Klątwa cierni - Haber Maja - ebook + audiobook + książka

Klątwa cierni ebook i audiobook

Haber Maja

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Połączenie retellingu Kopciuszka z Piękną i Bestią 

Królestwem Lagorii przed laty wstrząsnęła treść straszliwej przepowiedni – książę Rakshan będzie chciał zabić Aruna, brata bliźniaka. Gdy proroctwo nieomal się wypełnia, niedoszły bratobójca zostaje na zawsze zamknięty w więzieniu, którego nie zdoła sforsować nawet własną potężną magią. Jednak książę nadal potrafi dręczyć lagorski lud za pomocą skrzydlatych potworów, zyskując miano Bestii – najbardziej znienawidzonego człowieka w kraju.

Natia została znaleziona w lesie jako niemowlę i przygarnięta przez rodzinę Waldorffów. Gdy dziewczyna podrosła, z każdym dniem coraz bardziej ma dość życia służącej. Marzy, by rozpocząć naukę krawiectwa w stolicy i odmienić swój los. Problem w tym, że gdy nadarza się taka okazja, młoda dziewczyna staje przed trudnym wyborem, który może sprowadzić na nią śmiertelne niebezpieczeństwo.

Natia musi wejść w posiadanie unikatowego noża w trakcie wyprawianego przez księcia Aruna hucznego balu, na który zostały zaproszone jej przyszywane siostry i matka.

Jak ma to zrobić bez zaproszenia?

W całym tym zamieszaniu Natia nie ma pojęcia, że stała się celem zemsty, którą książę Rakshan planuje z ukrycia.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                               Opis pochodzi od Wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 45 min

Lektor: Maja Haber
Oceny
4,3 (309 ocen)
156
92
46
14
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jw1502

Nie oderwiesz się od lektury

Uff, ale emocje. Już nie pamiętam kiedy i jaka książka ostatnio wycisnęła mi łzy z oczu. Brawa dla autorki. Świetna historia. Polecam.
30
Camiuba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie przedstawiona opowieść, ale zakończenie pozostawiło mały niedosyt :(
10
KachaMS

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna baśń. Bardzo mi się podobała.
10
justa87

Całkiem niezła

Całkiem całkiem..
10
Ruddaa

Dobrze spędzony czas

bardzo fajne. takie YA. przyjemniensie sluchało
10

Popularność




Copyright © 2023

Maja Haber

Wydawnictwo Nowe Strony

All right reserved

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Magdalena Magiera

Korekta:

Wiktoria Kulak

Kinga Rutkowska

Karolina Piekarska

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

Autorka ilustracji:

Marta Michniewicz

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-770-4

1

Tego roku zima była wyjątkowo surowa i przyszła wcześniej niż zwykle, ozdabiając nagie drzewa szronem, malując pudrowe wzory na oknach oraz przykrywając ziemię białą pierzyną aż po same strzechy. Okoliczna rzeka Nagwa miejscami zamarzła w śliskie lustro, a większość dróg traktu została odcięta na długie tygodnie.

Tego też roku madame Waldorff postanowiła, że jej rodzina potrzebuje zdjęcia – stanowiło ono prestiż w ostatnich latach, zmuszający elity do wydawania pieniędzy na sprowadzenie do włości mistrza fotografii.

Tamtego dnia ona i jej córki pozowały przed kominkiem do stojącego na cienkich nóżkach pudła z wielkim, ciemnym okiem, a wąsaty mężczyzna starał się jak mógł, by wydobyć nieistniejące piękno z trzech nadętych kobiet.

– Olina, specjalnie depczesz mi suknię! – Taya spurpurowiała ze wzburzenia. – Mamo, zrób coś z nią! Tak nie można!

– Nie moja wina, że twoje cielsko zajmuje tyle miejsca! – odpowiedziała pogardliwie Olina, zyskując tym samym gniewne spojrzenie siostry.

– Dziewczęta, spokój! Olina, jesteś damą, nie byle dziewką, więc dbaj o swój język! – Upominała je nalana tłuszczem madame Waldorff, która chyba nawet w latach młodości nie uchodziła za nazbyt piękną.

Na starość zrobiła się jeszcze bardziej szpetna w ciężkiej, zielonkawej sukni, z której wylewał się obfity biust, ozdobiony potężnym, jak jego właścicielka, szafirem. Grubą, obwisłą twarz przykrywał do połowy przechylony kapelusz w tym samym kolorze co suknia, a z jego boku sterczały rzadkie, pawie pióra.

Guzowate paluchy kobiety puchły w ciasno nałożonych na nie pierścieniach, połyskujących klejnotami.

– Niech panienka z lewej nieco przysunie się do matki – poprosił nieśmiało fotograf, ścierając lnianą chusteczką krople potu z czoła. Chudy i tyczkowaty jak odnogi aparatu wydawał się dusić w ciasnym kołnierzu koszuli, którą co rusz luzował palcem wskazującym.

W całym tym zamieszaniu nie sposób było dostrzec starszego już pana, o włosach białych jak gołębie skrzydła, zachowującego spokój na łagodnej, miłej twarzy. Pozował do zdjęcia za żoną i córkami, trochę onieśmielony, trochę zażenowany, po czym spojrzał ku schodom, gdzie stała młoda dziewczyna – ostatnia z rodziny, która jednak nie dostąpiła zaszczytu uwiecznienia swej twarzy na fotografii.

Uśmiechnęła się do niego nieznacznie, jakby dodając otuchy.

Natia Waldorff miała dwa, ciężkie warkocze w kolorze pustynnego piasku oraz duże, błękitne oczy, osadzone w owalnej, bladej twarzy z wąskimi ustami. Każdy postronny uznałby, że jest miła dla oka, ale raczej pod wieloma względami pospolita w swej urodzie. Brwi i rzęsy w równie jasnym co włosy kolorze sprawiały, że wydawała się blada, a czasami nawet anemiczna.

Niespodziewanie drzwi w holu otwarły się z hukiem, a do salonu wpadł podmuch lodowatego wiatru, który wzdął suknie kobiet. Te zaniosły się krzykiem donośnego protestu.

