Powrót Karmazynowej Gwardii. Imperium Malazańskie. Tom 2 - Ian C. Esslemont - ebook

Powrót Karmazynowej Gwardii. Imperium Malazańskie. Tom 2 ebook

Ian C. Esslemont

4,6

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Powrót kompanii najemników, Karmazynowej Gwardii, nie mógł nastąpić w chwili gorszej dla Imperium Malazańskiego. Jego siły wyczerpała wojna i dodatkowo osłabiły je zdrady oraz rywalizacje. Są tacy, którzy zadają sobie pytanie, czy cesarzowa Laseen nie utraciła panowania nad sytuacją. Niepokoje narastają, a podbite królestwa i księstwa jedno po drugim upominają się o niepodległość. Do kipiącego kotła, jakim stało się Quon Tali, wkraczają oddziały Gwardii. Razem z nimi wraca wspomnienie złożonych przed stuleciem Ślubów wiecznego sprzeciwu wobec istnienia imperium. Jednakże niektórzy członkowie elity Gwardii, Zaprzysiężonych, mają dalej idące ambicje. Pewne starożytne istoty również próbują zrealizować swe tajemnicze cele. Jest też szermierz zwany Wędrowcem, który razem ze swym towarzyszem, Erekiem, zmierza ku konfrontacji, jakiej nikt dotąd nie przeżył. Nie tylko Gwardia przygotowuje się do wojny. Również dowódcy i magowie Laseen, „Stara Gwardia”, są coraz bardziej zniecierpliwieni tym, co uważają za jej błędy. Czy to możliwe, by Laseen przechytrzyła wszystkich? Czyżby chciała wykorzystać powstania jako pretekst do wyeliminowania ostatnich, irytujących współpracowników swego sławnego poprzednika, Kellanveda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1168

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (9 ocen)
5
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
script7878

Nie oderwiesz się od lektury

czysta przyjemność
00
Mpolski

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza
00

Popularność




Podziękowania

Z wyra­zami wdzięcz­no­ści dla Petera Crow­thera, który umoż­li­wił powsta­nie tej książki; Johna Jar­rolda, który zain­we­sto­wał w nią mnó­stwo wiary, oraz Simona Tay­lora, któ­rego wspar­cie i słowa zachęty zna­czyły, i na­dal zna­czą, dla mnie znacz­nie wię­cej, niż mu się zdaje.

Dzię­kuję też Bil­lowi Hun­te­rowi oraz Chris, za czy­ta­nie wcze­snej wer­sji. Geri, Conor, Ross i Cal­lum: Wy nada­li­ście temu zna­cze­nie.

Dramatis personae

W Uncie

Imperialne Dowództwo Naczelne

Laseen: cesa­rzowa

Wielka pięść Anand: dowódca mala­zań­skiej Czwar­tej Armii (Quon Tali)

Havva Gulen: nowy wielki mag impe­rialny

Kor­bolo Dom: wielka pięść i Miecz Impe­rium

Opos: mistrz Szponu (impe­rial­nych skry­to­bój­ców)

Mal­lick Rel: radca i rzecz­nik Zgro­ma­dze­nia

Untańska Straż Portowa

Ate­len Bla­charz: sier­żant dru­żyny

Rigit Rączka: kapral dru­żyny

Nait: sabo­ta­ży­sta dru­żyny

Heuk: mag kadrowy

Mio­dzio Chło­pak: żoł­nierz

Naj­mniej­szy: żoł­nierz, pół­krwi Bar­ghast

Inni w Uncie

Spi­rala: szpon wyso­kiej rangi

Pani Bate­vari: jasno­wi­dząca i wróżka z Daru­dży­stanu

Oryan: mag z Sied­miu Miast, ochro­niarz Mal­licka Rela

Taya Radok: tan­cerka i skry­to­bój­czyni z Daru­dży­stanu

W Li Heng

Armia malazañska

Har­min Els D’Shil: kapi­tan z gar­ni­zonu

Guj­ran: kapi­tan z gar­ni­zonu

Banath: sier­żant z gar­ni­zonu

Odłóg: uzdro­wi­ciel z gar­ni­zonu

Drużyna Storo Matasha

Storo Matash: kapi­tan kom­pa­nii sabo­ta­ży­stów, wete­ran z Trze­ciej Armii

Drżączka: star­szy rangą sabo­ta­ży­sta

Rzut: sabo­ta­ży­sta

Sło­neczko: sabo­ta­ży­sta

Jedwab: kapral i mag kadrowy dru­żyny

Jalor: rekrut z Sied­miu Miast

Rell: rekrut z Gena­bac­kis

Cywile z Li Heng

Sędzia Ehr­lann: czło­nek Rzą­dzą­cej Rady Sędziów

Jamaer: słu­żący Ehr­lanna

Sędzia Plen­gyl­len: czło­nek Rzą­dzą­cej Rady Sędziów

Liss: miej­ski mag

Ahl: miej­ski mag (z braćmi Tha­lem i Larem)

W Cawn

Nevall Od’Orr: główny fak­tor Cawn

Gro­ten: oso­bi­sty straż­nik Nevalla

Na Równinach Seti

Toc Star­szy: wódz wojenny Seti, czło­nek mala­zań­skiej „Sta­rej Gwar­dii”

Dzi­kus: obrońca Seti, znany także jako „Ody­niec”, Słodka Trawa

Imo­tan: sza­man Związku Sza­kali

Hipal: sza­man Związku Fre­tek

Kapi­tan Mech: ofi­cer mala­zań­skiej kawa­le­rii

Red­den Zła­mana Noga: ata­man (wódz) Zgro­ma­dze­nia Rów­nin­nych Lwów

Ortal: ata­man (wódz) Zgro­ma­dze­nia Czar­nych Fre­tek

Na pograniczu wickañskim

Armia malazañska

Ril­lish Jal Keth: porucz­nik mala­zań­skiej Czwar­tej Armii

Żyłka: sier­żant kom­pa­nii

Talia: mala­zań­ska wete­ranka

Wickanie

Czy­sta Woda: wic­kań­ski sza­man

Nul: wic­kań­ski czar­no­księż­nik, wete­ran kam­pa­nii w Sied­miu Mia­stach

Nadir: wic­kań­ska cza­row­nica, wete­ranka kam­pa­nii w Sied­miu Mia­stach

Grzywa: młoda wic­kań­ska wojow­niczka

Udep: wic­kań­ski het­man (wódz)

W Jamie

Ho (Hotha­lar): mag z Li Heng

Yathen­gar Amal: kapłan („fala­dan”) z Sied­miu Miast

Ses­sin: oso­bi­sty straż­nik Yathen­gara

Smę­tek: nowy wię­zień

Fry­kas: nowy wię­zień

Deva­leth: korel­rij­ska wiedźma mor­ska i nowa więź­niarka

Su: wic­kań­ska cza­row­nica

W Prowincji Quon Tali

Ghe­lel Rhik Tay­liin: diu­szesa, ostatni oca­lały poto­mek rodu Tay­lii­nów

Ama­ron: czło­nek mala­zań­skiej „Sta­rej Gwar­dii”, były dowódca pazu­rów

Choss: czło­nek mala­zań­skiej „Sta­rej Gwar­dii”, daw­niej wielka pięść

Mar­kiz Jhar­din: dowódca Straży Pogra­nicz­nej

Rot­mistrz Razala: kapi­tan kawa­le­rii

Molk: agent Ama­rona

Karmazynowa Gwardia

Ocalali Nazwani Zaprzysiężeni

Kazz D’Avore: dowódca, noszący roz­ma­ite tytuły

Pierwsza Kompania

Oprawca: kapi­tan

Mara: mag kom­pa­nii

Gwynn: mag kom­pa­nii

Pła­tek: mag kom­pa­nii

Kalt: porucz­nik

Farese

Hist

Shi­jel

Czarny Mniej­szy

Druga Kompania

Blask: kapi­tan

Cze­piec: wielki mag i mistrz skry­to­bój­ców (welo­nów)

Prze­chył: mistrz oblę­żeń Gwar­dii

Dymek: mag kom­pa­nii

Shel­larr (Shell): mag kom­pa­nii

Blues: mag i fecht­mistrz kom­pa­nii

Pal­czak: mag kom­pa­nii

Opal: mag kom­pa­nii

Isha: skry­to­bój­czyni (welon)

Keitil: skry­to­bójca (welon)

Cole

Fry­kas

Tępy

Trzcina

Amatt

Sept

Lazar

Pół­dan

Chuda

Inese

Tur­gal

Trzecia Kompania

Tar­khan: kapi­tan i skry­to­bójca (welon)

Lor-Sinn: mag kom­pa­nii

Kwa­śny: mag kom­pa­nii

Toby: mag kom­pa­nii

Bal­kin: skry­to­bójca (welon)

Koronka

Czarny

Pie­karz

Janeth

Łupek

Altana

Szczę­ściarz

Czwarta Kompania

Cal-Brinn: kapi­tan i mag kom­pa­nii

Żela­zna Krata

Jup Alant

Z Pierwszego Poboru

Sier­żant Okop

Corlo

Voss

Ambrose

Palla

Z Drugiego Poboru

Lurg­man Par­sell („Krę­tacz”)

Jaris

Piel­grzym

Ogi­lvy

Bakar

Tolt

Cichy

Har­man

Grere

Ged­din

Boll

Z Trzeciego Poboru

Skra­dacz

Głu­sza

Weszka

Kyle

W Lidze Taliañskiej

Urko Crust: dowódca sił falar­skich, czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”, znany jako „Zgnia­tacz”

V’thell: dowódca sił Zło­tych Moran­thów

Choss: dowódca sił taliań­skich, czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”

Toc Star­szy: wódz wojenny Seti, czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”

Ama­ron: szef wywiadu, czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”

Ullen Kha­deve: prawa ręka i szef sztabu Urka, czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”

Bala Jes­selt: mag kadrowy, czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”

Ese­len Ton­ley: kapi­tan falar­skiej kawa­le­rii

Orlat Kep­ten: kapi­tan sił taliań­skich, czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”

Inni

Lios­ser­cal: Ascen­dent noszący tytuł Syna Świa­tła, znany też jako Osserc albo Osric

Ano­man­da­ris: Ascen­dent noszący tytuł Syna Ciem­no­ści

Jhest Golan­jar: mag z Jacu­ruku

Shen: czar­no­księż­nik

Tay­schrenn: wielki mag impe­rialny

D’Ebbin: dowódca mala­zań­skiej Czwar­tej Armii, „pięść”

Wyłam Ząb: mala­zań­ski star­szy sier­żant szta­bowy

Har­cik: mala­zań­ski star­szy sier­żant

Kwiat: ofi­cer Zło­tych Moran­thów

Tur­ma­lin: sier­żant pie­choty Zło­tych Moran­thów

Car­tha­ron Crust: kapi­tan Utka­nego Szma­tami, ponoć czło­nek „Sta­rej Gwar­dii”

Denuth: pra­dawny, jeden z pier­wo­rod­nych Matki Ziemi

Dra­co­nus: pra­dawny bóg

Ereko: pra­stary włó­częga

Szara Grzywa: daw­niej mala­zań­ska pięść, obec­nie wyjęty spod prawa

Lim Tal: była pry­watna straż­niczka untań­skiego szlach­cica

Wędro­wiec: włó­częga mie­sza­nej, dal­hoń­sko-quoń­skiej krwi

Szma­ciarz/Prze­bie­ra­niec: podróż­nik po Gro­cie Impe­rial­nej

Parok­sy­zmy owej pierw­szej z wojen trwały przez czas nie­zmie­rzony. Świa­tło raz po raz ude­rzało, ale się roz­pra­szało, Noc zaś cofała się, lecz gęst­niała. Tak oto dwoje rywali sprzę­gło się we wciąż nara­sta­ją­cym wirze two­rze­nia i nisz­cze­nia. W obu Domach poja­wili się nie­zli­czeni wojow­nicy, pusto­szący swą mocą powierzch­nię wszech­świata, ale wszy­scy ginęli jeden po dru­gim, a ich imiona popa­dły w zapo­mnie­nie.

Wresz­cie, jak twier­dzą nie­któ­rzy, w dzie­się­cio­ty­sięcz­nym obro­cie wiru dwóch zastę­pów, do migo­tli­wego brzegu bitwy zbli­żył się ktoś nie­znany obu Domom i skar­cił wal­czą­cych.

– Kim jesteś, że tak do nas prze­ma­wiasz? – zapy­tał ten, kto póź­niej miał być znany jako Dra­co­nus.

– Kimś, kto wędro­wał przez Pustkę wystar­cza­jąco długo, by wie­dzieć, że to się ni­gdy nie skoń­czy.

– Tak zrzą­dził los – rzekł wojow­nik Świa­tła. Lios­ser­cal. – Jedno zawsze musi trium­fo­wać, a dru­gie upa­dać.

Przy­bysz roz­dzie­lił ze wzgardą prze­ciw­ni­ków.

– Zgódź­cie się więc, że tak się stało, i zakończ­cie sprawę!

Oba Domy rzu­ciły się na nie­zna­jo­mego, roz­szar­pu­jąc go na nie­zli­czone frag­menty.

Tak oto naro­dził się Cień i zakoń­czyło się pierw­sze wiel­kie podzie­le­nie.

Frag­ment mitu Kom­pen­dium pier­wotne, Płaszcz

Prolog

Pra­dawna era Czas nie­zmie­rzony

Erup­cja zra­niła świat. Denuth, Dziecko Ziemi, pierw­szy prze­nik­nął przez zasłonę uno­szą­cych się na wie­trze popio­łów i odna­lazł kra­ter. Pośrodku sze­ro­kiej na wiele mil niecki gro­ma­dziła się szara, paru­jąca woda. Nagie, skalne zbo­cze opa­dało ku mil­czą­cemu wybrzeżu. Wokół pano­wał bez­ruch, popiół pokry­wał zie­mię na podo­bień­stwo śniegu. Uwagę Denu­tha przy­cią­gnęło jed­nak jakieś poru­sze­nie. Pod­szedł do brzegu i ujrzał tam jeste­stwo o postaci podob­nej do jego wła­snej. Miało dwie ręce i dwie nogi, nazna­czyły je jed­nak strasz­liwe rany. Skórę istoty pokry­wała czarna sko­rupa zakrze­płej krwi, nada­ją­cej wodzie ciemny kolor.

Denuth deli­kat­nie odwró­cił leżą­cego na plecy i pode­rwał się zdu­miony.

