Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mgła jak z tanich horrorów. Tyle że prawdziwa, bliska swej strasznej doskonałości. Niepokój urasta do lęku, chciałoby się przemieścić w stronę konkretu, ale która to strona?
Trzeba trwać, jak inni. Stoją, ani drgną, związani bagnem lepkiej, gęstej skropliny. Koślawe posągi swego bytu, z kartą choroby na pokrytych brudną mżawką obliczach, na zmianę: abominacja, zmęczenie, apatia. Jedynie oczy gdzieś leniwie błądzą, najczęściej w kierunku nieodległego horyzontu, gdzie tory giną za mgielną kurtyną. Niech no tylko niebo się otworzy, ukazując czoło lokomotywy, a byty zaczną się przepoczwarzać. Póki co trwają, nie tracąc energii...
JAROSŁAW RABENDA – absolwent Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi – 1990 r.
Występował w premierach teatralnych na scenach Łodzi, Radomia i Warszawy. Od 1991 związany z Teatrem Powszechnym w Radomiu.
W latach 1993-1997 dyrektor Klubu Środowisk Twórczych „Łaźnia” w Radomiu, gdzie m.in. powołał do życia „Teatr z Potrzeby” oraz zorganizował coroczny Ogólnopolski Turniej Śpiewających Poezję „Łaźnia”.
Laureat Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu oraz Festiwalu Piosenki Kabaretowej „Obora” w Poznaniu, a z „Kabaretem im. Romana” wielu nagród na najważniejszych festiwalach kabaretowych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 373
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jarosław rabenda
kiedy ślepiec płacze
Wydawnictwo Nowy Świat
© Copyright by Jarosław Rabenda, 2015
© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2015
Projekt okładki: Nowy Świat
Zdjęcia: Fotolia
Zdjęcie Autora na IV str. okładki:
Kamil Strudziński
druk ISBN 978-83-7386-581-5
ebook ISBN 978-83-7386-848-9
Wydanie I Warszawa 2015
Wydawnictwo Nowy Świat
ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa
tel. 22 826 25 43, faks 22 826 25 47
internet: www.nowy-swiat.pl
księgarnia: www.poczytajka.pl
Podziękowania:
Sylwii – za cierpliwość i zrozumienie
oraz
Tomaszowi Tyczyńskiemu – za poświęcony czas i cenne uwagi
Zbigniewowi Rybce – za otwartość i pomoc
Beacie Drozdowskiej, Bożenie Kostrzewskiej i Marii Pierzchalskiej – za podjęte starania
Mgła jak z tanich horrorów. Tyle że prawdziwa, bliska swej strasznej doskonałości. Niepokój urasta do lęku, chciałoby się przemieścić w stronę konkretu, ale która to strona?
Trzeba trwać, jak inni. Stoją, ani drgną, związani bagnem lepkiej, gęstej skropliny. Koślawe posągi swego bytu, z kartą choroby na pokrytych brudną mżawką obliczach, na zmianę: abominacja, zmęczenie, apatia. Jedynie oczy gdzieś leniwie błądzą, najczęściej w kierunku nieodległego horyzontu, gdzie tory giną za mgielną kurtyną. Niech no tylko niebo się otworzy, ukazując czoło lokomotywy, a byty zaczną się przepoczwarzać. Póki co trwają, nie tracąc energii. Ponury dzień, szary dworzec, rutynowe zadanie, przetarty szlak, gwarantowane dni bez niespodziewanych radości.
A jednak luźne kołnierzyki cisną, nieistniejący świerzb dokucza, dopasowane buty uwierają, nieodkryta grzybica wykwita. Spowodowana bezsilnością desperacka postawa pogardy dla cierpienia fizycznego nie przynosi ulgi. Wielki robal co pasie lęki prawdziwe i urojone oraz gwałci wszelką nadzieję tupie gdzieś z tyłu głowy, jakkolwiek by się nie ustawić. Zawsze z tyłu. Systematyczność sadystyczna. Dwa kroki w lewo – olałeś zajęcia trzy razy pod rząd, strzeż się! na najbliższym kolokwium one mogą olać ciebie; dwa kroki w prawo – powiedziałeś mu prawdę, było mu przykro, strzeż się! on też ci powie, tyle że ty nie będziesz wiedział, czy to prawda, czy odwet. Dwa w lewo – stare wyrzuty sumienia; dwa w prawo – nowe kompleksy. I tak wlecze się ten rytuał peronowego oczekiwania, jakby miał zadanie: napominać, wiercić dziurę, zadawać ból, wywoływać wątpliwości, wpuszczać w kanał, maliny...
A może to ten gówniarz. Kilkuletni smyk w wełnianej czerwonej czapce z doczepionymi czarnymi diabelskimi rogami z plastiku popycha skrzydło dworcowych wahadłowych drzwi, uskakuje i patrzy z uciechą jak to odepchnięte wali z hukiem w drugie, choć powinny się minąć bezdotykowo. Zużycie, dewastacja, rozkład, deformacja, odkształcenie, wyeksploatowanie, zniekształcenie, defloracja. Raj dla smyka-wandala, że się rozpierdala. Jeb. I znowu jeb. Gdzie jest matka? Żeby tak go jebnęły te drzwi, a solidnie, to się matka błyskawicznie odnajdzie, szlag!
Zamiast drzwi dopadł go liść. Jedyne drzewo w dworcowej panoramie, kasztanowiec, prawie już całkiem wyłysiało. Ktoś pomylił nazwy miesięcy – liście spadają w październiku, w listopadzie nie ma już co spadać. Listopad powinien być dziesiąty, październik jedenasty. Po małym liftingu ledwie jednej październikowej samogłoski pasowałoby jak ulał. Żółtobrązowy poskręcany chłodem jesieni liść spadał nienaturalnie powoli, jakby korzystał z czarodziejskiego dywanu utkanego z mgły. Wreszcie spoczął na ramieniu chłopca i zdradził mu swoją misję: w imieniu braci moich słabych, pożółkłych, sflaczałych proszę – nie naparzaj synku tymi drzwiami, bo huk powoduje rezonans, a ten podcina nam skrzydła, ściślej – ogonki; jeśli tak będziesz walił opadniemy wszystkie przed listopadem. Gówniarz nic nie zrozumiał i znów jebie, i jebie. Jebany.
