Kawalerka z witrażem - Łukasz Nicpan - ebook + książka

Kawalerka z witrażem ebook

Nicpan Łukasz

4,0

Opis

W swojej drugiej prozatorskiej książce Łukasz Nicpan ponownie zanurza się w świat wspomnień. Tym razem jednak zapuszcza się głębiej niż w "Fajerwerkach nad otuliną" . W tomie opowiadań "Kawalerka z witrażem" więcej jest odwołań do czasów dzieciństwa spędzonych w powojennej Łodzi i Radomsku (u dziadków). Zresztą nawet kiedy autor przeskakuje do lat 80., to ma się wrażenie, że to ten sam arkadyjski świat z czapkami ze sztucznego misia i z miękkim daszkiem. Narrator w formie krótkich, a jednak pełnych poezji, opowieści oprowadza czytelnika po swoim życiu i zmieniających się z czasem axis mundi, a u Nicpana magiczne jest wszystko: bona, bo nikt jej nie ma, mrugające zielonym okiem radio Pionier (rówieśnik autora) i elementarz Falskiego. Tu nawet kawalerka ma witraż...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
3
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




redaktor prowadzący: Hubert Musiał

projekt okładki i wyklejki: Piotr Tarasiuk

redakcja: Ewa Mirkowska

korekta: Ilona Rechnio

© Copyright by Łukasz Nicpan

© Copyright for this edition

 by Państwowy Instytut Wydawniczy 2022

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-605-4

Kontramara

Otomana stała w dużym pokoju w domu dziadków na Dołku. Do parzystych okien zaglądały z ogródka drzewka owocowe. O reszcie zewnętrznego świata niewiele więcej wiedziałem. Nie wiedziałem nawet, że mieszkamy w Polsce. Ani tego, że w Łodzi, która jest miastem kominów. Więcej wiedziałem o Bozi, niż o Łodzi. O Bozi dowiadywałem się od babci.

Nie sypiało się wtedy w piżamach. Sypiało się w nocnych koszulach. Białych, krochmalonych, pachnących gorącym żelazkiem z rozpaloną do czerwoności żeliwną duszą. Nasze trzy koszule – dziadków i moja – miały na piersiach wyszyte wypukłym haftem inicjały naszych imion z wplecionymi gałązkami konwalii. W tych koszulach, sięgających każdemu do pół łydki, klękaliśmy wieczorem na dywaniku przy łóżku w sypialni, składaliśmy dłonie i odmawialiśmy modlitwy, Ojcze Nasz i Zdrowaś Mario… A potem prosiłem o zdrowie dla rodziców i wszystkich dobrych ludzi. Prosiłem o to, choć nie wiedziałem, kim są ci dobrzy ludzie – nie znając bowiem złych, nie mogłem znać i dobrych.

Moi rodzice kończyli w tym czasie studia na uniwersytecie. O tym także nic nie wiedziałem. Nie wiedziałem, że nie mają mieszkania i wynajmują pokój od jednej z ciotek. Wiedziałem tylko, że są szczęśliwi. Choć nie wiedziałem dlaczego. Nie wiedziałem, że niedawno skończyła się wojna i rozpiera ich radość ocalałych, którzy mogą jeździć z plecakami na wędrówki po Beskidach, pływać kajakami po Mazurach.

Otomana stała przy kaflowym piecu. Była ogromna, odęta i ozdobna. Nad jej oparciem wyginała się drewniana rama z naczółkiem rzeźbionym w kiście winogron. Lubiłem skakać po tym sprężystym meblu, boso lub w skarpetkach, bo skakały wtedy wraz ze mną i te ciemnoorzechowe winogrona, i cała wokół przestrzeń – tylko w przeciwną stronę. Co ja w górę, to cała reszta w dół. Kiedy ja spadałem, reszta świata wzbijała się. Wielokrotnie powtarzałem to doświadczenie.

Inną, ważną dla mnie, cechą otomany było to, że właśnie na niej, zawsze pośrodku, zasiadała podczas rodzinnych i towarzyskich przyjęć żona stolarza Galara, przyjaciela dziadka. Pani Galarowa była niemal tak samo obfita jak otomana – i to mnie fascynowało. Nie była duża, raczej mała, o głowę niższa od babci, ale jakby odęta, nadmuchana. Nawet policzki i wargi miała odęte, pierwsze rumiane, drugie karminowe. W pulchnych płatach jej uszu tkwiły kolczyki w kształcie jarzębinowych kulek ujętych w złote pazurki.

Pod wielkim, rozsuwanym na czas przyjęć stołem kryły się bardzo podobne pazurki, ale znacznie większe, nie tyle pazurki, ile pazury w poduchach drewnianych lwich łap. Pomiędzy czterema grubymi, wygiętymi nogami stołu krzyżowały się dwie solidne belki, na których podczas tych przyjęć często siadywałem – stąd wiem, że także łydki pani Galarowej były jak odęte, zaś jej stopy wylewały się niemal spomiędzy pasków bucików na obcasie.

Obfitość pani Galarowej, którą lubiłem za jej chichotki i piskliwy głos, kontrastowała z chudością, wręcz szczapowatością pana Galara, co mnie jednak wcale nie śmieszyło, raczej przestraszało, szczególnie w chwilach, gdy strofowała męża.

