Klinika - Pavol Rankov - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Klinika ebook i audiobook

Pavol Rankov

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

35 osób interesuje się tą książką

Opis

Bohaterem Kliniki jest pacjent, który pragnie poddać się badaniu Profesora psychiatrii. W tym celu codziennie o świcie przychodzi do tytułowej kliniki, by umówić się na wizytę, jednak Profesor wybiera pacjentów według tajemniczego klucza. Bohater błądzi po labiryntach kliniki niczym bohaterowie Kafkowskich powieści. Spotyka na swej drodze palacza, pielęgniarkę, asystenta, którzy z jednej strony – przybliżają go do Profesora, z drugiej – oddalają go od upragnionej wizyty. Czym jest tytułowa klinika? Ile siły potrzeba, by otrzymać pomoc? Dlaczego to spotkanie okazuje się tak ważne? Rankov z pewną dozą absurdu po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem – naprawdę – otwartych zakończeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 9 min

Lektor: Janusz Zadura
Oceny
4,1 (70 ocen)
29
20
18
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca pozycja
10
belunia2

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita pozycja. Świetny lektor.
00
Czytelnikpolski

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
00
jabern

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka i pan Janusz Zadura jak zwykle rewelacyjny.
00
MatekNR

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, klasycznie napisana, kafkowska. Polecam!
00

Popularność




Pavol Rankov

Klinika

Z języka słowackiego przełożył Tomasz Grabiński

Cennymi radami do napisania tej książki przyczynili się (w porządku alfabetycznym): Samuel Beckett, Elias Canetti, Franz Kafka i Juan Carlos Martini.

Nie czuję się źle. Biorąc pod uwagę, że zmierzam w stronę kliniki, jest mi wręcz zbyt dobrze. Obudziłem się z myślą, że jest to pierwszy dzień tygodnia, od którego mój stan będzie się poprawiał, i ten optymizm nadal mi towarzyszy. Najwyższy czas, by stłumić zbyt wielkie oczekiwania, przecież moja sytuacja nie może ulec poprawie tak od zaraz.

Do tej pory nie byłem w klinice. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nawet nie miałem powodu, by tędy przechodzić, dlatego jestem zaskoczony rozmiarami tego gmachu. Od gwarnych ulic miasta oddziela go prosty, trochę już zaniedbany park z potężnymi platanami i lipami, które osłaniają budynek. Nie ma tu grządek z kwiatami, fontanny ani kiczowatych rzeźb, tylko parę drewnianych ławek z odrapaną farbą.

Sam obiekt reprezentuje jakąś nudną odmianę funkcjonalizmu, choć dobudowane później fragmenty mają dość niefunkcjonalistyczny charakter. Przechodzę obok otoczonego płotem podwórka ze schowanymi pod daszkiem kontenerami na śmieci. Są tu wszystkie – żółte, brązowe, niebieskie i zielone, widzę nawet jeden fioletowy. Być może wyrzuca się do niego mniej niebezpieczne bioodpady, zakrwawione opatrunki i przeciekające pieluchy, ewentualnie też amputowane kończyny czy usunięte wyrostki robaczkowe.

Staram się iść przez park spokojnie i niezbyt szybko, żeby nie dostać zadyszki. Jeśli profesor rozpocznie badanie od pomiaru ciśnienia, to podwyższony wynik mógłby wprowadzić go w błąd. Aż się uśmiecham na myśl, że taki laik jak ja chce pomagać w diagnostyce specjaliście, którego chwaliło i polecało mi wiele osób. Podwyższone ciśnienie może być też związane z moimi problemami, być ich symptomem lub przyczyną, zatem byłoby dobrze, gdyby profesor dowiedział się o tym jak najwcześniej.

Żwirowa ścieżka prowadzi mnie szerokim łukiem w stronę głównego wejścia. Szybko wspinam się po kilku schodach pod szklane drzwi, ale fotokomórka ich przede mną nie otwiera. Mam zamiar rozciągnąć drzwi rękami, ale wówczas zauważam, że po drugiej stronie, tuż za szybą, porusza się coś w jaskrawopomarańczowym kolorze. Przez odbicie na szklanych drzwiach rozpoznaję kombinezony robotników, którzy pewnie naprawiają fotokomórkę. Wokół ich drabiny znajduje się wąska wolna przestrzeń, a dalej korytarz wygląda, jakby był pełen ludzi. Zgromadzony tłum zapewne czeka, aż będzie mógł wyjść.

