Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bez miłości do samej siebie nigdy nie osiągnie się prawdziwego szczęścia.
Nowa, rozpalająca zmysły książka Anny Szczypczyńskiej o odkrywaniu własnego „ja” oraz ukrytych pragnień!
Krzysztof był jej pierwszą miłością. Miłością, dla której Natalia kilka lat wcześniej odważyła się przeciwstawić despotycznej matce i wyprowadzić z domu. Mieli kupić mieszkanie, adoptować psa, kto wie, może z czasem pojawiłyby się dzieci? Ale zamiast tego Krzysztof oznajmia, że odchodzi. Plany i marzenia Natalii pękają niczym mydlana bańka, a i tak już niskie – za sprawą specyficznego wychowania – poczucie własnej wartości zostaje dodatkowo nadszarpnięte. Kobieta musi zbudować swoje życie i przede wszystkim siebie na nowo.
Na szczęście nie jest w tym sama! Jest Franek, którego do tej pory widziała jedynie jako sąsiada od przesyłek, i jest Gaba – nowa koleżanka z pracy, a jednocześnie ucieleśnienie tego, kim Natalia zawsze chciała być: atrakcyjną kobietą, która robi to, na co ma ochotę, a nie to, co powinno się robić.
To przy nich Natalia po raz pierwszy od długiego czasu poczuje beztroską radość, nabierze chęci, by lepiej poznać siebie i swoje ciało.
Pozwól się uwieść Kilku upalnym nocom!
„– Tak się roztańczyłam, że przed chwilą sąsiad przyszedł ze skargą. – A przystojny ten sąsiad? Trzeba było go zaprosić do wspólnej zabawy. Roześmiałam się na głos. Nie znałam jej jeszcze dobrze, ale dokładnie takiej odpowiedzi się spodziewałam. – Nie jest w moim typie. Zresztą wolałam być sama. – Kolejna rzecz, jakiej nie spodziewałam się tego wieczoru napisać. – Masz rację, przed tobą najlepszy czas. Nie ma nic przyjemniejszego niż nawiązywanie relacji ze sobą.
Uwierzyłam jej”. (fragment książki)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Moim siostrom:tej prawdziwej i tej z wyboru
Rozdział 1
O tym, że się wyprowadza, Krzysztof powiedział mi w naszej maleńkiej kuchni. Niezgrabnie wcisnął tę informację gdzieś pomiędzy „Czego się napijesz?” a „Wydarzyło się coś ciekawego w pracy?”. Pomieszczenie wypełniała ostra i jeszcze ciepła woń serowych grzanek. Musiał je zjeść tuż przed moim przyjściem. Często tak robił, gdy wracał do domu głodny i nie mógł się mnie doczekać.
– Tylko dwa małe tościki! Mam jeszcze sporo miejsca na kolację – wyjaśniał przyłapany na gorącym uczynku i teatralnie głaskał się po brzuchu.
Wspólne jedzenie było naszą świętością. Punktem, którego wypatrywałam z utęsknieniem. Siadaliśmy przy lekko rozchybotanym stole – nieustannie staraliśmy się go „prostować”, podtykając złożone kartki a to pod jedną, a to pod drugą nogę – i rozmawialiśmy o dniu, który powoli dobiegał końca. Gdy coś się udało – świętowaliśmy, gdy coś poszło nie tak – szukaliśmy rozwiązania albo najzwyczajniej w świecie dawaliśmy sobie wsparcie, ale nie tamtego wieczoru. Tamtego wieczoru wszystko było inaczej.