– Zef, na Andagora! Tylko nie nanieś śniegu na dywan! – Madame Waldorf chwyciła za kapelusz, ażeby wiatr nie strącił go psotną ręką, po czym posłała synowi karcące spojrzenie. – Co tak późno? Zaczęliśmy bez ciebie!

– Konie, matko, same się nie obsłużą. – Wysoki młodzieniec obdarował ją całusem w policzek, tuż po tym, jak pojawił się w wejściu.

Niedawno odbył obowiązkową służbę wojskową w Lagorii i to chyba ona musiała sprawić, że tak niesamowicie wydoroślał: urósł, robiąc się przy tym postawniejszy, przez co doskonale prezentował się w skórzanych, wysokich butach i ciemnym, żołnierskim płaszczu.

Zrzucił go na oparcie szezlongu, na co madame Waldorff westchnęła cierpiętniczo. Następnie, nie zdejmując butów, ustawił się do zdjęcia z taką miną, jakby ta sytuacja go bawiła.

Podobnie jak ojciec zerknął na Natię i uśmiechnął się ujmująco wesoło. W jego ciemnych oczach migotało rozbawienie. Całe to zdarzenie uważał za nic więcej jak farsę.

Pach! Pach! Pach!

Aparat wydał dźwięki podobne do uderzeń noża o twardą powierzchnię, a salon zalało oślepiające światło, które pozostawiło na tęczówkach pozujących migoczące gwiazdy.

Gdy było po wszystkim, starszy pan odezwał się:

– Natia, a może teraz dołączysz do nas?

– Archibaldzie! – Madame Waldorff spiorunowała go wzrokiem.

– Natia też jest członkiem naszej rodziny – rzekł mężczyzna z łagodną przekorą.

– Od kiedy służba należy do rodziny? – Olina wydęła wargi, wyraźnie urażona.

– Natia nie jest służką – przypomniał Zef, stając po stronie ojca. – Chciałbym mieć z nią zdjęcie.

– Zefie, mam dosyć twojego buntowniczego zachowania! – Madame wzniosła ręce ku górze, dając wyraz swej bezsilności.

– Nie muszę mieć zdjęcia – wtrąciła się pojednawczo Natia, dostrzegając zagubienie malujące się na twarzy mistrza fotografii.

Madame ze wzburzeniem poprawiła ciężką suknię.

– Temat zakończony. Nie chcę potem słyszeć plotek, że Waldorffowie bratają się z pospólstwem.

Archibald wyglądał, jakby miał na końcu języka jakieś słowo, ale zdusił je w odmętach swojej spokojnej, nieskorej do kłótni natury.

Pyk. Pyk. Pyk.

Z dołu aparatu wysunęły się niewielkich rozmiarów prostokąty, które mistrz fotografii najpierw uważnie obejrzał, a następnie podał matronie rodu.

– To są prototypy, madame. Nazywa się je odbitkami. Wywołanie wyraźniejszego zdjęcia zajmie kilka tygodni.

– Popatrzcie, to naprawdę my! – Taya z niedowierzaniem zajrzała matce przez ramię.

– Raczej ty! – zaburczała Olina. – Zajmujesz cały kadr! Nas prawie nie widać!

– Mamo! Słyszysz, co ona mówi?

– Spokój! – Madame uniosła dłoń jak ostrze noża. – Czego to ludzie dzisiaj nie wymyślą! – Przyjrzała się uważnie ziarnistemu obrazowi. – Za moich czasów długie godziny pozowało się do portretów.

– Deleyowie też zrobili sobie zdjęcie – wtrąciła nagle Taya. – Podobno każde z nich trzymało książkę w ręce. Genialny pomysł, prawda?

– Myślisz, że z książką wyglądałabyś mądrze? – Olina zmierzyła ją pogardliwym spojrzeniem. – Twojej głupiej gęby nic nie zatuszuje.

– Mamo! Ucisz ją wreszcie! Ona jest okropna!

– Książki… książki… Dziewczęta! Już wiem! – Madame rzuciła niedbale odbitkami w mistrza fotografii, jakby to były świstki papieru. – Wszystkie ubierzemy się w jeden kolor!

– Och, mamciu! Cudownie! Proponuję niebieski! – Taya klasnęła w dłonie.

Mistrz roztrzęsionymi dłońmi zebrał zdjęcia z podłogi.

– W niebieskim wyglądam blado, wolę coś różowego – sprzeciwiła się Olina.

– Nie! Żadnego różu! – jęknęła Taya marudnie. – Nie mamy pięciu lat!

– Spokój! Na Andagora, dziewczęta! – Madame poczerwieniała ze złości. – Można by pomyśleć, że mieszkamy w kurniku, taki robicie tu wrzask! Na górę! Migiem! Wymyślimy coś, jak już zajrzymy do garderoby! Przebijemy koncepcję Deleyów!

Rade ze swojej pomysłowości, a także lisiego sprytu, pognały schodami, wymijając Natię jak ducha.

W tym momencie starszy pan uśmiechnął się konspiracyjnie i przywołał do siebie dziewczynę gestem ręki.

– Pan zrobi zdjęcie mnie i mojej córce. – Archibald zwrócił się z poleceniem do mistrza fotografii, który sprawiał wrażenie coraz bardziej zirytowanego.

– Tak, tak, oczywiście. – Mistrz odłożył delikatnie odbitki na stół i zabrał się do pracy.

– Podejdź tu! – Archibald ponownie zwrócił się do dziewczyny.

Natia zawahała się, spoglądając w stronę piętra, skąd dochodziły krzyki macochy i sióstr.

– Nie przejmuj się Theresą. – Archibald lekceważąco machnął ręką. – Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Za to moje serce pragnie mieć zdjęcia wszystkich dzieci, nim wyruszę w podróż.

Natia poczuła ścisk w żołądku na myśl, że ojciec wkrótce wyjedzie.

– No dalej, Natia. – Zef chwycił dziewczynę za dłoń i przyciągnął ją do siebie. – Zrobienie zdjęcia wcale nie boli. Chyba nie wierzysz, że to kradnie duszę, co?

– No coś ty. – Obrzuciła go przeciągłym spojrzeniem, po czym stanęła obok ojca, który natychmiast otoczył ją ramieniem.

