czyła miecz, a dłu­gie, kasz­ta­nowe włosy spięła jaskra­wo­zie­loną klamrą z szyl­kretu. Przy­po­mi­nała nie­mal kogoś w rodzaju ofi­cera. Nie oka­zała zain­te­re­so­wa­nia towa­rami ofe­ro­wa­nymi przez Kuhna. Obser­wo­wała tylko jego ludzi, gapią­cych się na gęsto poro­śnięty drze­wami brzeg. Na Korel docie­rały jedy­nie nie­liczne, znie­kształ­cone opo­wie­ści doty­czące wyda­rzeń na zie­miach połu­dnio­wego sąsiada. Podobno zgraja najem­ni­ków wywal­czyła tam dla sie­bie pry­watne kró­le­stwo. To było dawno temu, ale Kuhn zasta­na­wiał się, czy kobieta może być jedną z nich.

Oka­zaw­szy zain­te­re­so­wa­nie sto­pami desko­wymi miej­sco­wego drewna, gar­bo­wa­nymi skó­rami oraz futrami, poświę­cił sporo czasu na prze­ka­zy­wa­nie wia­do­mo­ści z Korelu. Ota­cza­jący go krąg miej­sco­wych z uwagą słu­chał wszyst­kich jego słów – praw­dzi­wych czy nie. Gdy opo­wia­dał o Sztor­mo­wym Murze, słu­cha­cze nagle umil­kli. Wszy­scy skie­ro­wali spoj­rze­nia za jego plecy. Odwró­cił się.

Kobieta w skó­rza­nym stroju zatrzy­mała się tuż za nim. Przy­glą­dała mu się z uwagą, uno­sząc pod­bró­dek.

– Prze­pra­szam… – wyją­kał.

– Pyta­łam o to… o czym mówi­łeś.

– To tylko naj­now­sze wie­ści ze Sztor­mo­wego Muru, czci­godna pani. Kim jesteś?

– Repre­zen­tuję guber­na­tora tej pro­win­cji. Stra­tem­skiej pro­win­cji Przy­stań.

– Guber­na­tora? Naprawdę? – Kuhn zer­k­nął na pobli­skiego agenta, który poki­wał z powagą głową. Intry­gu­jące. Te wie­ści mogą być wiele warte w nie­któ­rych por­tach Korelu. – A jak się nazywa ten guber­na­tor?

Gdy pode­szła bli­żej, zauwa­żył wysoko na jej lewej piersi ozdobę przed­sta­wia­jącą smoka albo węża wyku­tego w sre­brze.

Unio­sła jeden koniu­szek wąskich ust w nie­malże okrut­nym uśmieszku.

– Ty pierw­szy.

Ach, więc tak chcesz to roze­grać? Kuhn wzru­szył ramio­nami i wsparł przed­ra­miona na relingu.

– Oczy­wi­ście, pani. Moje wie­ści nic nie kosz­tują. To chyba naj­waż­niej­szy powód, dla któ­rego kupcy wszę­dzie są mile widziani. Mówi­łem o Sztor­mo­wym Murze. No wiesz, sze­regi Wybra­nych się prze­rze­dziły, ale w ostat­nim roku na Murze poja­wił się nowy obrońca. Korel­rij­czycy cią­gle opo­wia­dają o jego czy­nach. Mówią na niego Krata. To dziwne imię.

Wzdry­gnął się, ujrzaw­szy reak­cję kobiety. Pobla­dła nagle i unio­sła dłoń, jakby chciała zaci­snąć ją na gar­dle Kuhna, ale ku jego uldze pochwy­ciła tylko powie­trze.

– Krata – wysy­czała tonem bli­skim bojaźni, a potem prze­sko­czyła przez reling i zsu­nęła się na dół po linie, posłu­gu­jąc się tylko rękami. Wylą­do­wała nie­zbyt pew­nie w łodzi i natych­miast kazała odpły­wać. Nawet sama zła­pała za wio­sła i musku­larni wio­śla­rze tylko z tru­dem mogli jej dorów­nać.

Kuhn przy­pa­try­wał się temu ze zdzi­wie­niem, dra­piąc się po skó­rze głowy.

– Kto to był, na Bło­go­sła­wioną Panią?

– Janeth, straż­niczka mia­sta.

– Straż­niczka? Co zna­czy ten tytuł? Czy to wasza wład­czyni?