Moją bezradność zauważa jedna z oczekujących kobiet. Podchodzi do szyby i układa dłonie w trąbkę.

– Zacięło się – informuje, choć wiem to już bez niej.

Też mówię do trąbki ułożonej z rąk:

– Kiedy to naprawią?

Kobieta gestem dłoni wskazującym na uszy pokazuje, że mnie nie słyszy.

Krzyczę znowu swoje pytanie. Kobieta patrzy na zegarek.

– Za czterdzieści trzy minuty.

– Czterdzieści trzy?

Wskazuje na robotników i tłumaczy:

– Siedemnaście minut temu powiedzieli, że za godzinę.

Łapię się za głowę, pokazuję, że nie mogę tyle czekać. Choć wiadomo, że przecież ona nie umie mi pomóc.

Stuka palcem wskazującym w cyferblat:

– Czterdzieści dwie minuty.

Jeden z konserwatorów schodzi z drabiny, ponieważ też chce mi coś powiedzieć. Wyciąga lewą rękę, zgina ją w łokciu i pokazuje, jakby szedł po niej dwoma palcami prawej ręki. Potem palcem wskazującym wykonuje łuk w tę stronę, z której przyszedłem. Gorliwie przytakuję. Muszę obejść budynek, tam jest drugie wejście. Nie przychodzi mi do głowy żaden gest podziękowania, więc posyłam tej dwójce pocałunek w powietrzu. Pewnie nawet go nie zarejestrowali, bo kilku zdenerwowanych mężczyzn już ciągnie robotnika za rękaw. Na pewno chcą, by zajął się naprawą, przecież rozmowa ze mną tylko wydłuża czas uwięzienia tłumu. Zatem nie czterdzieści dwie, ale czterdzieści trzy minuty, pomyślałem.

Ja też już nie mogę zmitrężyć więcej czasu, wyświetlacz wskazuje za piętnaście dziesiątą. O takiej porze nie przychodzi się na pierwszą wizytę. Nowy pacjent ma cierpliwie czekać pod gabinetem już od wczesnego poranka, tym bardziej jeśli nie jest umówiony. Zaczynam się denerwować. Nie martwię się już podwyższonym ciśnieniem, tylko idę szybko w tę stronę, z której przyszedłem. Po chwili zauważam już dobudówki i otoczone płotem podwórko z kontenerami. Poobijana metalowa brama, przez którą wjeżdżają śmieciarki, jest uchylona, zatem i ja przez nią przechodzę. Choć się spieszę, nie mogę się pohamować i uchylam klapę fioletowego kontenera. Jest pusty.

Jedyne metalowe drzwi też są uchylone. Na pewno nie jest to wejście dla pacjentów, ale w tym nerwowym zamęcie, który powoli mnie ogarnia, nawet się nie zastanawiam. Liczę na to, że spotkam uprzejmego pracownika, który mi wytłumaczy, jak przejść do części budynku przeznaczonej dla pacjentów. Schodzę po kilku schodach i w niejasnym świetle neonów idę dalej korytarzem.

Ściany są aż pod sufit wyłożone kafelkami, zatem niepokoję się, czy czasem nie trafiłem do prosektorium. Dokładnie tak wyobrażam sobie pomieszczenia patologii. Na próbę, ale dość głośno, mówię jednak „dzień dobry”, żeby nikt nie wziął mnie za złodzieja. I niech mnie zatrzymają, zanim wejdę do pomieszczenia z trupami.

Korytarz prowadzi prosto i znika w ciemności, ale można tu też skręcić, ponieważ w prawo za futryną bez drzwi otwiera się kolejna zanurzona w półmroku przestrzeń. Dobiega stamtąd stłumiony hałas. Może są to pralki albo jakieś kotły do sterylizacji narzędzi i pomocy medycznych, co z pewnością jest lepsze niż chłodziarki z ciałami. Idę w tę stronę, z której słychać te dźwięki. Ponownie, tym razem głośniej, mówię „dzień dobry”.

