Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zabawna, przejmująca, a przy tym bardzo uzależniająca opowieść o konsekwencjach jednej, nie do końca przemyślanej decyzji.
Centrum Manhattanu w sylwestrową noc 2007 roku. W windzie spotyka się dwoje ludzi. To spotkanie całkowicie odmieni ich życie. Cleo ma dwadzieścia cztery lata, malarskie ambicje i trudną przeszłość pozostawioną daleko za wielką wodą. Realizację jej marzeń o wyrwaniu się z macek depresji i znalezieniu sobie miejsca w mieście, które nigdy nie zasypia, utrudniają przyziemne sprawy, takie jak wygasająca za kilka miesięcy wiza. Starszy od niej o dwadzieścia lat Frank kieruje prężnie działającą agencją reklamową. Jest pracoholikiem, który od najmłodszych lat realizuje swój amerykański sen i próbuje połączyć życie zawodowe z osobistym. Oboje nie potrafią ukryć wzajemnej fascynacji, która szybko przeradza się w coś więcej. Pół roku później, pod wpływem impulsu, stają na ślubnym kobiercu i rozpoczynają wspólne życie, pełne zagubienia, starć, ucieczek i kłótni. W swoje problemy angażują najbliższe otoczenie – rodzinę, przyjaciół i znajomych, którzy szybko zaczynają zastanawiać się, czy kibicować małżeństwu, czy raczej rozstaniu. „Kleopatra i Frankenstein” to opowieść o związkach, a w szczególności o tym łączącym dwójkę niezwykłych (a może wręcz przeciwnie?) głównych bohaterów, ze wszystkich sił starających się sprostać wymaganiom otoczenia. To ujmująca, ponadczasowa historia o przyjaźni, rodzinie z wyboru, pracy twórczej, karierze, nocnym życiu, zdrowiu psychicznym, pragnieniach, pasjach i złamanych sercach – krótko mówiąc: o codzienności każdego z nas.
Jedna z najbardziej wyczekiwanych książek 2022 r. według Literary Hub!
Coco Mellors urodziła się w Londynie, ale od lat mieszka w Stanach Zjednoczonych (najpierw w Nowym Jorku, a od 2020 r. wraz z mężem w Los Angeles). Ukończyła New York University. „Kleopatra i Frankenstein” to jej debiut pisarski. Obecnie pracuje nad drugą powieścią, zatytułowaną „Blue Sisters”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 477
Tytuł oryginału
CLEOPATRA AND FRANKENSTEIN
Copyright © 2022 by Coco Mellors
All rights reserved
Projekt okładki
Jo Thomson © HarperCollinsPublishers Ltd 2022
Ilustracja na okładce
Gill Button
Redaktor inicjująca
Izabela Cupiał
Opieka redakcyjna
Jadwiga Mik
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Sylwia Kozak-Śmiech
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8352-551-8
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Mojej matce, która wierzyła
Przepołów mnie jak orzech.
Odłup tę część mnie, która jest bezwartościowa,
Od części, która wydaje owoc.
OMOTARA JAMES
Bądźmy głodni jeszcze przez jakiś czas.
Nie rańmy się nawzajem, jeśli możemy.
MAYA C. POPA
Rozdział pierwszy
GRUDZIEŃ
Była już w windzie, kiedy wsiadł. Skinął jej głową i odwrócił się, żeby domknąć metalowe drzwi, które głośno przy tym szczęknęły. Znajdowali się w wyremontowanym budynku fabrycznym w Tribece, wciąż, o dziwo, obsługiwanym przez windy towarowe. Stali tam tylko we dwoje, ramię w ramię, patrząc przed siebie, kiedy platforma ruszyła z jękiem. Przez pręty drzwi widzieli przesuwające się betonowe ściany.
– Po co idziesz? – spytał powietrze przed sobą, nie odwracając się do niej.
– Słucham?
– Mnie wysłano po lód – wyjaśnił. – A ty czego potrzebujesz?
– Och, niczego. Idę do domu.
– O wpół do jedenastej w sylwestra? W życiu nie słyszałem czegoś smutniejszego… albo mądrzejszego.
– Uznajmy, ze względu na moją próżność, że mądrzejszego – zaproponowała.
Parsknął śmiechem, choć ona nie wydawała się sobie szczególnie dowcipna.
– Brytyjka? – spytał.
– Z Londynu.
– Twój głos brzmi jak wgryzanie się w jabłko Granny Smith.
Teraz to ona się zaśmiała, bardziej powściągliwie.
– A jak to brzmi?
– Jednym słowem? Chrupiąco.
– W przeciwieństwie do wgryzania się w Pink Lady albo Golden Delicious?
– Znasz się na jabłkach. – Skłonił jej się z uznaniem. – Szaleństwem byłoby jednak sugerowanie jakiegokolwiek podobieństwa do Golden Delicious. To akcent ze Środkowego Zachodu.
Winda z miękkim tąpnięciem dotarła na parter. Rozsunął drzwi i przytrzymał, by mogła wysiąść.