Dzień okazał się mroźny, a ja, wychodząc z pracy, nie wzięłam rękawiczek. To mi się nie zdarza. Pracuję dłońmi, każdego dnia pokazuję klientom torebki i portfele warte kilka tysięcy złotych, nie może być mowy o twardej i pomarszczonej jak suszona morela skórze, dlatego dbam o nią z wyjątkową troską. Tym razem jednak zapomniałam. Zwinęłam więc dłonie w pięści i ukryłam je w kieszeniach puchowego płaszcza, który otulał mnie niczym kokon. Do domu nie miałam daleko. Szybkim krokiem minęłam kilka przecznic, nawet nie musiałam się zatrzymywać na światłach, co w stolicy nie zdarza się często, i już byłam na Nowogrodzkiej.
Zrobię to! – pomyślałam, gdy mijałam ciąg dobrze mi znanych kamienic. Poczułam ulgę. Zapomniałam o zmarzniętych palcach, a moje kroki nabrały tempa. Zrobię to! – powtórzyłam w myślach, jakbym samą siebie próbowała przekonać, że to słuszna decyzja. Przecież końcówka roku jest po to, by wyznaczać sobie cele. Porzucać wszystko, co się nie sprawdziło, i zaczynać na nowo! Jedni rzucają palenie, inni chcą się pozbyć kilku kilogramów, a ja postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i powiedzieć mu, czego potrzebuję.
Nie planowałam się oświadczać – bez przesady! Choć na wystawie u jubilera sąsiadującego z naszym butikiem widziałam kilku kandydatów na pierścionek. Mój pierścionek. Ten jeden jedyny. Wybrałam klasyczny model z brylantem, ale skromnych rozmiarów, bo poza ledwie dostrzegalnymi perełkami w uszach, które kiedyś dostałam od matki, nie noszę biżuterii. Ta informacja z pewnością ucieszyłaby Krzysztofa – nie lubił mrozić gotówki. Wolał ją inwestować, nie w kamienie, tylko w waluty, a konkretniej: w kryptowaluty, ale dla jednej błyskotki, która miała symbolizować tak wiele, z pewnością zrobiłby wyjątek.
Wyobrażałam sobie, jak ten nieduży, lecz starannie oszlifowany diament mieni się rozmaitymi kolorami w zetknięciu z promieniami słońca. Zatrzymywałabym się podczas wiosennego spaceru, by na niego popatrzeć. Widziałam go na cienkiej obrączce, koniecznie z białego złota, żółte nie najlepiej się prezentuje na bardzo jasnej skórze. „Jaki piękny! Kiedy wielki dzień?” – padałyby pytania, a ja momentalnie oblewałabym się rumieńcem. Przy takiej karnacji jak moja trudno ukryć emocje. Ale nie. Nie zamierzałam kupować sobie pierścionka i wracać z nim do domu. Chciałam, by ten gest wyszedł od niego. Tamtego wieczoru planowałam pomówić jedynie o psie. Stanąć w progu i oznajmić: „Jestem gotowa na kolejny krok!”.
Temat czworonoga pojawił się kilka miesięcy wcześniej, ale ucichł. Zdaje się, że każde z nas bało się odpowiedzialności. Wychowanie szczeniaka to nie lada wyzwanie, ale też poważna deklaracja. Deklaracja, która połączyłaby nas na kolejne lata, bo z kim zostanie pies, jeśli postanowimy się rozstać? Jednak o takim scenariuszu nie było mowy.
Oprócz odpowiedzialności Krzysztof bał się odkurzania, dlatego postawił jeden warunek: jeśli pies, to tylko krótkowłosy, jakby te nie pozostawiały po sobie śladu bytności... Ustąpiłam. Zrobiłam nawet wstępne rozeznanie, z którego jasno wynikało, że buldog francuski będzie dla nas idealnym kompanem: niezbyt duży, co przy trzydziestu ośmiu metrach kwadratowych w centrum Warszawy miało ogromne znaczenie, spokojny, wręcz leniwy, a żadne z nas nie prowadziło sportowego trybu życia, lubi dzieci. Na rozmowy o tym ostatnim było za wcześnie, ale wolałam się zabezpieczyć. Ot tak, na przyszłość, gdybyśmy zmienili zdanie.