– Uśmiechnij się – poprosił Archibald i kiedy Natia rozciągnęła szeroko wargi, oślepił ją błysk.

Chwilę potem z aparatu wyłoniła się odbitka.

– Wyglądasz, jakby ktoś cię kopnął w nogę. – Zef wybuchnął śmiechem, jako pierwszy biorąc zdjęcie do ręki.

– Oddawaj! – Natia rzuciła się na niego, ale ten odepchnął ją, śmiejąc się głośniej.

– Nie słuchaj Zefa. On nie rozumie takich rzeczy jak zdjęcia – stwierdził łagodnie Archibald.

– Ależ ojcze! Sam ich nie rozumiesz! To wymysł matki! – parsknął Zef.

– Oddawaj! – Natia wyrwała mu zdjęcie. Było przez to wszystko nieco pomięte, ale wciąż mogła podziwiać na nim chwilę, gdy stała przed kominkiem u boku ojca, jakby naprawdę była prawowitą częścią tej rodziny. Tak jak zawsze marzyła. – Czy ja tak wyglądam, gdy się uśmiecham? – Zmarszczyła brwi.

– Absolutnie zawsze, siostro! – Zef szturchnął ją łokciem w ramię.

– Schowam je za płaszcz, gdy wyjadę. – Archibald odebrał je dziewczynie i pogładził równe krawędzie zdjęcia niezwykle pieszczotliwie. Potem zgarnął ze stołu pozostałe odbitki. – Dzięki nim będę miał wrażenie, że jesteście ze mną.

– Ojcze… – Chciała coś powiedzieć, ale właśnie wtedy rozległ się wrzask.

– Natia! Chodź tu natychmiast! Gdzie są moje karmazynowe pantofelki?!

– Obok tych szpetnych botków z zeszłego sezonu – mruknęła Natia, zakasując rękawy, jakby szykowała się do batalii.

– Nie daj zjeść się żywcem! – Zef puścił do niej oko.

– Idąc na spotkanie z gargulcami? Nie wiem, czy to możliwe! – Obejrzała się na brata przez ramię, a potem czym prędzej pognała schodami, by nie narazić się na złość madame Waldorff.

***

Późnym wieczorem, gdy zamknęła już za sobą drzwi od sypialni na poddaszu, Natia kucnęła na podłodze i odgięła czerwony dywan, który najlepsze lata miał już dawano za sobą, a kunsztowne wzory – kiedyś najpewniej rażące oczy wspaniałością – wyblakły i zszarzały.

Pod dywanem znajdowała się luźniejsza deska, którą dziewczyna podniosła, wyjmując z ciemnego otworu niewielki, ale najpewniej ciężki woreczek, związany sznurkiem. Wysypała z niego garść brzęczących monet i zaczęła je metodycznie przeliczać, jak każdego wieczoru. Moneta za monetą, chociaż trwało to kilka minut. Chciała się raz jeszcze przekonać, ile ciągle brakowało jej do osiągnięcia pełnej sumy, pozwalającej na rozpoczęcie samodzielnego życia. Pragnęła wstąpić do cechu krawieckiego i pobierać lekcje przez pięć lat nauki pod okiem jakiegoś mistrza lub mistrzyni, jednak wymagało to niemałej opłaty.

Minęło już siedemnaście lat, odkąd Archibald Waldorff przywiózł ją w postaci kwilącego tobołka po jednej ze swoich służbowych podróży do kopalni.

Madame Waldorff nie odzywała się do męża prawie przez miesiąc, przeświadczona, że niespodziewane, wrzeszczące wniebogłosy dziecko jest efektem romansu Archibalda, ale kiedy Natia zaczęła dorastać, a włosy na jej głowie okazały się białe jak śmietana, madame mogła odetchnąć z ulgą. Dziewczynka w niczym nie przypominała Archibalda, nawet w najmniejszym stopniu.

Mimo to niesmak pozostał w macosze do dzisiaj.

Natia wrzuciła monety z powrotem do woreczka i niemalże z nabożną czcią włożyła go pod podłogę, zakrywając swoją tajemnicę deską.

Zdawała sobie sprawę, że gdyby ojciec dowiedział się o jej planach, pękłoby mu serce, ale nie mogła wiecznie chować się pod tym dachem, akceptowana tylko przez część rodziny.

Wciąż jeszcze wiele brakowało do pełnej sumy, ale była bliżej niż dalej. Comiesięczne wynagrodzenie, jakie macocha łaskawie wkładała do ręki dziewczyny, było skąpe. Nawet jeśli kobieta uważała ją za zwykłą służbę, płaciła o wiele mniej niż innym pracownikom w domu.

Mimo to Natia odkładała skrupulatnie każdą monetę. Liczyła, że może na wiosnę udadzą się do stolicy, a wtedy porozmawia z Melemą, czy ta nie przyjęłaby jej pod swoje skrzydła za odrobinę mniejszą sumę, jeśli powie, że pozostałą należność odpracuje, kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja.

Pokrzepiona tą myślą udała się spać.

2

Zawsze było tak, że gdy Archibald Waldorff pakował swoje kufry na ciężkie sanie, Natii towarzyszyło pulsujące uczucie niepokoju. Nie lubiła, gdy ojciec wyjeżdżał, nie lubiła widoku oddalającego się powozu albo sań – w zależności od pory roku. I nie tylko dlatego, że po jego wyjeździe madame dawała jej do wiwatu, a Olina robiła się jeszcze bardziej złośliwa. Po prostu zawsze bała się, że ojciec nie wróci.

Tamtego dnia to samo, dobrze znane uczucie, było po wielokroć spotęgowane, niemal przeszywając ciało dziewczyny jak sztylet.

– Co mam wam przywieźć, moje panie? – Archibald przywołał na wargi charakterystyczny uśmiech, mający wszystkich zapewnić, że będzie to kolejna, bezproblemowa podróż, po której wróci z prezentami na osłodę smutków.

– Przydałaby się nowa zastawa do salonu – stwierdziła Theresa, otulając się szczelniej lisim futrem, które puszyło się wokół jej szyi z szykowną elegancją.