– Dziwny z ciebie człowiek – rzuciła przez ramię.
– Bez wątpienia. – Podbiegł, by otworzyć drzwi wejściowe do budynku. – Pójdziesz z tym dziwnym człowiekiem do delikatesów? Potrzebuję usłyszeć, jak wymawiasz jeszcze kilka słów.
– Hmm, a jakich?
– Na przykład „aluminum”.
– Chodzi ci o aluminium?
– O, właśnie! – Zadowolony nadstawił uszu i przyłożył do nich dłonie. – Ta dodatkowa sylaba. A-lu-mi-ni-um1. Rozwala mnie.
Próbowała wyrazić miną sceptycyzm, ale widział, że jest rozbawiona.
– Łatwo cię rozwalić – stwierdziła.
Zaskoczył ją, kiedy przystanął, by się nad tym zastanowić z nieudawaną powagą.
– Nie – oznajmił w końcu. – Wcale nie.
Byli już na ulicy. Po drugiej stronie witryna sklepu z neonami barwiła chodnik na żółto, różowo i niebiesko. MILLER LITE. FILMY DLA DOROSŁYCH. POKOLORUJEMY CI ŚWIAT.
– Gdzie to jest? – spytała. – Przydałoby mi się więcej papierosów.
– Jakieś dwie przecznice stąd. – Pokazał na wschód. – Ile masz lat?
– Dwadzieścia cztery. Wystarczająco dużo, żeby palić, gdybyś chciał mi zakazać.
– Jesteś w idealnym wieku do palenia – stwierdził. – Pewność czasu, który wciąż czekał w zapasie… obiecywał rozwiązanie i szczęście2. Czyż nie tak pisał Larkin w swoim wierszu?
– Och, nie cytuj poezji. Mógłbyś przypadkiem mnie rozwalić.
– Opiewam ciało elektryczne – wykrzyczał. – Otaczają mnie armie tych, których kocham, a ja otaczam je wzajem!3
– Tralala! Nie będę cię słuchać!
Przycisnęła dłonie do uszu i ruszyła biegiem. Ulicą przemknęło auto dudniące wesołą muzyką. Dogonił ją na światłach i wtedy ostrożnie opuściła ręce. Nosiła dziecięce różowe rękawiczki ze skóry. Policzki też miała różowe.
– Nie martw się, tylko tyle pamiętam – powiedział. – Nic ci nie grozi.
– Podziwiam, że w ogóle coś pamiętałeś.
– Jestem od ciebie starszy. Moje pokolenie musiało się uczyć takich rzeczy na pamięć w szkole.
– Dużo starszy?
– Starszy. Jak masz na imię?
– Cleo – odpowiedziała Cleo.
Pokiwał głową.
– Odpowiednio.
– To znaczy?
– Kleopatra to pierwsza rozwalaczka mężczyzn.
– Ale ja jestem po prostu Cleo. A ty jak się nazywasz?
– Frank – odpowiedział Frank.
– Zdrobnienie od…?
– Nie zdrobnienie. Niby od czego Frank miałby być zdrobnieniem?
– Nie wiem. – Cleo się uśmiechnęła. – Frankfurtera, frankofila, Frankensteina…
– Frankenstein właściwie mógłby być. Twórca potworów.
– Robisz potwory?
– W pewnym sensie – przyznał Frank. – Robię reklamy.
– Byłam pewna, że jesteś pisarzem – powiedziała.
– Dlaczego?
– „Chrupiąco”? – rzuciła Cleo, unosząc brew.
– Założyłem agencję – odparł Frank. – Miejsce gromadzące ludzi, którzy nie sprawdzają się jako pisarze.
Doszli do całonocnego sklepu na rogu; po obu stronach wejścia stały wiadra ze strzępiastymi goździkami i różami o dużych kwiatach. Frank otworzył przed nią drzwi, wzbudzając brzęk dzwonka. W środku, w ostrym świetle jarzeniówek, przyjrzeli się sobie po raz pierwszy.
Frank, jak oceniła, był tuż przed czterdziestką albo tuż po niej. Pomyślała, że dobrze mu z oczu patrzy. Odruchowo zmrużył je w uśmiechu, gdy ich spojrzenia się spotkały. Miał długie, gęste rzęsy, które dotykały szkieł w okularach, nadając trójkątnej twarzy wyraz zaskakującej łagodności. Jego ciemne kręcone włosy, sprężyste jak owcza wełna, przerzedzały się lekko na czubku głowy. Czując na sobie jej wzrok, skrępowany, przeczesał je ręką. Skórę na dłoniach i twarzy miał pokrytą piegami i opaloną, mimo zimy. Pasowała odcieniem do kaszmirowego szalika, upchniętego pod dobrze skrojonym płaszczem. Miał szczupłą, elastyczną budowę ciała byłego tancerza, świadczącą o racjonalności i inteligencji. Cleo uśmiechnęła się z uznaniem.