– Jestem gotowa na kolejny krok – powtórzyłam, tym razem na głos, i z uśmiechem weszłam do starej, przesiąkniętą zimnem bramy.
– O, wróciłaś! – przywitał mnie, gdy wdrapałam się na trzecie piętro.
Choć zwykle po pracy staram się jak najmniej chodzić i zawsze wybieram starutką, wąską windę – po tylu godzinach stania za ladą marzę tylko o tym, żeby wygodnie usiąść i dać odpocząć obolałym stopom – tym razem weszłam o własnych siłach. Chciałam się rozgrzać.
– Chodź, jestem w kuchni. – W głosie Krzysztofa pobrzmiewała nieznana mi nuta. Coś niepokojącego.
W pośpiechu zdjęłam buty. Płaszcza nawet nie rozpięłam, było mi zbyt zimno.
– Zrobić ci drinka? – zapytał, gdy stanęłam w progu. Wciąż miał na sobie koszulę.
To mnie zaskoczyło. Zwykle zdejmował ją tuż po wejściu do mieszkania i zakładał wełniany, nieco już wyciągnięty sweter. Lubiłam go w tej wersji. Jakby wraz z pozbyciem się ubrania, które nosił w biurze, porzucał też pewną pozę, stawał się mniej oficjalny, czulszy, bardziej udomowiony.
– Coś świętujemy? – zapytałam zaintrygowana tym wyglądem służbisty, ale zamiast udzielić mi odpowiedzi, sięgnął do zamrażalnika po woreczek lodu. Na myśl o tym, że miałabym przełknąć coś chłodnego, moje ciało pokryła gęsia skórka. W geście protestu położyłam dłoń na jego dłoni i oznajmiłam, że napiję się herbaty. Pod palcami wyczułam suchą, popękaną skórę, taką, jakiej sama nie chciałam mieć. Zajrzałam do torebki po maść z witaminą A, by czym prędzej przynieść ulgę jego zaróżowionym kostkom, ale on mnie powstrzymał.
– Zostaw, nie trzeba. To grzejniki w naszej firmie, nic na to nie poradzisz.
– Jeśli będziesz regularnie jej używał...
– Natalia, posłuchaj, nie chcę o tym teraz rozmawiać. To pierdoły. – Zabrał dłonie, a kciuki ukrył w kieszeniach dżinsów. Jakby się bał, że podejmę kolejną próbę natłuszczania. Jakby się bał, że znów spróbuję go dotknąć.
Palce, które pozostały na wolności, zaczęły nerwowo bębnić o uda: „pyk, pyk, pyk” – niczym ćma uderzająca skrzydłami o klosz lampy. Do dziś słyszę ten irytujący dźwięk, gdy zamknę oczy.
I wtedy to się stało. Wymówił słowa, których nigdy nie chciałam usłyszeć.
– Dużo o tym myślałem. To nie było i nadal nie jest łatwe, więc powiem wprost, żeby oszczędzić nam stresu: wyprowadzam się. – Chwycił szklankę i przyssał się do niej jak spragniony wrażeń nastolatek, który przed wyjściem na imprezę chce się porządnie zaprawić.
„Wyprowadzam się” – powiedział to tak zwyczajnie, jakby mnie informował, że wraz ze swoim tostem, tfu! „tościkiem”, zjadł ostatni kawałek sera. Naszego sera.
Wyprowadza się – powtarzałam w myślach, ale te słowa brzmiały obco, niezrozumiale. Nie słyszałam ich. Słyszałam za to brzęk kostek lodu obijających się o ściany szklanki, którą wciąż trzymał w przesuszonej dłoni, i to nieznośne pyk, pyk, pyk.
– Natalia, słyszysz mnie?
Natalia. Nigdy tak do mnie nie mówił. Natalka, Natala, Natka – tak, ale nie Natalia. Zaczęło do mnie docierać, co się dzieje.
– Jak to się wyprowadzasz? – zapytałam.