– Ja bym chciała coś z biżuterii, papo. W Breninie mają ponoć korale z łabędziego kamienia. Takie połyskliwe, niebieskie, no wiesz… – powiedziała z podnieceniem Taya, choć na swój sposób wyjątkowo niewinnie.

– Będziesz też jechał przez Helgene, prawda? Sprzedają tam perfumy z białogłowia, najlepsze, jakie znał świat. Przywieź mi parę flakoników. – Olina w przeciwieństwie do siostry najczęściej nie przejawiała innych uczuć niż znudzenie, a ponieważ należała do dziewcząt, które zawsze wyrażają swoje potrzeby precyzyjnie, wręczyła ojcu dokładną notatkę, gdzie te perfumy dostać i jak powinny pachnieć.

– Oczywiście, skarbeńki. Wszystko dla moich dziewczynek. – Archibald mocno przytulił do siebie Tayę, a potem pocałował niezdarnie Olinę w czubek głowy, nie przejmując się grymasem na jej twarzy. – A ty, moja droga? – Jego łagodne spojrzenie spoczęło na Natii, od dłuższego czasu nerwowo przestępującej z nogi na nogę.

– Nie wiem. Niczego mi nie trzeba. – Natia zerknęła z obawą na macochę. Nie miała odwagi niczego pragnąć w jej obecności.

– Jak to nie trzeba? – Archibald zaśmiał się cicho. – Zef już powiedział, że chciałby nowe cugi do siodła. Wszystkim coś przywiozę.

– Nie rozpieszczaj służby, Archi. Nie wyjdzie im to na dobre – pouczyła go Theresa.

– Nawet kucharce obiecałem parę drobiazgów. Czemu Natia miałaby być gorsza? – Archibald odwrócił się w kierunku żony, a potem posłał na nowo uśmiech dziewczynie. – To jak? Obrażę się, jeżeli niczego nie wybierzesz.

Chciałabym, żebyś został, pomyślała Natia z gorączką w sercu, ale wiedziała, że absolutnie nie może powiedzieć tego na głos. Złowróżbne przeczucia powinna zachować dla siebie. Od lat walczyła z tym dziwnym uczuciem, ssącym ją w żołądku za każdym razem, gdy miało się wydarzyć coś złego.

Tamtego dnia było dotkliwsze niż kiedykolwiek.

Poza tym słyszała niedawno, jak ojciec rozmawia z Zefem na tematy finansowe. Kopalnie na południu zaczęły coraz gorzej prosperować, górnicy wszczęli bunt, kilka korytarzy podziemnych się zawaliło, było wielu rannych, kilku straciło życie. Rodziny domagały się więc odszkodowania. Nie był to korzystny rok dla rodziny Waldorffów.

Natia uważała, że w takiej sytuacji korale z łabędzich kamieni czy perfumy z białogłowia to zbytki.

– Przywieź mi cokolwiek, tato… Ucieszę się z każdego drobiazgu.

– Patrzcie no, jaka słodka! – Olina ryknęła śmiechem. Zawsze reagowała w ten sposób, gdy Natia nazywała Archibalda ojcem. – Samo ucieleśnienie niewinności. Mam takie dobre, grzeczne serduszko. – Zaczęła ją przedrzeźniać.

– Olino, proszę. – Archibald skarcił ją surowym spojrzeniem, które jednak na nikim nie zrobiło wrażenia. Mężczyzna zwyczajnie nie potrafił budzić respektu.

Olina tylko wywróciła lekceważąco oczami.

– Dobrze. – Mężczyzna westchnął. – Przywiozę ci coś ładnego, nie martw się, Natio. No, to na mnie już czas! Do zobaczenia za kilka tygodni! – Wsiadł niezdarnie do wyłożonych futrem sań, ciągniętych przez konie.

Natia z bólem serca zauważyła, że kolana ojca nie były tak sprawne jak kiedyś i każdy ruch sprawiał mu dużo więcej trudności.

Ojciec się starzał, a czasy stawały się coraz brutalniejsze dla wszystkich.

***

Tego samego dnia do posiadłości przybył posłaniec z listem. Stolica wzywała – książę Arun wyprawiał dwudzieste pierwsze urodziny, więc wszystkie niezamężne i dobrze sytuowane panny w królestwie były proszone na tę niezwykłą uroczystość.

Taya wydała z siebie spazmatyczny, przepełniony radością wrzask, na którego dźwięk Olina ostentacyjnie zasłoniła sobie uszy z grymasem na twarzy.

– No dobrze, dziewczęta. – Madame jak zwykle myślała trzeźwo. Spokojnie złożyła pięknie zdobiony list z królewską pieczęcią odbitą w wosku i schowała go do koperty. – Trzeba wszystko zaplanować. Jedziemy do Lenny.

Wszystkie trzy siedziały w obszernym pokoju dziennym na piętrze, połączonym bezpośrednio z sypialnią Oliny. Były tam miękkie kanapy z puchowymi poduszeczkami, małe okrągłe pufy i wielka, owalna toaletka z kości słoniowej, calutka zasłana przyborami toaletowymi, których Olina używała, aby zasłonić krosty pojawiające się dość często na jej twarzy.

– O bogowie, to takie niesamowite! W co my się ubierzemy, mamciu? Potrzeba nam natychmiast nowych sukienek! – Taya z entuzjazmem dziecka poderwała się z kanapy, a jej jasnorude włosy wysunęły się z warkocza.

– Już wysłałam depeszę do Melemy – odparła spokojnie madame Waldorff.

Melema była ich ulubioną krawcową ze stolicy. Jej elegancki butik mieścił się w jednej z zamożnych dzielnic, wśród najznakomitszych jubilerów i szewców.

Natia, która klęczała u stóp madame Waldorff, przekładając w miarę szybko sznurówki do jej nowych, lakierowanych trzewików, zastygła na moment. Dobrze pamiętała zapach tkanin i piżma unoszących się w butiku madame Melemy. To właśnie wtedy pierwszy raz zapragnęła sama szyć piękne kreacje dla panien z całego królestwa, a jej plany mogły się wkrótce ziścić.