Odwzajemnił uśmiech. Jak większość ludzi najpierw zauważył jej włosy. Spadały jej na ramiona jak dwie złote kurtyny i rozsuwały się, żeby odsłonić wyczekiwany pierwszy akt: twarz. A była to w istocie spektakularna twarz. Mógłby na nią patrzeć godzinami. Na powiekach wyrysowała grube czarne linie w stylu lat sześćdziesiątych i ozdobiła je na końcach maleńkimi złotymi gwiazdkami. Puder na policzkach także połyskiwał złotawo; wyglądał jak bąbelki szampana oglądane pod światło. Do obszernego kożucha nałożyła różowe dziecięce rękawiczki, które dostrzegł już wcześniej, i biały wełniany beret. Na nogach miała haftowane kremowe kowbojskie buty. W jej wyglądzie nie było nic przypadkowego. Frank, którego przez dużą część życia otaczali piękni ludzie, nigdy dotąd nie poznał kogoś, kto by wyglądał tak jak ona.
Zawstydzona otwartością jego spojrzenia, Cleo odwróciła się do półki, która – niefortunnie – mieściła puszki z kocią karmą. Martwiła się, że nałożyła zbyt gruby makijaż i w ostrym świetle przypomina klowna.
– Bracie – zwrócił się Frank do człowieka za ladą. – Szczęśliwego Nowego Roku.
Sprzedawca podniósł wzrok znad gazety, w której czytał o kolejnych usankcjonowanych przez rząd torturach w swoim kraju. Ciekaw, dlaczego ten biały mężczyzna uważa, że są braćmi, po chwili się uśmiechnął.
– Nawzajem – powiedział.
– Gdzie jest lód?
– Nie ma lodu. – Wzruszył ramionami.
– Które delikatesy nie sprzedają lodu?
– Te – odparł mężczyzna.
Frank uniósł ręce w geście kapitulacji.
– Okej, nie ma lodu. – Odwrócił się do Cleo. – Chcesz te swoje papierosy?
Cleo wodziła wzrokiem po cenach na pudełkach. Wyciągnęła portfel, który – co zauważył – właściwie nie był portfelem, tylko zamszowym woreczkiem wypchanym papierami. Niepewnie przebierała długimi palcami w zawartości.
– Wie pan co? – odezwała się. – Mam tu kilka bibułek. Wezmę tylko paczkę tytoniu. Małą. Ile kosztuje?
Frank widział, jak w odpowiedzi na słowa dziewczyny cała sylwetka sprzedawcy wiotczeje, jakby patrzył na czoło lodowca rozpływające się w wodzie; stopniał.
– Piękna dziewczyno – wymruczał. – Ile chcesz zapłacić?
Z szyi na brodę wypełzał jej mocny rumieniec.
– Pozwól, że zapłacę – oznajmił Frank, wyciągając kartę kredytową. – I jeszcze… – Sięgnął po tabliczkę mlecznej czekolady. – To na wypadek, gdybyś zgłodniała.
Cleo spojrzała na niego z wdzięcznością, ale się nie zawahała.
– Proszę paczkę capri – powiedziała. – Tych fioletowych.
Na zewnątrz rozejrzała się po ulicy.
– Nie ma szans na złapanie taksówki – uznał Frank. – Gdzie mieszkasz?
– W East Village. Koło parku na Tompkins Square. Przejdę się, to niedaleko.
– Pójdę z tobą – oznajmił.
– Nie, nie możesz – zaprotestowała. – To za daleko.
– Myślałem, że niedaleko?
– Przegapisz odliczanie.
– Pieprzyć odliczanie.
– A lód?
– Masz rację. Lód jest ważny.
Cleo zrzedła mina. Frank parsknął śmiechem. Skierował się na północ, nie miała więc wyjścia i ruszyła za nim. Zerknął przez ramię i widząc, że niemal truchta obok niego, zwolnił kroku.
– Nie zimno ci?
– Nie – odpowiedziała. – A tobie? Chciałbyś moją chapeau?
– Twoje co?
– Czapkę. To beret, zwykle więc zwracam się do niego po francusku.
– Mówisz po francusku?
– Tylko trochę. Umiem powiedzieć na przykład: Chocolat chaud avec chantilly i C’est cool mais c’est fou.
– Co to znaczy?
– „Gorąca czekolada z bitą śmietaną” i „to jest spoko, ale wariackie”. Oba zwroty zaskakująco przydatne. No to jak, chcesz go?
– Chyba nie jestem stworzony do noszenia beretu.
– Bzdura – powiedziała Cleo. – Świat jest twoim chapeau.
– Wiesz co? – Frank zdjął czapkę z głowy Cleo i odważnie ją nałożył. – Masz rację.
– Doskonale! – pochwaliła. – Allez!
Szli na wschód w stronę Chinatown. Grupa kobiet minęła ich chwiejnym krokiem; wszystkie miały na sobie srebrne cylindry i imprezowe ciemne okulary z cyframi 2007. Jedna z nich dmuchnęła w papierową trąbkę tuż przy uchu Franka, na co reszta eksplodowała okrzykami zachwytu. Ściągnął beret.
– Wyjdę na ponuraka, jeśli powiem, że nie cierpię sylwestra?