– Dobry, dobry – odpowiada mi ze środka gruby głos.

Starszemu mężczyźnie w monterkach ewidentnie nie przeszkadza, że tu jestem, a nawet mam wrażenie, jakby moje przyjście go ucieszyło.

– Przepraszam, że przeszkadzam, szukam wejścia dla pacjentów do kliniki.

– To zależy, do którego skrzydła chce pan się dostać. Stąd przejdzie pan tylko do części B.

Mężczyzna pyta, do którego lekarza chcę pójść. Najwyraźniej zauważa moje wątpliwości, czy pracownik techniczny w piwnicy będzie w stanie mi doradzić, więc dodaje, że mam zaszczyt rozmawiać ze szpitalnym palaczem.

Ujmuje to dokładnie tak:

– Ma pan zaszczyt rozmawiać ze szpitalnym palaczem, który zna tu wszystkich.

Wymieniam nazwisko profesora. Wciąż z niedowierzaniem.

– Pan profesor przychodzi tu na dół niemal codziennie – mówi dalej z dumą. – W chłodne dni zatrzymuje się u mnie prawie każdego ranka, by powiedzieć, jaką temperaturę życzy sobie w gabinecie. Na przykład jeśli wcześniej biegał, to chce tylko dziewiętnaście stopni, ale jeśli pada deszcz albo wieje, to prosi aż o dwadzieścia trzy.

Nie mogę się powstrzymać przed dociekliwym pytaniem:

– Pan potrafi stąd nastawić temperaturę w poszczególnych gabinetach?

Palacz wskazuje, żebym poszedł za nim. Przechodzimy do sąsiedniego pomieszczenia. Stanowi ono znaczny kontrast w porównaniu z tymi, w których znajdowałem się do tej pory. Nowoczesne wyposażenie przypomina pomniejszoną wersję centrum sterowania elektrownią jądrową albo zrobotyzowaną halę produkcyjną, jakie czasami widuję w telewizji. Podchodzimy do pulpitu z klawiaturą komputerową, kolorowymi przyciskami i dwoma mniejszymi ekranami.

– Niech pan spojrzy – tłumaczy z dumą palacz – wystarczy wstukać numer pokoju i temperaturę. Dajmy na przykład sto trzydzieści siedem, tam są młode pielęgniarki, ciągle jest im zimno. Teraz mają dwadzieścia dwa, więc dodamy im pół stopnia.

Przyglądam się zaskoczony, w życiu nie słyszałem, by stare budynki były ogrzewane za pomocą takich hipernowoczesnych metod. Szybko jednak przypominam sobie, po co tu przyszedłem, i pytam, czy profesor był tu na dole także dzisiaj.

– Przyszedł już przed siódmą. Do dziewiątej chciał dwadzieścia jeden stopni, a potem piętnaście.

Palacz zapewne znów dostrzega moje zaskoczenie, bo natychmiast zaczyna tłumaczyć: – Dzięki takiej ukierunkowanej regulacji temperatury można zaoszczędzić niewiarygodnie dużo pieniędzy. Niech pan sobie przypomni, ile kosztuje ogrzewanie trzypokojowego mieszkania. A my tu mamy aż pięćset trzydzieści siedem pokojów! Na szczęście wszystkie mają niezależnie regulowaną temperaturę.

– Nie będzie teraz profesorowi zimno? – pytam. – Mimo wszystko, piętnaście stopni…

Palacz wskazuje palcem na zegar na ekranie:

– O tej porze w gabinecie jest już tylko asystent, pan profesor już wyszedł.

– A wróci? – dopytuję usilnie, skoro już uwierzyłem, że palacz jest dobrze poinformowanym człowiekiem.

– Dziś nie wróci. – Słowa palacza nie budzą wątpliwości. – Pewnie jest już w Wiedniu, tam też ma gabinet.

Jestem tak rozczarowany, że nawet nie mam siły, by wyjść.

Mężczyzna zaczyna mnie pouczać:

– Dostać się do pana profesora nie jest tak łatwo, jak pewnie się panu wydawało. Jeśli chciałby się pan umówić drogą oficjalną, to przypuszczam, że wyznaczono by panu termin w lutym przyszłego roku. W ten sposób zapisze pana asystent pana profesora lub pielęgniarka. Ale oprócz tego jest tu jeszcze, powiedzmy to tak, bardziej bezpośrednia droga. Zwłaszcza dla tych, którzy pilnie potrzebują pomocy.