Melema prawdopodobnie znała wymiary Oliny i Tayi na pamięć, więc depesza wystarczyła, by po przyjeździe do stolicy kreacje czekały już gotowe do odbioru bez zbędnych przymiarek.

Chodziły słuchy, że w żyłach Melemy płynęła krew czarownic, że wkładała ona zaklęcia w swoje suknie, dlatego były takie wspaniałe i każdy wyglądał w nich cudownie bez zbędnych przeróbek.

Natia z czystym sercem mogła przyznać, że nawet jej nieznośne siostry wyglądały w sukniach od Melemy jak powabne panny.

– Trzeba się spakować. Wyruszamy lada dzień – oznajmiła uroczyście madame. – Natia? Podaj walizki, niezwłocznie!

– Tak jest. – Natia natychmiast wstała. Była niższa od macochy, więc sięgnięcie do najwyżej półki w garderobie przysporzyło jej problemów. Stanęła na palcach i pochwyciwszy rączkę walizki, pociągnęła ją ku sobie, omal się nie wywracając.

– Ale z ciebie niezdarne dziewuszysko! – obruszyła się kobieta. – Nabierz trochę ogłady. Tym razem jedziemy do Lenny na dłużej. Nie chcę się najeść wstydu przez twoją niezgrabność!

– Natia jedzie z nami? – W głosie Oliny wybrzmiało rozczarowanie. – Przecież to ważne wydarzenie! Będzie tylko przeszkadzać.

– Oczywiście, że jedzie! Waldorffowie żyją na odpowiednim poziomie i ludzie oczekują to zobaczyć. Nigdzie się nie ruszymy bez służebnej.

– A nie możemy zabrać Rene albo Yari? – Olina cierpiętniczo spojrzała w lustro.

– To służba kuchenna, a nie pokojowa. Już powiedziałam, jak ma być.

Natia kompletnie nie zwracała uwagi na ton, w jakim się o niej rozmawiało. Sama wieść o tym, że ponownie ujrzy stolicę, napawała ją energią.

Nie przejmowała się, że nie zobaczy hucznego, matrymonialnego balu księcia Aruna. Lenna to miejsce, do którego zawsze z ochotą powracała. Przede wszystkim chciała raz jeszcze odwiedzić krawiecki zakątek Melemy.

***

– Nie ruszaj się, książę, zrobię ostatnie nakłucie. – Tęgiej postury krawiec wbił igłę w bordowy materiał cieniutkiej szaty.

Na zegarze w pałacu wybiło właśnie późne popołudnie. Arun stał na półkolistym podwyższeniu już dobrą godzinę, nudząc się za wszystkie czasy podczas zdejmowania miary.

Tuż przy wysokich oknach krążyła jego matka, królowa regentka, Pani Miłościwe Serce, Jej Szlachetność Ansi, jak okrzyknął ją lud wiele lat temu.

Spoglądała przez okno na wschodnie ogrody i wydawała się zaniepokojona.

Czas odbił się na wąskiej, pociągłej twarzy kobiety, odbierając jej tym samym delikatność, ale błękitne oczy pozostały niewzruszenie mocne w swej barwie, mimo pięćdziesięciu lat na karku. Jasne włosy związane miała w ciężki warkocz, opleciony niczym wianek wokół głowy.

– Gotowe. – Krawiec z dumą odsunął się od księcia, by ten mógł zajrzeć w lustro na swe odbicie, prezentujące wysokiego młodzieńca o oczach matki.

Książę Arun był wysoki, przerósł nawet ojca, ale wciąż był drobnej kości, a jego twarz nie wyzbyła się dziecięcej łagodności. Złote loki rozsypane na jego karku tylko przydawały mu wyglądu osoby delikatnej, a może nawet kruchej.

– W porządku, Albercie. Może być. – Obejrzał się we fraku z wielką, bufiastą koszulą, w której czuł się co najmniej śmiesznie, ale nie miał siły wnosić o poprawki. Pałacowymi ubiorami rządziła moda, która zmieniała się co sezon.

– Tylko tyle, panie? – Krawiec czekał na dalsze pochwały. – To najprawdziwszy jedwab prosto z Tangary. Wyglądasz w nim znakomicie!

– Oczywiście, to widać od razu. – Arun przytaknął wyłącznie dla świętego spokoju i zerknął ponownie w lustro na matkę, której wzrok wciąż trwał nieruchomo zawieszony na wysokości okna.

Już miał się odezwać, kiedy rozległo się pukanie i królowa odwróciła twarz w stronę dwuskrzydłowych drzwi.

– Wejść. – Miała mocny, szorstki głos.

Do środka wszedł posłaniec w ciężkiej zbroi i czerwonej narzucie. Od razu skierował kroki ku Arunowi. Następnie pokornie opuścił głowę, wyciągając pakunek.

– Dla Waszej Wysokości.

Książę nieufnie zerknął na średnich rozmiarów pudełko zapakowane w zdobny papier. W zasadzie spodziewał się go już kilka dni wcześniej, ale nie dał się zwieść opóźnieniom.

– Ja to wezmę! – Ansi sięgnęła po pakunek, nim jej syn zdążył wziąć kolejny oddech.

– To do mnie, matko! – Arun zeskoczył z platformy, ku oburzeniu krawca, i odebrał swoją własność.

Nie zważając na nieszczęśliwą minę królowej, postawił pudełko na stole i odprawił posłańca machnięciem ręki.

– Co on znowu wymyślił? – Ansi zwinęła dłonie pod brodą, wyczekująco wpatrując się, jak książę rozdzierał papier.

– Przecież wszyscy wiemy, że nie odpuści. Zwłaszcza teraz, gdy zbliża się bal. – Arun wstrzymał oddech, a następnie uniósł wieczko i natychmiast odsunął się, zasłaniając nos rękawem fraka.

Komnatę wypełnił fetor zgnilizny. Odór był tak intensywny, że królowa w panice otworzyła okna, mimo iż na zewnątrz panoszyła się sroga zima, a płatki śniegu radośnie wleciały do środka, by osiąść na dywanie.

W pudełku znajdowała się odrąbana głowa kruka z wydłubanymi oczami. Cała w stanie postępującego rozkładu. Wokół wiły się białe larwy.