Strofowała go zaś zawsze wtedy, gdy zaczynali śpiewać z dziadkiem na dwa głosy niezrozumiałą dla mnie, prawie dziecinną piosenkę, z której niewiele pamiętam (obaj śpiewali w chórze katedralnym, ale i tego wówczas nie wiedziałem). Zaczynała się tak: „Wszystkie rybki śpią w jeziorze, ciuraj-laj, ciuraj-laj-laj…”. Protesty pani Galarowej, wspieranej przez babkę, nasilały się, gdy zaczynali śpiewać: „Moja stara spać nie może, ciuraj-laj, ciuraj-laj-laj…”.

Ani pan Galar, ani dziadek nic sobie nie robili z tych protestów, przeciwnie – jeszcze głośniej i żwawiej śpiewali, aż dochodzili do słów, na które zawsze czekałem z nadzieją, że może tym razem wreszcie je zrozumiem: „A ty, stary, nie kręć gitary, ciuraj-laj, ciuraj-laj-laj, nie zawracaj kontramary, ciuraj-laj, ciuraj-laj-laj”. Nie rozumiałem, co znaczy ta „kontramara”. Co to takiego?

Do dzisiaj nie mogę się nadziwić, dlaczego nigdy o to nikogo z dorosłych nie zapytałem. Jakby coś zamykało mi usta.

Pewnie wstyd, że i tego nie wiem.

Wsypy

Każde dzieciństwo ma własne arcydzieła. Niektóre są wspólne – takie same dla większości ludzi. W naszej strefie geograficznej do takich wspólnych arcydzieł należy na przykład obraz choinki bożonarodzeniowej, pamięć o święcie jej ubierania, wieszaniu bombek, gwiazdek, zaginaniu drucików zimnych ogni, o czym do późnej starości pamiętają nasze palce. Ale są też arcydzieła dzieciństwa jednostkowe, odrębne. Każdy je ma i prawie każdy inne. Do moich należą wsypy.

Dzieciństwo spędziłem na Dołku. Tak nazywano obniżenie terenu w rejonie dwóch ślepych, brukowanych uliczek na Księżym Młynie: Wilczej i Gołębiej. Wsypy były czerwone, różowe lub bladoróżowe, jakby wypłowiałe. W słoneczne, wiosenne dni gospodynie wywieszały je – wydobyte z poszew, obnażone – na płotach i trzepakach. Lub wykładały na parapety szeroko otwartych dwuskrzydłowych okien, tak że połowa obrzmiałości zwisała na zewnątrz domu, a druga leżała w mieszkaniu na podstawionym krześle. Ze szwów na rogach wsyp wystawały piórka, które dawały się wyciągać.

Patrzyłem na te wietrzące się wsypy jak na okręty pod wzdętymi żaglami, które wypłynęły w świetlistość wiosennego dnia z mroku zimowych snów. Babka mówiła, że pościel się wietrzy, ale ja widziałem to inaczej: te wsypy się wywietrzały, wywnętrzały, wydychały z siebie wiatry, jakimi napełniły się podczas długich nocnych żeglug.

Niewykluczone, że właśnie dlatego przyglądałem się wsypom z lekkim zawstydzeniem. Dla mnie miały w sobie coś nieprzyzwoitego, bezwstydnego, jak nagość.

Nie rumieniłem się co prawda na widok wietrzących się na płotach, trzepakach lub w oknach wsyp, ale zawsze odwracałem od nich wzrok, gdy podchodziła do mnie babka lub któraś z rówieśnic, bliźniaczek spod dwójki. Odwracałem, nie rozumiejąc, dlaczego odwracam. Dziwiło mnie, że nikt poza mną zdawał się tej nieprzyzwoitości nie dostrzegać.

Właśnie cielesna obrzmiałość tych wsyp, ich obrzmiałość obwisła, piersiasta, brzuchata, wywalona na światło dzienne, choć powinna być wstydliwie ukrywana, sprawiła, że nie tylko mam je nadal przed oczami, ale wprost czuję w sobie, w całym ciele, a nawet głębiej, w tym czymś, co nazywamy duszą.

Oto dlaczego wsypy z Dołka są arcydziełem mojego dzieciństwa.

W kulturze europejskiej znam tylko jedno porównywalne z nimi arcydzieło.

To Odyseja.

Regaty

W połowie dwudziestego wieku rynek zabawek był bardzo ubogi. Dziewczynki miały prymitywne domy lalek i lalki o niepojętej brzydocie. Chłopcy – klocki z drewna, proce, łuki. Były też łuski karabinowe, a nawet całe niewybuchy. Te nas okaleczały. Niektórych nawet zabijały.

Mimo tych braków całe dnie upływały nam na zabawie. Na dworze, czyli na świeżym powietrzu. Pod gołym niebem. Tam wszystko mogło służyć zawodom i grom. Drzewa służyły do wspinaczek. Rowy do skoków w dal. Kamienie do rzutów. Nawet ulewy miały swoje wspaniałe zastosowania. Kiedy już przeszły – a nawet wcześniej, gdy jeszcze kapały ostatnimi, największymi kroplami – gromadziliśmy się nad rynsztokami. Rwały nimi wezbrane górskie potoki, przelewały się ponad krawężniki. Do studzienek wpadały huczące wodospady, spienionym wirem siorbiąc powietrze.

Wtedy zaczynaliśmy regaty.

Zamiast łodzi wioślarskich puszczaliśmy na wodę patyczki. Każdy po jednym, wcześniej wybranym, a nawet nazwanym imieniem. Można powiedzieć: patyczku z własnej stajni.