– Lios­ser­calu! Pier­wo­rodny synu Ojca! Kto na cie­bie napadł?

Ranny odsło­nił tępe jak u psa kły w okrut­nym uśmie­chu.

– Ależ nikt. Zapy­taj lepiej, na kogo ja napa­dłem. Czy nie ma tu innych?

– Nikogo nie widzia­łem.

Uśmiech prze­ro­dził się w zło­wrogi gry­mas.

– A więc wszy­scy zgi­nęli. Pochło­nął ich wybuch.

– Wybuch? – Denuth przy­mru­żył powieki, przy­pa­tru­jąc się obcej mocy. Tak jest, obcej, któż bowiem potra­fiłby zgłę­bić umysł tego, kto zro­dził się wraz z pierw­szą erup­cją Świa­tła? – Co tu wła­ści­wie się stało?

Lios­ser­cal skrzy­wił się z bólu, wysu­wa­jąc się z objęć Denu­tha. Sie­dział zgar­biony, opla­ta­jąc się cia­sno rękoma, jakby chciał uchro­nić swe ciało przed roz­pa­dem. Z głę­bo­kich ran wypły­wała gęsta, ciemna krew.

– To był eks­pe­ry­ment. Próba. Atak. Możesz to nazwać, jak chcesz.

– Atak? Na co? Nie było tu nic oprócz… – Głos Denu­tha umilkł nagle niczym gęste od popiołu wody. – Matko, broń nas! Azath! – Spoj­rzał na ogromny kra­ter, pró­bu­jąc uzmy­sło­wić sobie skalę kata­strofy.

Wszy­scy cier­pimy z jej powodu!

– Ty głup­cze! Czy nie cof­niesz się przed niczym, by speł­nić swą misję?

Jasna głowa unio­sła się, w bursz­ty­no­wych oczach zapło­nął ogień.

– Czy­nię, co uznam za sto­sowne.

Denuth wzdry­gnął się.

Zaiste. Na tym wła­śnie pole­gał dyle­mat. Trzeba było pod­jąć jakieś dzia­ła­nia w spra­wie tych sta­ro­żyt­nych mocy, nim ich anta­go­ni­zmy i nie­ogra­ni­czone ambi­cje po raz kolejny znisz­czą wszelki ład. Roz­wią­za­nie pro­po­no­wane przez Dra­co­nusa prze­raża, zbli­żam się jed­nak do zro­zu­mie­nia podob­nego… rady­ka­li­zmu. W końcu, czyż wieczne uwię­zie­nie nie jest lep­sze od podob­nego poten­cjału znisz­cze­nia?

Lios­ser­cal pod­niósł się sztywno na nogi, sycząc z bólu w wielu ranach. Denu­tha nawie­dziła strasz­liwa pokusa. Nie sły­szał dotąd żad­nej opo­wie­ści, w któ­rej ta istota byłaby tak bar­dzo osła­biona i nara­żona na atak. Jed­no­po­chwy­cony, Ele­int, cóż zna­czyły podobne okre­śle­nia dla mocy, która mogła wędro­wać przez Świa­tło, nim jesz­cze poznało Ciem­ność? Teraz jed­nak Lios­ser­cal był ranny i strasz­liwe wycień­czony. Czy Denuth powi­nien ude­rzyć? Czy kto­kol­wiek będzie jesz­cze kie­dyś miał taką szansę?

Lios­ser­cal uśmiech­nął się, odsła­nia­jąc ster­czące ku górze kły, jakby śle­dził tok myśli Dziecka Ziemi.

– Niech cię nie kusi, Denuth. Dra­co­nus to głu­piec. Jego kon­klu­zje są błędne. Sztyw­ność nie sta­nowi roz­wią­za­nia.

– A co je sta­nowi?

Lios­ser­cal skrzy­wił się, doty­ka­jąc deli­kat­nie pal­cami głę­bo­kiej rany na policzku.

– Bada­łem alter­na­tywne moż­li­wo­ści.

– To badaj je gdzie indziej.

Roz­bły­snął biały gniew, ale natych­miast zgasł.

– Słusz­nie, Dziecko Ziemi. On się zbliża, prawda?

– Tak. I nie­sie ze sobą swą odpo­wiedź.

– Lepiej będzie, jak się oddalę.

– Zaiste.

Lios­ser­cal uniósł ręce nad głowę. Jego syl­wetka się zama­zała. Zaczął zmie­niać postać, lecz w poło­wie tego pro­cesu wes­tchnął nagle, ryk­nął z bólu i zwa­lił się na zie­mię. Srebrno-złoty smok wił się na kru­chych ska­łach u stóp Denu­tha, który odsu­nął się pośpiesz­nie. Skrzy­dła poru­szały się z wysił­kiem, strą­ca­jąc głazy do jeziora. Wresz­cie ogromne ciel­sko wzbiło się ciężko w powie­trze i smok odle­ciał. Jego długi ogon sma­gnął na poże­gna­nie dymiące wody w kra­te­rze.

***

Denuth został na miej­scu. Stał nie­ru­chomo. Taflę ospa­łego jeziora prze­bie­gały drob­niut­kie zmarszczki. Sypiący się z nieba popiół pla­mił matową czerń bazaltu ramion Dziecka Ziemi. Wresz­cie, na spę­ka­nej skale zachrzę­ściły kroki. Denuth poczuł u swego boku ciem­ność, prze­raź­li­wie zimną, jak pustka roz­cią­ga­jąca się ponoć mię­dzy gwiaz­dami. Pokło­nił się, nie spo­glą­da­jąc na przy­by­sza.

– Witaj, Dra­co­nu­sie, Mał­żonku Ciem­no­ści i Suze­re­nie Nocy.

– Już nie jestem Mał­żon­kiem – odparł Dra­co­nus suchym, chra­pli­wym gło­sem. – A moją wła­dzę Suze­rena dawno pod­wa­żono. Nie­mniej dzię­kuję ci.

Denuth na­dal stał sztywno, nie chcąc spoj­rzeć na potężną, sta­ro­żytną istotę i rów­nie nie­po­ko­jącą ciem­ność, jaką nosiła u swego boku. Jak wielu już pochło­nęła owa Pustka i jaki prze­ra­ża­jący kształt przy­bie­rze po ostat­nim wyku­ciu? Tak eks­tre­malne roz­wią­za­nia budziły w nim odrazę.

– Ach – wydy­szał Dra­co­nus. – To był sam Bękart Świa­tła. I to osła­biony. Jego esen­cja będzie bar­dzo cen­nym dodat­kiem.

W Denu­thu zadrżało to, co uwa­żał za swą duszę.

– On nie jest dla cie­bie.

Poczuł, że padło nań zimne spoj­rze­nie, naka­zał sobie jed­nak nie patrzeć.

– Czy to Jej prze­po­wied­nia? – padło po chwili pyta­nie.

– Tylko moje skromne moce adepta. Podej­rze­wam, że może pew­nego dnia zna­leźć, czego szuka.

– To zna­czy co?

– To, czego wszy­scy pra­gniemy. Unię z Jed­nią.

***

Mijał czas. Denuth czuł, że jeste­stwo u jego boku myśli inten­syw­nie. Gdy skrzy­żo­wało ramiona, usły­szał zgrzyt trą­cych o sie­bie łusek, któ­rych nie wyko­nano z metalu. Potem nad­szedł prze­cią­gły wydech.

– Nie­mniej jed­nak będę go ści­gał. W końcu mam do zaofe­ro­wa­nia wła­sną wer­sję unii, czyż nie tak?

Raczej jej paro­dię.

Denuth nie ode­zwał się jed­nak ani sło­wem. Wie­dział, że lepiej nie zadzie­rać z tą mocą, która mogła pozba­wić go życia, gdyby tylko zapra­gnęła. Rękę sta­ro­żyt­nej istoty powstrzy­my­wała jedy­nie nie­chęć do anta­go­ni­zo­wa­nia jego Matki, rodzi­cielki wszyst­kich, któ­rzy wywo­dzili się z Ziemi.

– Może Ano­man­da­ris… – zaczął Denuth.

– Nie mów mi o tym ple­be­ju­szu – wychry­piał Dra­co­nus. – Wkrótce się z nim poli­czę.

Mam nadzieję, że gdy doj­dzie do tego spo­tka­nia, będę daleko…

Moc się poru­szyła, roz­po­starła ramiona.

– Pro­szę bar­dzo, Dziecko Ziemi, zosta­wię cię two­jej… hmm, kon­tem­pla­cji. Ten świat jest nie­po­ko­jącą mani­fe­sta­cją bytu. Wszystko jest tu płynne. Mimo to wydaje mi się dziw­nie atrak­cyjne. Być może zostanę tu na pewien czas.

Ta per­spek­tywa spra­wiła, że Denuth zaci­snął ze zgrzy­tem kamienne dło­nie.

Nie padły już inne słowa. Po chwili zimna, para­li­żu­jąca duszę ciem­ność sku­piła się, zawi­ro­wała i Denuth znowu został sam na posęp­nym brzegu. Nasu­nęła mu się myśl, że nikt nie zdoła odna­leźć pokoju, dopóki istoty podobne do tych dwóch będą cho­dziły po powierzchni świata, pochło­nięte swymi pra­daw­nymi wen­de­tami, kon­flik­tami oraz nie­okieł­zna­nymi ambi­cjami. Być może, gdy ostat­nia z nich wycofa się w nie­prze­rwany sen – jak uczy­niło bar­dzo wiele z nich – bądź też zosta­nie zabita albo pogrze­bana, ci, któ­rzy będą żyli w owej odle­głej epoce, poznają w końcu smak zgody.

Albo i nie. Denuth nie był prze­ko­nany. Jeśli obser­wa­cja nie­ustan­nych walk cze­goś go nauczyła, to tego, że nowe poko­le­nia nie­wol­ni­czo kopiują cele i uprze­dze­nia poprzed­ni­ków. To była smutna zapo­wiedź na przy­szłość. Sie­dział na brzegu ze skrzy­żo­wa­nymi nogami – bryła skały niczym się nie­róż­niąca od ota­cza­ją­cych go gła­zów. Odwieczna walka wszyst­kich prze­ciw wszyst­kim przy­pra­wiała go o znu­że­nie. Dla­czego musieli być tak swar­liwi? Czy rze­czy­wi­ście winne były jedy­nie małost­ko­wość i dzie­cinna draż­li­wość, jak suge­ro­wała Kil­man­da­ros? Zasta­nowi się, co mogłoby wresz­cie poło­żyć kres odwiecz­nym cyklom prze­mocy. Pora­dzi się też Matki. Przy­pusz­czał, że minie długi czas, nim uda się zna­leźć odpo­wiedź. O ile ist­niała.

Księga pierwsza

Koniec Dia­spory

Rozdział I

Mędrcy powia­dają, że kto składa śluby, zbiera owoce zro­dzone z ich tre­ści. Prze­ko­na­łem się, że to prawda.

Książę Kazz D’Avore Zało­ży­ciel Kar­ma­zy­no­wej Gwar­dii

Rów­niny Łez Sub­kon­ty­nent Bael 1165 rok snu Pożogi 11 rok pano­wa­nia cesa­rzo­wej Laseen 99 rok Ślu­bów Kar­ma­zy­no­wej Gwar­dii

Na szczy­cie kry­tego dachówką dachu roz­bito mały namiot, łopo­czący na pory­wi­stym wie­trze. Była to wła­ści­wie tylko pele­ryna z impre­gno­wa­nej tka­niny, wsparta na kiju, led­wie zapew­nia­jąca osłonę przed naj­gor­szą ulewą. Sie­dzący pod nią mło­dzie­niec wytę­żał wzrok, wpa­tru­jąc się w gęst­nie­jącą ciem­ność. Od czasu do czasu dostrze­gał ota­cza­jące go ruiny znisz­czo­nych przez oblę­że­nie budyn­ków, a jeśli przyj­rzał się wystar­cza­jąco dokład­nie, mógł wypa­trzyć maja­czącą w górze syl­wetkę wynio­słej Ostrogi.

Zada­wał sobie pyta­nie, po co wła­ści­wie stać na straży, jeśli i tak ni cho­lery nie widać.

Samotna Ostroga wzno­siła się setki stóp nad powierzch­nię rów­nin. Miej­scowa legenda mówiła, że zbu­do­wała ją sta­ro­żytna moc, gdy świat był jesz­cze młody. Być może był to czar­no­księż­nik Shen, który obec­nie ją zamiesz­ki­wał. Kyle nie potra­fił tego stwier­dzić. Wie­dział tylko, że Gwar­dia oblega skałę już od z górą roku i na­dal nie zbli­żyła się do jej zdo­by­cia. Co wię­cej, zda­wał też sobie sprawę, że sie­dzący w ulo­ko­wa­nej na szczy­cie for­tecy Shen może sta­wić czoło całemu kom­pa­nij­nemu kor­pu­sowi magów jed­no­cze­śnie, a po walce wszy­scy będą dyszeć ze zmę­cze­nia i gapić się przed sie­bie z sza­leń­stwem w oczach. Był bar­dzo potężny. Prze­chył powie­dział mło­dzień­cowi, że w takiej wła­śnie sytu­acji do akcji muszą wkro­czyć kopa­cze.

Prze­chył był sabo­ta­ży­stą i żył już na świe­cie tyle lat, że powi­nien wie­dzieć lepiej. Tru­dził się teraz w piw­nicy, wyma­chu­jąc kilo­fem. Nie był przy tym sam, towa­rzy­szyła mu reszta Dzie­wią­tego Ostrza, wraz z paroma innymi ludźmi wska­za­nymi przez sier­żanta Okopa. Wszy­scy tłu­kli w kamienną pod­łogę mło­tami albo kilo­fami.

Wicher sma­gnął nagle twarz Kyle’a strugą wody. Chło­pak zadrżał. Jego zda­niem postą­pili głu­pio, nie wspo­mi­na­jąc o tym nikomu.

– Nie chcie­li­by­śmy, by ktoś ogra­bił nas z chwały – wyja­śnił mu Prze­chył, uśmie­cha­jąc się jak kre­tyn.

Ale prze­cież wszy­scy uśmie­chali się w ten spo­sób, gdy Skra­dacz przed­sta­wił Oko­powi swój plan. Ufali jego zna­jo­mo­ści oko­licy, ponie­waż pocho­dził z tego brzegu Głębi Poszu­ki­wa­cza, podob­nie jak Kyle. Skra­dacza zwer­bo­wano przed kilku laty, gdy Gwar­dia migro­wała przez region. Znał miej­scowe dia­lekty i wie­rze­nia. Kyle wie­dział, że tego wła­śnie ocze­kuje się od zwia­dowcy.