Ponure wczesne przedpołudnie. Natura zamierzała przespać ile się da, gówniarz nie pozwolił. Następuje mocno spóźniony czas budzenia się ptactwa do poetyckich bredni: radosnych świergotów, wysokich lotów, skrzydlatych zalotów, podniosłych bon motów. Wróbel, jaskółka, słowik, kukułka... Nie aż tak romantycznie. Skład raczej do: rozdziobią nas kruki, wrony. Plus gołębie, które śpią na dworcowym gzymsie pogrążone w zupie mgielnej. Biały odmieniec uniósł lekko ogon i naprężył..., co one tam prężą. Wynik prężenia jest oczywisty, spodziewany. Leci gówno, leci równo, to na peron, to na ślepca o filigranowej posturze, siedzącego na małej walizeczce, okutanego w płaszcz a la ruski szynel, skrytego za sfatygowaną skórzaną czapką pilotką oraz miniaturowymi, ale szczelnymi goglami, wyposażonymi w grube czarne szkła – coś jak stare ochronne okulary dla spawaczy albo lotników-prekursorów z pierwszej połowy XX wieku – i uzbrojonego w bielony wapnem lub kredą kostur. Płaski dźwięk ptasiego gówna rozbryzgującego się na głowie ślepca zwraca uwagę bliźnich.
Wreszcie rozrywka. I to od razu z górnej półki.
Ślepiec ściąga dziurawą rękawiczkę, sprawdza organoleptycznie, wącha, nie rozpoznaje.
Rośnie ożywienie i rozbawienie wśród wpółmartwych dworcowych dusz.
Ślepiec wreszcie rozumie, usiłuje zetrzeć, ale jedynie rozmazuje, paprze się po łokcie, bo ptasie gówno to nie byle gówno.
Widownia jednoczy się w szyderstwie, słychać pojedyncze rechoty.
Wielkiej, blisko dwumetrowej baby to nie śmieszy. „To na szczęście”, krzyczy tubalnym altem do ślepca. Ślepiec macha gównianą ręką w geście podziękowania, prawie celnie, ale przez to traci równowagę i za chwilę w gównie leży. Któż pobieży pomóc małemu?
Rechot zbiorowy plus owacje, jak w kulminacji dobrej farsy.
Wielka baba lekkomyślnie zostawia pokaźny bagaż i energicznie człapie do ofermy mocno gibając się na boki, niczym wańka-wstańka. Pomaga mu zebrać się na nogi. Gdy stoją obok siebie gówniana głowa w pilotce ledwie sięga ogromnych piersi wielkiej baby. Konia z rzędem temu, kto przybyszowi z innego wymiaru wytłumaczyłby, że oba te osobniki z gatunku homo sapiens są równie dojrzałe. Baba z zaangażowaniem szlifuje małą głowę i po chwili precyzyjnie rozsmarowane gówno na pilotce, szalu i rękawach szynela ślepca oraz rękawach płaszcza i mitenkach wielkiej baby, zamyka definitywnie otoczeniu drzwi nadziei na kolejne rozdziały komedii.
Pomruk dezaprobaty. Oczekujący tracą zainteresowanie ślepcem i wracają do bezruchu. Zupełnie jakby ktoś odciął zasilanie wyjmując wtyczkę z kontaktu.
– Weź go zaadaptuj jeszcze! – wykrzykuje na koniec jeden z trzech rosłych chyba-synów innej, nieoryginalnych rozmiarów baby, przy następnej stercie paczek. Jego chyba-bracia nagradzają dowcip nieco wymuszonym śmiechem.
Wielka baba kłuje wszystkich trzech wraz z chyba-matką zabójczym spojrzeniem. Pokłuci nie podejmują rękawicy. Zamierają jak reszta. Po chwili tuż obok wielkiej baby spadają kolejne ptasie gówna. Ożywienie peronowe zadziałało na mieszkańców gzymsu jak budzik. Spóźniona poranna toaleta na wysokościach. Gołębie, jak na rozkaz, pochowały łby, a wystawiły dupy. Pluton egzekucyjny w pełnej gotowości. Dowódca nie określił celu. Lecą papki pionowo w dół, ale niektóre zawadiacko, finezyjnie, zawijasem po dworcowej ścianie, przydając treści i barwy istniejącym od dawna gównianym girlandom. Niedługo święta, będzie jak znalazł. Wielka baba, być może za radą nie swojego chyba-syna, adaptuje nowe miejsce ślepcowi, z dala od gównianego zagrożenia. Ślepiec pokornie przenosi się kilka metrów dalej, odsłaniając dworcowe graffiti wysmarowane pół metra nad ziemią czerwonym sprayem: Rozwój cywilizacyjny to ciągłe stwarzanie potrzeb, których nikt nie potrzebuje. Mały, pokraczny, czarny burek o zbyt wiotkich kończynach jak na masywne cielsko, z zawiniętym ogonem i uszkodzonym okiem zapragnął wyrazić opinię w powyższej kwestii, ale nie podołał aż tak wysoko zadrzeć tylnej łapy. Niezrażony leje poniżej na zmurszały niekompletny tynk z cierpliwością znawcy, który wie, że kropla drąży skałę: jeszcze kilka miesięcy pracy, góra rok i pozbawiony podparcia tynk na poziomie napisu też zacznie odpadać. A wraz z nim opadną „niepotrzebne potrzeby cywilizacyjne”.
Na koniec wielka baba głaszcze ślepca, jak zbitego psa, albo niedowidzącego burka, po osranej pilotce i wraca do swoich bagaży.
Uciechy polskie.
Uciechy polskie na dworcu kolejowym w Kutnie, w samym centrum Europy. Geograficznym centrum – o ile dobrze pamiętam z lekcji geografii. Ja, Filip, twierdzę, że jestem już w wieku, który pozwala przyznać bez wstydu, że było się niezłym kujonem. Dobra – odrobinę ponadprzeciętnym kujonem. A skoro tak, to co najmniej przeciętnie dobrze pamiętam. Chociaż kto wie – ostatnią lekcję geografii odebrałem na koniec szkoły podstawowej, czyli przed pięcioma laty. A geografia była wtedy – w połowie lat osiemdziesiątych – zakłamana. Nie, to historia była zakłamana... Na pewno obie.