Na trzy-cztery puszczaliśmy je ze wspólnego startu, jak najdalej od najbliższej studzienki, czyli mety. Czyj patyczek pierwszy tam dopłynął i zniknął w grzmiącej czeluści, ten był zwycięzcą. Choć nasze czółna, jedynki wyścigowe, nie były prawdziwe, to już emocje tak, były najprawdziwsze. Znacznie większe od tych, jakie po wielu latach zobaczyłem na wyścigach osad wioślarskich Oksfordu i Cambridge. Tam entuzjazmowały się studentki w kolorach uczelni, u nas, nad rynsztokami, namiętności małych chłopców grały nad mokrym brukiem jak wielkie organy. Prawie nas zaślepiały.

Jedni modlili się cicho z zaciśniętymi przy ustach piąstkami, inni skakali, rozchlapując kałuże i drąc się na całe gardło. Jeszcze inni szli nad swoim patyczkiem nisko pochyleni i zagrzewali go, dopingowali, poganiali. Rozmaite były techniki. Choć od żadnej nic nie zależało. I to było porywające.

Patyczki w rynsztoku podlegały siłom, na które nie mieliśmy żadnego wpływu. Gdy któryś ugrzązł w wirującym zatorze śmieci, mogliśmy się tylko modlić. Modlić się, skacząc nad nim, tupiąc, potrząsając pięściami. Czasem to pomagało, najczęściej nie i właściciel patyczka – czyli alter ego zawodnika, bo utożsamialiśmy się z naszymi reprezentantami – zostawał przy wirze śmieci, gdy inni, szczęśliwsi, których patyczki ominęły zator, byli już daleko, coraz bliżej szumiącej studzienki. O tym, że regaty mają już zwycięzcę, pechowiec dowiadywał się z tryumfalnego wrzasku właściciela zwycięskiego patyczka, gdy ten, wirując, znikał w głębinach ziemi z szumem i chlustem. Zwyciężał i ginął. Także dlatego jego krótkotrwały posiadacz czuł się jak bohater.

Nie najmniej ważną cechą naszych regat było to, że i one same – nie tylko patyczki – były jednorazowe. Po każdej ulewie mogły się odbyć tylko raz, pęd rynsztoka szybko bowiem słabł. Na kolejne trzeba było czekać do następnej ulewy, co naszym wyścigom przydawało ważności olimpiad.

I laur zwycięzcy nie tak szybko wiądł.

Laubzega

Dostałem ją któregoś roku pod choinkę. Wchodziła w skład zestawu narzędzi małego majsterkowicza. Oprócz niej w skrzyneczce znalazłem hebelek, imadełko i młoteczek z czerwoną stalową główką. Najcenniejsza okazała się laubzega. To dzięki niej po raz pierwszy doświadczyłem uczucia wszechmocy.

W wąskiej przegródce leżał pęczek cienkich, opalizujących błękitnie brzeszczotów. Ponadto w skład narzędzi małego stolarza wchodziły prostokątne płaty sklejki, spłaszczony ołówek i kilka papierowych szablonów, które można było przerysowywać na sklejkę i potem wycinać laubzegą. Pamiętam domek z kominem i kartoflanym kłębem dymu. To były szablony do ćwiczeń, stolarskie wprawki.

Fascynujące było co innego. Odkrycie, że mogę narysować na sklejce dowolny kształt i precyzyjnie go wyciąć. Elipsy, koła, obrys własnej lewej dłoni z rozstawionymi palcami (w prawej trzymałem ołówek), przerysowane z atlasu kształty kontynentów (zacząłem od najłatwiejszego, od Afryki), rzutowany promieniami słońca cień gruszki, którą udało mi się postawić szerokim zadem na stole. Z tego właśnie powodu, że mogę wyciąć wszystko, co sobie pomyślę, poczułem się wszechmocny. Mogłem nawet wycinać coś, czego nie było, kształt powstający w miarę wycinania, nieokreślony, dowolnie zawiły, fantastyczny.

Brzeszczociki czasem pękały. Przede wszystkim dlatego, że bardzo się podczas wycinania rozgrzewały, do czerwoności. Sklejka zaczynała kopcić i pachnieć spalenizną. W takich momentach przerywałem piłowanie, lecz nie wypuszczałem laubzegi z ręki. Gdybym to zrobił, metalowy kabłąk skręciłby brzeszczot i przerwał bezpowrotnie. Liczba brzeszczocików w przegródce była ograniczona, bez nich utraciłbym świeżo odkryte poczucie wszechmocy.

Do dziś pamiętam, jakie było żywe. Dorównywało jedynie pewności, że umiejętność latania, jak ptaki, mewy, jest tylko kwestią odpowiedniego nastawienia, nawet nie woli. Była czymś tak naturalnym. Zbiegałem z morskiej wydmy, gdziekolwiek nad Bałtykiem, i najzwyczajniej unosiłem się w powietrzu.

Leciałem wzdłuż brzegu, nad parasolami, nad wiklinowymi koszami, nad plażowiczami na kocach, nad grającymi w siatkówkę. Nie dziwiłem się temu, że lecę, dziwiłem się tylko – dobrze to pamiętam – że inni nie latają, tylko leżą tam w dole, smażą się w słońcu, w najlepszym razie unoszą się w morzu.

Dziwiłem się także sobie, że tak późno odkryłem ten psychiczny pstryczek, którego przekręcenie w głowie umożliwiało utrzymywanie się w powietrzu i swobodny dalekosiężny lot.