Gwar­dzi­ści wyku­pili go z nabra­jań­skiej kolumny nie­wol­ni­ków, by stał się dla nich prze­wod­ni­kiem na ste­pach. On jed­nak nie mówił połu­dnio­wymi języ­kami. Jego współ­ple­mieńcy czę­ściej napa­dali na Nabra­jan, niż z nimi roz­ma­wiali.

Otu­lił się szczel­niej płasz­czem. Ojczy­sty język gwar­dzi­stów, taliań­ski, rów­nież chciałby poznać lepiej. Gdy Prze­chył, Okop i Skra­dacz się nara­dzali, pod­czoł­gał się bli­sko, by ich pod­słu­chać. Trudno mu jed­nak było zro­zu­mieć dia­lekt, jakim się posłu­gi­wali. Musiał długo obra­cać słowa w gło­wie, by nabrały dla niego sensu. Wyglą­dało na to, że Skra­dacz zło­żył w całość dwie legendy: o sta­ro­żyt­nym Ascen­den­cie, który ponoć wzniósł Ostrogę, dając począ­tek zło­temu wie­kowi, i tę nową, o „Kró­le­stwie Nocy” i pozo­sta­łych po nim ruinach. Od tej pory wszy­scy sie­dzieli pod zie­mią, roz­bi­ja­jąc mury i kamienną pod­łogę. Prze­chył z pew­no­ścią mam­ro­tał pod nosem o tej cho­ler­nej „ukra­dzio­nej chwale”. Kyle odmó­wił krótką modli­twę do Ojca Wia­tru, ducha prze­wod­niego jego ludu. Doszedł do wnio­sku, że jeśli się uda, zdo­będą wię­cej chwały, niżby chcieli.

Docho­dziła też kwe­stia rywa­li­za­cji i zazdro­ści w „sta­rej gwar­dii”. Kyle nie potra­fił tego zro­zu­mieć, choć słu­żył z nimi już bli­sko rok. Tra­dy­cja Gwar­dii utrzy­my­wała, że Dzie­wiąte Ostrze jest jed­nym z tych legen­dar­nych, zało­żono je przed stu­le­ciem, a jego pierw­szym dowódcą była legen­darna postać imie­niem Oprawca. Prze­chył przy­wią­zy­wał do tych opo­wie­ści wielką wagę. Przy­tu­py­wał z nie­cier­pli­wo­ści na myśl, że prze­wyż­szą kor­pus magów Gwar­dii i jej dzia­ła­ją­cych pota­jem­nie welo­nów.

Deszcz lał coraz gwał­tow­niej. Poja­wiły się w nim kulki gradu. Pociem­niałe niebo cał­ko­wi­cie prze­sło­niły skłę­bione chmury, jed­nak uwagę Kyle’a przy­cią­gnął jakiś ruch. W chmu­rach prze­su­wały się mroczne syl­wetki. Skrzy­dlate biesy przy­wo­łane przez Shena. Choć wokół roz­bły­ski­wały ośle­pia­jące wyła­do­wa­nia, istoty koło­wały leni­wie, opa­da­jąc powoli ku ziemi. Kyle uniósł wzrok, przy­glą­da­jąc się sze­roko roz­po­star­tym skrzy­dłom i gore­ją­cym śle­piom. Modlił się do Wia­tru, by stwo­rze­nia pole­ciały dalej.

Nagle pierw­sze z nich roz­sz­cze­piło się od pasz­czy aż po pachwinę, jakby roz­ciął je nie­wi­dzialny miecz, i roz­pa­dło się, two­rząc chmurę ciem­nego jak inkaust dymu. Jego towa­rzy­sze wrza­snęli trwoż­nie i pochy­lili jed­no­cze­śnie skrzy­dła, zwra­ca­jąc się w stronę, z któ­rej przy­szło ude­rze­nie. Kyle wymam­ro­tał kolejną modli­twę, tym razem dzięk­czynną. Z pew­no­ścią służbę miał dziś Cze­piec. Tylko pierw­szy mag kom­pa­nii potra­fiłby wypro­wa­dzić tak mor­der­czy atak.

Kyle ziew­nął i prze­cią­gnął się, choć w górze trwała walka. Mokre ubra­nie przy­le­gało mu do skóry, spra­wia­jąc, że drżał z zimna. Przed rokiem, widząc coś podob­nego, natych­miast by zwiał. Na oczach Kyle’a ożyły naj­strasz­liw­sze legendy opo­wia­dane przez jego lud: biesy gra­su­jące w nocy; ludzie, któ­rzy wła­dali mocą sza­ma­nów, ale zwró­cili się ku złu, czar­no­księż­nicy. Wów­czas skryłby się trwoż­nie pod znisz­czo­nym dachem. Teraz, po zale­d­wie kilku mie­sią­cach obser­wa­cji strasz­li­wych, magicz­nych starć, zobo­jęt­niał na nie cał­ko­wi­cie. Fajer­werki trwały pół dzwonu. Fajer­werki – kolejne poję­cie nie­znane Kyle’owi przed wcie­le­niem do Gwar­dii. Obser­wo­wał zie­lono-różowy nimb spo­wi­ja­jący jeden z budyn­ków w dziel­nicy kupiec­kiej, jakby wido­wi­sko urzą­dzono dla jego roz­rywki. Biesy zato­czyły krąg nad świa­tłami, krzy­cząc ochry­ple, nie­mal wyzy­wa­jąco, a potem rzu­ciły się do ataku. Zni­kały jeden po dru­gim – uni­ce­stwione, wygnane albo zmu­szone do odwrotu na ciemne niebo. Potem nie było już nic poza szu­mem desz­czu i nie­ustan­nym, niskim łosko­tem gro­mów. Kyle’owi chciało się od tego spać.

Ock­nął się, sły­sząc kroki zbli­ża­jące się od strony wieży w naroż­niku dachu. Na górę wszedł Skra­dacz. W stoż­ko­wa­tym heł­mie ople­cio­nym sza­me­ro­wa­nym, jedwab­nym sznur­kiem wyda­wał się wyż­szy, a nawet wyglą­dał ele­gancko. Zamiast płasz­cza nosił dziś kar­ma­zy­nową gwar­dyj­ską opoń­czę, narzu­coną na bry­gan­tynę z utwar­dza­nej skóry nabi­janą żela­znymi ćwie­kami. I jak zwy­kle, wło­żył się­ga­jące kolan moka­syny. Przy­mru­żył powieki i pową­chał deszcz. Osło­nięte jasnymi wąsami usta roz­cią­gał w leni­wym uśmieszku. Uśmie­chy Skra­dacza zawsze nie­po­ko­iły Kyle’a, być może dla­tego, że usta zwia­dowcy wyraź­nie do nich nie przy­wy­kły, a do tego weso­łość ni­gdy nie obej­mo­wała jego piw­nych oczu.

– Wszystko w porządku – oznaj­mił męż­czy­zna, nie wycho­dząc na deszcz. – Zbie­ramy się na dole.

Kyle pozwo­lił, by pele­ryna opa­dła mu z głowy, a potem ruszył przed sie­bie po popę­ka­nych dachów­kach, mię­dzy któ­rymi było pełno dziur. Skra­dacz szedł już w dół krę­tymi scho­dami, więc mło­dzie­niec podą­żył za nim. Dopiero w poło­wie drogi przy­szło mu do głowy, że gdy zwia­dowca się uśmiech­nął, patrzył na Ostrogę.

***

Piw­nica była jedy­nie małą jaski­nią o kopu­la­stym skle­pie­niu. Około trzy­dzie­stu uzbro­jo­nych, zaku­tych w zbroje ludzi stało w niej obok sie­bie. Kyle nie znał nawet połowy z nich. Z nie­któ­rych syl­we­tek buchała para, mie­sza­jąca się z czar­nym dymem lamp i pochodni. Oczy mło­dzieńca zaszły od tego łzami. Potarł je grzbie­tem dłoni i odkaszl­nął.

W ści­śle do sie­bie przy­le­ga­ją­cych kamien­nych blo­kach pod­łogi wybito dziurę. Kyle widział w niej bie­gnące w dół schody. Zadrżał, gdy po szyi spły­nęła mu zimna kro­pla. Wszy­scy naj­wy­raź­niej na coś cze­kali. Zaka­słał w dłoń, prze­bie­ra­jąc mokrymi nogami. Nie­opo­dal jakiś potęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna roz­ma­wiał z sier­żan­tem Oko­pem. Nagle zwró­cił się w stronę Kyle’a. Chło­pak wcią­gnął powie­trze z wra­że­nia, pozna­jąc spłasz­czony nos, grube usta oraz głę­boko osa­dzone, sza­ro­nie­bie­skie oczy. Porucz­nik Szara Grzywa. Nie był człon­kiem praw­dzi­wej elity Gwar­dii, ale nie­wiele mu do niej bra­ko­wało. Wska­zał otwór skrytą w pan­cer­nej ręka­wicy dło­nią i chu­der­lawy osob­nik o sza­lo­nej, czar­nej czu­pry­nie, odziany w brą­zową szatę z samo­działu, ruszył w dół pierw­szy. Kyle przy­po­mniał sobie, że męż­czy­zna nazywa się Dymek. Był magiem, jed­nym z Zaprzy­się­żo­nych. W kom­pa­nii zostało jesz­cze około dwu­dzie­stu męż­czyzn i kobiet, któ­rzy zło­żyli Śluby wiecz­nej wier­no­ści jej zało­ży­cie­lowi, księ­ciu Kaz­zowi D’Avore.

Ludzie ruszyli gęsiego na dół: naj­pierw Szara Grzywa, a za nim sier­żant Okop, Garm, Cichy, Har­man, Grere, Piel­grzym, Bia­łas, Ambrose i inni, któ­rych Kyle nie znał. Gdy chciał sta­nąć w kolejce, Skra­dacz poło­żył mu dłoń na ramie­niu.

– My dwaj będziemy tylną strażą.

– Świet­nie.

Rzecz jasna, jako zwia­dowcy Dzie­wią­tego Ostrza tam wła­śnie powinni się zna­leźć, bio­rąc pod uwagę, co leżało przed nimi. Zbyt długo już obser­wo­wali fajer­werki. Cały kom­pa­nijny kor­pus magów był zmu­szony przejść do defen­sywy. Kyle cie­szył się, że może zosta­wić kon­fron­ta­cję cięż­ko­zbroj­nym żoł­nie­rzom zmie­rza­ją­cym przo­dem.

Schody pro­wa­dziły do dłu­giego kory­ta­rza, zala­nego stę­chłą wodą głę­boką na stopę. Po kamien­nych ścia­nach ście­kały stru­myki. W wodzie pły­wały pisz­czące w panice szczury. Żoł­nie­rze odko­py­wali je na bok, prze­kli­na­jąc pod nosem. O ile chło­pak mógł się zorien­to­wać w pół­mroku, tunel wiódł pro­sto do Ostrogi.

Wyobra­ził sobie, że sze­reg mrocz­nych postaci to zgraja duchów – znu­żo­nych widm brną­cych przez pełen wody kory­tarz na spo­tka­nie z losem.

Wró­cił myślą do mło­dzień­czych spa­ce­rów po wojen­nej ścieżce. Bra­cia, sio­stry i przy­ja­ciele mie­rzyli się z mło­dymi wojow­ni­kami z sąsied­nich kla­nów. Cho­dziło głów­nie o kra­dzież tro­feów, mającą być dowo­dem doro­sło­ści. Teraz mógł już też przy­znać, że nie mieli wiele wię­cej do roboty. Nabra­ja­nie nie­ustan­nie naci­skali na ich zie­mie. Zakła­dane przez nich osady były jedy­nie sku­pi­skami chat, ale nie­ustan­nie rosły. Jego ostat­nia wyprawa zakoń­czyła się, gdy z braćmi i sio­strami natra­fili na coś, na co nie mieli nazwy: gar­ni­zon.

Kolumna zatrzy­mała się rap­tow­nie i Kyle wpadł na krę­pego, łysego męż­czy­znę idą­cego przed nim. Nie­zna­jomy odwró­cił się z nagłym uśmie­chem. Jego krzywe zęby błysz­czały w ciem­no­ści.

– Jestem Ogi­lvy – przed­sta­wił się gło­sem tak ochry­płym, że nie­mal nie­sły­szal­nym. – Trzy­dzie­ste Dru­gie Ostrze.

– Kyle. Dzie­wiąte.

Ogi­lvy ski­nął głową, zer­k­nął na Skra­da­cza i powtó­rzył ten gest.

– Będziemy tym razem mieli magika. Szara Grzywa ścią­gnie tu Czepca.

Cze­piec był Zaprzy­się­żo­nym, nie tylko naj­strasz­liw­szym magiem w kom­pa­nii, lecz rów­nież zastępcą Blask oraz komen­dan­tem welo­nów, bez­li­to­snych zabój­ców, jakich przed rokiem Kyle nawet nie potra­fiłby sobie wyobra­zić. Widział oboje dowód­ców tylko z daleka i wolałby, żeby tak zostało.

Skra­dacz zmarsz­czył brwi z nie­do­wie­rza­niem.

– Lepiej, by Szara Grzywa rze­czy­wi­ście był taki dobry, jak wszy­scy mówią.

Ogi­lvy zachi­cho­tał. W jego oczach roz­bły­sła nagła weso­łość.

– Korel­rij­czycy zaofe­ro­wali nagrodę za jego głowę. Mala­zań­czycy rów­nież. Zdra­dził i jed­nych, i dru­gich. Zwą go Kamien­nym Wojow­ni­kiem. Sły­sza­łem, że jest wart beczułkę czar­nych pereł.

– Dla­czego? – zain­te­re­so­wał się Kyle.

Ogi­lvy wzru­szył potęż­nymi ramio­nami.

– Zdra­dził obie strony, tak? Mam nadzieję pew­nego dnia się dowie­dzieć, jak wła­ści­wie to zro­bił. – Mru­gnął zna­cząco do Kyle’a. – Jeste­ście tutejsi, zga­dza się?

Kyle ski­nął głową. Skra­dacz tego nie zro­bił. W ogóle nie ruszył się z miej­sca.

Ogi­lvy potarł dło­nią bli­zny na łysej czaszce.