Nawet nie wiem do jakiego stopnia jestem zakłamany. Jako przeciętny matoł byłbym mniej zakłamany. Oto rzadki w historii dowód szkodliwości edukacji powszechnej: jako niematoł wchłonąłem więcej zakłamania na tych cholernie zakłamanych lekcjach geografii, to jest – historii. W tych zakłamanych szkołach. Od tych zakłamanych nauczycieli. Pokolenie zatrute – powiedział jakiś nowy autorytet w telewizji. A ja się dobrze czuję. Zdrowy jestem. Czy ktoś zatruty może się dobrze czuć?
Polskie dworce kolejowe wyposażone są w wyzwalacze autorefleksyjnej ohydy. Tu zmiana ustroju nie nadążyła, to się nie zmienia. Nawet teraz, w przeddzień Święta Zmarłych, kiedy obowiązuje narzucana przez odnowioną telewizję publiczną refleksja cmentarna. Oto jest Odnowiciel, który jako jedno z pierwszych haseł wciąga na sztandary: memento mori! Ile też dusz może za sobą porwać?
Należałoby uwierzyć i jakoś się zasymilować. Bo oni w telewizji wyłącznie prawdę mówią od niedawna. Przechowali ją gdzieś ukrytą i teraz serwują z gestem, bez dozownika. To się czasem przelewa. Z drugiej strony – czy komuś może szkodzić nadmiar prawdy? Nawet jeśli ma się wrażenie, że podaje ją stado rozjuszonych os?
W sumie nic dziwnego, że właśnie tutaj gniotą mnie te robaczywe dociekania. Takie centrum Europy to miejsce szczególne – mistyczne... Nawet na dworcu... Polskie Koleje Państwowe Mistyczne, kurwa!
Giganci historii (nie zakłamanej) i Olbrzymy literatury (a cholera wie) też doznawali olśnień w nietypowych miejscach. No właśnie – olśnień! A nie dekadenckich zwidów. Czyli jestem wielki inaczej. Metr osiemdziesiąt jeden i pół...
Gapią się. Wybudziłem na wpół martwe dworcowe dusze. Bo pewnie, swoim zwyczajem, znów gadałem do siebie na głos i machałem łapami jak wariat. Niektórych udało się rozweselić – ci powinni zapłacić za bilety, inni całym swym miałkim jestestwem wyrażają szyderstwo – tych mam w dupie. Wszystkich!
Nieprawda.
Nie stać mnie na osamotnienie z wyboru. Zbyt cienka skóra nie ukryje palącej potrzeby akceptacji.
Jeszcze się gapią. Zaraz obśmieją, wyszydzą, potem zadepczą. Zgoda, ale niechże i tym razem poznam przyczynę. Chcę wiedzieć. To że się gapią, zwłaszcza w sezonie jesienno-zimowym, jest normalne. Przywykłem. Sam bym się gapił na idiotę w długim szarym płaszczu cętkowanym kolorowymi wszywkami z grubych wełnianych nici, jakby zdobiony był wyleniałymi pawimi ogonami. Na tle zwyczajowej szarzyzny prowincjonalnej kolejowej architektury oraz mdłej mody użytkowej starczyłoby jego wielkich złotych guzików. Jesteśmy na siebie skazani, ja i mój płaszcz. Właściwie nie powinienem narzekać – okrycie termicznie niezawodne, a na inne mnie nie stać. Wreszcie – gdybym się go pozbył, jak mógłbym to wytłumaczyć JEJ, mojej przybranej babce? Przecież to dar serca: pół emerytury na niego wydałam! Ja, Filip, twój półwnuk, a pół nie wiadomo co, wiem, że skłamałaś. Uzyskałaś płaszcz całkowicie bezpłatnie z popularnych nieco wcześniej „darów z Zachodu” i przechowałaś kilka latek, aż twój niechciany podopieczny dorośnie. Z darów, nie z emerytury! Z darów, którymi księża szczodrze obdarzali na parafii najwierniejsze owieczki. A ty, półbabka, jesteś przecież owieczką najwierniejszą z wiernych w stadzie. Wybacz, pomniejszam twój status z ignorancji jedynie. Tobie przynależy rola prymusa (wolałabyś prymasa, wiem). Twój krystalicznie czysty jad krzewienia świętości przenajświętszej, zbiór dogmatów serwowanych bezwzględnie, z brutalnym rygoryzmem, donośniej niż lada biskup, żarliwiej niż cały episkopat zasługuje na pomnik. Czymże przy tym jest nudnawa codzienna ewangelizacja i inne edukacyjne pierdoły proboszcza, którego stłamszony głos dochodzi coraz słabiej spod twojego obcasa. Ty mój ostatni uporczywie trzymający się życia prawny opiekunie. Już cię nie potrzebuję. Nigdy nie potrzebowałem. Ale teraz jestem dorosły. Możesz odejść. Zanim znów odbierzesz mi spokój.
Na tym dworcu chodzi o coś jeszcze. Spojrzenia są bardziej intensywne niż zwykle, a wytykanie palcami znaczniejsze. Oględzin ciąg dalszy i... jest! – z lewego buta zrobił się krokodyl: czub podeszwy odkleił się od reszty, pantofel coraz mocniej rozdziawia swój zużyty pysk, żądając emerytury. Kontuzja buta spektakularna, ale to za mało. Musi być jeszcze coś. Nic nie widzę, nic nie czuję, nie wiem o co im chodzi. A skoro nie wiem, to nie będę się zadręczał. Przyjmijmy nieszczerze, że i mnie gołąb namaścił. Okłamywanie samego siebie w celu zwalczania rosnącego przygnębienia jest niewinne, a nawet terapeutycznie wskazane.