Leciałem nad plażą, nad morzem i wręcz nie mogłem – tam we śnie – wyjść ze zdumienia, jak można nie umieć latać. To było takie łatwe. Wręcz dziecinnie proste.

Pionier

Tak się nazywał pierwszy polski odbiornik radiowy skonstruowany po wojnie. Mój równolatek. W roku 1956 mieliśmy obaj po siedem lat.

Stał mi się bardzo bliski. Mogłem godzinami gładzić jego gładką bakelitową obudowę w kolorze ciemnego orzecha. Godzinami wpatrywać się w kwadratową, o zaokrąglonych rogach, podświetlaną tarczę z ruchomą wskazówką nie grubszą od włosa. Promieniście ułożone nazwy europejskich stolic i polskich największych miast świeciły na zielono. Pierwszy w naszej rodzinie radioodbiornik zajmował miejsce na osobnym stoliku nakrytym zrobioną na drutach serwetką. Przy stoliku stał wąski fotel z opływowymi poręczami i bordową tapicerką. Klęcznik do moich godzinek.

Prawie tak samo jak bliskość stolic, których nazwy układały się wachlarzowato na podświetlonej szybce, fascynowały mnie okrągłe i eliptyczne jasne plamki, rozsypane na ścianie za plecami radia. Najjaśniejsze, najbardziej przemawiające do wyobraźni, stawały się w ciemności, gdy przez narożne okno wpadało do pokoju tylko światło księżyca i żółty, mętny blask żyrandola zza firanki w oknie sąsiadów, wychodzącym na to samo podwórko studnię.

Moje pierwsze radio przeraziło mnie tylko raz. Właśnie tamtego roku, na jesieni.

Był późny wieczór. Na fotelu z bordową tapicerką siedział dziadek z uchem przy głośniku. Naprzeciwko niego na krześle babka. Przyszli do nas pieszo, lecz jakby nie z wizytą. Rodzice siedzieli obok, też blisko radia. Wszyscy dziwnie ku sobie pochyleni, ich głowy niemal się stykały. W łóżeczku spała moja dwuletnia siostra.

Spod zakrywającej głośnik szmatki dolatywały strzały, wybuchy, krzyki. Czasem wzburzone głosy, słowa w nieznanym języku. A potem żałobna muzyka.

Nie pytałem o wyjaśnienie. Kiedy wcześniej zapytałem, matka uspokoiła mnie nieszczerze i mocno przytuliła. Nie bój się, synku, nam nic nie grozi. Ojciec machnął tylko niecierpliwie ręką. Babka miała łzy w oczach. Dziadek milczał surowo, jakbym coś zbroił lub niewłaściwie zachował się przy stole.

Tamtego jesiennego wieczoru po raz pierwszy w życiu przestraszyłem się radia. Naszego lampowego, nagrzewającego się tak przytulnie Pioniera w bakelitowej obudowie, który wyświetlał na ścianie jasne owalne plamki.

Krótko, po męsku

– Jak kawalera ostrzyc?

W latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, czyli w połowie dwudziestego wieku, z takim zawsze pytaniem zwracał się do mnie fryzjer, gdy już okrył mnie białą płachtą i związał tasiemki na moim karku.

Oczy miałem jeszcze otwarte. Patrzyłem w duże lustro, w którym siedziałem owinięty po szyję w biały całun, a za mną stał przylizany – nieodmiennie przylizany, z przedziałkiem z boku głowy – fryzjer w białym kitlu i trzymał u mego ucha stalowe nożyczki, a przy drugim uchu metalowy grzebień.

– Krótko, po męsku – odpowiadałem i dopiero wtedy zamykałem oczy.

I zaczynała się msza. Uroczyste zespolenie z dorosłym mężczyzną, którym kiedyś będę. Rytuał pasowania. Obrzęd inicjacji.

Rozszczękiwały się nożyczki, zęby metalowego grzebienia szybkimi nawrotami zaczynały mi drapać czaszkę. Zapadałem w stan nirwany, choć jeszcze nie znałem tego słowa ani pojęcia. Nie wiedząc, z kim się jednoczę, jednoczyłem się z Buddą, bo i on był dorosłym mężczyzną, ale przede wszystkim scalałem się z mężczyzną, którym kiedyś będę.

To były rozkoszne, niezapomniane chwile. Pod moimi zamkniętymi powiekami wychodzili z saloonu na piaszczystą ulicę kowboje w kapeluszach i frędzlastych spodniach i stawali naprzeciwko siebie z opuszczonymi wzdłuż bioder rękami. Albo polscy partyzanci z oddziałów AK, przebrani za snopki zboża, doskakiwali księżycową nocą do torów kolejowych na nasypie, aby je wysadzić. Opowiadał mi o tym ojciec.

Uczucie błogości pogłębiało się, gdy ręka fryzjera pochylała mi lub przechylała na boki głowę. Dokonywało się to zwykle w milczeniu, choć czasem w trakcie rozmowy, jaką fryzjer prowadził z którymś z czekających na swoją kolejkę klientów. Lubiłem te pogwarki bardziej od ciszy czy niewiele od niej głośniejszej muzyki z radiowęzła. Rozmowy dorosłych mężczyzn podczas trwania obrzędu, jakiemu się poddawałem, czyniły tym realniejszym tego mężczyznę, który na mnie pod opuszczonymi powiekami czekał. Nie przysłuchiwałem się im, zbyt byłem pochłonięty wewnętrznymi przeżyciami. Tylko czasami odnosiłem wrażenie, że mężczyzna, którym kiedyś będę, włącza się do tych pogwarek.