Królowa nie miała zamiaru znosić tego ani minuty dłużej, toteż porwała przesyłkę jedną ręką.

– Chwila! – Arun zrobił krok w stronę niefortunnego prezentu i z obrzydzeniem wyciągnął małą karteczkę.

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, braciszku. Z wyrazami miłości, Rakshan

Królowa wrzuciła prezent do kamiennego kominka, wyciągnąwszy rękę, magicznie podwoiła siłę palącego się w nim ognia. Ten wybuchł jak oszalały, pochłaniając agresywnie zawartość pudełka.

– Jak długo mamy to tolerować? – spytała zbolałym głosem.

– Boję się, co to może oznaczać. – Arun podniósł na matkę strapione spojrzenie. – Będzie atak. W dniu balu ktoś może zginąć.

3

– Nie jedziesz z nami, Zef? – W głosie Natii dało się słyszeć głębokie rozczarowanie. Obecność brata w Lennie byłaby dla niej bardzo pomocna, a przynajmniej uczyniłaby całą tę wyprawę nieco znośniejszą.

Brat jednak wybuchł śmiechem.

– I darować sobie te wszystkie spacery po sklepach, przymierzanie rękawiczek i bucików na obcasach? Słuchania gderania Oliny i panikowania Tayi? Nie… – Zrobił śmiertelnie przerażone oczy. – Jakże mógłbym przegapić coś tak fascynującego?

Natia szturchnęła go łokciem.

– Nie musisz być taki wredny, wiesz?

– Nigdy nie jestem wredny, gdy mówię prawdę. – Zef z miną niewiniątka wzruszył ramionami. – Poza tym pod nieobecność ojca ktoś musi doglądać majątku.

Natia kiwnęła głową. Doskonale to rozumiała. W trakcie służby wojskowej brata majątek w Inalii nieco podupadł. Po powrocie na Zefa czekało doglądanie napraw i zaprowadzenie porządku, którymi macocha nigdy się nie przejmowała.

– Trzymaj się i nie daj im wejść sobie na głowę. – Otoczył ją szczelnie ramionami.

– Wejść mi na głowę? Nigdy. – Uśmiechnęła się ironicznie i, poklepawszy Zefa po plecach, wsiadła do przestronnego powozu, który zamiast kółek miał pięknie polerowane płozy.

– Taya, na litość bogów, przestań się tak rozpychać! Nie tylko ty tu jesteś! – Olina niemal dusiła się przy boku siostry, która mimo szczerych chęci nie była w stanie przesunąć się w żadną stronę.

– Dziewczęta! Spokój! – Madame skarciła je tonem pozbawionym emocji. Przywykła do wygłaszania podobnych komend przynajmniej z pięćdziesiąt razy na dzień, co po kilku latach przybrało bardziej odruch bezwiedny.

Natia usiadła obok niej i kiedy Tobias, ich woźnica, spakował wszystkie kufry, rozpoczęła się żmudna, męcząca podróż ośnieżoną drogą, pośród krystalicznie białych drzew i zimowych wzgórz w kolorze lodowatej szarości.

Niebo miało odcień wyblakłej żółci, rzadkie chmury rozpływały się z wolna, a wiatr wył w nieskończoność, smagając agresywnie o ściany powozu.

Madame Waldorff nieustanie przepytywała córki z wiedzy o Królestwie Lagorii i stolicy – Lennie. Pytała również o rodzinę królewską, w której krwi płynęła magia, oraz o czarownice, które stróżowały monarchii od wieków.

Dla Natii sprawy te nie miały większego znaczenia. Zarówno ona, jak i siostry znały te informacje na pamięć. Olina z Tayą odpowiadały na każde pytanie śpiewająco.

***

Jedną noc spędziły w nieco obskurnym zajeździe, gdzie madame odśpiewywała serenady oburzenia ku warunkom sanitarnym oraz nietaktownej obsłudze, podającej rzekomo mięso jakiegoś poczwarnego zwierzęcia, zamiast kurczaka.

Mimo iż właściciel zajazdu pokazywał kobiecie tuzin rozkrzyczanych kokoszy w kurniku, madame twierdziła, że potrafi zdyskredytować mięso po samym jego smaku.

Następnego dnia ruszyły o świcie w dość ponurych nastrojach.

– Ależ mamo, nawet kogut jeszcze nie pieje! – jęknęła Taya.

– I dlatego nigdy nie zostaniesz królową, grubasie. – Olina uśmiechnęła się z wyższością. – Książę potrzebuje kogoś zdyscyplinowanego, a ty nawet nie potrafisz o czasie podnieść tyłka z łoża.

– Mamciu! – Taya wzniosła swoją starą śpiewkę, jak zwykle oczekując, że rodzicielka załagodzi wszystkie bolączki świata.

Dopiero późnym popołudniem dotarły do Lenny. Stolica była tak ogromna, jak Natia zapamiętała. Wśród wąskich uliczek i szerokich kamienic można było się łatwo zgubić, gdyby nie kręcąca się tu i tam, wszędobylska straż miejska, gotowa nieść pomoc damom w opałach i chwytać co mniej wprawionych w dyskrecji złodziejaszków.

Czerwone mundury strażników i równie czerwone nakrycia głowy zdawały się słabo chronić przed okropnym mrozem, lecz bez skargi pozostawali czujni i wyposażeni w długie, ostre szable. Można by pomyśleć, że zachowywali się nazbyt gorliwie, jak na zwykłą straż, lecz każdy wiedział, że są przygotowani na atak ze strony drugiego księcia, mogący w każdej chwili nastąpić. Księcia, o którym wielu wolałoby zapomnieć.

Oprócz strażników pełno było na ulicach powozów, rozkrzyczanych handlarzy, chłopców z katarynkami i wielkich dam z małymi pieskami, drepczącymi rozkosznie przy nich.

Sklepy i sklepiki z witrynami pełnymi cudowności, strzeliste wieże świątyń, ratusze i pomniejsze urzędy, place targowe, fontanny, na czas zimy pogrążone w śnie, brudni kominiarze czerpiący zyski z sezonu grzewczego i wiele innych szczegółów, sprawiających, że Lenna była jak wielki, samowystarczalny organizm – nawet w tak srogą zimę oddychający pełną parą.