Agent pokrę­cił głową.

– Nie, szla­chetny panie. Mamy swoją radę. Janeth tylko pil­nuje prze­strze­ga­nia praw. Jej ludzie strzegą wybrzeża. Aresz­tują zło­dziei i mor­der­ców. Co prawda, od dawna nie mie­li­śmy tu mor­der­stwa. – Agent skrzy­żo­wał ramiona na relingu, wyraź­nie zain­te­re­so­wany tema­tem. – Nie­dawno poja­wili się tu łupieżcy z sąsied­niej Kobyły. Napa­dają na nas od czasu do czasu. Prze­pę­dziła ich ze swo­imi ludźmi.

Kuhn spoj­rzał na odda­la­jącą się łódź. Prze­pę­dzili koby­lań­skich łupież­ców? Ilu miała tych ludzi? Strze­że­nie prawa i ochrona. Pra­cuje dla tego samo­zwań­czego guber­na­tora. Czy to król pod inną nazwą? Te wie­ści o sen­nym dotąd połu­dnio­wym sąsie­dzie z pew­no­ścią zain­te­re­sują Korel­rij­ską Radę Wybra­nych.

– A jak się nazywa ten guber­na­tor pro­win­cji?

Agent wzru­szył ukry­tymi pod gru­bym skó­rza­nym stro­jem ramio­nami.

– Sły­sza­łem kie­dyś, jak mówili na niego Blues. My nazy­wamy go lor­dem guber­na­to­rem. Mieszka w sta­rym for­cie o nazwie Przy­stań. Dawno go tu nie widziano. Zresztą nawet gdy­bym go zoba­czył, i tak bym go nie poznał.

Na razie wystar­czy.

Kuhn uśmiech­nął się i pokle­pał agenta po ramie­niu.

– Dzię­kuję. Spo­tkamy się wie­czo­rem?

– Z pew­no­ścią. „U Esty”. To miej­sce jest bar­dzo czy­ste. Naj­lep­sze. Prze­ko­nasz się.

Naj­lep­sze? Przy­ja­cielu, bar­dzo wąt­pię, by to błot­ni­ste zadu­pie mogło kon­ku­ro­wać z atrak­cjami, jakie mają do zaofe­ro­wa­nia legen­darne lokale, jakimi mogą się pochwa­lić Danig w Kra­dzieży albo Heban w Styggu.

Księga I

Księga I

Morze

Tak zwane „imperium” malazańskie…

Tak zwane „impe­rium” mala­zań­skie zaczęło się jako talas­so­kra­cja, czyli mocar­stwo mor­skie. Ten bar­dzo istotny fakt czę­sto się prze­ocza w pozba­wio­nej god­no­ści pisa­ni­nie uczo­nych sta­ra­ją­cych się zde­fi­nio­wać i okre­ślić wcze­sne etapy impe­rial­nej histo­rii. Eks­pan­sja Mala­zań­czy­ków z pew­no­ścią prze­bie­gała w spo­sób typowy dla mocar­stwa mor­skiego i to wła­śnie miało klu­czowe zna­cze­nie dla jego wcze­snych suk­ce­sów, a także jed­nej z wcze­snych pora­żek, nie­roz­trop­nego najazdu na archi­pe­lag i sub­kon­ty­nent znany jako Pięść, Korel, a także Prze­klęty przez Sztormy. Korel rów­nież był wielką mor­ską potęgą, choć pozba­wioną skłon­no­ści do eks­pan­sji. A pod koniec to wła­śnie morze raz na zawsze poło­żyło kres dzia­ła­niom wojen­nym.

Kam­pa­nie impe­rialne (Oku­pa­cja Korelu) Tom II Pięść Imry­gyn Tal­lo­bant

Rozdział I

Roz­dział I

Czym jest sta­rzec, jeśli nie stertą więd­ną­cych liści?