To ciekawa, nieodkryta dziedzina – dworcowo-przesiadkowe myśli. Nieuchronne jak śmierć. Męczące, napastliwe i tylko złe. Albo co najmniej posępne. Ktoś miał inne? Widać – wpływ miejsca. Skup się i pobieraj energię. A potem odwiń papierek i dobądź cukiereczka – misję jaką, koniecznie wzniosłą! Misja niewzniosła nie jest warta adoracji. Przez co nie może być zwana misją, a co najwyżej zadaniem. Zadanie to banał.
A może by tak nabyć ją drogą kupna. Dzień dobry, inspiracja raz, poproszę. Nie ma żadnej? To może cel by się znalazł? Też nie... Albo chociaż odrobina sensu?
Kiosk osamotniony, nabywców brak, rozliczne czasopisma zajmują całą oszkloną witrynę, to może warto poszukać, spójrzmy...
Taaa,
cycki na plaży, dupa na łóżku, tors w wodzie, nogi na stole, ręce w kajdankach, pociąg w tunelu, okręt pod pełnymi żaglami, cycki w kisielu, dupa na blacie, tors na siłowni, nogi na rurze, dłonie na cyckach, kwiaty w wazonie, dupa na wodzie, cycki w ustach, usta na dupie, dupa w rozterce, autoportret van Gogha, cycki w rozdwojeniu, dupa w rosole, uśmiech blondynki, koń w galopie, banknoty w walizce, dużo banknotów w walizce, bardzo dużo banknotów w walizce, kucharek sześć, wargi na (przesłonili reklamą); Kącik psychodeliczny – Joanna kocha to robić od tyłu, Jacek miał Joannę nawet od przodu, Joanna nie kocha Jacka, Jacek kocha Joannę tylko pod schodami na dyskotece, Joannę po dyskotece boli gardło, ale nie wie od czego, Jacka po dyskotece nic tak nie boli jak życie; Wreszcie coś z pieprzem – zabiegi prokreacyjne: Joanna z otwartymi ustami przyjmuje Jacka oraz haust powietrza, jest kompromis: wpół od tyłu, wpół od przodu – lewa noga wygimnastykowanej Joanny spoczywa na ramieniu Jacka, przez co dziewczyna jest trochę tyłem, jak lubi, a trochę przodem, jak lubi Jacek, ze ściany przygląda się wszystkiemu van Gogh bez ucha – pani redaktor Zosia pomogła rozwiązać kolejny życiowy problem czytelników; Po takiej dawce golizny i dupnych problemów zapragnęłoby się czystej pornografii, ale nie – nawet tego, że Jacek wszedł w Joannę domyślamy się z układu ciał jedynie, albowiem pewnik przesłania zasmucona twarz mężczyzny około trzydziestoletniego, stojącego w pomieszczeniu, którego ściany zdobią „słoneczniki” van Gogha (co oni wyprawiają z tym biednym van Goghiem!), za którego (trzydziestolatka, nie – van Gogha) redakcja informuje w „chmurce”: „Janusz ze Skwierzyny skarży się w liście do naszego pisma, że jego pies, choć urodził się 20 lat później, kopulował już 4 razy w tym tygodniu! A Janusz nic! Dziewczęta pomóżcie Januszowi. Janusz prosi o radę: jak uporać się z samotnością – kontakt przez redakcję...”
Kto szuka inspiracji na witrynach, gdzie dominuje nowe, ten ma, na co zasłużył. Należy inaczej, tradycyjnie, szlachetnie, na przykład: poszukać natchnienia...
Nic nie spływa, prócz tej mżawki – lepkiego przekładańca smogu i ostatnich kropel z wyżętej szmaty, jakby w niebie kończyli sprzątanie wygódek. Pewnie dlatego, że miejsce, choć niebanalne, to jednak ułomne, pozbawione szaleństwa, zamknięte, nie zaopatrzone w próg przejścia. Z wielkiej góry można było sfrunąć do kraju na byle chmurze, z zamkowej wartowni po prostu zejść do pałacowych komnat, a tu? Gdzie tu próg?
Ależ jest!
Perfekcyjny, złowieszczy, wielokrotnie wypróbowany w swej bezdusznej skuteczności próg – skraj peronu.
Można by rozważyć...
Wrzucić tam całe krótkie, a już przecież tandetne życie, z kompleksem bękarta, co nawet nie wie jak wyglądali jego rodzice; z półbabką i jej metodą przeprowadzenia kilkuletniego chłopca przez dzieciństwo drogą wybrukowaną ze skrajnej dewocji, wspartej sadystycznie rygorystyczną dyscypliną strzeżoną z pomocą bykowca; tabunami znienawidzonych dzieci, zwłaszcza dziewczynek, lgnących, lepiących się ufnie i bezkrytycznie, jakbym był jakim Aniołem Korczakiem, podczas gdy bliżej mi przecież do lodowatego Kaja (przynajmniej taką mam nadzieję); paniami w balzakowskim wieku, które identycznie, od poznania pragną się ze mną bawić, tyle że w coś zgoła innego niż dziewczynki i zawsze wbrew mojej woli; nielicznymi kolegami, którym lata całe zawdzięczałem tytuł naczelnego szkolnego pierdoły, bo, tłumoki, nie poznali znaczenia ważnego eufemizmu – „neurastenik”; z wszystkimi młodzieńczymi sympatiami, które bezwzględnie i systematycznie okazywały się dziwkami, bo, raczej wcześniej niż później, szły w siną dal, często zapominając mnie o tym uprzedzić; pieprzonym butem, który akurat teraz musiał się rozlecieć; cholernie ciężkim, za gorącym na ten dzień i debilnie kolorowym płaszczem, przez który wszędzie i zawsze się wstydzę, bo ludzie oglądają mnie jak jakąś cholerną małpę na wybiegu w ZOO – gdyby tak wrzucić to wszystko pod pociąg!
Uciec!
Uwolnić się, ukryć, zniknąć, nienazwane nie istnieje, nie istnieć. I wtedy zacząć od nowa. Nijak – bez celu, idei, kultury, obyczajów, bez wszelkich dybów. Człowiek pierwotny! Jak prosto, prawdziwie, pięknie...