Powóz zatrzymał się pod trzypiętrowym Hotelem Królewskim – wspaniałym gmachem, wzniesionym stosunkowo niedawno, do którego prowadził rząd eleganckich marmurowych stopni.

Kolejne minuty pochłonęła konieczność zameldowania się w recepcji. Hol był ogromny, zbudowany w barwach złota, wyłożony szykownym dywanem. Uprzejmy portier uśmiechnął się do madame z wdziękiem, chwaląc taktownie urodę córek.

Natia i Tobias wtaszczyli ciężkie walizki i kufry na drugie piętro hotelu do pokoju sto dwadzieścia, posiadającego dołączoną wnękę dla pokojówki.

– A niech mnie piorun trzaśnie, można by pomyśleć, że te damy ubierają się w kamienie, takie to ciężkie! – Tobias odstawił ostatnią walizkę na dywan w pokoju i starł rękawem pot z piegowatego czoła.

– Ale to mnie przyjdzie te kamienie rozpakować. – Natia posłała mu znaczący uśmiech.

Gawędzili chwilę, nim madame i jej córki zajęły się ostatnimi formalnościami, po czym Tobias wyszedł. Musiał zakwaterować się w najbliższym zajeździe, co oznaczało dla niego kilka dni względnych uciech przy kartach i piwie.

Natia została sama i zdążyła starannie poukładać w szafach wszystkie suknie, pantofle, kapelusze, szale i rękawiczki, zanim zjawiła się macocha z córkami. Równie delikatnie obeszła się z pudełeczkami wypełnionymi biżuterią. Gdyby coś się zgubiło, zostałaby posądzona o kradzież. Zdarzało się to przecież nieraz.

Taya i Olina od razu rzuciły się na swoje łóżka, by wypocząć po ciężkiej podróży, zaś madame sporządziła listę sprawunków, które miały pomóc jej córkom wznieść się do rangi idealnych pretendentek dla królewskiego dziedzica.

Natia zamknęła szafę po odłożeniu do niej ostatniej pary bucików.

– Możesz się położyć, jak chcesz – mruknęła łaskawie macocha.

Natia bez słowa skinęła głową, tymczasem madame Waldorff wezwała hotelową służbę, by dołożyła drwa do ognia oraz nagrzała wodę do wanny, bo ona i dziewczęta pragnęły się wykąpać.

– Pokojowej też przyda się odświeżenie, bo zaczyna brzydko pachnieć. – Tak madame skwitowała stan Natii, która usiadła drętwo na skraju twardego łóżka w małej wnęce.

Dziewczyna myślami błądziła przy ojcu, nie mogąc pozbyć się dręczącego ssania w żołądku, a także przy sakiewce z oszczędnościami, którą dyskretnie zabrała w podróż.

Z każdą minutą coraz bardziej bała się rozmowy z Melemą.

***

Minęły trzy godziny, odkąd Archibald Waldorff snuł się bez celu po ciemnych lasach, szukając traktu jak zagubiona dusza odkupienia.

Wszędzie było ciemno i zimno, a jedyną obecność stanowiły gęsto rosnące, nagie drzewa i unoszące się w mroźnym powietrzu tajemnice, jakieś pradawne klątwy oraz jęki upiorzyc, chowających się w dziuplach starych dębów.

Wiatr bez wytchnienia próbował zerwać gruby płaszcz z ramion samotnego wędrowca, którego ciemny koń rżał niespokojnie, dostrzegając to, czego ludzkie oko nie potrafiło: duchy wyglądające zza konarów drzew.

Mężczyzna był coraz słabszy, kładł głowę na ciepłej szyi zwierzęcia, a ponieważ był wyczerpany, nie miał sił uświadomić sobie, że najprawdopodobniej las będzie jego grobem.

Wszystko stało się tak szybko, szybciej niż mrugnięcie okiem. W jednej chwili korowód powozów napędzanych przez jego konie i ludzi posuwał się nieśpiesznie wytyczonymi trasami traktu, a w drugiej zza pobliskich gór wyleciała chmara zbójecka, krzycząc jak rozwścieczone psy.

Zachodzące słońce odbiło się niezbyt subtelnie od metalicznych jęzorów ostrych mieczy, a potem trysnęła krew, wiele krwi, która pozostawiła po sobie szkarłatne plamy na krystalicznej bieli śniegu.

Jego ludzie bronili się dzielnie, tego Archibald nie mógłby im zarzucić, ale zbójców była cała gromada, więcej, niż dało się naprędce zliczyć, i to zadecydowało o porażce.

Archibald stracił wszystko. Ludzi i wozy. Zbóje zabrali konie, zostawiając mu najsłabszego ze stada, co być może było ostatkiem ich miłosierdzia. Zdołał uciec z pamiątką w postaci głębokiej rany od miecza, którym został trafiony w lewy bok.

Z powodu silnego mrozu krew szybko zakrzepła, ale mężczyzna i tak miał wrażenie, że stracił jej całe wiadro.

Wracał myślami do Tayi i Oliny, do Zefa i Natii… do wszystkich, których kochał.

A potem coś błysnęło w oddali. Jakieś pełne nadziei światełko w paszczy nieprzeniknionej ciemności. Zdało się, że słyszy również szum potoku i łopot skrzydeł.

Archibald wiedział, że nie wolno ufać na wpół umierającej świadomości, że podejrzane światło w głębi lasu obiecuje tyleż nadziei na ocalenie, co wabi tylko po to, aby pochłonąć człowieka jeszcze szybciej niż śmierć, ale nie zostało mu zbyt wiele czasu na myślenie.

Nakierował konia w kierunku światła, ale zwierzę zaparło się i ani drgnęło. Archibald jęknął nieszczęśliwie. Śmierć coraz odważniej zaglądała mu w oczy, a światło w oddali rozwarstwiało się, przypominając wiele gwiazd.

Wtem łopot skrzydeł stał się wyraźniejszy. Mężczyzna runął na ziemię, gdy koń stanął dęba na widok wielkiej poczwary lądującej nieopodal.