Mądrość sta­ro­żyt­nych Kre­shen Reel, kom­pi­la­tor

Rok 33. oku­pa­cji mala­zań­skiej Korel­rij­ski rok 4178 e.M. Na pół­noc od Elri, Wyspa Korel

Biurko lorda pro­tek­tora Sztor­mo­wego Muru zbu­do­wano z desek pocho­dzą­cych z wraku koby­lań­skiej galery wojen­nej. Wróg, Jeźdźcy Sztormu, zdo­był ją i wyko­rzy­stał w pró­bie sta­ra­no­wa­nia muru. To był jeden z ich naj­le­piej zapla­no­wa­nych ata­ków w ostat­nim stu­le­ciu. Ponad trzy­dzie­stu Wybra­nych oddało życie, by zamknąć wyłom, i zostało świę­tymi męczen­ni­kami. Ówcze­sny lord pro­tek­tor, jeden z nie­licz­nych nie-Korel­rij­czy­ków, jacy kie­dy­kol­wiek pia­sto­wali ten czci­godny urząd, naka­zał zro­bić to biurko, by przy­po­mi­nało jego następ­com, że choć Jeźdźcy Sztormu przez stu­le­cia ata­ko­wali Mur, sto­su­jąc cią­gle tę samą, prze­wi­dy­walną tak­tykę, ni­gdy nie wolno ich lek­ce­wa­żyć.

Lord pro­tek­tor Hiam, obec­nie pia­stu­jący naj­wyż­szy urząd na sub­kon­ty­nen­cie, ostatni z nie­prze­rwa­nej linii zaczy­na­ją­cej się od pierw­szego lorda pro­tek­tora, legen­dar­nego Zało­ży­ciela Temal-Esha, prze­su­nął dło­nią po cie­płym, gład­kim bla­cie biurka, myśląc o tym aż nazbyt aktu­al­nym prze­ka­zie z prze­szło­ści. W szczy­to­wym momen­cie ataku Jeźdź­ców rogi blatu pokrył szron, jakby drewno przy­po­mniało sobie, w jak pod­stęp­nym celu kie­dyś je wyko­rzy­stano. To była jedna z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych chwil w całej histo­rii Sztor­mo­wego Muru, ale przy­naj­mniej zagro­że­nie przy­cho­dziło z zewnątrz. Hiam z chę­cią zamie­niłby na nie to, przed któ­rym stał obec­nie.

Uniósł wzrok i zoba­czył, że jego adiu­tant, mar­sza­łek sztabu Shool, cze­kał cier­pli­wie przez cały czas, gdy on zato­pił się w myślach. Odchrząk­nął.

– Jak rozu­miem, pro­gnozy naboru na­dal spa­dają, Shool.

Adiu­tant na jed­nym przed­ra­mie­niu trzy­mał hełm, a przez dru­gie prze­rzu­cił sobie ciem­no­la­zu­rowy płaszcz. Pokło­nił się, usiadł i poło­żył pro­sty hełm na pod­ło­dze.

– Tak, lor­dzie pro­tek­to­rze.

– Jeśli uwzględ­nić przej­ścia w stan spo­czynku, straty w ludziach i zwy­kłe zuży­cie, w jakiej sytu­acji postawi nas to jesie­nią?

– W jesz­cze gor­szej niż w poprzed­nim roku.

A w poprzed­nim była gor­sza niż w tym, który był przed nim. Ten wyraźny trend zapo­wia­dał nie­unik­nioną totalną kata­strofę każ­demu, kto chciałby eks­tra­po­lo­wać go na przy­szłość. Ale Hiam nie miał zamiaru tego robić. Pani, ich Obroń­czyni, ocali ich jak zawsze. Wie­dział, że powszech­nie uważa się, iż spad­kowi liczby Wybra­nych winni są mala­zań­scy najeźdźcy. Nie pró­bo­wał wyper­swa­do­wać ludziom tego prze­ko­na­nia, wła­śnie dla­tego, że wie­dział, iż ten trend zaczął się na długo przed przy­by­ciem Mala­zań­czy­ków.

Pod­szedł do szcze­liny okna wycho­dzą­cego na naj­dłuż­szy i naj­po­tęż­niej­szy odci­nek cią­gną­cego się przez wiele mil Sztor­mo­wego Muru. Szara, spo­kojna tafla Morza Sztor­mów lśniła w bla­sku słońca. Ile razy stał w tym miej­scu i zasta­na­wiał się, co kryje się pod tą powierzch­nią? Czy nie­przy­ja­ciel w tej chwili rów­nież ich obser­wo­wał? A może po porażce wyco­fy­wał się do jakichś nie­wy­obra­żal­nych głębi bądź jaskiń, żeby prze­spać wie­lo­mie­sięczną prze­rwę? Nikt tego nie wie­dział, choć poeci i min­strele snuli roz­ma­ite spe­ku­la­cje w swych nie­zli­czo­nych roman­tycz­nych bal­la­dach i epo­sach.