Cleo wzruszyła ramionami.
– Zwykle obchodzę tylko księżycowy Nowy Rok.
Frank czekał, ale nie dodała nic więcej.
– No dobrze, co w minionym roku uważasz za najlepsze? – spytał.
– Tylko jedna rzecz?
– To może być cokolwiek.
– Kurczę, niech pomyślę. Zmieniłam antydepresant na taki, który pozwala mi znów osiągać orgazm. Odczułam to jako zwycięstwo.
– Wow. Okej. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Świetna wiadomość.
– Zarówno łechtaczkowy, jak i pochwowy. – Pokazała dwa uniesione kciuki. – A ty? Które z wydarzeń tego roku najbardziej ci się podobało?
– Boże, żadne nie mogłoby się równać z twoim…
– Nie musi być takie osobiste! Wybacz, moje było dziwne. Głupio mi.
– Było wspaniałe! To ważne osiągnięcie. Ja leczę swoją niedolę po staroświecku, wielkimi dawkami alkoholu i wypieraniem.
– I jak działa?
Frank, nie zatrzymując się, uniósł kciuki tak samo jak ona wcześniej.
– Tak czy inaczej, naprawdę jestem pod wrażeniem, że dbasz o siebie – stwierdził.
Kolejna grupa imprezowiczów wpadła pomiędzy nich, zagłuszając ostatnie zdanie. Ominął ich, żeby wrócić do niej, i powtórzył.
– Miło, że tak mówisz. Mam po prostu dużo… – wykonała nieokreślony gest w stronę sterty śmieci usypanej nieopodal na chodniku – różnych takich w rodzinie. Muszę uważać. – Odchrząknęła. – Opowiedz mi o swoim roku.
– O najlepszych momentach tego roku? Chyba były związane z pracą. Zdobyłem nagrodę za reklamę, którą reżyserowałem. To było naprawdę przyjemne.
– Fantastycznie! Jaką nagrodę?
– Lwa w Cannes. Ważne wyróżnienie w mojej branży. Ale to głupie.
– Wcale nie. Bardzo bym chciała zdobyć za coś nagrodę.
– Zdobędziesz – zapewnił ją z przekonaniem.
Przeszli obok dwóch mężczyzn, którzy udając, że się nie znają, w zgodnym milczeniu sikali na mur. Frank podał Cleo rękę, kiedy przeskakiwała przez bliźniacze strumyki moczu. Pokręciła głową.
– Faceci!
Nie cofnęła ręki od razu, dopiero po chwili puściła jego dłoń i zaczęła szperać w torebce.
– Zatem… Masz kogoś szczególnego, z kim… hmm… przeżywasz te orgazmy? – Frank usiłował przybrać ton „zaciekawionego przyjaciela”, obawiał się jednak, że bardziej przypominał zatroskanego doradcę z poradni zdrowia seksualnego.
– Obydwa, łechtaczkowe i pochwowe? – upewniła się kpiąco Cleo.
Frank odchrząknął.
– Tak… obydwa.
Posłała mu z ukosa chytre spojrzenie.
– Obecnie tylko siebie.
Mimowolnie się uśmiechnął, co ją rozbawiło. Zaśmiała się.
– Oho, spodobało ci się, prawda? A ty? Czy w twoim wieku wszyscy nie powinni już być żonaci?
– Nie, zmieniono prawo – powiedział Frank. – Teraz to nie jest obowiązkowe.
– Dzięki Bogu. – Cleo zapaliła papierosa.
Skręcili na północ, w stronę Broome Street, koło sklepów sprzedających rośliny doniczkowe, wróżby, żyrandole i kuchenne miksery przemysłowej wielkości. Rozmawiali o noworocznych postanowieniach i o tym, co szczególnego jest w starociach, a także o ludziach, których znali na przyjęciu (Cleo jedną osobę, Frank wszystkich). Rozmawiali o gospodarzu imprezy, sławnym peruwiańskim szefie kuchni o imieniu Santiago, którego Frank znał od dwudziestu lat. Cleo została zaproszona, ponieważ w restauracji Santiago jako hostessa pracowała jej współlokatorka, która znikła z islandzkim performerem wkrótce po jej przybyciu. Rozmawiali o Pinie Bausch, Karze Walker i Paulu Ardenie, i Stevie Nicks, i Jamesie Baldwinie.
– Uwielbiam ten zbiór esejów napisanych przez kuratora Hansa Ulricha Obrista – powiedziała Cleo. – Ma tytuł Ostre języki, swobodne usta, otwarte oczy… Nie pamiętam reszty.
– Mistrz zwięzłości.
– O, czytałeś?
– Nie, po prostu ten tytuł jest… nieważne. Chyba powinienem więcej czytać – podsumował.
Cleo wzruszyła ramionami.
– Po prostu kup książkę, otwórz ją i zacznij.
– Racja. O tym nie pomyślałem.