Delikatne omiatanie szyi, policzków i czoła miękką jak jedwab szczotką o długim włosiu zapowiadało koniec obrzędu. Do mężczyzny, którym będę, dołączała wtedy, na króciutką chwilę, kobieta, która będzie moją żoną. Z zamkniętymi nadal oczami zaglądałem do jej buduaru.

– Spryskać?

Czekałem na to słowo z biciem serca. W moich uszach brzmiało niemal jak pytanie „ogolić?” zadawane niekiedy mężczyznom.

– Proszę – odpowiadałem, nie otwierając oczu. Cały obrzęd przebiegał w ciemności, zaczynał się widokiem w lustrze białego stożka zwieńczonego moją głową i takim samym widokiem się kończył.

Potem rozlegał się perlisty szum i na włosach osiadała mi pachnąca mgiełka. Fryzjer wydmuchiwał ją z kryształowego flakonu z męską wodą kolońską, rytmicznie ściskając w dłoni czerwoną gumową gruszkę. Dopiero gdy ucichał ten perlisty szum, podnosiłem powieki.

W lustrze siedział młody przystojny mężczyzna i uśmiechał się do mnie przyjaźnie. A ja podnosiłem odbite w lustrze oczy i z poważną miną płaciłem fryzjerowi, wydobywszy spod białej płachty piąstkę z odliczoną zawczasu należnością.

Elementarz

Czytać i pisać uczyłem się na elementarzu Mariana Falskiego. Był nowiutki, prosto z księgarni. Oczywiście nie wiedziałem wtedy, że 458 lat wcześniej Europejczycy odkryli Amerykę, ani tego, że podniecenie odkrywców na widok nieznanego lądu nie dorównywało mojemu na widok tej kwadratowej książki z kolorowymi rysunkami. Nie wiedziałem nawet tego, że jestem Europejczykiem.

Cały elementarz przekartkowałem wielokrotnie w domu, na tydzień przed pierwszą lekcją w pierwszej klasie. Rysunek na ostatniej stronie przedstawiał zieloną mapę Polski z wyrysowanymi symbolami jedenastu największych miast. Moje rodzinne miasto wyobrażały trzy czerwone fabryczne kominy i zwiewane z nich w prawo trzy wstęgi dymu. Byłem dumny z tego rysunku, martwiło mnie tylko, że takim samym oznaczono Białystok.

Pierwsza litera pojawiała się dopiero na 11 stronie. Na wcześniejszych były tylko radosne malunki kredkami przedstawiające nasze radosne, beztroskie życie w radosnej, beztroskiej ojczyźnie. Oczywiście nie wiedziałem wtedy, że moja ojczyzna jest radosna i beztroska, ale tak ją odczuwałem. Byłem szczęśliwy, że wszystko wokół nas jest takie piękne, choć schematycznie przez ilustratora narysowane.

Miałem piórnik, a w nim gumkę, ołówek, temperówkę i rzecz najważniejszą: polakierowaną na czerwono drewnianą obsadkę z lśniącą stalówką. Tej stalówce i obsadce przyglądałem się wielokrotnie, obracałem ją na wszystkie strony, dotykałem ostrożnie przedzielonego na pół stalowego ostrza. Byłem bardzo podniecony, choć jeszcze nie wiedziałem, że zaczyna się największa przygoda mego życia.

Kładąc się wieczorem spać, elementarz i piórnik kładłem na dosuniętym do tapczana krześle. Oczywiście nie wiedziałem wtedy, że te małe przedmioty, od których nie mogę oderwać oczu, okażą się większe od całego znanego i nieznanego mi świata, że cały potrafią w sobie zawrzeć. I to nie raz, a wielokrotnie. Nie wiedziałem tego, ale już to chyba przeczuwałem. Nie wiedziałem, że staję na progu swoich powtórnych narodzin.

Rysunek na 11 stronie przedstawiał rozbawionego psa na podmiejskim podwórku. Mężczyzna pchał taczkę. Nad gołębnikiem na słupie fruwały gołębie. Gonili się dwaj chłopcy. Goniący już niemal doganiał uciekającego. Za chwilę klepnie go w ramię. Berek!

Pod rysunkiem widniało wykaligrafowane słowo. As.

Zanurzyłem stalówkę w kałamarzu wpuszczonym w otwór ławki i pochyliwszy się nad poliniowaną kartką szesnastokartkowego zeszytu obłożonego w błyszczący kolorowy papier napisałem z bijącym sercem swoją pierwszą w życiu literę.

Drżące jak nowonarodzone kurczątko małe a.

Nuda

Prawdziwą nudę poznałem w Radomsku, w ceglanym domu dziadków, u których co roku spędzałem wakacje. Całe dwa miesiące w czteroizbowym domu z gankiem pośród ogrodu pełnego kwiatów, malin, jaśminów, krzewów porzeczek i agrestu. Codziennie te same lwie paszcze, malwy, maliny, jaśminy, porzeczki i agrest. W sadzie dojrzewały renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie. Codziennie te same renklody, węgierki, klapsy, papierówki, czereśnie i wiśnie.

W biblioteczce dziadka stały cztery książki po niemiecku, bez obrazków, a po polsku – tylko dwa tomy encyklopedii Orgelbranda. Jedyną książeczkę, jaką przywiozłem ze sobą z Łodzi, rymowaną opowiastkę o amerykańskim milionerze, umiałem już na pamięć. Miała tytuł Mister Twister. Na pamięć znałem nawet nazwisko jej autora. Nazywał się S. Marszak.