Hokus pokus dla ubogich duchem. Duch zachłysnął się marzeniem. Bez respiratora nie odpali. O ile płaszcz i buty owszem, to reszty nie dałoby się tam wrzucić nie wskakując osobiście. A to feler...
Harmonia – stabilizacja – nuda.
Marzenia – sraczka – porażka.
Nic.
No to hop!
Wielka, ogorzała facjata, wyposażona w furiackie spojrzenie, zbliżała się do moich przerażonych oczu. Święty Piotr, odmiana swojska.
Zatem – dokonało się! Jednak stać mnie na romantyczny samobójczy heroizm. I nie jest istotne, że zalatuje stęchlizną i razi tandetą.
Leżałem krzyżem na plecach i czułem, że lekko się zapadam, jakby tysiące pęcherzyków składających się na materac zaczęło stopniowo pękać, wciągając mnie do tego lepszego świata za pomocą całkiem miłego, choć przyziemnego doznania. Święty Piotr o monstrualnej tłustej twarzy, który na dodatek bez wątpienia był kobietą, pochylił się bardzo blisko nad moją twarzą otworzył usta, zdradzając liczne braki w uzębieniu, jakoś niegodne świętego (chociaż tyle wieków – nie przesadzajmy, znaczy ludzki chłop, to jest: baba), wybałuszył oczy przez rozwarcie powiek w sposób nieosiągalny dla zwykłego śmiertelnika (co z kolei potwierdzało, że ludzki chłop/baba pochodzi jednak z innego wymiaru), po czym wyryczał nie szczędząc mocy:
– Spierdalaj łajzo pokręcona, bo mi wszystkie jaja pognieciesz, kurwa twoja mać!!!
Ilekroć zdarzy mi się zachłysnąć jakimś niecodziennym zdarzeniem realnym, bądź wyimaginowanym wkrótce wpieprza się przez nikogo nie proszona logika, która zdziera płatami czar z fantastyki. Tak stało się i tym razem – to nie był Święty Piotr, a ja nadal znajdowałem się na zdecydowanie ziemskim dworcu w Kutnie, samym centrum Europy. Rozejrzałem się, by pojąć co zaszło. Widocznie rozważając rozwiązanie ostateczne zbyt śmiało adorowałem skraj peronu, toteż gdy pociąg z wielką prędkością wpadł na stację, broniąc się przed wessaniem pod koła przez podmuch, zbyt gwałtownie skontrowałem i padłem na plecy, wprost na bagaże licznie zgromadzonych podróżnych.
Tyle pośpiesznie, co niezdarnie powróciłem do pionu. Zanim zastygłem sparaliżowany morderczym spojrzeniem wielkiej kobiety, zdołałem się zorientować, że to jej siaty uchroniły mnie przed runięciem wprost na wybetonowany peron i na przykład – odbiciem nerek. Jedna z czterech ogromnych siat była poważnie zgnieciona, zdradzała delikatną zawartość, którą prawdopodobnie przynajmniej w części zniszczyłem. Właścicielka, którą dopiero teraz rozpoznałem jako samarytankę ratującą ślepca od gównianej poruty, sprawiała wrażenie osoby na sekundę przed eksplozją niepohamowanej agresji. Wizerunkowo ze świętością nie miała nic wspólnego. Zbyt prosta, zbyt ludyczna, zbyt śmiertelna. Posągowa istota może nie miała dwóch metrów, ale na pewno nieco ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i co najmniej sto dwadzieścia kilogramów wagi. Owalną, silnie zroszoną twarz otaczała czarna chusta w fioletowo-czerwone kwiaty, zawiązana pod bodaj trzecim podbródkiem. Okutana w kilka warstw płaszczy, swetrów, koszul, spódnic i czort jeden wie czego tam jeszcze, kobieta wyglądała jak monument matki-Polki – wersja ludowa. Gdyby miał stanąć pomnik Dumy Chłopskiej, to baba powinna być poważnie wzięta pod uwagę jako model, gdyż jej nieprzeciętna postawa oferowała twórcy gotowca, nie musiałby sięgać do wyobraźni, wystarczyło ideał skopiować. Było w niej wszystko, co potrzebne – deklaracja niespożytej porażającej siły, oczywista gotowość do heroicznych czynów, czujność, odwaga, duma i determinacja. Ciało było osadzone na dwóch potężnych, jak ateńskie kolumny nogach, obutych w ciężkie czarne kamasze, jakie nosili robotnicy w fabrykach, górnicy w kopalniach i mój sąsiad – wiecznie nawalony palacz kotłów przemysłowych w Typowie.
Pomyślałem, że baba jest jak żywcem wyjęta z tych najbardziej pokręconych filmów Felliniego, choć żaden konkretny tytuł nie przychodził mi do głowy.
Kobieta Felliniego zdążyła już ocenić z grubsza zniszczenia w dwóch plastikowych siatach w kolorowe paski. Z czego wywnioskowałem, że musiałem uszkodzić i tę drugą. Jej ogromne ślepia skrzyżowały się z moim, raczej niepewnym spojrzeniem. Dyszała żądzą wymierzenia kary, ale jednocześnie, jak wszyscy, musiała wsiąść do pociągu relacji Warszawa – Berlin Zachodni, a przy wąskich wejściach do wagonów trwała już bezpardonowa walka o pierwszeństwo, przypominająca co bardziej dramatyczne wyjątki z Apokalipsy. Kobieta Felliniego spoglądała to na mnie, to na wagon, w końcu mnie przeznaczyła tylko soczyste: „Ach, job twoja mać”, złapała swoje siaty i skierowała się do pociągu. W pierwszym odruchu zapragnąłem wyrazić protest, ale szybko zrezygnowałem – po pierwsze nie było już do kogo, po drugie brakło motywacji, by stawać w obronie czci nieznanej matki, a po trzecie czym prędzej sam musiałem włączyć się do boju. Kobieta Felliniego zacisnęła tyle zębów ile jej zostało, pochyliła się, jakby zamierzała zaatakować „z byka” i taranem ruszyła przed siebie. Stłoczeni ludzie odbijali się od niej na boki jak śnieg od rozpędzonego pługu. Błyskawicznie znalazła się przy wejściu do wagonu zostawiając za sobą wolny korytarz. Dostrzegłem szansę, złapałem swój śmiesznie mały bagaż, po czym wskoczyłem w tunel, zanim zdezorientowani ludzie odzyskali równowagę. Wkrótce znalazłem się w wagonie, praktycznie nie wykonując większego wysiłku – tłum wcisnął mnie w plecy Kobiety Felliniego i wtłoczył do środka.