– W jednym z esejów pisze o tym, że można poznać, na ile dana osoba będzie szczodra jako kochanek, po tym, ile wykazuje ciekawości. Należy wręcz liczyć w głowie, ile pytań zada w ciągu minuty. Jeśli cztery lub więcej, to znaczy, że lubi zadowalać.
– A jeśli nie zada ani jednego?
– Wtedy właściwie można zakładać, że nie liże cipki. Albo wiesz, wacka, jeśli wolisz.
– Wolę cipkę – zapewnił pospiesznie Frank.
– Raczej się domyśliłam.
– A ty?
– Co wolę? Wacka. – Zaśmiała się, a potem w zadumie przechyliła głowę na bok. – Może z marginesem na cipkę. Ale niedużym. Takim, który by się zmieścił w maleńkiej torebce, jakie się nosi do teatru.
Frank pokiwał głową.
– Wieczorowa kopertówka na cipkę.
– Tak właśnie. W przeciwieństwie do podróżnej torby na wacka.
– Walizy na penisa.
– Bagażu podręcznego na członek.
– Plecaka na jaja.
Twarz Cleo rozbłysła wesołością, ale zaraz ukryła ją w dłoniach, jakby gasiła zapałkę.
– Boże, mówię jak mięsożerca. Zmieńmy temat, proszę.
– Zatem… – Frank wziął głęboki wdech. – Czym się zajmujesz? Skąd jesteś? Kiedy zamieszkałaś w Nowym Jorku? Masz braci i siostry? Kiedy obchodzisz urodziny? Spod jakiego jesteś znaku? Jaki jest twój szczęśliwy kamień? Rozmiar buta?
Cleo, znów rozbawiona, parsknęła śmiechem. Frank uśmiechnął się szeroko.
– No to dawaj – zachęcił. – Skąd pochodzisz?
– Naprawdę chcesz to o mnie wiedzieć?
– Chcę wiedzieć o tobie wszystko – potwierdził, ku swemu zaskoczeniu całkiem szczerze.
Powiedziała mu, że dorastając, często się przeprowadzała, ale w końcu jej rodzina osiadła w południowej części Londynu. Rodzice rozeszli się, kiedy była nastolatką, a ojciec, uprzejmy, ale chłodny inżynier, szybko powtórnie się ożenił i adoptował syna nowej żony. Matka zmarła podczas ostatniego roku studiów Cleo na Central Saint Martin. Nadal nie potrafiła o niej mówić. Nie miała w kraju bliższej rodziny, dzięki czemu nie czuła się przywiązana, za to, jak szybko dodała, zupełnie wolna.
Nic nie trzymało jej w Londynie, więc z niewielkim spadkiem po matce, który wystarczył na zakup biletu lotniczego i dwuletni wynajem taniego mieszkania, złożyła podanie o stypendium, żeby podyplomowo studiować malarstwo w Nowym Jorku. Przyjechała jako dwudziestojednolatka. Dla niej ta magisterka oznaczała dwa lata swobodnego krążenia od łóżka do sztalugi, do barów, do łóżek innych ludzi i z powrotem do sztalugi. Zrobiła dyplom wiosną i od tego czasu pracowała jako freelancerka. Projektowała tkaniny dla pewnej marki związanej z modą. Nie płacili zbyt wiele i nie dawali żadnych bonusów, ale miała dość pieniędzy i wolnego czasu, by wynająć spory pokój w East Village, który służył jej również za pracownię malarską. Najbardziej obawiała się tego, że jej studencka wiza wygasa na początku lata, a nie miała planu, co dalej.
– Malujesz codziennie? – spytał Frank.
– Wszyscy zawsze o to pytają. Staram się. Ale to trudne.
– Dlaczego?
– Czasami ten proces jest… Okej, kiedy sprzątasz w kredensie…
– Chodzi o szafkę?
– Owszem, Amerykaninie, o szafkę. Najpierw musisz wszystko wyciągnąć i wtedy następuje ten moment, kiedy się rozglądasz i widzisz totalny bałagan. Myślisz: „Kurde, po cholerę w ogóle zaczynałam?”. Jest gorzej, niż było. A potem wolno, po kolei wszystko odkładasz na miejsce. Zanim jednak zaprowadzisz porządek, musisz zrobić bałagan.
– Rozumiem, o co ci chodzi.
– Tym jest dla mnie malowanie. Nieuchronnie przychodzi moment, kiedy wszystko z siebie wyciągnęłam i po prostu… na płótnie jest chaos. Mam poczucie, że nie powinnam była zaczynać, ale maluję dalej i jakimś cudem wszystko się porządkuje. Wiem, kiedy obraz jest skończony, bo czuję… czuję to kliknięcie, które oznacza, że wszystko jest na swoim miejscu. Tam, gdzie powinno być. Panuje całkowity spokój.
– Ile to trwa?
– Może jakieś siedem i pół sekundy. A potem zaczynam myśleć o następnym.
– Odnoszę wrażenie, że musi to być wyczerpujące – uznał Frank.
– Ale te siedem i pół sekundy jest… – Teatralnie poderwała głowę i spojrzała w niebo. Frank czekał. – Używając twojego określenia, ta chwila mnie rozwala – powiedziała.