Z pomocą Pani być może uda mu się także raz na zawsze uni­ce­stwić Jeźdź­ców.

Odwró­cił się od wąskiej szpary w gru­bym na dłu­gość ramie­nia Murze.

– Potrze­bu­jemy wię­cej pospo­li­tego rusze­nia z pro­win­cji, Shool. Naci­skaj na nich mocno. Przy­po­mnij Jas­stoń­czy­kom i Styg­gij­czy­kom o ich obo­wiąz­kach.

Shool pod­niósł hełm i zaczął obra­cać go w dło­niach, przy­glą­da­jąc się zabar­wio­nej na nie­bie­sko skó­rze i srebr­nemu gra­we­run­kowi Wybra­nego Sztor­mo­wego Gwar­dzi­sty.

– Spo­dzie­wasz się, że nowy mala­zań­ski cesarz zarzą­dzi ofen­sywę?

– Spo­dzie­wam się ofen­sywy, Shool – odparł ze spo­ko­jem Hiam. – Ale nie ze strony Mala­zań­czy­ków.

Hełm znie­ru­cho­miał w dło­niach adiu­tanta. Shool opu­ścił głowę w geście posłu­szeń­stwa.

– Wybacz, lor­dzie pro­tek­to­rze.

Hiam zdjął z haka przy oknie gruby weł­niany płaszcz, który nosił przez cały rok – zarówno gdy dęły mroźne wichry, jak i kiedy nad­cho­dziły let­nie upały.

– Pój­dziemy?

Shool wstał pośpiesz­nie i ski­nął głową.

– Tak jest, lor­dzie pro­tek­to­rze.

***

Wyszli z głów­nego don­żonu na sze­roki na pięć­dzie­siąt kro­ków, tar­gany wia­trem szczyt muru, miej­sce zbió­rek żoł­nie­rzy. Bli­żej morza znaj­do­wał się drugi, węż­szy mur, pełen kamien­nych kla­tek scho­do­wych i zwień­czony chod­ni­kiem oraz zewnętrz­nymi machi­ku­łami. Szare gra­ni­towe bloki, z któ­rych zbu­do­wano mur, lśniły po nie­daw­nym desz­czu, a w kału­żach odbi­jało się zachmu­rzone niebo.

Mala­zań­czycy tylko odwra­cają naszą uwagę od praw­dzi­wego obo­wiązku, jaki speł­niamy zgod­nie z boskim naka­zem, pomy­ślał Hiam. Wielu ludziom zbyt­nio zaim­po­no­wały suk­cesy odnie­sione przez Impe­rium w innych miej­scach. Oni jed­nak nie byli zapchlo­nymi bar­ba­rzyń­cami, zdu­mie­wa­ją­cymi się tajem­nicą zor­ga­ni­zo­wa­nej pie­choty, ani deka­denc­kimi miesz­czu­chami, któ­rych można było zastra­szyć bądź prze­ku­pić. Byli Sztor­mo­wymi Gwar­dzi­stami, Wybra­nymi. Bro­nili wszyst­kich krain przed ich naj­więk­szym wro­giem.

Nikt nie zdoła ich poko­nać. Abso­lut­nie nikt.

Wybrany spo­tkał ich tuż za drzwiami. Miał na sobie gruby ciem­no­nie­bie­ski płaszcz będący ich nie­ofi­cjal­nym mun­du­rem. Na gło­wie nosił hełm z kitą, a w dłoni dzier­żył włócz­nię o sze­ro­kim gro­cie. To był mar­sza­łek muru i kwa­ter­mistrz, Quint z Kra­dzieży. Pokło­nił się Hia­mowi, a na jego ciem­nej, nazna­czo­nej bli­zną twa­rzy poja­wił się srogi gry­mas. Lord pro­tek­tor pamię­tał, że tak wygląda jego uśmiech, i ski­nął głową w odpo­wie­dzi.