– Ja służę w Gwar­dii już dzie­sięć lat. Zacią­gną­łem się na Gena­bac­kis.

Mło­dzie­niec wiele sły­szał o tym kontr­ak­cie. To było ostat­nie więk­sze zada­nie kom­pa­nii, ale zakoń­czyło się przed kilku laty, gdy mala­zań­ska ofen­sywa się zała­mała. Wszy­scy wete­rani narze­kali, że Impe­rium Mala­zań­skie nie jest już takie, jak kie­dyś. Choć nie­chęt­nie mówili o prze­szło­ści swo­jej i Gwar­dii, Kyle zdo­łał się zorien­to­wać, że czę­sto się mie­rzyli z owymi Mala­zań­czy­kami.

– To cho­ler­nie dziwny kon­trakt – cią­gnął Ogi­lvy. – My tylko sta­ramy się kryć, tak? A tym­cza­sem kor­pus magów ćwi­czy pusz­cza­nie dymu z dupy. To nie w stylu Gwar­dii. – Popa­trzył na nich wymow­nie. – Zacią­gnąłem się, by tro­chę się poru­szać.

Kolumna znowu ruszyła i Ogi­lvy odda­lił się, plu­ska­jąc gło­śno.

– O co tu cho­dziło? – zapy­tał Kyle Skra­da­cza.

– Nie mam poję­cia. Ogi­lvy służy w Gwar­dii już dzie­sięć lat i nawet on nic nie wie. Słu­cham uważ­nie, co ludzie mówią, i wygląda na to, że w kom­pa­nii jest podział. Sta­rzy prze­ciwko nowym.

Wysoki, chudy zwia­dowca zła­pał Kyle’a za ramię. Palce wpiły się w ciało niczym zęby psa. Zatrzy­mali się obaj. Mło­dzie­niec odno­sił wra­że­nie, że cisza dzwoni mu w uszach.

– Coś ci powiem – zaczął Skra­dacz, pochy­la­jąc się. Twarz skry­wały mu cie­nie. – W Kar­ma­zy­no­wej Gwar­dii są tacy, któ­rzy wędrują po świe­cie już od bar­dzo dawna. Zgro­ma­dzili mnó­stwo mocy i wie­dzy. Nie wie­rzę, by chcieli się tego wszyst­kiego wyrzec. To stara histo­ria. Mia­łem nadzieję, że zosta­wi­łem ją już za sobą.

Puścił ramię Kyle’a i ruszył w dal­szą drogę, zosta­wia­jąc chło­paka samego w ciem­nym, cichym tunelu. Mło­dzie­niec stał przez chwilę, zasta­na­wia­jąc się, co o tym wszyst­kim sądzić, aż wresz­cie ośmie­lone szczury zaczęły mu się wdra­py­wać na nogi.

***

Zna­lazł Skra­da­cza pod wyła­maną żela­zną bramą, z pew­no­ścią zamy­ka­jącą ongiś kory­tarz. Pochy­lony zwia­dowca przy­glą­dał się jej uważ­nie, trzy­ma­jąc w dłoni nie­mal cał­ko­wi­cie wypa­loną świecę.

– Co to jest? – wyszep­tał Kyle.

– Szczątki. Ważne pyta­nie brzmi jed­nak nie „co?”, tylko „kiedy?”. Nie­dawno. Żelazo jesz­cze nie osty­gło. Sły­sza­łeś coś?

– Tak mi się zda­wało… przed­tem.

– Ehe. Ja rów­nież. – Popa­trzył przed sie­bie w sła­bym, zło­ci­stym bla­sku. Tył idą­cej naprzód kolumny nik­nął powoli w mroku. Zła­pał za skó­rzany wore­czek wiszący na szyi i potarł go. Chło­pak już przed­tem zauwa­żył u niego ten nawyk. – Sły­sza­łem, co mówią o Sza­rej Grzy­wie. Ponoć jest kimś znacz­nie wię­cej, niż się wydaje…

Kyle przyj­rzał się roz­bi­tej, powy­gi­na­nej bra­mie. Pręty były o połowę grub­sze od jego nad­garstka. Czyżby zwia­dowca suge­ro­wał, że to Szara Grzywa ją wyła­mał? Prych­nął pogar­dli­wie. To było śmieszne!

Skra­dacz skie­ro­wał na niego błysz­czące w bla­sku świecy oczy.

– Nie śpiesz się z osą­dem. Wal­czy­łem już z naj­róż­niej­szymi prze­ciw­ni­kami i widzia­łem wiele rze­czy, w które na­dal nie potra­fię uwie­rzyć.

Kyle miał ochotę zapy­tać go o te dawne wojny, ale męż­czy­zna spra­wiał wra­że­nie, że coś go gry­zie. Zer­k­nął na mło­dzieńca jesz­cze dwa razy. W jego oczach wid­niał błysk nie­po­koju, jakby żało­wał, że powie­dział, co myśli.

W świe­tle trzy­ma­nej przez Skra­da­cza świecy Kyle ujrzał krót­kie schody, zaczy­na­jące się tuż za bramą. Były ciemne. To był czarny bazalt, skała Ostrogi. Pośrodku wytar­tych stopni utwo­rzyły się zagłę­bie­nia. Wypro­sto­wał się, jego dłoń odru­chowo zna­la­zła ręko­jeść tul­wara. Zwia­dowca zga­sił świecę i chło­pak ujrzał przed nimi świa­tło lampy.

Dogo­nili Ogi­lvy’ego, który wska­zał w górę, gwiż­dżąc z uzna­niem. Tunel prze­cho­dził w okrą­głą kom­natę, wykutą w tej samej skale, co schody. Czarny bazalt, macie­rzy­sta skała Ostrogi. Kyle’a nie­po­ko­iły roz­miary komory, po chwili uświa­do­mił sobie jed­nak, że sta­nowi ona pod­stawę szybu scho­dów, wzno­szą­cych się cia­sną spi­ralą po wewnętrz­nej ścia­nie pomiesz­cze­nia. U ich pod­nóża migo­tały pochod­nie. Kyle wytę­żył wzrok i zoba­czył, że kolumna posuwa się powoli w górę. Szli teraz dwój­kami, Dymek i Szara Grzywa na czele. Wyszedł na śro­dek kom­naty i uniósł wzrok. Wysoko w górze mgiełkę desz­czu roz­ja­śniały kaskady ciem­no­nie­bie­skiego świa­tła. Wil­goć muskała zwró­coną ku górze twarz mło­dzieńca. Wypa­trzył w bla­sku bły­ska­wic maleńki jak moneta dysk na samym szczy­cie wydrą­żo­nego w skale szybu. Zakrę­ciło mu się w gło­wie. Dopa­dły go mdło­ści. Musiał się oprzeć o zimną, śli­ską ścianę. Wysoko nad nim wiatr wył jak pies na łań­cu­chu. Od czasu do czasu było też sły­chać łoskot pio­ru­nów.

Skra­dacz wszedł bez słowa na schody, nie zdej­mu­jąc dłoni z ręko­je­ści mie­cza. Moka­syny pozwa­lały mu poru­szać się zupeł­nie bez­gło­śnie. Ogi­lvy klep­nął Kyle’a w plecy.

– Chodź, chłop­cze. Jesz­cze tylko krótka prze­chadzka i będziemy mieli noc za sobą – stwier­dził, chi­cho­cząc.

***

Po dwu­dzie­stym peł­nym obro­cie scho­dów Kyle przyj­rzał się uważ­nie sym­bo­lom wyry­tym nie­równo w skale na wyso­ko­ści jego barku. Ich sze­reg piął się w górę razem ze scho­dami i tu i ówdzie – tam, gdzie strą­cono mech i paję­czyny – można je było odczy­tać. Kyle nie znał jed­nak tych zna­ków. Roz­po­zna­wał tylko jeden: zwi­niętą spi­ralę Wia­tru, totem swego ludu.

Po pew­nym cza­sie nogi zupeł­nie mu zdrę­twiały. Oddy­chał z wysił­kiem. Kto czeka na nich na górze? I – co waż­niej­sze – jak Dymek i Szara Grzywa zamie­rzali sobie z nim pora­dzić? Idący przed nim Ogi­lvy postę­ki­wał i dyszał gło­śno. Wete­ran utrzy­my­wał mia­rowy krok, mimo że dźwi­gał pełen kol­czy cze­piec, koszulę i far­tuch, sze­lesz­czące przy każ­dym kroku. Zbroja Kyle’a – zło­żona z frag­men­tów nie­po­trzeb­nych nikomu innemu – ocie­rała mu szyję i piła bole­śnie w ramiona. Skła­dała się z za dużej bry­gan­tyny z frag­men­tów lakie­ro­wa­nego rogu i kości, nało­żo­nej na prze­szy­wa­nicę, ręka­wów z mięk­kiej skóry wyszy­wa­nych sta­lo­wymi pier­ście­niami – wielu bra­ko­wało – nabi­ja­nego ćwie­kami far­tucha wło­żo­nego na skó­rzane noga­wice, oraz nagiego, żela­znego hełmu z nosa­lem tak wiel­kim, że pra­wie doty­kał piersi chło­paka. Kyle wło­żył do środka szmatę, żeby hełm lepiej paso­wał. Cały ten cię­żar zmie­nił wspi­naczkę w tor­turę. A prze­cież przed rokiem, tego ranka, gdy Prze­chył zwa­lił mu frag­menty zbroi na kolana, Kyle był gotowy się uznać za naj­bo­gat­szego czło­wieka w całym Baelu. Nawet wódz wojenny ich ple­mie­nia nie mógł się pochwa­lić taką kolek­cją. Teraz czuł się jak kom­pa­nijny głu­pek i żebrak.

Sku­pił się na tym, gdzie sta­wia nogi, sta­ra­jąc się zapo­mnieć o prze­szy­wa­ją­cym uda bólu, otar­tych ramio­nach i ogniu wypeł­nia­ją­cym płuca. Wśród braci i kuzy­nów ucho­dził za jed­nego z naj­lep­szych bie­ga­czy. Potra­fił prze­truch­tać cały dzień, od wschodu do zachodu słońca. Nie pozwoli, by stary wete­ran zosta­wił go z tyłu.

Z góry dobiegł krzyk. Kyle przy­sta­nął. Sły­szał dźwięk odle­głych cio­sów i krzyki zaalar­mo­wa­nych ludzi. Broń wysu­nęła się ze świ­stem z pochew. Chło­pak wychy­lił się w bok, by zoba­czyć, co się dzieje na górze, ale nic nie zoba­czył. Spoj­rzał pyta­jąco na Ogi­lvy’ego, lecz wete­ran uci­szył go, uno­sząc dłoń. Jego oczy błysz­czały w ciem­no­ści. Miecz trzy­mał przed sobą. Maska żar­tow­ni­sia znik­nęła, odsła­nia­jąc twarz zim­no­krwi­stego zabójcy. Uśmiech prze­ro­dził się w dra­pieżny gry­mas. Ta trans­for­ma­cja mro­ziła krew w żyłach.

Kolumna znowu ruszyła przed sie­bie, stal pobrzę­ki­wała o kamień. Po trzech kolej­nych obro­tach Kyle dotarł do płyt­kiej niszy w ścia­nie. Leżały pod nią zakute w zbroje szczątki kogoś mar­twego już od wie­ków. Zmu­mi­fi­ko­wane ciało miało ciem­no­brą­zową barwę. Kyle gapił się na trupa, aż wresz­cie Ogi­lvy popchnął go naprzód.

– Co to było, w imię Wia­tru? – wyszep­tał chło­pak.

Wete­ran chciał wzru­szyć ramio­nami, powstrzy­mał się jed­nak i splu­nął do szybu.

– Straż­nik. Oży­wie­niec. Sły­sza­łem o nich.

Kyle uświa­do­mił sobie ze zdzi­wie­niem, że trzyma w ręce tul­war. Nie przy­po­mi­nał sobie, w któ­rej chwili go wycią­gnął.

– Czy był… mar­twy?

Ogi­lvy prze­szył go spoj­rze­niem.

– Teraz już jest. Bądź cicho i miej oczy otwarte. Zaraz się zaczną kło­poty.

– Skąd wiesz?

– Jak ryby w beczce. – Wska­zał głową za sie­bie. – Poru­szy­li­śmy alarm. Shen będzie na nas cze­kał. Tak przy­naj­mniej sądzę. Trzy­maj się mię­dzy mną a ścianą, dobra?

To brzmiało nie­źle. Kyle chciał już zapy­tać dla­czego, gdy na górze roz­bły­sło ośle­pia­jące świa­tło. Potem schody prze­szył potężny wstrząs. Ogi­lvy zła­pał chło­paka za rękaw i odcią­gnął od kra­wę­dzi. Nad­szedł gwał­towny powiew i szy­bem pole­ciało w dół coś wiel­kiego. Ciszę, która nastała po wstrzą­sie, zmą­cił krzyk. Kyle odzy­skał wzrok aku­rat na czas, by ujrzeć spa­da­ją­cego w ciem­ność Gwar­dzi­stę. Jego głowa i szyja zmie­niły się w krwawą mia­zgę.

– Zała­twia nas jed­nego po dru­gim! – wście­kał się Ogi­lvy. – Gdzie Szary?

Kyle wytę­żył wzrok, spo­glą­da­jąc w górę. Widział już, że zbli­żają się do szczytu, gdzie strugi desz­czu roz­ja­śniał blask księ­życa oraz bły­ska­wic. Uno­siła się tam jakaś mroczna syl­wetka. Czar­no­księż­nik, Shen. Gwar­dzi­ści wyma­chi­wali pochod­niami i mie­czami, pró­bu­jąc go dosię­gnąć. Stał wypro­sto­wany, spo­wity w migo­tliwe cie­nie. Jego dło­nie wyglą­dały jak wiel­kie, białe szpony. Się­gnął jed­nym z nich po kolej­nego Gwar­dzi­stę, ale ten zdo­łał spa­ro­wać atak. Shen wark­nął i ski­nął ręką. Roz­bły­sło błę­kitne świa­tło. Gwar­dzi­sta zgiął się wpół, jak ude­rzony mie­czem w brzuch, zachwiał się i runął do szybu, tak bli­sko ściany, że omal nie ude­rzył butami w zwró­coną ku górze twarz Kyle’a.