Przecież były wspólne plany, marzenia. Mieliśmy kupić psa. Miałam przyjść do domu i znaleźć hodowlę, gdzie spodziewają się szczeniąt, albo jeszcze lepiej: podzwonić po schroniskach, przejrzeć ich profile na Facebooku.
A co z Modern Family? Przecież byliśmy dopiero w połowie szóstego sezonu...
– Nie wiem, jak to ubrać w słowa. – Krzysztof wyrwał mnie z zamyślenia.
– To nie ubieraj! Skoro mogłeś o tym pomyśleć, powiedz. Najprościej, jak potrafisz! – Zrozumiałam, że to nie żart, że to się dzieje naprawdę. Ciepły płaszcz raptem zaczął mi ciążyć, a owinięty wokół szyi szal dusił mnie niczym tłusty boa. Chciałam go z siebie zrzucić. Na plecach poczułam pot. Cienkie strużki spływały wzdłuż kręgosłupa i wsiąkały w bieliznę. Powoli. Kropla po kropli.
– Chodzi o twój temperament – wyszeptał.
– O mój temperament? – Nie dowierzałam. Przecież wiedział. Przecież znał moją przeszłość. Opowiedziałam mu, niczego nie zatajając. Był moją pierwszą miłością!
– Natalia, próbowałem cię wspierać przez te wszystkie lata, ale... Czy ty wiesz, że ja sobie nie przypominam ani jednego razu, kiedy uprawialiśmy seks z twojej inicjatywy?
Cóż, ja sobie takie razy przypominałam. Może w ostatnich miesiącach nie było ich wiele, może wracałam do domu wyczerpana, ale trudno wymagać, by pracownicy ekskluzywnych butików w okresie przedświątecznym tryskali energią. W pierwszych dniach grudnia rozochoceni klienci buszowali po sklepach w poszukiwaniu idealnych prezentów. W połowie miesiąca wcześniejszy entuzjazm ustępował miejsca znużeniu, a ideał był detronizowany przez „wszystko jedno co”. Gdy gwiazdkowe szaleństwo dobiegało końca, przychodził czas zimowych wyprzedaży. W tym okresie nie było mowy o urlopach, były za to pracujące weekendy, nadgodziny i spuchnięte stopy. Przyznaję – seks nie znajdował się na liście moich priorytetów, ale Krzysztof też nie wydawał się specjalnie rozochocony. Pochłaniały go inne sprawy. Do późnych godzin wpatrywał się w ekran smartfona i mrużąc oczy, śledził kursy kryptowalut. Robił to z takim zaangażowaniem, jakby wierzył, że już od samej tej czynności kurs bitcoina, cardano czy innego ethereum może ulec zmianie. Czasem zrywał się z łóżka, nerwowo zasłaniał okna i wystukiwał coś na klawiaturze laptopa. Był nieobecny, rozkojarzony, a jego wzrok się wyostrzał dopiero, gdy napotkał aplikację z ośmiornicą czy innym morskim stworem. Stałam się dla niego niewidzialna.
Nasz chwilowy brak bliskości nie wydawał mi się niepokojący. Nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że po czterech latach bycia razem i trzech wspólnego mieszkania namiętność stopniowo przygasa. Związki przechodzą różne fazy. Przecież nie da się ciągle do siebie ćwierkać, być na najwyższych obrotach. Potrzebny jest czas na wytchnienie. I ja wierzyłam, że dla nas ten czas właśnie nadszedł. Że chwilę od siebie odpoczniemy, by nabrać energii na dalszy ciąg.