Z komfortowej korytarzowej perspektywy, przez okno wagonu śledziłem walkę, w której musiałbym brać udział, gdyby nie zabójcza skuteczność Kobiety Felliniego i wynikający z niej cudowny przypadek.
Pod drzwiami wagonu dokonywała się pierwotna selekcja naturalna. Pierwszy słaby wpadł w lukę między wagonami, po czym donośnie błagał o pomoc w wydostaniu się na peron, argumentując trzeźwo, że grozi mu niebezpieczeństwo, gdyby pociąg nagle ruszył. Drugi zaklinowany przy schodkach wrzeszczał nieziemsko, a z nielicznych rozpoznawalnych słów można było wywnioskować, że pragnie rozstąpienia się tłumu celem wydobycia rzekomo złamanej nogi. Póki co służył, wraz z uszkodzoną kończyną, za podnóżek. Młoda kobieta nerwowo tarmosiła smyka na ręku, unosząc jego ciągle opadającą główkę przyodzianą w czerwoną czapkę z czarnymi diabelskimi rogami z plastiku, by po chwili wykrzyczeć: „udusiliście mi dziecko! udusiliście mi dziecko!!!” Możliwe, że moje prośby zostały wysłuchane, wahadłowe drzwi w końcu gówniarza jebnęły, a matka niecnie wykorzystywała sytuację. Kolejna słaba wołała dramatycznie: „dlaczego nie macie Chrystusa w sercu” – nikt nie podjął wątku – chwilowo ważniejszy był bagaż w pociągu. Mniej oryginalni słabi błagali zmiłowania lub apelowali do poczucia miłości bliźniego. Apele trafiały w próżnię. Ofiary były nieuniknione, jak zawsze kiedy chodzi o rzeczy nowe i wielkie. Nowe zawsze jest wielkie. Zanim nie spowszednieje. Dopiero potem liczy się straty i sprawdza, czy statystycznie było warto. Nigdy nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Statystykę daje się nadmiernie interpretować.
Gdy z megafonów rozległ się komunikat: uwaga, ionk eszny do be niego przez koło po ń szynek epin odje z peronu pierwszego, powtarzam: po g ny do be niego ez koło po ń szynek, epi dzie z peronu pierwszego akcja u wrót pociągu nabrała rumieńców, a mnie zdało się, że gdyby dantejskim scenom mogła towarzyszyć charczana fragmentarycznie przez wysłużone dworcowe głośniki wagnerowska „Jazda Walkirii”, mielibyśmy do czynienia z dziełem kompletnym.
Dwa okna dalej w stronę środka wagonu czteroosobowa grupa złożona z matki-herszta i trzech młodych chyba-synów, spośród których najstarszy, ten który sugerował wielkiej babie „zaadaptowanie” ślepca, wydawał się być liderem, realizowała operację „załadunek na skróty”. Adaptator zajął centralne miejsce przed wagonem, tuż pod otwartym oknem, z którego zwieszał się imponujący biust młodej dziewczyny, szczerze podnieconej quasi batalistycznymi scenami przy wejściach. Młody człowiek zwrócił się do niej, za pośrednictwem dekoltu, z prośbą, aby odsunęła się na bezpieczną odległość, po czym, nie czekając na reakcję splótł dłonie w koszyk, na którym stanął jedną nogą Chyba Syn Drugi. Siły ramion Adaptatora oraz mocy wybicia się z wolnej nogi Drugiego wystarczyłoby do przelobowania siedemdziesięciokilogramowym ciałem wagonu. Dlatego panowie nie zaangażowali całej energii, a i tak „podsadzony” przydzwonił łbem w sklepienie korytarza wagonu. Opadając na podłogę uchwycił się czegokolwiek łapiąc równowagę. Czymkolwiek okazało się ciało dziewczyny zajmującej przed chwilą okno. Dziewczyna nie protestowała, toteż Chyba Syn Drugi ociągał się chwilę, nim zdjął z niej łapy, po czym wyszeptał deklaratywnie do jej biustu: „później”. Biust zafalował entuzjastycznie, a następnie się zmitygował. Aż tyle i tylko tyle czasu potrzebował Adaptator aby wspiąć się do wagonu przez okno samodzielnie. W pierwszym odruchu zamierzał skarcić Drugiego, ale obdarowany szerokim uśmiechem dziewczyny zaniechał. Dziewczyny też zaniechał, bo prawdopodobnie ważniejsze było zadanie: zaanektować ostatnie wolne miejsca w przedziałach. Znalazł trzy, co widocznie było dlań satysfakcjonujące, bo kolejnych nie szukał. Współpasażerom jadącym z Warszawy ogłosił, że miejsca są jego w taki sposób, żeby nikt nie miał wątpliwości. Wraz z Chyba Synem Drugim błyskawicznie wciągnęli przez okno bagaże podawane sprawnie przez najmłodszego z trójki, a następnie samego podającego. Rozlokowanie paczek po przedziałach i, częściowo, na korytarzu zajęło im sekundy.