Gwar­dzi­ści zawyli z wście­kło­ści. Rzu­cana broń i bełty z kusz odbi­jały się od smu­kłej syl­wetki. Czar­no­księż­nik wybuch­nął śmie­chem, prze­no­sząc spoj­rze­nie na następ­nego prze­ciw­nika. Kyle wychy­lił się tak daleko, jak tylko śmiał, wrzesz­cząc z bez­sil­nego gniewu i stra­chu.

– Niech Kap­tur ścią­gnie cię w dół, ty kupo nie­ludz­kiego gówna! – ryk­nął Ogi­lvy, potrzą­sa­jąc pię­ścią.

Dymek pochy­lił się ku She­nowi, roz­po­ście­ra­jąc dło­nie na wyso­ko­ści żołądka. Gwar­dzi­ści sto­jący na scho­dach odwró­cili się, zasła­nia­jąc twa­rze ramio­nami.

– Kryj się! – wark­nął Ogi­lvy, pocią­ga­jąc Kyle’a do tyłu za kol­czugę.

W szy­bie eks­plo­do­wały pło­mie­nie, parząc mło­dzieńca niczym płynny metal. Osło­nił twarz, wcią­ga­jąc w płuca roz­grzane powie­trze. Otwo­rzył się przed nim piec garn­car­ski. Ogień wypeł­niał mu uszy, parzył grzbiety dłoni. Nagle nad­szedł powiew. Chło­pa­kowi strze­liło w uszach i pożar zgasł. Kyle dyszał spa­zma­tycz­nie. Wokół uno­siły się kłęby dymu, śmier­dzą­cego spa­lo­nymi wło­sami i osma­loną, gar­bo­waną skórą.

– Na zęby Togga, Dymek, przy­ha­muj tro­chę – wychry­piał Ogi­lvy.

Obaj spoj­rzeli w górę, wypa­tru­jąc czar­no­księż­nika. Skłę­bione opary sku­piły się, jak wessane przez nagły wiatr, i znik­nęły, odsła­nia­jąc uno­szą­cego się w powie­trzu Shena. Naj­wy­raź­niej nic mu się nie stało. Czar­no­księż­nik skie­ro­wał na Dymka spoj­rze­nie bursz­ty­no­wych oczu, wycią­ga­jąc bladą, szpo­nia­stą dłoń. Kyle pra­gnął być na górze, pomóc Dym­kowi, jedy­nemu magowi towa­rzy­szą­cemu ich gru­pie. Uświa­do­mił sobie, że prze­ciw­nik oka­zał się sta­now­czo za silny.

Czar­no­księż­nik wycią­gnął rękę do Dymka i ski­nął na niego pal­cem. Gwar­dzi­ści sto­jący bli­sko mach­nęli mie­czami, ale bez­sku­tecz­nie. Nagle poja­wiła się potężna postać Sza­rej Grzywy. Porucz­nik wystą­pił z cieni i pchnął przed sie­bie sze­ro­kim, dwu­ręcz­nym mie­czem. Klinga wbiła się w ciało Shena. Zdu­miony czar­no­księż­nik wytrzesz­czył oczy. Otwo­rzył usta i wydał z sie­bie prze­szy­wa­jący wrzask, a potem zła­pał obiema rękami za miecz i sko­czył do tyłu, zsu­wa­jąc się z ostrza. Nim Szara Grzywa zdą­żył pchnąć po raz drugi, czar­no­księż­nik umknął przez otwór.

Sto­jący obok Kyle’a Ogi­lvy podra­pał się po pod­bródku, spo­glą­da­jąc z namy­słem w górę.

– I co, nie było tak źle? – zapy­tał, mru­ga­jąc zna­cząco.

Kyle zanie­mó­wił. Potrzą­snął głową, prze­ra­żony i pełen ulgi. Nagle jed­nak się pode­rwał. Coś sobie przy­po­mniał.

– Skra­dacz!

Prze­szu­kał wzro­kiem sze­reg Gwar­dzi­stów i wypa­trzył Skra­da­cza bli­sko Sza­rej Grzywy. Spoj­rzeli na sie­bie, a potem zwia­dowca odwró­cił oczy, błysz­czące jasno na tle ciem­nej twa­rzy.

Ogi­lvy pocią­gnął nosem i scho­wał miecz.

– Ehe, pro­sił mnie, żebym miał na cie­bie oko. Jak byli­śmy na dole.

– Nie potrze­buję niczy­jej opieki.

– Jeśli chcesz zacho­wać życie w tym fachu, musisz się nauczyć jed­nego. – Wete­ran zaka­słał i splu­nął do szybu. – Zawsze się zga­dzaj, kiedy ktoś chce ci pomóc, bo to się zda­rza rzadko.

Kolumna znowu ruszyła w górę.

***

Wyszli z naroż­nej wieży na pro­sto­kątny, oto­czony murami dzie­dzi­niec. Deszcz siekł ich z boku, nie­siony wichrem jak pia­sek na pustyni. Ludzie zbi­jali się w grupy, gdy tylko zna­leźli osłonę. Kyle wcią­gnął skó­rzaną pele­rynę, pod­biegł do się­ga­ją­cego mu pasa murku ota­cza­ją­cego prze­le­wa­jący się staw i przy­cup­nął za nim. Osła­nia­jące szczyt Ostrogi chmury spo­wi­jały go gęstą mgłą. Zawo­dze­nie wia­tru i łoskot pio­ru­nów były tak gło­śne, że ludzie sto­jący obok sie­bie musieli krzy­czeć sąsia­dom do uszu, by ci ich usły­szeli. W nie­mal cią­głym świe­tle bły­ska­wic Kyle zauwa­żył, że jest to nie tyle for­teca, ile oto­czona murem rezy­den­cja. Cen­tralny dzie­dzi­niec, mury, ławy, budynki – wszystko to wykuto z czar­nego bazaltu Ostrogi. Zdu­mie­wała go myśl, ile pracy z pew­no­ścią w to wło­żono.

Tylko Szara Grzywa stał pro­sto. Sze­roko roz­sta­wił grube jak pnie drzew nogi. Wiatr szar­pał dłu­gimi, siwymi wło­sami, wysu­wa­ją­cymi się spod hełmu porucz­nika. Gestami zaku­tych w pan­cerne ręka­wice dłoni podzie­lił swych ludzi na oddziały. Kyle zasta­na­wiał się, co rene­gat zro­bił z dwu­ręcz­nym mie­czem, któ­rym prze­bił Shena. Nie miał pochwy, w któ­rej mogłaby się pomie­ścić taka broń, tylko wąski, jed­no­ręczny miecz wiszący u pasa.

Nagle poja­wił się Dymek. Mag pomknął w stronę Kyle’a jak nie­siona wichrem wrona. Prze­mo­czone szaty przy­le­gały do jego chu­dego ciała. Czarne włosy, pozle­piane od desz­czu, nada­wały wąskiej twa­rzy wyraz prze­ra­żo­nego, pod­to­pio­nego szczura.

– Ty jesteś zwia­dowca Kyle?! – wrza­snął mag ochry­ple.

Mło­dzie­niec ski­nął głową.

Mag zadrżał, skrzy­wił się bole­śnie i otu­lił szczel­niej mokrym stro­jem. Po twa­rzy spły­wały mu stru­mie­nie wody. Wska­zał czte­rech męż­czyzn sto­ją­cych obok Kyle’a. Wszy­scy poki­wali gło­wami. Chło­pak znał tylko jed­nego z nich, potęż­nie zbu­do­wa­nego rębajłę imie­niem Ged­din. Ucie­szył się z jego towa­rzy­stwa.

Dymek zbli­żył usta do ucha zwia­dowcy. Choć lał deszcz i mag prze­mókł do suchej nitki, z jakie­goś powodu na­dal biła od niego woń drzew­nego dymu i gorą­cego metalu. Wska­zał sęka­tym pal­cem na odci­nek muru, wzdłuż któ­rego bie­gła długa kolum­nada w cało­ści wykuta z czar­nego bazaltu: dach, filary oraz mroczne wej­ścia do poło­żo­nych dalej pomiesz­czeń.

– Spraw­dzimy te pokoje. Wy pój­dzie­cie na szpicy.

Mag zauwa­żył reak­cję Kyle’a i ryk­nął śmie­chem, który zaraz prze­ro­dził się w gwał­towny kaszel.

Mło­dzie­niec wycią­gnął tul­war i spoj­rzał we wska­za­nym kie­runku, szu­ka­jąc po dro­dze jakiejś osłony. Na szpicy. Rewe­la­cja.

– Zacze­kaj.

Dymek zła­pał go za prawą rękę.

Kyle omal mu się nie wyrwał, przy­po­mniał sobie jed­nak słowa Ogi­lvy’ego. Mag zmarsz­czył brwi, przy­glą­da­jąc się jego broni. Chło­pak cze­kał, nie wie­dząc, o co tu cho­dzi. Deszcz siekł jego ramiona. Dłoń Dymka była nie­przy­jem­nie gorąca. Mag odwró­cił się, spo­glą­da­jąc na Szarą Grzywę i grupkę towa­rzy­szą­cych mu ludzi. Kyle dostrze­gał za stru­gami desz­czu tylko nie­wy­raźne syl­wetki. Dymek pod­niósł rękę mło­dzieńca razem z mie­czem, uno­sząc brwi w nie­wy­po­wie­dzia­nym pyta­niu. Kyle wytę­żał wzrok, ale nie był w sta­nie zoba­czyć twa­rzy ani gestów Sza­rej Grzywy. Mag chrząk­nął, naj­wy­raź­niej zauwa­żyw­szy jakąś odpo­wiedź, i wycią­gnął spod szaty cienką sta­lową igłę. Zaczął nią dra­pać po zakrzy­wio­nej klin­dze.

– Mam wyskro­bać coś szcze­gól­nego? Twoje imię? Łaska­wość Oponn? Może Ogień?

– Wiatr – odpo­wie­dział Kyle, myśląc o swym tote­mie.

Igła znie­ru­cho­miała. Kro­ple desz­czu tłu­kły o ramiona chło­paka z siłą poci­sków z procy. Dymek przyj­rzał się jego twa­rzy, mru­żąc powieki, a potem uśmiech­nął się poro­zu­mie­waw­czo.

– Ty też widzia­łeś te histo­rie po dro­dze, hę? Celny wybór.

Wydra­pał na klin­dze spi­ralę Wia­tru. O dziwo, har­to­wane żelazo topiło się pod jego naci­skiem jak wosk. Uchwyt zro­bił się gorący w uści­sku Kyle’a. Kro­ple desz­czu pada­jące na klingę paro­wały z sykiem. Mag zwol­nił uścisk. O co mu cho­dziło z tym Wia­trem? Jak to mawiał ojciec chło­paka…

„Wszy­scy są zdani na łaskę Wia­tru”.

Kyle uniósł wzrok. Mag ski­nął nie­cier­pli­wie dło­nią, każąc mu ruszać.

***

Wykute w litym bazal­cie pokoje były puste. Kyle odtrą­cał nogą zbu­twiałe liście oraz szczątki drew­nia­nych mebli. Ogar­nęło go roz­cza­ro­wa­nie, ale ku swemu wsty­dowi czuł rów­nież ulgę. Miał wra­że­nie, że jest odsło­nięty, cał­ko­wi­cie bez­radny. Jakie miałby szanse w walce z czar­no­księż­ni­kiem? W żołądku czuł kwa­śny ucisk, koń­czyny drżały mu nie­po­wstrzy­ma­nie.

Przed nim zawo­dził wicher, a do środka wpa­dały kro­ple desz­czu, zdra­dza­jąc loka­li­za­cję wyj­ścia. Kyle wszedł do pokoju o trzech ścia­nach, wycho­dzą­cego na kra­wędź Ostrogi. Wiatr szar­pał nim gwał­tow­nie i mło­dzie­niec musiał się zła­pać ścian. W pomiesz­cze­niu znaj­do­wała się wielka klatka z drewna i sznu­rów, wisząca na drew­nia­nym ramie­niu, które naj­wy­raź­niej dawało się wysu­wać na zewnątrz. Lina bie­gła od klatki do wnęki w sufi­cie, a z tyłu pokoju opa­dała znowu ku bęb­nowi wcią­garki wiel­ko­ści wzro­stu męż­czy­zny.

Dymek zaj­rzał do środka przez ramię Kyle’a i pokle­pał go po ple­cach.

– To nasza droga na dół.

– Nie przy tym wie­trze – poskar­żył się jeden z męż­czyzn cze­ka­ją­cych za magiem. – Roz­trza­ska nas na kawałki.

Dymek skrzy­wił się wście­kle, spo­glą­da­jąc na Gwar­dzi­stę – być może jedy­nego niż­szego niż on żoł­nie­rza w całej kom­pa­nii.

– Zawsze musisz narze­kać, Mło­dziak?

Pod­łogę prze­szył nagły wstrząs, kła­dąc kres roz­mo­wom. Od odle­głych ech pęka­ją­cych skał Kyle’a roz­bo­lały zęby. Dymek odzy­skał rów­no­wagę i zachi­cho­tał.

– Sta­ru­szek Szary go wyło­wił!

Skałą wstrzą­snął kolejny wybuch. Kyle mógłby przy­siąc, że zadrżała cała Ostroga. Roz­sta­wił sze­roko nogi. Klatka z drewna i sznu­rów zako­ły­sała się ze skrzy­pie­niem i łosko­tem. Z twa­rzy maga znik­nął uśmiech.

– Tak mi się zdaje – uści­ślił, ocie­ra­jąc wodę z twa­rzy.

– Wra­cajmy – zasu­ge­ro­wał kolejny Gwar­dzi­sta. Kyle go nie znał. Mówił po taliań­sku, w ojczy­stym języku kom­pa­nii. – Bra­cisz­ko­wie się nie­po­koją.

Dymek chrząk­nął na znak zgody, popra­wia­jąc prze­mo­czone szaty. Kyle przyj­rzał się nie­zna­nemu Gwar­dzi­ście. Męż­czy­zna powie­dział „Bra­cisz­ko­wie”. Chło­pak sły­szał już przed­tem to słowo. Miało coś wspól­nego z elitą Gwar­dii, pierw­szymi Gwar­dzi­stami, Zaprzy­się­żo­nymi. Być może tak nazy­wali się mię­dzy sobą? Na­dal spo­glą­dał z ukosa na męż­czy­znę. Miał na sobie poob­tłu­ki­waną łuskową zbroję, na ple­cach nosił wielką tar­czę, a u pasa miecz w pochwie. Rów­nie dobrze mógł być Zaprzy­się­żo­nym. Oni nie nosili obrę­czy ani epo­le­tów. Nie spo­sób ich było odróż­nić od innych gwar­dzi­stów. Prze­chył tłu­ma­czył mu, że robią to celowo.