Roz­po­częli inspek­cję. Hiam nie mógł prze­oczyć nie­po­ko­ją­cych szcze­gó­łów, choć powstrzy­my­wał się od komen­ta­rzy. Popę­kane stop­nie w kiep­skim sta­nie, podarte kosze, które powinno się zastą­pić nowymi, cienka, wytarta lina, mająca już za sobą naj­lep­sze lata, wystrzę­piony płaszcz Quinta i jego zno­szone san­dały. Wszyst­kie te pro­blemy mogłyby roz­wią­zać ade­kwatne fun­du­sze, ale pie­nią­dze, jakie dosta­wali dzięki try­bu­tom, podat­kom oraz skład­kom, w cało­ści wyda­wano na zdo­by­cie żoł­nie­rzy na wszel­kie moż­liwe spo­soby.

A wpływy z try­bu­tów i podat­ków spa­dały, zwłasz­cza od chwili, gdy poja­wili się najeźdźcy. Mala­zań­czycy dodali śmia­ło­ści peł­nym resen­ty­men­tów sąsia­dom, takim jak Jas­ston i Stygg, któ­rzy byli teraz gotowi zapo­mnieć o obo­wią­zu­ją­cych od stu­leci trak­ta­tach oraz umo­wach.

– Jak idą naprawy, mar­szałku? – zapy­tał Hiam.

Nazna­czona bli­zną – pamiątką po wyszczer­bio­nym mie­czu Jeźdźca – twarz Quinta wykrzy­wiła się jesz­cze bar­dziej. Poru­szył ukry­tymi pod płasz­czem rękami, przy­ci­ska­jąc do sie­bie drzewce włóczni.

– Ci robot­nicy są powolni jak wybredne kurwy w bur­delu.

Hiam nie zdo­łał się powstrzy­mać przed iro­nicz­nym uśmiesz­kiem. Quint zasły­nął jako naj­strasz­liw­szy ze Sztor­mo­wych Gwar­dzi­stów. Znali się już od chwili wstą­pie­nia do Gwar­dii, choć Quint był tu wcze­śniej od niego.

– To nie są ochot­nicy, jak za daw­nych lat.

W prze­ci­wień­stwie do nas.

Mar­sza­łek ogra­ni­czył się do potwier­dza­ją­cego chrząk­nię­cia. Nikt inny nie pozwo­liłby sobie na coś takiego pod­czas roz­mowy z lor­dem pro­tek­to­rem.

– Gdyby pra­co­wali choć z ułam­kiem zapału, z jakim się skarżą, wszystko już dawno byłoby zro­bione. Powi­nie­neś ich posłu­chać, Hiam. Mówią, że zimą pra­cują wystar­cza­jąco ciężko, by nie musieć latem zasu­wać w bry­ga­dach remon­to­wych. Ale żaden z nich ni­gdy nie sta­nął na szczy­cie muru. Musimy pole­gać raczej na cudzo­ziem­skich robot­ni­kach niż na rodo­wi­tych Korel­rij­czy­kach. To cho­lerny skan­dal. Wcale bym się nie zdzi­wił… – Ucichł, a po chwili par­sk­nął ochry­płym śmie­chem. – Ale kiedy zaczyna sypać śnieg, śpie­wają inną pio­senkę, czyż nie tak, Hiam?

Lord pro­tek­tor zauwa­żył, że Quint gapi się na wstrzą­śniętą minę Sho­ola. Tak, stary przy­ja­cielu, nie jeste­śmy sami. Chcia­łeś powie­dzieć, że wcale byś się nie zdzi­wił, gdyby Nasza Pani odwró­ciła się od nas z powodu naszych grze­chów, mam rację? Sta­li­śmy się sta­rymi psami narze­ka­ją­cymi na upa­dek oby­cza­jów, jak nasi instruk­to­rzy i prze­ło­żeni przed nami.

Hiam zatrzy­mał się i ski­nął głową do Sho­ola.

– Wystar­czy. Spi­sami zaj­miemy się jutro.

– Tak jest, lor­dzie pro­tek­to­rze – odparł adiu­tant, kła­nia­jąc się.

Quint odpro­wa­dził go wzro­kiem.

– Minęło sta­now­czo za mało czasu, odkąd odsta­wiono go od cycka – poskar­żył się.

– Swoje już odsłu­żył – mruk­nął Hiam. – Odpo­wiedz mi szcze­rze, kwa­ter­mi­strzu. Bez swych zwy­kłych wykrę­tów.