Minęli mężczyznę w smokingu i zielonym boa z piór, wymiotującego na hydrant.
– Uważam, że boa z piór powinny wrócić do mody – oznajmiła Cleo.
– Ja uważam, że jesteś niesamowitą osobą – odparł Frank.
– Nie znasz mnie wystarczająco dobrze, żeby mówić takie rzeczy – stwierdziła, wyraźnie zachwycona.
– Znam się na tym.
– W takim razie muszę ci uwierzyć na słowo.
Dotarli do Little Italy, gdzie wzdłuż ulic ciągnęły się identyczne włoskie restauracje z obrusami w czerwoną kratkę i plastikowymi miskami makaronu w witrynach. Nad ich głowami sznury czerwonych, białych i zielonych żarówek rzucały plamki światła na chodnik. W oknie mieszkania na drugim piętrze stała grupa palaczy, wydmuchujących dym na zewnątrz; ich sylwetki odcinały się na tle żółtego oświetlenia pokoju.
– Szczęśliwego Nowego Roku! – krzyczeli nie wiadomo do kogo.
Cleo i Frank minęli cichą pizzerię na rogu, gdzie ktoś wykładał na blaty plastikowe krzesła.
– Chcesz kawałek pizzy? – spytał Frank.
Ona obróciła w palcach frędzel u torebki.
– Nie mam gotówki.
– Kupię ci.
– Zamień „ci” na „cię” – rzuciła lekko. – I trafisz w sedno.
– Uważasz, że próbuję cię kupić?
– Czyż w istocie wszyscy mężczyźni nie próbują kupować kobiet?
– Naprawdę w to wierzysz?
– Nie wykluczam tego.
– To strasznie niesprawiedliwe.
– Okej, powiedz mi, dlaczego się mylę.
Odwrócił się do niej twarzą i powoli wypuścił powietrze. Naprawdę miał ochotę na kawałek pizzy.
– Przyznaję, mężczyźni są uczeni kupowania różnych rzeczy dla kobiet. Nie dlatego, że chcemy was posiąść na własność czy kontrolować, to jedynie próba okazania, że jesteśmy zainteresowani albo że nam zależy, bez jednoczesnego… bo ja wiem… odsłonięcia się. Nie jesteśmy uczeni porozumiewania się w taki sposób, jak wy się porozumiewacie. Dostajemy ograniczone, prymitywne narzędzia do wyrażania siebie, i owszem, należy do nich kupowanie pieprzonego jedzenia. Ale też kobiety tego od nas oczekują…
Cleo aż podskakiwała z podniecenia, żeby mu przerwać, ale uniósł rękę, zdecydowany dokończyć.
– To działa w dwie strony. Mówisz, że próbuję cię kupić, ale byłabyś urażona, gdybym nie zaproponował, że zapłacę.
– Nie byłabym! – wybuchnęła. – A pozwolę ci zapłacić tylko dlatego, że jestem akurat potrójnie spłukana.
– Czyli jednak mam zapłacić? No nie. Chcesz zjeść ciastko i mieć ciastko. Być zasadnicza i ponad to, kiedy ci pasuje, ale w niektórych sytuacjach nie przeszkadza ci, jeśli mężczyzna pokryje rachunek.
– Żartujesz sobie? Może jestem spłukana z powodu, powiedzmy, gorszego opłacania kobiet ze względu na płeć albo lat systemowego seksizmu, ograniczającego moje możliwości zawodowe, albo faktu, że musiałam porzucić posadę niani, bo tatuś dziecka bez przerwy mnie podrywał, albo…
Teraz Frank niemal podskoczył.
– Nie dlatego jesteś spłukana! Jesteś spłukana, bo masz dwadzieścia cztery lata i pracujesz jako artystka na niepełny etat! Nie możesz zwalać wszystkich swoich problemów na fakt, że jesteś kobietą!
Cleo zbliżyła twarz do twarzy Franka i odezwała się ledwie słyszalnym szeptem. Ogarnęła go zupełnie szalona nadzieja, że zaraz go pocałuje.
– Owszem, mogę – powiedziała.
Frank odwrócił się i wszedł do pizzerii.
– Jesteś spoko – rzucił przez ramię. – Ale wariacka.
– Po francusku brzmi lepiej! – odkrzyknęła.
Zapaliła następnego papierosa i przebierała nogami na chodniku jak niespokojny koń wyścigowy. Myślała o tym, żeby zrobić mu na złość i odejść, ale wiedziała, że od razu tego pożałuje. Mogła zatem tylko stać i palić. Frank zamówił dwa kawałki pizzy; oglądał się niespokojnie, by sprawdzić, czy ona wciąż stoi na zewnątrz. Podjął już decyzję, że gdyby odeszła, pobiegłby za nią i przeprosił. Nadal jednak widział tył jej jasnej głowy, otoczony chmurą dymu.
Wręczył jej pizzę. Po cienkim papierowym talerzyku spływała bursztynowa smużka oliwy.
– Proszę. Żeby zadośćuczynić latom systemowego seksizmu.