Nieprzemyślana strategia zawiodła, gdy okazało się, że matkę pozostawili na koniec. Adaptator bez pomocy chyba-braci nie dał rady: kobieta owszem uniosła się ze dwadzieścia centymetrów nad ziemią, ale bezładne fajtanie nogami po pionowej powierzchni wagonu nie posuwało jej ani o cal do góry. Nie trzeba być alpinistą by wiedzieć, że wspinanie się nie jest prostą sztuką; wspinanie się po idealnie gładkiej pionowej ścianie jest wyzwaniem dla mistrzów albo wariatów; a wspinanie się po idealnie gładkiej pionowej ścianie przez straszą otyłą kobietę to już czysty absurd. Młodsi chyba-synowie odrzucili precz abstrakcyjne wątpliwości oraz Adaptatora. Postanowili działać po swojemu, wspólnie, jak jedno ciało. Jednak jedno ciało złożone z dwóch barczystych młokosów nijak się nie chciało zmieścić w ramie okna. Dopiero gdy najmłodszy wysunął się aż do pasa, dorodna klatka piersiowa Chyba Syna Drugiego zdołała przecisnąć się na zewnątrz. Bohaterowie złapali matkę, każdy za osobne ramię i jęli wciągać ją do góry. Jakież było ich zdziwienie, gdy okazało się, że w drodze powrotnej ramę okienną muszą jednak pokonać jednocześnie, a nie osobno, jeśli nie chcą rodzicielki rozczłonkować, a przecież razem się nie mieścili. Matka wylądowała zatem na powrót w punkcie wyjścia, skąd najpierw opłakiwała uszkodzony staw barkowy, a później zajęła się motywowaniem swoich pacholąt: „no dalej dupy wołowe, szybciej pierdoły sakramenckie, bo pojedzie beze mnie matoły skretyniałe, durniście jak wasz zapijaczony ojciec, też debil, niedaleko pada jabłko, a gówno nie jabłko, ulęgałka zasrana przegnita najwyżej, robaczywa, jak wasze durne łepetyny, zżarte przez samogon i te dziwki z remizy, co się gapicie jak krowa na malowane wrota, do roboty, debile, do roboty, no szybko!!! I do ciebie mówię doktorku uczelniany, a durny jak bracia twoi w durnocie złączeni, wszystko jedna głupota, no wymyśl uczona pało coś, zanim będzie za późno!!!”.
Słowa zachęty korzystnie wpłynęły na inwencję Adaptatora, który wydał braciom dyspozycje jak zbudować konstrukcję ostatniej nadziei. Po chwili wisiał do pasa za oknem. Dwóch pozostałych wewnątrz zaparło się nogami o wszystko co możliwe i asekurowało lidera trzymając go oburącz za pasek od spodni. Tak przemyślnie zbudowany dźwig podjął kolejną próbę. Niestety na wąskim korytarzu powstał zator, toteż prowizoryczna budowla chwiała się w posadach, coraz to potrącana przez napierający tłum. Na nic zdały się próby negocjacji podejmowane przez innych pasażerów z chyba-synami: „Hej tam, ile będziecie sterczeć na środku?! Ludzie chcą przejść”. Na co Chyba Syn Drugi odpowiadał sugestywnie: „Jak ci jebnę, to, kurwa, przefruniesz”, po czym na powrót poświęcał całą uwagę zadaniu, a wszystko z takim samym skutkiem jak dotąd.
Adaptator, silny młody chłop, asekurowany w ten sposób z pewnością dałby radę wciągnąć znacznie większy ciężar, gdyby tylko mógł zastosować odpowiedni uchwyt. Niestety rozluźnione ciało kobiety stale mu się wysuwało, nawet gdy próbował oburęcznej klamry pod ramiona. Gdyby kobieta choć na chwilę usztywniła mięśnie, ba... Kibicowałem wysiłkom, nie wiedzieć czemu współczułem i prężyłem muskuły jakby to mogło pomóc. Jęki bezradnej matki, zrazu mobilizujące i agresywne, słabły z każdą chwilą – już nie łajała swojej armii, a tylko zawodziła bez wiary: „O Jezu, Jezu, Jezu pomóż!”
Jezu siedział na ławce peronu pierwszego dworca kolejowego w centrum Europy i nie wybierał się na Zachód. Ułożony zdecydowanie tyłem do tego kierunku wyrażał dlań pogardę, a jeśli to uczucie zbyt silne, bo trudno było czytać z martwego oblicza, musiała to być całkowita obojętność starego bywalca, który nie ma tam już czego szukać. O tym, że mógł być byłym podróżnym przekonywała mnie zajmująca drugą część ławki otwarta waliza z metalowymi okuciami i mosiężną rączką, niegdyś z pewnością godna lepszych podróży, dziś wysłużona, wypełniona jedynie szmatami i makulaturą. Jezu sączył zwolna wino gronowe deserowe słodkie, popularnej marki „WinO”, a pomiędzy poszczególnymi łykami zatapiał półprzytomną uwagę na etykiecie flaszki. Znajdował się niewiele więcej niż dwa metry ode mnie, mogłem więc bez ryzyka pomyłki ocenić, że istnieje dlań coś bardziej fascynującego niż gromadne apokaliptyczne szaleństwo przy wejściach do wagonów. Oto wpatrywał się w fotografię nagiej niewiasty na etykiecie butelki jakby próbował pojąć dlaczego jakiś idiota tak fatalnie wkomponował nazwę. W efekcie przysadzista długowłosa platynowa blondyna, prezentująca nadnaturalnej wielkości biust, jak wszystkie przysadziste długowłose platynowe blondyny z obrazków, słowem najprawdziwsza sex-bomba, między nogami dzierżyła „O”, niczym lej po bombie. Zwykłej bombie. Wybuchającej. Być może właśnie to inteligentne skojarzenie rozjaśniło oblicze Jezu, który zapragnął oddać się bez reszty projekcji eksplodującej waginy. A może to tylko moje robaczywe myśli.
Jakby nie było, beznadziejna sytuacja matki trojga i jej wołanie o ratunek wyrwały go z zamyślenia. Jezu ocenił sytuację, starannie zakorkował butelkę krótkim patykiem, perfekcyjnie dobranym do grubości szyjki, co mogło świadczyć o refleksie i zaradności w obliczu tak banalnego wydarzenia jak zapodzianie oryginalnego korka, ale też mogło sugerować, że butelka jest wielokrotnego użytku, a płyn w niej ukryty wcale nie musi być tym z etykiety. Tak zabezpieczoną flaszę schował starannie do kieszeni szaro-burego, mocno zużytego płaszcza. Dopiero po spełnieniu warunków wstępnych mógł oddać się altruizmowi bez reszty. Zbliżył się do kobiety wiszącej za ręce pół metra nad ziemią, ukłonił się niemal stylowo, z oryginalnym filuterno-szarmanckim sznytem i zaczerpnął odpowiedni zapas powietrza by płynnie zagaić. Niestety nadmiar tlenu spowodował detonację w jego płucach, dlatego przez kaszel i rzężenie wydusił jedynie sakramenckie pytanie czy mógłby jakoś pomóc. Kobieta prawdopodobnie nie dosłyszała. Za to Adaptator owszem. Przez zaciśnięte z wysiłku zęby wycedził:
– Podsadź ją, popchnij, no pomóż jakoś, chłopie!