– Wszystko się spier­do­liło i tyle. Jeste­śmy spóź­nieni na wszyst­kich odcin­kach. Na wschód od Vor jest szcze­lina w obli­cówce tak sze­roka, że mógłby się w niej posu­wać doro­sły męż­czy­zna. Ale… – odsło­nił krzywe, pożół­kłe zęby – …to samo można by powie­dzieć o pew­nej kobie­cie, którą pozna­łem w Jouri­la­nie.

– A co z inży­nie­rem Sti­min­sem?

Quint prych­nął z iry­ta­cją.

– Coś ci opo­wiem o naczel­nym inży­nie­rze Sti­min­sie. W zeszłym tygo­dniu zapro­wa­dził mnie do pod­stawy muru za piątą wieżą na pół­noc od Sztormu i poka­zał mi krętą smużkę pia­sku bie­gnącą mię­dzy kamie­niami. Wyrywa sobie włosy z głowy z powodu wyschnię­tego stru­myka, pod­czas gdy ja nie mogę zna­leźć kamie­nia­rzy, któ­rzy wypeł­ni­liby luki.

– Boi się o fun­da­menty.

– Nie chrzań. Mur jest masywny jak góra. Nie może się zawa­lić. Zresztą to tylko pozy­cja, któ­rej możemy bro­nić. Ważni są ci, któ­rzy na nim stoją. Potrze­bu­jemy ich wię­cej.

– Niech Pani pobło­go­sławi twoje słowa, Quint. Co z naj­now­szym nabo­rem? Jak sobie radzą?

– Tyle z nich pożytku, co z eunu­chów i kraw­co­wych. Ale nauczymy ich, czego trzeba. Jak zwy­kle odrzuty z wię­zień Kata­kanu i Kra­dzieży nie są warte żyw­no­ści, którą dla nich kupu­jemy, ale dour­kań­ski i jouri­lań­ski kon­tyn­gent są w porządku. Z Kobyły przy­słano nam mala­zań­skich jeń­ców. Mamy nawet tro­chę dłuż­ni­ków z Rool. Naj­wy­raź­niej Mala­zań­czycy na­dal na to pozwa­lają.

– Jestem pewien, że dostają działkę. Jeśli już o nich mowa, to jak sobie radzi nasz obrońca?

– Nie możemy liczyć, że wytrzyma kolejny sezon. Pra­gnie śmierci. Widzia­łem już takie przy­padki.

– To fatal­nie. Doko­nał zdu­mie­wa­ją­cych czy­nów.

– To prawda. Ale śmieje się jak sza­le­niec za każ­dym razem, gdy nazy­wamy go Mala­zań­czy­kiem.

Hiam poki­wał z namy­słem głową, słu­cha­jąc dobie­ga­ją­cych z wia­trem meta­licz­nych odgło­sów młot­ków ude­rza­ją­cych w kamień, nawo­ły­wań bry­ga­dzi­stów oraz cichego rytmu jesien­nych fal ude­rza­ją­cych o brzeg. Ramiona pociły mu się pod gru­bym płasz­czem.

– Zna­ko­mi­cie, kwa­ter­mi­strzu. Nie będę ci już dłu­żej prze­szka­dzał w pracy.

Quint prze­chy­lił podejrz­li­wie głowę.

– Dokąd się wybie­rasz?

– Spró­buję zna­leźć naszego naczel­nego inży­niera.

– Ha! Na pewno opadł na ręce i kolana i obwą­chuje nasze fun­da­menty jak pies.

– Rób swoje, mar­szałku muru, i nie wchodź w drogę naczel­nemu inży­nie­rowi.

– Z przy­jem­no­ścią.

***

Lord pro­tek­tor zdo­łał wytro­pić naczel­nego inży­niera Sti­minsa dopiero póź­nym popo­łu­dniem. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami Quinta obwą­chi­wał pod­stawę muru. Do tego czasu Hiam pozy­skał już eskortę – dwoje wete­ra­nów, Stalla z Korelu i solidną Evessę z Jouri­lanu. Wielu podej­rze­wało, że w żyłach kobiety pły­nie wię­cej niż kro­pelka sta­rej krwi. Przy­byli tu na pole­ce­nie Quinta, który powie­dział im, że nie ucho­dzi, by lord pro­tek­tor łaził sam po murze, nie mając straż­ni­ków. Hiam nie wspo­mniał nic o tym, że kwa­ter­mistrz postą­pił rów­nie nie­sto­sow­nie, pozwa­la­jąc na to naczel­nemu inży­nie­rowi.