– Palant – rzuciła i odgryzła kawałek.
– To Ameryka – przypomniał jej Frank. – Jestem po prostu dupkiem.
Ruszyli Elizabeth Street. Przed nimi jakaś para stała przed barem w plamie światła i odgrywała odwieczny dwuosobowy dramat. Kobieta przyciskała do piersi szpilki i szlochała piskliwie, podczas gdy partner potrząsał nią, trzymając ją za ramiona, i powtarzał:
– Tiffany, posłuchaj! Posłuchaj, Tiffany! Tiffany, słuchaj mnie…
– Przykro mi to mówić – powiedział szeptem Frank – ale nie sądzę, by Tiffany słuchała.
Cleo odwróciła głowę, żeby się przyjrzeć.
– Myślisz, że wszystko z nimi w porządku?
– Nic im nie będzie. Sylwestrowy wieczór to najlepszy moment dla par na kłótnię. Fajerwerki i kłótnie. Dwa podstawowe elementy dobrego Nowego Roku.
– Czy my właśnie odbyliśmy naszą pierwszą kłótnię? – spytała Cleo.
Frank podał jej serwetkę.
– Nie wiem – odparł. – Nie zdjęłaś butów.
Zachichotała.
– Potrzeba znacznie więcej, żebym wyskoczyła ze swoich kowbojek. – Zmięła serwetkę i wrzuciła ją pewnym ruchem do kosza na rogu. – Kłótnie bywają dobre. Weźmy Fridę Kahlo i Diego Riverę. Rozwiedli się, zeszli z powrotem, znów rozstali…
– Nie przyszło ci nigdy do głowy, że tworzyli swoją sztukę mimo kłótni, a nie z ich powodu?
– Kogo to obchodzi? – powiedziała Cleo z ustami pełnymi ciasta. – Chodzi o to, że się kłócili.
Frank skinął głową bez przekonania. Wziął od niej papierowy talerz i złożył razem ze swoim w schludną kostkę. Miał nadzieję, że wkrótce trafią na pojemnik do sortowania śmieci.
– Strasznie bym chciała pojechać do ich domu w Meksyku – wyznała Cleo.
– Pęka w szwach od turystów – powiedział Frank. – I wszędzie są tabliczki „Nie dotykać”.
– Porażka. – Sprawiała wrażenie zniechęconej.
– Mimo to warto go zobaczyć – dodał szybko. – Nad łóżkiem Kahlo wisi ta oprawiona kolekcja motyli, o której Patti Smith napisała wiersz, kiedy tam była. I są wszystkie jej ubrania, oczywiście. Miała niezwykły styl, trochę jak ty.
Cleo przyjęła komplement z radosnym uśmiechem.
– Bardzo chętnie bym je zobaczyła.
– Pojedźmy w przyszłym tygodniu – zaproponował. – Całe miasto jest pełne sztuki. Doskonałe miejsce dla ciebie.
– W przyszłym tygodniu? Tak po prostu?
– Jasne. Dlaczego nie? Zamknąłem biuro i mam tysiące mil do wykorzystania.
– Okej. – Zaśmiała się. – Wchodzę w to. – Potrząsnęła włosami. – Pieprzone Mexico City!
Frank, który zamierzał przez cały następny tydzień pracować w pustym biurze, nigdy nie lubił spontanicznych podróży, ale spodobał mu się pomysł, że mógłby je polubić. Miał środki, brakowało mu natomiast motywacji, a Cleo wręcz przeciwnie. Odwrócili się ku sobie równocześnie. Zawahał się, a potem przyciągnął ją do siebie i uścisnął. Włosy pachniały jej mydłem, migdałami i papierosami. Jego pierś pachniała wilgotną wełną i drogą wodą kolońską, którą rozpoznała, z nutą tytoniu i wanilii.
– I nie próbuję cię kupić – dodał, wypuszczając ją z objęć. – Po prostu chciałbym je zobaczyć z tobą.
– Wiem. Ja też chciałabym je zobaczyć z tobą.
Przecięli Bowery i szli przez East Village, gdzie panująca na ulicach wesołość przybrała delikatny odcień agresji. Ludzie wydzierali się przed barami, wchodzili do nich i z nich wychodzili. Więcej par kłóciło się na rogach ulic. Przy wejściu do parku grupa crust punków, odzianych w niechlujne panterki i nabijane ćwiekami skórzane kurtki, łagodnie machała sztucznymi ogniami, trzymając je w górze, nad zmierzwionymi głowami. Pitbull w bandanie z dorysowanym symbolem anarchii, opierając łeb na wyciągniętych łapach, z niemym zdumieniem patrzył na spadające iskry.
Dotarli do kamieniczki z popękanymi schodami na St. Mark’s. Matowe szkło w drzwiach wejściowych było pobazgrane niemożliwymi do odczytania graffiti. Frank zastanawiał się, nie po raz pierwszy, jaki przekaz – w swoim mniemaniu – pozostawiali ci anonimowi pismacy. Cleo odwróciła się do niego, znów onieśmielona.