– Należę z pewnością do takich pilnych pacjentów, na cito – wyduszam z siebie, mając przy tym nieprzyjemne poczucie głębokiego podporządkowania, jakbym oddawał swój los w ręce palacza.

– Przecież widzę – dobija mnie ten człowiek.

Siada na obrotowym krześle przy pulpicie sterowniczym, a mnie proponuje zielony fotel ze skaju, który pewnie pochodzi z jakiegoś gabinetu lekarskiego. Siadam z wdzięcznością, po informacji o nieobecności profesora siły mnie opuściły. Chciałbym się czegoś napić, ale głupio mi poprosić o wodę. Zresztą, i tak powinienem już pójść.

Palacz pyta, czy nie będzie mi przeszkadzać dym papierosowy. Odwraca też paczkę w moją stronę. Jestem niepalący. Wkłada papierosa do ust, ale go nie zapala.

– Na podstawie moich doświadczeń większość ludzi uważa, że pan profesor jest zdystansowany i wyniosły wobec niższego personelu – zaczyna palacz i nie mogę powstrzymać wrażenia, że wypowiada te słowa mechanicznie, jakby powtarzał je po raz piąty lub pięćdziesiąty. – A jest wręcz przeciwnie! Na przykład wobec mnie zachowuje się bardzo przyjaźnie, jakbyśmy byli na jednym poziomie, choć oczywiście tak nie jest. On jest sławnym na całym świecie specjalistą, a ja jakimś facecikiem z sutereny. Pan profesor uważa mnie jednak za kolegę z pracy i tak też się do mnie zwraca. Panie kolego! Panie kolego! Czasami nawet mi mówi, że jestem kierownikiem. Panie kierowniku, proszę mi tam dziś nastawić dokładnie dwadzieścia!

Dociera do mnie, że tylko tracę czas z tym gadatliwym człowiekiem. Palacz jednak wyczuwa mój brak zainteresowania i zmienia temat monologu. Z niezapalonym nadal papierosem w kąciku ust mówi:

– Nie byłby pan pierwszą i pewnie też nie ostatnią osobą, której załatwiłbym uprzywilejowaną wizytę u pana profesora. W zeszłym tygodniu jedna wdzięczna pacjentka przyniosła mi butelkę francuskiego koniaku. – Wskazuje gdzieś na dolną półkę uchylonej szafki. – Nie chciała uwierzyć, że jestem abstynentem. Gdybym nawet nie był… Nie chcę łapówek, nie zwracam uwagi pana profesora na interesujące przypadki z pobudek materialnych. Nie robię tego przecież dla pacjentów, ale dla pana profesora.

Przytakuję, słowa palacza zaczynają mnie interesować. Być może ten człowiek mógłby być mi pomocny.

– No tak! – kontynuuje. – Zwykły palacz wyświadcza wybitnemu profesorowi przysługę w ten sposób, że wybiera mu pacjentów.

Wstaje gwałtownie, odkłada niewykorzystanego papierosa z powrotem do paczki, po czym zaczyna coś stukać na klawiaturze. Pochylony nad tym urządzeniem mówi dalej:

– Muszę to panu wytłumaczyć, żeby pan nie pomyślał, że jestem jakimś zarozumiałym głupkiem z kotłowni.

Po ostatnim energicznym uderzeniu w klawiaturę obraca się w moją stronę.

– Już panu wspominałem – mówi dalej z pewnością siebie – że pan profesor jest nadzwyczaj zajętym człowiekiem. A ja, skoro go bardzo szanuję, a nawet, powiem to szczerze, lubię go, próbuję chociaż trochę umilić mu ciężkie dni w pracy. Z krótkich rozmów z nim i jego asystentem wiem, że pana profesora szczególnie interesuje przeszłość pacjenta. Fachowo nazywa się to anamneza. Zna pan to słowo?

Przytakuję gorliwie, ale pochłonięty własnym mędrkowaniem palacz nie zwraca na mnie uwagi.