Usły­szał Sti­minsa na długo przed tym, nim go zoba­czył. Stał wśród wiel­kich, zwa­lo­nych gła­zów na stoku po tyl­nej stro­nie muru.

– Jesteś naprawdę piękny – mru­czał stary inży­nier. Hiam nie musiał się zasta­na­wiać, do czego prze­ma­wia inży­nier. – Naprawdę bar­dzo piękny.

Stall i Evessa, któ­rzy szli za nim, postu­ku­jąc włócz­niami, wymie­nili spoj­rze­nia, a potem wznie­śli oczy ku niebu.

Hiam zadał sobie pyta­nie, czy pod­krada się do papugi.

Wresz­cie okrą­żyli wysoki głaz i zoba­czył naczel­nego inży­niera. Sti­mins opadł na czwo­raki przed szcze­liną. Wyglą­dał jak blady pająk szu­ka­jący w niej poży­wie­nia.

– Naczelny inży­nie­rze… – zaczął lord pro­tek­tor.

Męż­czy­zna pode­rwał się nagle i obrzu­cił go krót­ko­wzrocz­nym spoj­rze­niem spod bia­łych, krza­cza­stych brwi.

– Kto mówi? Kto?

– Jestem Hiam, Sti­mins.

– Aha, młody Hiam. Co tu robisz, w imię Pani?

– Szu­kam cię – odpo­wie­dział cierp­kim tonem lord pro­tek­tor.

– Tak? A po co?

Hiam obej­rzał się na straż­ni­ków, naka­zu­jąc im się odda­lić. Posłu­chali go i oparli się o głazy, krzy­żu­jąc ramiona na drzew­cach włóczni.

– Twój raport.

Inży­nier bawił się kamy­kami, które trzy­mał w dłoni, obra­ca­jąc je bez końca.

– Raport? Jaki raport?

Lord pro­tek­tor ude­rzył otwartą dło­nią w szorstką, roz­grzaną powierzch­nię głazu, pokrytą bia­łymi smu­gami wyschnię­tego pta­siego guana oraz zie­lo­nymi i poma­rań­czo­wymi pla­mami poro­stów.

– Twój raport o sta­nie muru!

– Ach, ten raport. Nie jest jesz­cze ukoń­czony. Muszę dokład­niej zba­dać sprawę.

– To samo powie­dzia­łeś mi w zeszłym roku. I dwa lata temu.

Śnież­no­białe brwi unio­sły się wysoko. Załza­wione jasno­nie­bie­skie oczy wpa­try­wały się w lorda pro­tek­tora.

– Naprawdę? Sam widzisz.

– Z całym sza­cun­kiem, naczelny inży­nie­rze, nie mamy już czasu na takie luk­susy jak koń­cze­nie rapor­tów. Będzie nam musiało wystar­czyć to, co stwo­rzy­łeś do tej pory.

Sti­mins pocią­gnął z dez­apro­batą nosem.

– Na tym wła­śnie polega pro­blem z mło­dym poko­le­niem. Bra­kuje wam cier­pli­wo­ści, żeby wyko­nać robotę, jak należy. Dla­tego wszystko pędzi w Otchłań na uszko­dzo­nym wozie.

Hiam skrzy­żo­wał ręce na piersi, roz­chy­la­jąc płaszcz, by odsło­nić musku­larne, nazna­czone bli­znami przed­ra­miona. Na zarę­ka­wiach z brązu i gar­bo­wa­nej skóry pełno było głę­bo­kich bruzd i zadra­pań. Naczelny inży­nier wycią­gnął kości­stą dłoń. Zaci­skał ją mocno, aż knyk­cie zazna­czały się wyraź­nie. Hiam pod­su­nął mu swoją, otwartą. Spa­dły na nią dwa kamyki.

– Oto mój raport – oznaj­mił Sti­mins.

Zasko­czony lord pro­tek­tor przyj­rzał się kamy­kom. Ujął po jed­nym w obie dło­nie i prze­ko­nał się, że pasują do sie­bie dosko­nale. Były dwiema poło­wami tego samego kawałka.

– Co to ma być? Pęk­nięty kamień?

– Roz­po­ło­wiony przez nisz­czące zimno, lor­dzie pro­tek­to­rze.