Pod żyrandolami w dwóch pokojach i żarówkami z kloszem nad stołami w dwóch kuchniach (oprócz dziadków mieszkała w tym domu rodzina ciotki) zwisały długie, miodowożółte lepy na muchy, wokół których krążyły roje jeszcze niedoklejonych owadów. Te już doklejone, a jeszcze żywe, cały czas rozpaczliwie brzęczały. Nikt na to nie zwracał uwagi. W końcu i ja przestałem się nad nimi litować. Znudziło mi się litować codziennie.

Dziadek rano, po pracy w ogrodzie, wychodził do szkoły na Kowalowcu, której był kierownikiem. Ciotka z wujkiem wyjeżdżali na rowerach do biur w Radomsku. Zostawałem w domu sam z babką i sparaliżowaną kuzynką, moją rówieśnicą, która powykręcana i zesztywniała, leżała na tapczanie w kuchni. Nie mogła mówić, a kiedy krzyczała, trzeba było szybko do niej biec, żeby odgonić muchy chodzące po jej wykrzywionej krzykiem ładnej twarzy. I tak dziesiątki razy dziennie. Zwykle do tych much biegła ze swojej kuchni babka, odrywając się od garnka, do którego, pochylona na taborecie, obierała nożem kartofle, ale czasem musiałem i ja, ale niechętnie. Już wolałem chodzić po ogrodzie, choć wszystko było tam takie jak poprzedniego dnia. Kilka razy dziennie podnosiłem klapę pod drewnianym wałem, na który nawijał się łańcuch, i zaglądałem do studni. Lusterko wody błyszczało bardzo głęboko, zmalałe w czarnym wnętrzu ziemi. Wrzucony kamyk spadał niesłychanie długo. Odgłos plusku wracał na górę niewiele krócej. Ale nawet studnia była codziennie taka sama.

Znudzony ogrodem, studnią i sadem, objedzony do mdłości wielkimi czereśniami, wracałem do domu i kładłem się na tapczanie w pokoju wujostwa. Lubiłem chrzęst wałka, na którym opierałem głowę. Wystarczyło nią poruszyć, przekręcić z boku na bok, a odzywały się suche dźwięki i rozbiegały po całym ciele. Domyśliłem się, że przenoszą je kości, są przecież tak samo suche.

Leżąc na tym tapczanie, miałem nad głową duży olejny obraz w złoconej ramie, powieszony na haku w taki sposób, że odchylał się od ściany, więc mogłem widzieć, w ukośnym zniekształceniu, doskonale mi znaną scenę, którą codziennie oglądałem z różnych miejsc w pokoju.

Obraz przedstawiał Jezusa i dwóch apostołów z aureolami. Jezus stał, oni siedzieli na ławeczce w łódce wśród szuwarów przy brzegu jeziora. Widziany od dołu, od strony chrzęszczącego pod głową wałka, obraz był nawet ciekawszy niż wtedy, gdy się nań patrzyło na wprost. Namalował go sąsiad dziadków, pan Turczyński, który mieszkał po drugiej stronie ulicy w drewnianym domku ukrytym w zapuszczonym ogrodzie, w gąszczu drzew owocowych, akacji i krzewów. Ten sam malarz amator namalował duży portret ślubny moich rodziców przekopiowany z małej czarnobiałej fotografii. Rodzice na tym portrecie byli równie kolorowi i jaskrawi jak Jezus, apostołowie, jezioro, szuwary i jasnoniebieskie niebo z czterema białymi obłokami. Tamtego lata prowadzili obozy wędrowne, każde swój, mama obóz z technikum włókienniczego, ojciec z liceum, z Piętnastki, w różnych rejonach Mazur, dlatego wpatrywałem się w odchylony od ściany święty obraz z goryczą i tęsknotą. Nie mogli mnie zabrać, byłem za mały, po wakacjach miałem dopiero pójść do drugiej klasy, a obozy przeznaczone były dla licealistów, ludzi już prawie dorosłych.

Nie mogłem się tego doczekać. Kiedy i ja stanę się prawie dorosły i jako licealista będę mógł z rodzicami jeździć na obozy wędrowne na Mazury, w góry lub nad morze. Nie mogłem się doczekać chwili, kiedy wreszcie przestanę być dzieckiem. Kiedy się skończy ta ogromna nuda wakacji u dziadków w Radomsku.

Wolałem nie myśleć o tym, jak długo to jeszcze potrwa. Tyle klas przede mną: druga, trzecia, czwarta, a pomiędzy nimi identyczne dwumiesięczne wakacje u dziadków, brzęczenie much mrących na miodowych lepach, krzyki sparaliżowanej kuzynki na tapczanie w kuchni u wujostwa, do której trzeba biec, żeby odegnać muchę, ogród pełen kwiatów, sad pełen drzew owocowych, wielkie czarne czereśnie rwane garściami z siedziska na gładkim, lepkim od żywicy konarze, dwa tomy encyklopedii Orgelbranda, bezbrzeżna nuda pod wychylonym obrazem, z głową na chrzęszczącym wałku. Kiedy to się skończy?