„Cho­dzi o strach. Prze­ciw­nik nie wie, z kim się mie­rzy. To skła­nia do zasta­no­wie­nia”.

***

Gdy wró­cili do wewnętrz­nych poko­jów, roiło się w nich od Gwar­dzi­stów. Naj­wy­raź­niej tu wła­śnie wyzna­czono punkt zborny. Kyle obser­wo­wał scho­dzą­cych się najem­ni­ków przez łuki mię­dzy kolum­nami. Ludzie śli­zgali się na gła­dzo­nych, mokrych od desz­czu kamie­niach. Spoj­rzał na niskiego najem­nika sto­ją­cego obok.

– Co jest grane, Mło­dziak?

W widocz­nych pod brze­giem owi­nię­tego w mokrą tka­ninę hełmu oczach męż­czy­zny poja­wił się błysk gniewu.

– Nie nazy­wam się Mło­dziak – wysy­czał Gwar­dzi­sta przez zaci­śnięte zęby.

Kyle prze­klął wła­sną głu­potę i te dzi­waczne, cudzo­ziem­skie imiona.

– Prze­pra­szam. Dymek tak do cie­bie mówił…

– Dymek może każ­dego nazy­wać, jak mu się podoba. Ty lepiej okaż tro­chę sza­cunku…

– Prze­pra­szam, nie…

Ktoś pocią­gnął Kyle’a za kol­czugę. Chło­pak odwró­cił się i zoba­czył Prze­chyła. Stary saper mru­gnął do niego zna­cząco.

– Nie zawra­cajmy naszemu przy­ja­cie­lowi Bol­lowi głowy pyta­niami. On nie zwykł nikomu poma­gać.

Boll zaci­snął wargi jesz­cze moc­niej, wykrzy­wia­jąc je w gniew­nym gry­ma­sie. Pozdro­wił Prze­chyła pochy­le­niem głowy, ode­pchnął się od ściany i wmie­szał w tłum Gwar­dzi­stów.

– Co tu się dzieje? – wyszep­tał Kyle.

– Nie jestem pewien – przy­znał szcze­rze wete­ran. – Zacze­kamy, to się dowiemy. No wiesz, w takich spra­wach tak to naj­czę­ściej wygląda.

Kyle omal nie zapy­tał: „W jakich spra­wach?”, ale wszy­scy sta­nęli nagle na bacz­ność, pre­zen­tu­jąc broń. Zdzi­wiony chło­pak rozej­rzał się wokół. Co tu było grane? Dla­czego zawsze dowia­dy­wał się o wszyst­kim ostatni? Odniósł wra­że­nie, że żoł­nie­rze wypro­sto­wali się jed­no­cze­śnie, jak mario­netki na sznurku. Może wete­ra­nów Gwar­dii łączył jakiś bez­gło­śny język albo instynkt, któ­rego on nie miał? Mnó­stwo razy, gdy sie­dział w pokoju, przy­glą­da­jąc się grze w karty, albo drze­mał sobie spo­koj­nie w kosza­rach, był świad­kiem tego, jak wszy­scy zry­wają się nagle, jakby usły­szeli wer­bel. W takich przy­pad­kach nie­dawno zwer­bo­wani zawsze przy­go­to­wy­wali się ostatni i zamy­kali kolumnę.

Tym razem mło­dzie­niec zauwa­żył, że ośrod­kiem uwagi zgro­ma­dzo­nych jest otwarte wej­ście do głów­nego budynku, poło­żo­nego po dru­giej stro­nie dacho­wego ogrodu. Ludzie sto­jący pod kolum­nadą unie­śli nała­do­wane kusze, kie­ru­jąc je ku drzwiom. Pierw­szy sze­reg uklęk­nął, a drugi stał za nim. Kyle’owi nie dano tego rodzaju broni, bo kom­pa­nia miała jej za mało.

– Idą – wyszep­tał Prze­chył.

W stru­gach desz­czu poja­wiła się wycho­dząca z budynku dru­żyna żoł­nie­rzy. Szara Grzywa szedł na końcu. W poje­dynkę prze­su­nął kamienną płytę drzwi, zamy­ka­jąc je za sobą. Ludzie prze­bie­gli truch­tem przez przy­le­ga­jące do sie­bie ogrody i patia, kry­jąc się za ław­kami i kamien­nymi doni­cami ogro­do­wymi, w któ­rych pozo­stały już tylko ogo­ło­cone przez deszcz, mar­twe krzewy. Ci żoł­nie­rze celo­wali w drzwi, pod­czas gdy ich towa­rzy­sze prze­bie­gli do innej czę­ści dzie­dzińca. Był wśród nich uno­szący wysoko kuszę Skra­dacz. Szara Grzywa zamy­kał kolumnę. Kro­czył powoli i ciężko, jakby był pogrą­żony w zamy­śle­niu. Ani razu się nie obej­rzał. O dziwo, strugi nie­sio­nego wia­trem desz­czu powie­wały za nim na podo­bień­stwo cho­rą­gwi.

Gwar­dzi­ści dotarli do kolum­nady. Gdy Szara Grzywa wychy­nął zza zasłony desz­czu, Kyle zauwa­żył, że pokrywa go war­stwa lodu. Z far­tu­cha zbroi mala­zań­skiego rene­gata zwi­sały sople. Strą­cał je, sypiąc odłam­kami na kamienną powierzch­nię. Para buchała z niego jak kłęby dymu. Ku zdu­mie­niu mło­dzieńca nikt nie sko­men­to­wał tego ani sło­wem.

Dymek pod­szedł do porucz­nika.

– Nie możemy opu­ścić klatki! – zawo­łał. – Wiatr jest za silny.

Szara Grzywa ski­nął ze znu­że­niem głową.

– Schody na nic się nam nie zda­dzą. Shen już się o to posta­rał.

Lita skała pod sto­pami Kyle’a pod­sko­czyła nagle, jakby ktoś ją kop­nął. Jedna z kolumn pękła, roz­sz­cze­pia­jąc się jak suchy pień drzewa. Ludzie uchy­lali się przed odłam­kami. Noz­drza mło­dzieńca wypeł­niła ostra woń skal­nego pyłu.

– Ock­nął się – rzekł Szara Grzywa, odpo­wia­da­jąc na bez­gło­śne pyta­nie Dymka. – Lada chwila tu będzie. – Zwró­cił się w stronę głów­nego budynku, dłu­giego, niskiego, czar­nego bun­kra pozba­wio­nego okien i ozdób. – Shen go obu­dził, nim zdą­ży­łem temu zapo­biec. Prze­klęta gro­towa pijawka.

Sto­jący obok sier­żant Okop ski­nął na ludzi, każąc im roz­cią­gnąć sze­reg. Prze­su­nęli się w obie strony, szu­ka­jąc kry­jó­wek. Kusze cały czas kie­ro­wali ku drzwiom.

Dymek potarł szczu­rze wąsiki, przy­gry­za­jąc dolną wargę.

– Może powin­ni­śmy spro­wa­dzić Czepca – zasu­ge­ro­wał.

W jasno­nie­bie­skich oczach Sza­rej Grzywy poja­wił się błysk. Porucz­nik potarł je urę­ka­wicz­nioną dło­nią i wes­tchnął.

– Nie. Jesz­cze nie. – Skrzy­żo­wał ręce na piersi. – Prze­ko­najmy się, co obu­dzi­li­śmy.

Kyle omal nie zapy­tał, co się dzieje. Wyglą­dało na to, że ci dwaj zapro­wa­dzili wszyst­kich w miej­sce, skąd nie było ucieczki. Co było nie tak ze scho­dami? Prze­chył spoj­rzał chło­pa­kowi w oczy, jakby czy­tał w jego myślach, i popa­trzył zna­cząco na tylne pokoje. Kyle ski­nął głową.

Spo­tkał się ze zwia­dowcą przy ostat­nim wej­ściu, z któ­rego było widać dzie­dzi­niec. Ludzie kucali albo wychy­lali się zza kolumn, uno­sząc gotowe do strzału kusze. Roz­ma­wiali cicho, spo­glą­da­jąc ze znu­że­niem na Szarą Grzywę. Kyle usły­szał nawet śmiech prze­bi­ja­jący się przez ude­rze­nia pio­ru­nów i szum desz­czu. Zadał sobie pyta­nie, czy naj­waż­niej­sza w zaję­ciu najem­nika nie jest przy­pad­kiem umie­jęt­ność oka­zy­wa­nia obo­jęt­no­ści w obli­czu zagra­ża­ją­cej śmierci.

Prze­chył uśmiech­nął się doń zachę­ca­jąco, pocie­ra­jąc udo otwartą dło­nią.

– O co cho­dzi, chłop­cze? Wyglą­dasz, jakby przed chwilą padł twój ulu­biony koń.

Kyle mimo woli par­sk­nął krót­kim śmie­chem. Niech go Wielki Wiatr ma w swo­jej opiece! Czyżby był sza­lony?

– Jeste­śmy tu uwię­zieni, prawda? Nie mamy drogi ucieczki i tylko Bliź­nia­czy Kpia­rze wie­dzą, co przyj­dzie nas zeżreć.

Prze­chył uniósł brwi, ścią­gnął cza­peczkę z utwar­dza­nej skóry słu­żącą mu jako hełm i podra­pał się po gło­wie.

– A niech to, ależ ze mnie głąb. No wiesz, czło­wiek zapo­mina, że prze­słu­żył już tyle lat w tym samym oddziale, że pra­wie potrafi czy­tać w ich myślach. – Poma­cał gra­nicę ostrzy­żo­nych na jeża wło­sów i zmiaż­dżył coś mię­dzy pal­cami. Popa­trzył na Kyle’a. Oczy miał tak jasne, że wyda­wały się nie­mal bez­barwne. – Prze­pra­szam, chłop­cze. Zapo­mnia­łem, że jesteś zupeł­nie zie­lony. A prze­cież to ja odbie­ra­łem twoją przy­sięgę. Ale się naro­biło.

Zachi­cho­tał i odwró­cił wzrok.

– I co dalej? – nie ustę­po­wał Kyle.

– Ach! No tak, chłop­cze. Posłu­chaj, Shen, ten czar­no­księż­nik, nie żyje. Szara Grzywa go wykoń­czył. Ale Cze­piec i Dymek oba­wiali się, że coś tu jest, i oka­zało się, że to prawda. Shen cały czas kar­mił się jego mocą, a przed śmier­cią go obu­dził. Jest potężny i cho­ler­nie sta­ro­żytny.

– Kto to taki?

– Jakiś potężny mag. Magus, może nawet Ascen­dent. Mistrz groty Serc.

Ascen­dent. Kyle sły­szał już kil­ka­krot­nie tę nazwę. Ktoś, kto włada potężną mocą? Znał ple­mienne okre­śle­nia grot – nie­któ­rzy starcy na­dal upar­cie zwali je „Twier­dzami” – nie wie­dział jed­nak, jak się nazy­wają po taliań­sku.

– Serc. Która to grota?

– Nieba.

Kyle poczuł się, jakby zawo­dzący wokół wicher porwał go nagle w górę i poniósł na łeb na szyję. Głos wichury prze­ro­dził się w grzmiący śmiech. Łoskot gro­mów wypeł­nił głowę chło­paka, prze­ga­nia­jąc wszel­kie myśli. Przy­po­mniał sobie, jak ojciec mu mówił, że pio­runy to głos Wia­tru śmie­ją­cego się z zaro­zu­mia­łych ludzi i ich absur­dal­nych wysił­ków. Pole widze­nia chło­paka zacie­śniło się, prze­cho­dząc w wąski tunel, jakby znowu miał przed oczyma klatkę scho­dową Ostrogi. Zamru­gał i potrzą­snął głową. Na­dal mu się w niej krę­ciło.

Prze­chył odwró­cił wzrok. Jego uwagę przy­cią­gnęło coś innego.

– Muszę już iść, chłop­cze.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, stary sabo­ta­ży­sta klep­nął Kyle’a w bark i wró­cił do towa­rzy­szy.

Chło­pak oparł się o ścianę. Kolana mu zdrę­twiały. Uniósł tul­war, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie. Z sym­bolu Wia­tru wytra­wio­nego w klin­dze spły­wały kro­pelki wody. Czy to moż­liwe? Czy ta istota była jed­nym z nich? Zało­ży­cie­lem ich ple­mie­nia? Bło­go­sła­wio­nym Duchem Wia­tru?

Deszcz zaczy­nał słab­nąć. Kyle wbił wzrok w litą ścianę chmur. Wyglą­dało to, jakby szczyt Ostrogi się­gał do jakie­goś innego kró­le­stwa, świata peł­nego ciem­no­sza­rych chmur i bez­li­to­snego wia­tru. Wichura prze­ro­dziła się nagle w hura­gan, roz­bry­zgu­jąc kałuże. Wszy­scy scho­wali się pośpiesz­nie, tylko Szara Grzywa stał z roz­sta­wio­nymi sze­roko nogami, osła­nia­jąc twarz zaku­tym w zbroję ramie­niem.

Drzwi głów­nego budynku wypa­dły nagle na zewnątrz, jak wysa­dzone poci­skiem Moran­thów, o któ­rych opo­wia­dano Kyle’owi. Roz­pa­dły się na kawałki, odbi­ja­jące się z trza­skiem od kolumn i murów jak wystrze­lone z kuszy bełty. Chło­pak wzdry­gnął się, gdy jeden z nich ska­le­czył go w nogę. Jakiś Gwar­dzi­sta zwa­lił się na plecy. Padł tak sztywno, że nikomu nawet nie chciało się spraw­dzać, czy żyje.

Z drzwi wyło­nił się męż­czy­zna. Kyle’a zdu­miało, jak bar­dzo masywny się wydaje, choć sze­ro­ko­ścią w barach ustę­po­wał Sza­rej Grzy­wie. Włosy miał gęste, białe jak kość i sple­cione w war­ko­czyki. Wiatr w ogóle nimi nie poru­szał. Cera nie­zna­jo­mego była biała jak śnieg. Ozdo­bione frędz­lami weł­niane szaty opa­dały mu z ramion aż do stóp. One rów­nież w ogóle się nie poru­szały na wie­trze. Był oazą spo­koju pośród burzy.