Hiam spoj­rzał na niego ze zdzi­wie­niem.

– Zimno? Jak coś takiego może być moż­liwe?

Sti­mins uniósł rękę, pro­sząc go o cier­pli­wość.

– Pozwól, że się popra­wię. Przez szron. Wil­goć, która nagle zamar­zła. Gwał­tow­nie.

Hiam pomy­ślał o becz­kach wody porzu­co­nych pod­czas naj­groź­niej­szych ata­ków. Nie­które z nich eks­plo­do­wały od dotyku magii Jeźdź­ców.

– Rozu­miem… chyba.

– Na całej dłu­go­ści muru wil­goć co roku zama­rza, a potem top­nieje – kon­ty­nu­ował Sti­mins gło­sem, który nabrał roz­ma­rzo­nego brzmie­nia. – Ale to nie są powolne, łagodne pro­cesy natury, lecz nie­na­tu­ralna pięść Jeźdź­ców, ude­rza­jąca każ­dej zimy. Roz­bi­ja­jąca mur na frag­menty.

– Ile… – Hiam odkaszl­nął, żeby prze­czy­ścić sobie gar­dło. – Ile czasu nam zostało?

Stary inży­nier wzru­szył ramio­nami z iry­tu­jącą obo­jęt­no­ścią. Jego twarz na­dal była pozba­wiona wyrazu.

– Kto wie? Może sto lat, a może tylko jeden rok.

Sta­ra­jąc się nie stra­cić pano­wa­nia nad sobą, Hiam odrzu­cił kamyki, które ude­rzyły ze stu­kiem o głaz.

– Dzię­kuję za raport, naczelny inży­nie­rze. – Choć oka­zał się cał­ko­wi­cie bez­u­ży­teczny, jeśli cho­dzi o bie­żący kry­zys. – Przy­po­mi­nam ci, że takimi infor­ma­cjami możesz się dzie­lić tylko ze mną.

Sti­mins zamru­gał ze zdzi­wie­niem i zmarsz­czył brwi.

– Oczy­wi­ście, lor­dzie pro­tek­to­rze.

– Zna­ko­mi­cie. Rób dalej swoje.

Hiam opu­ścił swego naczel­nego inży­niera, by mógł na­dal dra­pać się po rzad­kich wło­sach i wpa­try­wać w głazy z zasę­pioną miną.

Jego straż­nicy, Stall i Evessa, odsu­nęli się od wiel­kich jak men­hiry gła­zów. Stall rzu­cił o nie garstką kamy­ków.

– Bar­dzo dziw­nie stu­kają, nie­praw­daż, Evessa?

– Echo jest tu nie­zwy­kłe, Stall.

***

Ivanr pro­wa­dził gospo­dar­stwo rolne na nie­spo­koj­nym dale­kim połu­dniu Jouri­lanu, u pod­nóża potęż­nego łań­cu­cha gór­skiego zwa­nego nie­kiedy Lodo­wym Grzbie­tem. Czę­sto prze­cho­dzili tędy wędrowcy oraz uchodźcy, ucie­ka­jący z poło­żo­nych na pół­nocy miast przed prze­śla­do­wa­niami reli­gij­nymi. Wielu twier­dziło, że Kapłanka jest bli­sko, ale zdzi­wił się, gdy pew­nego dnia poja­wiła się w jego gospo­dar­stwie. Gdy pochy­lał się nisko, zajęty pie­le­niem ogrodu, nagle usły­szał jej głos. Wypro­sto­wał się, pró­bu­jąc mru­ga­niem usu­nąć pot z oczu.

– Dla­czego się mnie boisz, Ivanr? – zapy­tała.

Przyj­rzał się sto­ją­cej przed nim mło­dej dziew­czy­nie odzia­nej w łach­many. Cudzo­ziemce, która przy­była tu, by nawró­cić cały kraj. Jej twarz nazna­czyły bruz­dami cier­pie­nia, jakich nie powi­nien dozna­wać nikt w tak mło­dym wieku. Koń­czyny miała chude, nie­malże wypa­czone od wysił­ków, do jakich była zmu­szana. Mimo to ota­czała ją nie­za­prze­czalna aura mocy, ostrze­ga­jąca wszyst­kich, któ­rzy mogliby mieć ochotę rzu­cić jej wyzwa­nie. Wzru­szył ramio­nami i wró­cił do pie­le­nia.