Był zbyt wyczerpany, aby widzieć dobrze w ciemnościach, ale zdało mu się, że czuje gorący oddech, buchający z nozdrzy, i słyszy gruchot pazurów trących o śnieg.

Potem coś chwyciło go za poły płaszcza i ochoczo porwało ku górze, ku nieprzeniknionej ciemności bezgwiezdnej nocy.

4

– Ciaśniej! No ciaśniej, mówię! Niech mnie piorun trzaśnie, sama bym to lepiej zrobiła! – Olina od rana była w paskudnym humorze, który pozwalała sobie wyładować na związującej jej gorset Natii.

Dziewczyna od kilku minut bezskutecznie starała się uczynić talię starszej siostry dużo węższą, niż przewidziała natura. W modzie było przypominać wazon z długą szyjką, co nie służyło damom w tym sezonie, a już na pewno nie Olinie.

– Jeszcze supełek i przestaniesz oddychać – stwierdziła krytycznie Taya, bawiąc się pędzelkiem od pudru. Z zadowoleniem zajrzała w lustro, by podziwiać kolosalnych rozmiarów kapelusz, lekko przechylony na jej głowie.

– Ty nie masz talii, więc nie powinnaś się odzywać – odparła złośliwie Olina.

– Mam za to przyzwoity biust w przeciwieństwie do ciebie – wycedziła Taya przez zaciśnięte zęby. W oczach zamigotały jej łzy, ale w pobliżu nie było matki, która mogłaby przybyć z pomocą.

Natia nie odezwała się nawet słowem. Siostry każdego dnia niemiłosiernie sobie dokuczały i pomyślała, że to przykre, jak kobiety muszą rywalizować między sobą nawet w rodzinie. Zef nigdy nie miał problemu z tym, że jeszcze się nie ożenił. Mężczyźni takie rzeczy odbierali inaczej.

Pod tym względem Natia cieszyła się, że nie brała udziału w farsie, jaką było odpowiednie zamążpójście. To było zajęcie dla wyższych sfer.

Hotelowy pokój wciąż jeszcze spowijały szarości niechętnie wstającego dnia, kiedy to zimową porą słońce wyjątkowo marudnie podnosiło się nad horyzont.

– Ciaśniej! – Olina poczerwieniała ze złości, a może z niedotlenienia, podczas gdy Natia cofnęła się, ciągnąc sznurowadła gorsetu z wszystkich sił.

Po wszystkim była spocona, ale bez słowa skargi związała sznurowadła w mocną pętelkę i pomogła Olinie założyć białą koszulę z koronką koło szyi, a na to ciepły, granatowy żakiet.

– Gotowe, moje drogie? – Madame Waldorff, z właściwym dla siebie wyczuciem czasu, wpadła jak burza do hotelowego pokoju. – Dorożka już czeka.

– Jeszcze minutkę! – Taya nałożyła grubą warstwę szminki na usta.

– Ależ nie ma mowy! – Madame włożyła pośpiesznie na głowę Oliny modny w tym sezonie kapelusz, po czym odciągnęła Tayę od lustra. – Musimy zgłosić się do urzędu pałacowego i potwierdzić zaproszenie! Migiem! Migiem!

– Ale mamo, jak to do urzędu? Miałyśmy odwiedzić butiki – zaprotestowała Taya.

– Bez dyskusji, dziewczyny! Migiem! Natia, ty też! Ruchy! Ruchy!

Natia z pośpiechem chwyciła za wyświechtane palto, które słabo chroniło przed mrozem, i pobiegła do wyjścia.

***

Marmurowy hol urzędu pałacowego był wypełniony po same brzegi mieszanką wielokolorowych sukien i strojnych kapeluszy. Powietrze wypełniał gwar rozmów. Niektóre z przybyłych dziewcząt głośno skarżyły się na utrudnienia, wśród nich również Olina.

– Co to za skandal z tym potwierdzeniem zaproszenia? Czy oni myślą, że jakakolwiek zdroworozsądkowa panna nie zjawi się na balu księcia Aruna? Dobre sobie!

– Chodzi o księcia Rakshana. Nie bez powodu nazywany jest Bestią! – Gdzieś z tłumu dobiegł je stanowczy, kobiecy głos i na dźwięk wypowiedzianego imienia wszystkie dostały gęsiej skórki.

Po chwili ich oczom ukazała się niebrzydka, jak na swój wiek, kobieta w grubym płaszczu i kapeluszu na głowie, a obok niej kroczyła dużo niższa ciemnowłosa dziewczyna o śniadej karnacji.

– Mówią, że może być zamach. – Kobieta uśmiechnęła się półgębkiem. – Nie wpuszczą na bal nikogo, kto wcześniej nie potwierdzi swojej obecności.

– Zamach! Mamo, to prawda?! – Taya zbladła i wczepiła się w ramię matki jak mały, zalękniony krab.

– Cicho! – fuknęła madame Waldorff, patrząc przenikliwie na nieznajomą. – Też o tym słyszałam, droga pani, ale wszyscy tutaj wierzymy w naszą armię. Nie pozwolą kreaturom tego potwora dostać się na teren zamku.

– I ja też tak sądzę. – Nieznajoma wzruszyła ramionami, bez dyskrecji spoglądając na jej córki, by oszacować konkurencję.

Olina, świadoma tego spojrzenia, wyprostowała się dumnie.

– No cóż, to i tak okropne, że musimy się zamartwiać tą niewydarzoną Bestią. Moim zdaniem powinni już dawno zgładzić tego potwora. – Westchnęła nieznajoma lekceważąco. – Kto by to pomyślał, żeby jego aldabry terroryzowały nas już tyle lat.

– To on nie jest uwięziony?! – pisnęła Taya panicznie.

Olina wymieniła wojownicze spojrzenia z ciemnowłosą konkurentką, która odezwała się na te słowa czystym, melodyjnym głosem:

– Tak powinno być! Ale kto powstrzyma jego skrzydlate gargulce?

– Mamo, czy to prawda? – Taya była bliska płaczu.

– Och, dajcie spokój. – Madame strąciła rękę córki z ramienia. – Przecież połowa z tych rzeczy jest wyolbrzymiona.