– Chcesz posiedzieć ze mną w lobby?
– Dlaczego w lobby?
Ukryła twarz w dłoniach.
– Bo jest ładniejsze niż moje mieszkanie? – powiedziała spomiędzy palców.
Wsunęła klucz do zamka i przywołała go machnięciem ręki. Frank uznał, że niegrzecznie byłoby wytykać, że jej lobby jest po prostu klatką schodową. Cleo usiadła na schodach pokrytych wytartym linoleum i zapaliła papierosa.
– Tutaj palisz?
Wzruszyła ramionami.
– Wszyscy tu palą.
Patrzył, jak nozdrzami wypuszcza bliźniacze strużki dymu.
– Nie mogę uwierzyć, że nie zauważyłem cię u Santiago – powiedział.
– Przyszłam późno. Ja… To głupie, ale nie mogłam się zdecydować, co na siebie włożyć. To chyba jakiś rodzaj fobii społecznej. Jeśli się denerwuję przed wyjściem, to przebieram się chyba ze sto razy. Robi się coraz później, co oczywiście dodatkowo mnie przeraża. Zwykle kończy się hiperwentylacją na stercie ubrań na podłodze. Brzmi to niemądrze, ale tak naprawdę jest straszne.
Frank pokiwał głową ze współczuciem.
– No więc co w końcu włożyłaś?
– Dzisiaj? Och, ciuch, który sama zrobiłam.
– Mogę zobaczyć?
Uniosła brew. Ścisnęła papierosa wargami i wstała, żeby rozpiąć drewniane kołeczki kożucha. Miała na sobie nie tyle sukienkę, ile raczej siatkę zrobioną z błyszczących złotych nitek. Utkanych na tyle luźno, by dawać wyobrażenie o ciele pod spodem. Pod lśniącą nicianą kratą widział słaby zarys sutków i pępka. Przypominała gładką rybkę złapaną w połyskliwą sieć.
– Pozwól mi wejść na górę – poprosił.
– Nie. – Znów usiadła. – Moje współlokatorki mogą być w domu. I… – z powagą wypuściła dym – …będziemy uprawiać seks.
– Co w tym złego?
– Wyjeżdżam za parę miesięcy.
– Myślę, że do tego czasu skończymy.
Cleo powstrzymała uśmiech.
– Nie chcę się przywiązywać – wyjaśniła. Opuściła wzrok na swoje kolana.
Frank kucnął przed nią.
– Obawiam się, że może być na to za późno.
– Tak sądzisz?
– Przywiązałem się w momencie, gdy powiedziałaś „aluminum”.
Cleo spojrzała na niego spod mocno umalowanych powiek.
– A-lu-mi-ni-um – powiedziała cicho.
Frank chwycił się za serce.
– Widzisz. Jestem załatwiony.
– Nie, to ja jestem załatwiona. To ja muszę wyjechać.
– Dokąd pojedziesz?
– Nie wiem. Słyszałam, że Bali jest spoko.
Nie czuła się z tym aż tak swobodnie, jak mógłby wskazywać ton.
– Nie z powrotem do Anglii?
– Anglia nie jest moim domem.
Zgasiła papierosa na metalowej listwie schodów. Wyczuwał, że chodzi o coś więcej, ale nie naciskał. Spojrzała na zegarek, żeby uniknąć dalszych pytań.
– Minęła północ!
– To niemożliwe – stwierdził Frank.
– Serio, przegadaliśmy chyba…
– Nie, nie chodzi mi o godzinę. Sylwester nie może być aż taki dobry.
– Może być zły?
– Może być okej. Tylko okej. Nigdy, ani razu w moim życiu, nie przeszedł moich oczekiwań.
– W Danii zeskakują z krzesła, żeby wskoczyć w nowy rok.
– Jesteś Skandynawką?
– Dlaczego? Bo mam blond włosy? – Cleo wywróciła oczami. – Nie, Frank. Po prostu wiem różne rzeczy.
– Rzeczywiście. – Wstał i teatralnym gestem otrzepał nogawki. – Okej, zróbmy to.
– Skoczmy? Ale nie mamy krzesła.
– Schody nadają się równie dobrze jak krzesło.
Cleo obejrzała się na szczyt klatki.
– Ale skoczmy z samej góry – zarządziła. – Zacznijmy rok z hukiem.
Wspięli się na pierwszy spocznik. Musieli pokonać około dziesięciu schodów, żeby wylądować na podłodze parteru. To był rodzaj dziecięcej zabawy, z podpuszczaniem się nawzajem, żeby wchodzić coraz wyżej i wyżej. Wziął ją za rękę. W odpowiedzi uścisnęła jego palce. Skoczyli razem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
1 W wymowie brytyjskiej głoska „i” po „n” pełni nie tylko funkcję zmiękczenia, lecz także tworzy z „n” dodatkową sylabę.
2 Philip Larkin, Wiersze miłosne, tłum. Stanisław Barańczak.
3 Walt Whitman, Opiewam ciało elektryczne, tłum. Andrzej Szuba.