Wodził gore­ją­cym srebr­nym bla­skiem spoj­rze­niem od twa­rzy do twa­rzy. Gdy zatrzy­mał je na Kyle’u, chło­pak był zmu­szony odwró­cić wzrok. Te oczy go prze­ra­żały, gro­ziły opę­ta­niem. Poczuł, że twarz zapło­nęła mu wsty­dem, jakby z jakie­goś powodu nie był ich godny. Wiatr uspo­koił się nagle, zawo­dze­nie uci­chło. Gęste, skłę­bione chmury wyco­fały się, jakby zbie­rały siły przed ostat­nim ata­kiem.

W tę ciszę wkro­czył Dymek. Jego san­dały klą­skały na mokrej skale dachu. Magus – Kyle nie wąt­pił, że istota ma co naj­mniej taką rangę – obser­wo­wał niskiego czło­wieczka z wyraź­nym roz­ba­wie­niem. Dymek uklęk­nął i prze­su­nął ręce nad kamienną nawierzch­nią. Z jego dłoni try­snęły pło­mie­nie. W stronę jeste­stwa pomknęła wijąca się jak wąż linia ognia. Magus przy­glą­dał się temu cier­pli­wie i z zacie­ka­wie­niem. Pochy­lił nieco głowę, śle­dząc wzro­kiem trasę pło­mie­nia.

Linia zbli­żyła się do obu­tych w san­dały stóp i podzie­liła na dwie gałę­zie, ota­cza­jąc magusa krę­giem. Istota prze­nio­sła spoj­rze­nie na Dymka, który wzdry­gnął się pod jego cię­ża­rem. Magus strze­lił pal­cami i pro­mie­nie roz­pry­sły się na wszyst­kie strony niczym stłu­czona szyba. Dymek padł na plecy jak ude­rzony i prze­su­nął się kawa­łek po mokrym kamie­niu, zatrzy­mu­jąc się u stóp Sza­rej Grzywy.

– Cze­goś takiego nie ogląda się co dzień – wydy­szał czło­wie­czek.

Magus stał nie­ru­chomo, ale Szara Grzywa nie ode­rwał od niego wzroku, by spraw­dzić co z Dym­kiem.

– Powin­ni­śmy wezwać jego – stwier­dził cza­ro­dziej, pod­no­sząc się z dachu.

Magus roz­po­starł powoli ramiona, jakby był pta­kiem goto­wym się zerwać do lotu. Szara Grzywa zaczerp­nął tchu, chcąc coś powie­dzieć, powstrzy­mał się jed­nak i spoj­rzał w bok. Wzdłuż kolum­nady zbli­żały się trzy syl­wetki odziane w ciemne, tar­gane wia­trem płasz­cze – dwóch męż­czyzn i jedna kobieta. Kyle był pewien, że nie przy­szli tu z ich grupą. Szara Grzywa zaklął pod nosem. Dymek dmuch­nął w dło­nie i splótł je mocno.

Gwar­dzi­ści scho­dzili z drogi trojgu przy­by­szom. Kyle wie­dział, że pierw­szy z nich to Cze­piec. Miał twarz o ostrych rysach, nie­bie­skie spi­rale tatu­aży na pod­bródku i gęstą siatkę blizn od noża na szyi. Dru­gim zapewne był Keitil. Sma­gło­licy męż­czy­zna był koczow­ni­kiem, podob­nie jak Kyle, choć pocho­dził z kra­iny zwa­nej Rów­niną Wic­kań­ską. Trze­cią była Isha, masywna kobieta o sze­ro­kich bio­drach i dłu­gich, ciem­nych wło­sach sple­cio­nych w poje­dyn­czy war­kocz. Wszy­scy troje byli welo­nami – najem­nymi skry­to­bój­cami.

Szara Grzywa zer­k­nął pyta­jąco na Dymka.

– Na pewno zwró­cili się do niego Bra­cisz­ko­wie – stwier­dził mag, wzru­sza­jąc ramio­nami.

– Widzę, że osią­gnę­li­ście pewne postępy! – zawo­łał do Sza­rej Grzywy Cze­piec.

Rene­gat zgar­bił się, nie odpo­wia­da­jąc ani sło­wem.

– Nie pro­si­li­śmy o waszą pomoc – wykrztu­sił po chwili.

Cze­piec mach­nął urę­ka­wicz­nioną dło­nią.

– Pro­szę bar­dzo, zakończ­cie to sami. Jeśli potra­fi­cie.

Szara Grzywa znowu spoj­rzał na nie­ru­cho­mego magusa.

– Wy zawsze sto­su­je­cie to samo roz­wią­za­nie. Nie trzeba się zasta­na­wiać…

– Coś się dzieje – ostrzegł go Dymek.

Magus odchy­lił głowę, spo­glą­da­jąc na chmury. Wypro­sto­wał ramiona jesz­cze bar­dziej, otwo­rzył dło­nie i roz­po­starł palce. Grube weł­niane rękawy opa­dły, odsła­nia­jąc nie­bie­skie tatu­aże w kształ­cie spi­ral i fal, ota­cza­jące obie koń­czyny od dłoni aż po barki. Sym­bole Wia­tru.

– Nie! – wykrztu­sił Kyle.

Duch Wia­tru! To z pew­no­ścią był on. Bło­go­sła­wiony Przo­dek, według nauk jego ple­mie­nia. Chło­pak pochy­lił się i otwo­rzył usta gotowy coś wykrzyk­nąć. Ostrze­że­nie? Bła­ga­nie?

– Kryć się! – zawo­łał Cze­piec.

Magus uniósł ręce nad głowę, jakby chciał się­gnąć ku chmu­rom. Zaci­snął dło­nie w pię­ści i opu­ścił gwał­tow­nie ręce.

Na Ostrogę spa­dła kano­nada bły­ska­wic. Kamień trząsł się pod ich cio­sami. Ludzie wrzesz­czeli prze­raź­li­wie gło­sami zała­mu­ją­cymi się z prze­ra­że­nia. Kyle padł na drżącą powierzch­nię. Ośle­piały go nie­ustanne bły­ska­wice. Osło­nił głowę ramio­nami. Z jego ust wyrwał się nie­ar­ty­ku­ło­wany krzyk. Kiedy to się skoń­czy?

Burza minęła. Kyle sły­szał jesz­cze huk gro­mów dobie­ga­jący z odle­głych o wiele mil rów­nin. Uniósł się i zamru­gał. Czuł się, jakby zbito go drew­nia­nymi pał­kami. Wszy­scy Gwar­dzi­ści pod­no­sili się z wysił­kiem, jęczeli i chwiali się na nogach. O dziwo, Szara Grzywa wciąż stał. Chło­pak zadał sobie pyta­nie, czy cokol­wiek mogłoby zwa­lić rene­gata z nóg. Jed­nakże nawet on krzy­wił się z bólu i pochy­lał głowę, by osło­nić oczy. Dymek leżał nie­ru­chomo u jego stóp. Prze­chył trzy­mał w obję­ciach jego głowę, przy­glą­da­jąc się z uwagą oczom.

Magus nie ruszył się z miej­sca. Krzy­żo­wał teraz ręce na pier­siach.

Kyle pod­czoł­gał się do Prze­chyła.

– Nic mu się nie stało?

Sabo­ta­ży­sta trzep­nął maga w poli­czek.

– Chyba nic. To twarda sztuka.

Chło­pak się rozej­rzał. Cze­piec znik­nął razem z dwoj­giem swo­ich ludzi.

– Gdzie są welony?

– Wzięli się do roboty.

– Jak to do roboty? – zapy­tał Kyle, pro­stu­jąc się nagle.

Stary sabo­ta­ży­sta wska­zał głową magusa.

– Nie!

Kyle wstał.

– Chłop­cze? – Prze­chył przyj­rzał mu się z uwagą. – O co cho­dzi, chłop­cze?

– Nie mogą tego zro­bić! Nie mogą…

Prze­chył zła­pał go za ramię.

– Ten bies jest groźbą dla wszyst­kich. Mie­li­śmy swój udział w jego przy­wo­ła­niu, więc…

– Nie! Nie gro­ził nikomu.

– Przy­kro mi, ale nie tak się to robi – odparł Prze­chył, krę­cąc głową. – Nie możemy podej­mo­wać podob­nego ryzyka.

Kyle wyrwał mu się i wyszedł chwiej­nym kro­kiem na dzie­dzi­niec.

– Chłop­cze!

Zerwał się do biegu, choć krzy­wił się z bólu przy każ­dym kroku. Był prze­ko­nany, że zaraz ude­rzy pio­run, zmie­nia­jąc go w zwę­glo­nego trupa. Nic się jed­nak nie stało. Nie roz­bły­sła bły­ska­wica, nie obe­rwał beł­tem z kuszy – oba­wiał się rów­nież, że Gwar­dia natych­miast uka­rze go za nie­wy­ko­na­nie roz­kazu. Sły­szał krzyki zagłu­szane przez wycie wia­tru. Magus na­dal stał nie­ru­chomo, jak zdo­biące dzie­dzi­niec kamienne posągi. Prze­chy­lił głowę o potęż­nych łukach brwio­wych, jakby nasłu­chi­wał jakie­goś odle­głego prze­kazu.

Kyle prze­ska­ki­wał przez ławki, prze­bie­gał po mozai­kach z bia­łych i różo­wych kostek. W pew­nej chwili wycią­gnął miecz. Zapewne nie było to naj­roz­sąd­niej­sze pocią­gnię­cie, gdy biegł w stronę magusa, czy może nawet Ascen­dentu, ale musiałby się zatrzy­mać, by scho­wać broń, a nie potra­fił się zdo­być na to, by ją wyrzu­cić. Gdzieś w pobliżu czaił się Cze­piec z dwójką swych welo­nów.

– Pra­stary! – zawo­łał. – Uwa­żaj!

Istota roz­pro­sto­wała ręce. Krzywy gry­mas na jej twa­rzy prze­ro­dził się w sze­roki uśmiech. Za jej ple­cami zni­kąd poja­wił się Cze­piec. Kyle potknął się o coś i runął na kamień, śli­zga­jąc się naprzód. Cze­piec zamach­nął się obiema rękami i ude­rzył.

Chło­pak wrza­snął z gniewu i fru­stra­cji. Świat roz­padł się na odłamki bia­łego świa­tła. Roz­legł się wybuch. Kyle nie prze­sta­wał spa­dać. Huk odbi­jał się kolej­nymi echami, prze­cho­dząc w prze­ra­ża­jący śmiech, wstrzą­sa­jący wszyst­kim. Śmiech nie milkł, a chło­pak leciał na łeb na szyję, prze­ra­żony, że to się ni­gdy nie skoń­czy albo że za chwilę roz­trza­ska się o skały.

Przez ten ryk prze­bił się głos kobiety, mówią­cej w ojczy­stym języku Gwar­dii:

– Co to było, na uśmiech Cie­nia?

– Nie jestem pewien – odpo­wie­dział męż­czy­zna.

– Tra­fi­łeś?

– O dziwo, tak. Był mate­rialny. Ale pod koniec wra­że­nie zro­biło się jakieś dziwne. Tak czy ina­czej, jestem pewien, że pozby­li­śmy się go na dobre.

– A co z tym tutaj? – zapy­tała kobieta. Tym razem jej głos był bli­żej.

– Żyje. Wygląda na to, że miecz pochło­nął więk­szą część podmu­chu.

Chłodna, wil­gotna dłoń ujęła Kyle’a za pod­bró­dek i poru­szyła jego głową w przód i w tył.

– Sły­szysz mnie? – zapy­tała kobieta.

Nie był w sta­nie jej odpo­wie­dzieć. Miał wra­że­nie, że cał­ko­wi­cie utra­cił kon­takt z cia­łem. Ciem­ność sku­piła się powoli wokół niego. Miękka, puszy­sta ciem­ność, tłu­miąca wszelką świa­do­mość. Kobieta znowu coś powie­działa, ale jej głos był jedy­nie szep­tem. Potem zapa­dła cisza.

***

Obu­dził go ból. Strasz­liwy ogień tra­wiący prawą dłoń. Uniósł ją ospale do oczu i zoba­czył, że jest owi­nięta szma­tami. Zmarsz­czył brwi, pró­bu­jąc coś sobie przy­po­mnieć.

– Wró­ci­łeś do nas, hej? – usły­szał zna­jomy ochry­pły głos.

Kyle podźwi­gnął z wysił­kiem głowę. Syk­nął, czu­jąc ból pul­su­jący pod czaszką. Prze­chył sie­dział obok niego. Znaj­do­wali się w jed­nym z poko­jów wyku­tych w czar­nym bazal­cie. Pod ścianą za sabo­ta­ży­stą spo­czy­wał jakiś Gwar­dzi­sta. Twarz miał owi­niętą szma­tami, było widać tylko jedno brą­zowe oko, przy­glą­da­jące się mu niczym odle­głe świa­tło prze­wod­nie zapa­lone nocą na rów­ni­nach.

Kyle odwró­cił wzrok. Prze­łknął ślinę, by zła­go­dzić suchość w gar­dle.

– Co… co się stało?

Prze­chył wzru­szył ramio­nami. Wycią­gnął z woreczka u pasa gli­nianą fajkę.

– Cze­piec pchnął nożem magusa, Ascen­dent, czy kim on tam, na Kult Tra­ge­dii, wła­ści­wie był. Roz­bły­sły bły­ska­wice, jakby nad­szedł koniec świata, jaki zapo­wia­dają nie­które reli­gie. Kiedy się uspo­ko­iły, na miej­scu została tylko trójka welo­nów. Skur­wy­syn znik­nął bez śladu. Zamie­nił się w popiół. Masz cho­lerne szczę­ście, że żyjesz. Ale twoja łapa wygląda jak pie­czona kuro­pa­twa.

Kyle znowu przyj­rzał się zaban­da­żo­wa­nej ręce. Znik­nął? Zgi­nął?

– Jak to moż­liwe?

Prze­chył wepchnął kciu­kiem rdzawy liść do fajki.

– Och, nie znasz Czepca tak dobrze, jak ja. Jeśli coś żyje, on potrafi to zabić. – Prze­chył pochy­lił się. – Powie­dzia­łem im, że chcia­łeś sam go zała­twić. No wiesz, okryć się chwałą i zdo­być dla sie­bie imię. Na przy­kład Cho­lerny Dureń z Przy­pa­loną Łapą. Coś w tym stylu. Kapu­jesz?

Kyle par­sk­nął śmie­chem, lecz zaraz zła­pał się z jękiem za bolącą głowę.