Wyobrażałam sobie, jak urządzamy mieszkanie, już nie to wynajęte, tylko to nasze. Gdzieś na Żoliborzu, a może na Pradze? Teraz jest taka odmieniona! Bitcoin – bo coś czuję, że tak miałby na imię nasz buldog, drzemałby na kanapie, a kilka lat później może pozwalałby się ciągnąć za uszy naszemu synkowi? Córeczce? W odległej przyszłości widziałam małego urwisa z zabawną grzywką nierówno przyciętą tuż nad linią brwi i zastanawiałam się, jakim ojcem będzie Krzysztof: surowym, który jednym spojrzeniem przywraca w domu ład, czy raczej spolegliwym, pozwalającym na wiele, byleby tylko mieć chwilę spokoju: „Dobrze, możesz teraz obejrzeć dwa odcinki Garfielda, ale nie więcej!” – mówiłby, po czym zatapiałby się w fotelu tuż obok psa. Z telefonem w dłoni, rzecz jasna. Drugi wariant wydawał się bardziej prawdopodobny.
Czy brałam pod uwagę inny scenariusz? Nie było innego scenariusza. Był tylko jeden, musiałam więc o niego zawalczyć.
– Ostatnio byłam trochę nieobecna – zaczęłam i jednak poprosiłam o drinka. Obserwowałam, jak poranione dłonie Krzysztofa walczą z kostkami lodu, jednak ich los już mnie nie obchodził. Maść z witaminą A i buldog francuski przestały mieć znaczenie. Usiłowałam poskładać myśli, obrać jakąś strategię, ale jedynym słowem, jakie wciąż dudniło mi w uszach, było: „inicjatywa”. Postanowiłam więc, że ją przejmę. Nie od razu, subtelnie. Nie miałam nic do stracenia. I tak straciłam już wszystko. A może jeszcze nie? – Obydwoje byliśmy nieobecni, ale po tylu latach warto o tym porozmawiać.
– Ty nie lubisz rozmawiać. Nie chcesz mówić o swoich potrzebach ani nie pytasz o moje.
Fakt, że użył czasu teraźniejszego, trochę mnie uspokoił. A więc Krzysztof nie zamknął jeszcze tego rozdziału, przynajmniej nie ostatecznie.
– Może po prostu nie umiem? Może nikt mnie tego nie nauczył?
– Błagam, nie wracajmy teraz do twojej matki! – Podał mi drinka, a swoją szklankę wypełnił kolejnym.
– Nie wracamy. Opowiedz mi o swoich potrzebach.
Westchnął tylko i pokręcił głową.
– Opowiedz.
– To nie jest dobry moment.
– A może nie ma czegoś takiego jak dobry moment? – Podeszłam bliżej i położyłam dłoń na udzie, w które jeszcze kilka minut wcześniej nerwowo pykał palcami. – Czego byś chciał? Powiedz mi.
– Natalia, daj spokój.
– Chcesz się pieprzyć? – zapytałam. Nie wiem, dlaczego użyłam akurat tego słowa. Byłam nim tak samo zaskoczona jak i on.
Krzysztof spojrzał na mnie w taki sposób, jakby w moim ciele szukał innej osoby.
– Chcesz? – powtórzyłam pytanie, ale tym razem w ocenzurowanej wersji. Całą odwagę, jaką udało mi się zebrać, wykorzystałam chwilę wcześniej. Przesunęłam dłoń w okolice jego rozporka i zauważyłam, że jego zawartość napęczniała. Niesamowite, wystarczyło jedno magiczne słowo: „pieprzyć”. Dlaczego wypowiedzenie go zajęło mi tyle lat?
Pocałował mnie szybko, łapczywie, mokro. Nigdy wcześniej nie robił tego w taki sposób. W ogóle rzadko się całowaliśmy. Dlaczego? Miałam wrażenie, że nie lubi. A może to ja unikałam jego ust? Z perspektywy czasu trudno ocenić, kto był inicjatorem tej abstynencji. Rozpiął mi płaszcz i pozwolił, by ciężko opadł na podłogę. Pod bluzką, która na plecach zrobiła się wilgotna, poczułam jego dłonie, szorstkie i chłodne od trzymania szklanki z lodem. Palce jednej z nich wsunął do miseczki mojego biustonosza i zaczął obracać w nich mój sutek. Stwardniał, choć raczej pod wpływem zimna niż odczuwanej przyjemności. Jego ruchy były mechaniczne, brakowało im czułości, jakby włożył dłoń do woreczka z cukierkami i usiłował wymacać ten największy.