– Wyrażę się specjalistycznym językiem: rodzinna anamneza jest tym, co pan profesor wykorzystuje w pierwszym rzędzie podczas diagnostyki. Oczywiście w swojej praktyce posługuje się procedurami i metodami różnych szkół naukowych, ale mimo wszystko najbliżsi są mu ci specjaliści, którzy twierdzą, że nasze dzisiejsze problemy wynikają z tego, co przeżyli, a zwłaszcza wycierpieli, nasi przodkowie. Nie genetycznie, ale jakoś pośrednio, nie umiem tego fachowo wytłumaczyć, dziedziczymy też ich traumy.

Palacz wypowiada te ostatnie słowa dramatycznym tonem, jakby to wszystko tłumaczyło.

– A co z tego wynika dla mnie? – popędzam go.

– Gdy w końcu po długich miesiącach dostanie się pan zgodnie z listą oczekujących do pana profesora – palacz nie ukrywa rozbawionego uśmiechu – na pewno spyta pana, jaka jest najstarsza informacja, jaką ma pan o swoich przodkach.

– Co pan ma na myśli?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Nakładem Książkowych Klimatów ukazały się następujące książki Pavla Rankova

Dostępne na stronie www.ksiazkoweklimaty.pl

Fot. Ján Belák

Pavol Rankov

(ur. 1964 w Popradzie)

Jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy słowackich. Na co dzień pracuje jako wykładowca na Uniwersytecie Komeńskiego w Bratysławie.

Jego twórczość tłumaczona była na kilkanaście języków. Rankov opublikował trzy zbiory opowiadań. Ich polski wybór ukazał się w 2011 roku pod tytułem Bratysława jest mała. W 1995 roku pisarz otrzymał prestiżową Nagrodę im. Ivana Kraski, przyznawaną debiutującym słowackim autorom. Historyczna powieść Rankova Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) (2008, wyd. pol. 2013) została uhonorowana w 2009 roku Europejską Nagrodą Literacką, w 2020 roku Europejską Nagrodą Książkową oraz kilkoma prestiżowymi słowackimi wyróżnieniami, a jej polski przekład w 2014 roku otrzymał Literacką Nagrodę Europy Środkowej „Angelus”. W Książkowych Klimatach, oprócz nagrodzonej książki, ukazał się dramat na jej podstawie, a także powieści – Matki i Legenda o języku. Słowackie wydanie Kliniki zostało opublikowane w 2022 roku.

Tomasz Grabiński

Absolwent filologii słowackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, w latach 2009–2014 wicedyrektor Instytutu Polskiego w Bratysławie oraz II sekretarz Ambasady RP w Słowacji. Od 2021 roku dyrektor Miejskiej Biblioteki Publicznej w Kamiennej Górze.

Tłumaczy z języków czeskiego i słowackiego, oprócz literatury pięknej – eseje i prace historyczne. W 2014 roku otrzymał nagrodę dla tłumacza książki uhonorowanej Literacką Nagrodą Europy Środkowej „Angelus”. Była to pierwsza powieść Pavla Rankova, Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej). Dla Książkowych Klimatów przetłumaczył ponadto trzy inne książki tego autora: powieść Matki oraz Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej). Dramat, Legenda o języku, a także Opowieść o rzeczywistym człowieku oraz Okrutny maszynista (z Justyną Wodzisławską) Pavla Vilikovskiego.

Tytuł oryginału: Klinika

Redakcja: Agnieszka Rzonca

Korekta: Tomasz P. Bocheński, Małgorzata Kuśnierz

Współpraca produkcyjna: Szczepan Kulpa

Redaktorka prowadząca: Urszula Pieczek

Projekt makiety: Karolina Korbut

Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski

© Copyright by Pavol Rankov and Elpeka s.r.o., 2024

© Copyright for the Polish translation by Tomasz Grabiński, 2024

© Copyright for the edition by Książkowe Klimaty, 2024

Książka została opublikowana ze wsparciem finansowym SLC Bratislava

ISBN 978-83-66505-75-9

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Klinika

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Redakcja:

[email protected]

Promocja:

[email protected]

Sprzedaż:

[email protected]

KsiazkoweKlimaty

ksiazkoweklimaty

ksiazkowe_klimaty