A jeśli się nigdy nie skończy? Bo i taka obawa mnie nachodziła. Jeśli zostałem w tej nudzie dwumiesięcznych wakacji dzieciństwa na zawsze uwięziony? Ilekroć ogarniał mnie ten lęk, najczęściej właśnie na tym tapczanie pod odchylonymi od ściany Jezusem i apostołami w przechylonej łodzi, z tym chrzęstem wałka rozchodzącym się po wszystkich kościach, przerażony zrywałem się z tapczana i biegłem do kuchni, w której babka przygotowywała obiad albo układała na stole bukiet kwiatów zamówiony przez kogoś z sąsiadów (słynęła w okolicy jako bukieciarka). Siadałem na twardej kozetce, przyglądałem się jej zajęciom i czekałem.

Zawsze na to samo. Kiedy na mnie spojrzy, uśmiechnie się i zapyta:

– No co tam, wnusiu?

Dopiero wtedy wypowiadałem swą prośbę, zawsze taką samą:

– Babciu, czy mogłabyś mi zrobić pajdę ze śmietaną?

To był mój przysmak. Kromka świeżego, jeszcze ciepłego chleba z piekarni na rogu, grubo polana gęstą śmietaną, którą co kilka dni przynosiła kobieta ze wsi razem z osełką okroplonego rosą masła na dużym liściu.

Babka wyjmowała okrągły bochen spod szklanej pokrywy pojemnika na pieczywo, długim nożem, oparłszy bochenek o brzuch, odkrawała z jednego końca grubą pajdę, polewała śmietaną ze słoika i posypywała cukrem.

Niosąc tę pajdę na dłoni jak kelnerzy tace, wychodziłem do ogrodu, siadałem pod drzewem, opierałem się plecami o pień i zabierałem do jej pochłaniania. Jadłem wolno, z zachwytem, cały czas trzymając pajdę – była zbyt duża, by można wziąć ją normalnie do ręki – na uniesionej dłoni.

W takich chwilach zapominałem o nudzie. Przestawałem się nawet bać, że letnie wakacje u dziadków w Radomsku mogą się nigdy nie skończyć.

Bona

Miałem dziewięć lat i snobowałem się na arystokratę. Rodzice byli nauczycielami, niestety nie matematyki, czyli tego przedmiotu, z którego najczęściej udziela się korepetycji, więc żyliśmy skromnie. Mieszkaliśmy w dwupiętrowej kamienicy, która należała do technikum włókienniczego. Pięć nauczycielskich rodzin z jednej szkoły, z dziećmi w tym samym wieku, owocami powojennego wyżu demograficznego. Podwórko było ogrodzone, strzeżone portiernią, z małym ogrodem owocowych drzew i krzewów. Nasz dom sąsiadował z warsztatami szkolnymi, w których po całych dniach trzaskały tkackie czółenka. Uczniowie i uczennice technikum uczyli się tam zawodu.

Już samo to, że mieliśmy podwórko ogrodzone siatką, do tego z portiernią, zachęcało nas, dzieci, do zadzierania nosa. Mieliśmy się za lepszych od mieszkańców zwykłych kamienic przy naszej ulicy, tych z odrapanymi bramami otwartymi na przestrzał, przez które wchodził, kto chciał.

Do nas nie. W drzwiach portierni były dwa szklane judasze – wielkości dużych przedwojennych monet z Piłsudskim i snopem zboża na rewersie – przez które dozorca identyfikował osobę dzwoniącą. To wyróżnienie przygotowało grunt pod moje arystokratyczne ambicje.

Rodzice nie mieli dla nas czasu, przyjęli więc opiekunkę do pomocy. Po lekcjach biegli na uniwersytet (dopiero kończyli studia). Żebyśmy nie byli sami i zjedli obiad, kiedy ja wracałem ze szkoły, a siostra z przedszkola, przychodziła do nas niania.

Starsza siwowłosa pani, elegancka, dystyngowana. Przed wojną (podsłuchałem rozmowę matki z ciotką) jej rodzice mieli majątek. Jako panienka jeździła do wód, chodziła na pensję w Warszawie. Po wojnie bardzo zbiedniała, musiała dorabiać do emerytury jako opiekunka do dzieci. Niania. Bona.

Była drobniutka, eteryczna, miała bledziutkie, prześwitujące powieki i nosiła białą bluzkę z koronkowym żabotem. Choć to nie należało do jej obowiązków, zaczęła nas po obiedzie uczyć francuskiego.

W tamtych latach był to język nikomu nieznany, do niczego niepotrzebny, wyczułem więc od razu, że nas wywyższa. Wywyższało nas zresztą już samo posiadanie bony, choćby zubożałej. Koledzy z podwórka wyczuli to od razu i zaczęli mi dogryzać. Oni mi dogryzali, a ja się z nimi drażniłem. Nawet nie po to, żeby ich rozzłościć, ale po to, żeby tym bardziej się wywyższyć. Pozornie od niechcenia, w roztargnieniu, wtrącałem do wyliczanek w grach, w chowanego lub w wojnę, francuskie ę, de, trła, a potem się dziwiłem, z fałszywym niedowierzaniem, że nie rozumieją. Jak to, nie rozumiecie? To przecież po francusku.

Kpili ze mnie, lecz równie nieszczerze, jak ja nieszczerze wtrącałem francuskie liczebniki. Bo dobrze wyczuwali moją przewagę, wyższość. A kiedy z kpiną w oczach zapytali któregoś dnia: „Kim jest dla was ta pani? To wasza ciocia?”. „Nie – odpowiedziałem – to nasza bona”. Nie dodałem: bona do francuskiego, aż tak daleko się nie posunąłem. Ale i to wystarczyło, wywyższyłem się jeszcze bardziej. Bona (do francuskiego) wyniosła mnie wysoko ponad zasięg ich płaskich docinków.