Zachęcony i upoważniony do wykazania inwencji Jezu badał wzrokiem obiekt w poszukiwaniu miejsca podparcia. Uwagę zatrzymał na tyłku wiszącym na wysokości jego twarzy: „ot dupa, jak szafa trzydrzwiowa z przystawką; jak się toto przerzuci, to i reszta przeleci” – wymamrotał przytomnie, po czym złapał kobietę za pośladki. Obdarowana pomocną dłonią, a nawet dwiema, niewiasta podniosła larum, błędnie odczytując intencje ratownika, wykrzykiwała swoje „Jezu, Jezu, Jezu...” jak z automatu i jeszcze rozpaczliwiej kopała powietrze, co nie zbliżało akcji do szczęśliwego zakończenia.
Wtem z głębokiego chaosu wyłonił się porządek, a wszystko za sprawą przypadku – zupełnie jak u prapoczątków wszechświata, choć może miara rzeczy skromniejsza. Szukająca oparcia noga kobiety zaparła się o twarz samarytanina z dworca w Kutnie i odepchnęła, co dostarczyło brakującego impulsu – matka wreszcie szczęśliwie wpełzła do środka. Jezu, ogłuszony siarczystym kopniakiem w czoło, padł na peron i przez dłuższą chwilę leżał bezwładnie, jakby lokalizował rzeczywistość.
Podróżni powoli kończyli załadunek bagaży i siebie, raczej nie na odwrót, kierownik pociągu zagwizdał przeciągle, a nienagannie umundurowany zawiadowca stacji w centrum Europy wyciągniętą ręką uzbrojoną w lizak odprawiał skład na Zachód. Chyba Syn Trzeci wrzasnął na przemian piskliwym i basowym głosem, ewidentnie targanym mutacją: „Batory do Berlina – spływ!”, tony żelastwa jęknęły miękko i ochrzczony królewskim mianem pociąg bardzo powoli mijał osamotnionego Jezu z odbitym obcasem na wysokim czole, które nagle zostało udekorowane przez wiązkę złączonych ogonkami trzech ostatnich liści kasztanowca, tworząc wokół skroni biedaka swoisty wieniec – zupełnie jakby nagle zapragnęły go oznakować przed ostatecznym zejściem, swoim i jego. Tak przyozdobiony Jezu siedział w rozkroku na peronie, wokół niego rozlewała się wolno kałuża wina przeciekającego z kieszeni po rozbiciu butelki – jakby wielka i wciąż rosnąca, jak mój wstyd, plama krwi.
Jak długo było to możliwe nie spuszczałem nieszczęśnika z oczu. Nasze spojrzenia przedzielone brudnym wagonowym oknem spotkały się, gdy tylko pociąg ruszył z miejsca. Jezu momentalnie zawiesił na mnie cały ból złamanego człowieka. Było jasne, że nie jest to rozpacz z powodu stłuczonego wina. Ciężar tej skargi był niewspółmierny do banalnego zdarzenia, bo nędzarz wczepił się w moje oczy z taką uwagą i mocą, jakby po latach poszukiwań wreszcie odnalazł winnego całego swego upodlenia i wynikających z tego cierpień, a jednocześnie jedynego Sprawiedliwego, który ma dość magicznej władzy, by to odium zdjąć.
Zapragnąłem czym prędzej uciec, skierować uwagę na cokolwiek innego, ale byłem jak bezwolny. Nie pozwolił mi. Pozostało już tylko czekać, aż oddalający się w żółwim tempie pociąg rozerwie nasz kontakt naturalnie. Dziesięć sekund, dziewięć, osiem..., poczułem ulgę. Jezu przeciwnie, ożywił się, zaniepokoił. Śpieszył przekazać mi jakąś ważną prawdę. Odtąd w sylwetce i obliczu sponiewieranego przez życie człowieka nie było znamion upadku, jego niechlujny wygląd nie powodował odrazy, jesienny wiatr powstrzymał się od mierzwienia mocno przerzedzonej siwej czupryny, a mętne spojrzenie nie było pijackie. Jezu stał się nagle niezrozumiale istotny.
Pociąg oddalał się konsekwentnie, siła wyrazu przytłaczającego wzroku mężczyzny słabła wraz z każdym pokonanym metrem. A może z każdą sekundą, w której stawało się jasne, że nie podołam. Podobnie jak nie dowiem się dlaczego wybrał sobie akurat moją słabość na wieszak, na którym można odwiesić całe swoje nieszczęście.
Siedział tam jak posąg udupionego człowieka, przed sobą w ręku trzymał utłuczoną szyjkę butelki, niczym ukruszony zębem czasu puchar. A ja wreszcie mogłem przenieść niewidzące spojrzenie na smutną przydworcową panoramę. Kategorycznie odrzuciłem dojmujące poczucie winy z powodu nie odebranego komunikatu. Raz jeszcze, tym razem już bez lęku zerknąłem w stronę, gdzie spodziewałem się ujrzeć już tylko maleńką plamkę, ale widok zasłonił mi... ślepiec.
Ślepiec?! Kiedy i jak dostał się do wagonu? Zważywszy na to, że siedział tuż za Kobietą Felliniego, powinien wchodzić tuż przed nią, bo podróżni zajmowali na korytarzu miejsca według kolejności dostawania się do środka. Wszedłeś pierwszy – masz możliwie dobre miejsce wewnątrz, wszedłeś ostatni – stój w drzwiach, między wagonami, albo w kiblu, kogo to obchodzi!
Ślepiec tymczasem umościł sobie gazetami i szmatami skrawek miejsca na podłodze tuż za Kobietą Felliniego i uśmiechał się życzliwie wprost... do mnie.