– Ehe, kapuję. I co teraz?

Prze­chył wsu­nął ust­nik mię­dzy zęby.

– Teraz musimy zacze­kać. Wiatr już się uspo­kaja. Wkrótce będziemy mogli bez­piecz­nie opu­ścić kosz. Kon­trakt jest wyko­nany.

– I udało wam się?

Prze­chył zmarsz­czył krza­cza­ste brwi.

– Co miało nam się udać?

– Ukraść chwałę.

Stary sabo­ta­ży­sta wyjął z wes­tchnie­niem fajkę z ust i scho­wał ją z powro­tem do woreczka.

– Posłu­chaj, chłop­cze, niech ci się nie…

– Wie­dzie­li­ście, że ktoś, czy może coś, tu będzie, tak? Od samego początku. – Wsparł się na łok­ciu i spró­bo­wał się pod­nieść na kolano. Prze­chył ujął go pod ramię i posta­wił na nogi. Chło­pak oparł się o ścianę i jej chłód przy­wró­cił mu siły. Dotknął lewą dło­nią czoła, chcąc powstrzy­mać zawroty głowy. – Dla­tego wła­śnie tu przy­szli­ście, prawda? Dla­tego przy­ję­li­ście ten kon­trakt, mimo że to nie jest typowe zada­nie dla Gwar­dii?

Prze­chył przy­sta­nął obok Kyle’a, gotów go pod­trzy­mać, gdyby chło­pak zemdlał.

– Nie musisz się tak eks­cy­to­wać. Pew­nie, że podej­rze­wa­li­śmy, że będzie tu coś god­nego naszej uwagi. W prze­ciw­nym razie po pro­stu poma­sze­ro­wa­li­by­śmy przed sie­bie. Przy­kro mi, że ślu­bo­wał Wia­trowi, tak samo jak ty.

Kyle znowu par­sk­nął śmie­chem. Ślu­bo­wał!

– To pech, nic wię­cej. Żoł­nie­rze muszą się przy­zwy­czaić do takich rze­czy. Połowa ludzi, któ­rych zabi­łem, przy­się­gała Tog­gowi, tak samo jak ja. To nic nie zna­czy, chłop­cze.

Kyle potrzą­snął głową.

– Nic nie rozu­miesz.

Jak ktoś, kto nie pocho­dził z jego ludu, mógłby pojąć, że ta istota z pew­no­ścią była samym Duchem Wia­tru? A oni go zabili. Jak Cze­piec, zwy­kły śmier­tel­nik, mógł uśmier­cić ducha? To z pew­no­ścią było nie­moż­liwe.

– No cóż, może rze­czy­wi­ście tego nie rozu­miemy. W końcu tylko prze­cho­dzimy przez zie­mie Baelu. To prawda. Jest jed­nak coś, co my rozu­miemy, a ty nie. – Prze­chył wska­zał na zachód. – Gwar­dia toczy bój na śmierć i życie z wielką potęgą, chłop­cze. Potęgą zdolną spu­sto­szyć całą tę kra­inę tylko po to, by się do nas dobrać.

– Z Mala­zań­czy­kami.

– Masz rację. Cie­szę się, że słu­cha­łeś, co do cie­bie mówimy. No więc… potęga to potęga. Wiemy, że ten czar­no­księż­nik, Shen, miał za mało mocy, by wywo­łać taką burzę. Zakłó­cił pogodę na całym sub­kon­ty­nen­cie. Na waszych rów­ni­nach zapa­no­wała susza, bo ścią­gnął wszyst­kie desz­cze tutaj, na wschod­nie wybrzeże. Mie­li­śmy nadzieję, że to będzie coś, co mogli­by­śmy wyko­rzy­stać w woj­nie z prze­klę­tymi Mala­zań­czy­kami, ale, jak sam widzia­łeś, to był tylko cho­lerny magus snów.

– Snów?

– Ehe. Cze­piec mówi, że całą tę burzę wezwały i pod­trzy­my­wały tylko sny magusa. Wyobra­żasz to sobie, hej?

Kyle omal nie rzu­cił się na sabo­ta­ży­stę.

Wy dur­nie! Zabi­li­ście boga naszego ludu!

Czaszkę roz­sa­dzał mu jed­nak ośle­pia­jący ból. Zawzię­cie potarł czoło zdrową ręką.

– Dobrze się czu­jesz, chłop­cze?

Ski­nął ener­gicz­nie głową.

– Przy­da­łoby mi się tro­chę świe­żego powie­trza.

Prze­chył ujął go za ramię i wypro­wa­dził do kory­ta­rza. Na zewnątrz, za kolum­nadą, gwar­dzi­ści sie­dzieli na ław­kach i doni­cach ogro­do­wych, roz­ma­wia­jąc, odpo­czy­wa­jąc, sma­ru­jąc broń i zbroje. Sabo­ta­ży­sta posa­dził chło­paka na szczy­cie sze­ro­kich scho­dów opa­da­ją­cych na poło­żone niżej patio, które prze­ro­dziło się teraz w cuch­nącą sadzawkę, pełną gni­ją­cych liści i gałęzi. Szczyt Ostrogi na­dal krył się w chmu­rach. Kyle przy­pusz­czał, że nie zmieni się to jesz­cze przez pewien czas, burza już jed­nak minęła. Pio­runy nie ude­rzały o wierz­cho­łek ani nie nio­sły się echem na rów­ni­nach na dole. Wysoko w górze roz­ja­rzały się jesz­cze bez­gło­śne bły­ska­wice.

To nie mogło się stać. Jak coś takiego mogło być moż­liwe? Kyle doszedł do wnio­sku, że nic już go w życiu nie poru­szy. Nie mógł jed­nak zaprze­czyć, że coś się wyda­rzyło. Przyj­rzał się swej zaban­da­żo­wa­nej dłoni. Nie czuł w niej nic poza tępym, nie­usta­ją­cym bólem. Na pewno posma­ro­wali mu ją maścią. Zauwa­żył też, że jakaś życz­liwa dusza scho­wała jego tul­war do pochwy. Wycią­gnął broń lewą ręką. Skóra uchwytu przy­po­mi­nała w dotyku suchą korę. Kyle strzep­nął spa­loną powłokę, odsła­nia­jąc osma­lony trzpień. Klinga była jed­nak czy­sta i nie­na­ru­szona. Tań­czyły wzdłuż niej spi­rale i łuki Wia­tru. Kyle odwró­cił zakrzy­wiony oręż i pode­rwał się nagle. Nie przy­po­mi­nał sobie, by Dymek wyrył znaki po obu stro­nach.

Dotknął zimną klingą czoła i odmó­wił modli­twę do Wia­tru. Będzie musiał zro­bić nowy uchwyt. Nada broni nazwę Tcharka, Dar Wia­tru. Ni­gdy nie zapo­mni, co się dziś wyda­rzyło.

– Odpocz­nij chwilę – pora­dził mu Prze­chył. – Mamy jesz­cze czas.

Kyle pozwo­lił, by głowa opa­dła mu na kamienny mur. Spo­glą­da­jąc spod przy­mknię­tych powiek, zauwa­żył Skra­da­cza. Zwia­dowca przy­kuc­nął obok dwóch Gwar­dzi­stów, któ­rych chło­pak nie znał. Jeden z nich był wyjąt­kowo kudłaty i nazna­czyły go strasz­liwe bli­zny, drugi zaś był męż­czy­zną w star­szym wieku, o bro­dzie sple­cio­nej w drobne war­ko­czyki. Obaj mieli sma­głą skórę i potężną budowę godną niedź­wie­dzi. Przy­po­mi­nali Kyle’owi ludzi z Gór Kamien­nych, poło­żo­nych daleko na zachód od jego ojczy­zny. Prze­chył skie­ro­wał na chło­paka spoj­rze­nie lśnią­cych, brą­zo­wych oczu, szep­cząc coś do towa­rzy­szy. Wyczer­pany Kyle zasnął w podmu­chach słab­ną­cego wia­tru.

***

Tuż przed świ­tem Kyle docze­kał się wresz­cie swej kolejki, by zje­chać na dół. Wsiadł z czte­rema towa­rzy­szami do skle­co­nego z wikliny, sznu­rów i drewna kosza koły­szą­cego się nad prze­pa­ścią. Żela­zne ramiona wcią­garki obra­cało ośmiu Gwar­dzi­stów. Pory­wi­sty wiatr tar­gał wło­sami trzy­ma­ją­cego hełm pod pachą chło­paka.

– A jak oni zejdą na dół? – zapy­tał towa­rzy­szą­cego mu w koszu męż­czy­zny, gdy Gwar­dzi­ści wyko­nali pierw­szy obrót.

Męż­czy­zna zer­k­nął leni­wie na tru­dzą­cych się przy wcią­garce ludzi. Na jego ustach poja­wił się blady, okrutny uśmie­szek.

– Skur­wy­syny mają pecha. Lepiej oni niż my. Będą musieli zejść po linach.

Gdy kosz zbli­żył się do nagiego urwi­ska, wiatr wzmógł się nagle. Koły­sał wątłą kon­struk­cją i szar­pał kar­ma­zy­nową opoń­czą Kyle’a. Gwar­dzi­sta powie­dział „my”. Chło­pak uświa­do­mił sobie, że stał się teraz jed­nym z nich, choć ni­gdy nie będzie nale­żał do nich w pełni. Był człon­kiem brac­twa, ale to brac­two zabiło kogoś, kto był dla niego czymś w rodzaju boga. Jed­nego z przod­ków, prze­wod­ni­ków albo obroń­ców jego ludu, być może nawet awa­tar wiel­kiego Ojca Wia­tru. Wie­dział, że od tej chwili łatwiej mu będzie robić uży­tek z broni, którą miał u boku. Patrzeć obo­jęt­nym wzro­kiem na śmierć i zabi­ja­nie. Robić to, co konieczne. Przyj­rzał się ludziom towa­rzy­szą­cym mu w krót­kiej podróży, która mogła się dla nich zakoń­czyć śmier­cią. Dwaj spo­glą­dali na chmury, być może wypa­tru­jąc oznak zmiany pogody. Trzeci kie­ro­wał wzrok w dół – zapewne zasta­na­wiał się, gdzie wylą­dują. Ostatni gapił się przed sie­bie, w pustkę. Ich oto­czone drob­nymi zmarszcz­kami oczy były cał­ko­wi­cie pozba­wione wyrazu. To byli ci, któ­rych nic już nie mogło dotknąć. Kyle’a coś do nich cią­gnęło. Miał wra­że­nie, że zamiesz­kał wraz z nimi w mar­twym świe­cie. Obser­wo­wał ich spo­cone, ogo­rzałe, nazna­czone bli­znami twa­rze i czuł, że jego obli­cze rów­nież upo­dab­nia się do tej maski. Mógł teraz patrzeć na każ­dego, żywego lub umar­łego, i nic nie widzieć.

Rozdział II

Od poko­leń bie­gu­nami quon­ta­liań­skiego kon­ty­nentu były pro­win­cja untań­ska na wscho­dzie oraz pro­win­cja Quon Tali (od któ­rej pocho­dzi nazwa lądu) na zacho­dzie. Na zmianę przej­mo­wały one domi­na­cję nad szla­kami kupiec­kimi, sta­ra­jąc się zmiaż­dżyć odle­głego rywala, pod­czas gdy pomniej­sze pań­stwa – Itko Kan, Cawn, Gris i Dal Hon – plą­sały w tańcu nie­zli­czo­nych soju­szy, unii han­dlo­wych i tro­jek two­rzo­nych prze­ciwko jed­nemu z owych bie­gu­nów. Któż mógłby prze­wi­dzieć, że obie wiel­kie sto­lice szybko padną ofiarą najeźdźcy, pod­czas gdy bied­niej­sze pro­win­cje będą sta­wiać opór przez wiele lat?

Kro­ni­karz Deno­shenPustel­nie połu­dnio­wego Kan

Było połu­dnie i tłum prze­py­cha­jący się w palą­cych pro­mie­niach słońca ulicą Opa­lową w Uncie gęst­niał z każdą chwilą, two­rząc nie­ru­chomą, zgieł­kliwą masę. Ulica wycho­dziła na plac Się­ga­cza. Dobie­ga­jący stam­tąd zwie­rzęcy ryk dzie­sią­tek tysięcy gapiów ude­rzał w pró­bu­ją­cych dołą­czyć do nich ludzi. Wycho­dzące na ulicę bal­kony na pierw­szym pię­trze ugi­nały się pod cię­ża­rem nie­roz­sąd­nie licz­nych pła­cą­cych gości.

Sfru­stro­wani oby­wa­tele uwię­zieni na ulicy nie mogli już posu­wać się dalej, ale Opos bez trudu poru­szał się pośród tłumu, prze­ska­ku­jąc od jed­nej luki do dru­giej. Tu posłu­gi­wał się muśnię­ciem, ówdzie cel­nym ude­rze­niem łok­cia. Tych, któ­rzy wyko­ny­wali jego zawód, uczono wyko­rzy­sty­wa­nia tłu­mów. Mię­dzy innymi dla­tego tak bar­dzo je lubił. Był prze­ko­nany, że gęsta ciżba zapew­nia mu ano­ni­mo­wość, a do tego miał niską opi­nię o natu­rze ludz­kiej i sądził, że w tak licz­nej rze­szy nikt niczego nie zor­ga­ni­zuje.

Wyszedł na zaśmie­coną, wykła­daną cegłami nawierzch­nię placu Się­ga­cza i ujrzał przed sobą falu­jący tłum oby­wa­teli impe­rium. Dzi­siaj był dzień egze­ku­cji. Cesa­rzowa pozby­wała się wro­gów w tak okrutny spo­sób i na oczach tak wielu świad­ków, jak to tylko moż­liwe. Miało się to stać zba­wien­nym ostrze­że­niem dla wszyst­kich, któ­rzy roz­wa­żali popeł­nie­nie podob­nych zbrodni, i, rzecz jasna, rów­nież dostar­czyć roz­rywki masom wier­nych pod­da­nych. Opos posu­wał się naprzód brze­giem olbrzy­miego placu, tuż pod ota­cza­ją­cym go murem. Według jego oceny zebrało się tu około pięć­dzie­się­ciu tysięcy ludzi. Wszy­scy sku­pili uwagę na cen­tral­nym pod­wyż­sze­niu, gdzie wielu pomniej­szych prze­stęp­ców spo­tkała już deka­pi­ta­cja, wypru­cie trzewi bądź wbi­cie na pal.