Przypieczętowaniem mojej arystokratycznej wyższości i ostatecznego sproletaryzowania moich kolegów z podwórka okazało się pewne drobne zdarzenie.

Bawiliśmy się wszyscy na skrzyni z plandeką starego półciężarowego samochodu z demobilu, który warsztatom włókienniczym służył do transportu szpul z bawełną i zębatych części do maszyn, gdy pod skrzynią pojawiła się znienacka siwa głowa i żabot koronkowej bluzki naszej opiekunki. Dozorca ją wpuścił, jako osobę już znajomą i zaakceptowaną, była zresztą powszechnie lubiana i szanowana.

Teraz stała pod skrzynią ciemnozielonej półciężarówki i szukała nas spojrzeniem spod bledziutkich, niemal przejrzystych powiek. Dojrzawszy mnie i siostrę, uśmiechnęła się i powiedziała (głos miała dźwięczny i czysty, jakby z cienkiego kryształu):

– Bonjour, mes enfants!

Do dzisiaj pamiętam ciszę, jaka zapadła pod zapinaną na skórzane paski plandeką. I dumę, z jaką przełaziłem przez tylną klapę skrzyni, a potem pomogłem przeleźć siostrze. Jakbym pomagał zsiadać z rasowej klaczy księżniczce.

Pamiętam nawet, że miałem na rękach jasnopopielate rękawiczki z najcieńszej giemzowej skórki.

Telewizja

Pierwszy telewizor w naszej kamienicy kupili państwo Porczyńscy. Ale do nich na telewizję się nie chodziło. Pan Porczyński był dyrektorem technikum, w którym pracowali wszyscy nasi rodzice. Porczyńscy mieli syna i córkę w naszym wieku, ale oni nigdy się z nami nie bawili. Choć mieszkali na parterze i na podwórko mieliby najbliżej. Mogliby nawet wychodzić przez okno.

Dopiero kiedy telewizor kupili państwo Iwanowscy z pierwszego piętra, rodzice mojego przyjaciela, zaczęliśmy chodzić na telewizję. Telewizor stał w dużym stołowym pokoju z wykuszem między dwoma największymi oknami (te w bocznych ścianach wykuszowej wnęki były węższe). Gdy brakowało krzeseł, przynosiło się z domu własne. Siedzieliśmy półokręgiem wokół owalnego stołu z kryształowym wazonem na środku. Wszyscy sąsiedzi, z wyjątkiem Porczyńskich.

Co oglądaliśmy? Na początku wszystko, nawet migoczące plansze z drgającym napisem PRZEPRASZAMY ZA USTERKI. Ten wypukły szesnastocalowy ekran nas hipnotyzował, nawet babkę Iwanowską, która pamiętała carskie czasy i bardzo pochlebnie się o nich wyrażała. Była prawie głucha i niedowidząca, ale i ją to pudło zafascynowało. Właśnie ona najdłużej przed nim wysiadywała, od początku programu o szesnastej, prawie do końca. Tyle że wcześniej zapadała w drzemkę. Nikt jej nie budził, bo cichutkie pochrapywanie nikomu nie przeszkadzało. Było nawet przyjemne.

Do naszych ulubionych programów należał „Teatr Sensacji Kobra”. Kiedy z głębi czarnego ekranu wypełzał w skrętach jadowity, strzygący języczkiem wąż, zamierała dosłownie cała kamienica. My, dzieci, trochę się tej kobry baliśmy, choć pod koniec wypełzania puszczała do nas filuternie oko.

Od tamtej pory, czyli od końca lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, wszyscy żyjemy podwójnym życiem. Jednym prawdziwym, drugim telewizyjnym. Jedno życie z drugim stale się przeplata, trochę tak jak ciało tej kobry. Raz jedno wychodzi na pierwszy plan, innym razem drugie.

Pewnie dlatego powojenne pokolenia później dojrzewają. Podwójne życie potrzebuje dłuższego czasu, żeby dojrzeć. Później dojrzewamy, gorzej śpimy i mamy bardziej rozbiegane oczy.

Podejrzewam, że gdyby lepiej się nam przyjrzeć, można by dostrzec w naszych źrenicach wypukłe czarne szesnastomikrometrowe ekraniki.

Jedyny świadek

Ulicą Łąkową chodziliśmy do parku Poniatowskiego. Znaliśmy tę krótką trasę na pamięć, nawet zimą, choć wtedy odmieniały ją zaspy o najróżniejszych kształtach i rozmiarach. Zimy naszego dzieciństwa były bowiem śnieżne i mroźne. Potrafiły na całe tygodnie zamykać szkoły. Nie tylko dlatego były to piękne czasy.

Ale tamtego wiosennego popołudnia nie zwracaliśmy uwagi na zewnętrzne okoliczności, nawet na wysoki szum krosien w fabryce wielkiej jak zamek w Malborku. Szliśmy do pierwszej spowiedzi do parafialnego kościoła naprzeciwko Wytwórni Filmów Fabularnych. W dodatku byliśmy już obaj niewierzący.

Od kiedy? Tego nie umiem sobie przypomnieć, nie znajduję ostrej granicy. Prawdopodobnie od samego początku. Czyli od urodzenia. W takich czasach się bowiem urodziliśmy.