Opadłam na kolana. Nie, nie zamierzałam go błagać, żeby nie odchodził, chciałam zrobić coś, co robiłam rzadko, może zbyt rzadko? Ten rodzaj zbliżenia wydawał mi się bardziej intymny niż – jak chwilę wcześniej subtelnie to ujęłam – „pieprzenie”. Zapach, który był tylko jego zapachem, smak, który różnił się za każdym razem, gdy miałam odwagę go spróbować. Tamtego wieczoru smakował jak... Nie pamiętam. Widocznie ja też działałam mechanicznie. Wyłączyłam zmysły, nie brałam, chciałam dać, i to dać nie byle jak, dać tak, by został. Zacznij powoli, delikatnie – powtarzałam w myślach, ale on delikatnie nie chciał. Wsunął dłoń w moje włosy i pokazał mi, jakie tempo jest odpowiedzią na pytanie: „Czego byś chciał?”, a raczej: „Jak byś chciał?”.
– Chodź tutaj! – Przyciągnął mnie do siebie, zanim skończyliśmy zabawę w spełnianie życzeń, i zaprowadził do sypialni. Ciemnozielona pościel z motywem liści monstery jeszcze nami pachniała. Kupiliśmy ją razem, po godzinnej sprzeczce. Chciałam białą, ale Krzysztof uznał, że to niepraktyczne i hotelowe. Ustąpiłam.
Wziął mnie od tyłu. Żeby być głębiej czy żeby na mnie nie patrzeć? Poczułam ból, bo choć całą sobą pragnęłam, by był ze mną, przy mnie, we mnie, nie byłam gotowa, coś mówiło „nie”, ale ja tego czegoś nie posłuchałam.
– Nie miałem pojęcia, że umiesz tak całować – wyszeptał, gdy było po wszystkim. Skąd mógł mieć pojęcie, skoro tego unikał?
Chciałam go przytulić, opleść nogami i zasnąć, wpasowana w jego ciało, ale on pogłaskał mnie chwilę, jak głaszcze się psa, który zagradza drogę do wyjścia, i zniknął w toalecie. Chciał mnie z siebie zmyć, pozbyć się śladów chwilowej słabości.
Gdy wrócił do pokoju, nie położył się obok. Nerwowo zbierał z półek książki, kable i inne gadżety, ale naszych zdjęć nie ruszył. Te zostawił mnie. Na pamiątkę. By bolało jeszcze bardziej.
– Masz kogoś? – zapytałam, kiedy dotarło do mnie, że ten jeden raz i tak niczego nie zmieni. Scenariusz, że poznał inną, lepszą, taką, która ma ognisty temperament i – w przeciwieństwie do mnie – nie boi się bliskości ani rozmów o potrzebach, wydawał się jedynym sensownym wytłumaczeniem jego decyzji. Bo niby co innego mogło być powodem?
– Natalia, to nie tak. – Nawet się do mnie nie odwrócił. Odsuwał kolejne szuflady. – Ja po prostu muszę pobyć sam, poukładać sobie pewne sprawy. Dowiedzieć się, czego ja chcę, nie my.
Czy naprawdę aż tak nisko mnie oceniał, by wciskać mi wyświechtany frazes, podsłuchany w dialogach hollywoodzkich produkcji?
„To nie twoja wina, to ja. To ze mną jest coś nie tak. Z tobą jest wszystko w porządku. Potrzebuję czasu, ciszy, samotności. Ty jesteś świetna, zasługujesz na kogoś lepszego. Zawsze możesz na mnie liczyć, zostańmy przyjaciółmi”.
Poważnie?