Klub świątecznych zbrodni - zbiorowa praca - ebook

Klub świątecznych zbrodni ebook

zbiorowa praca

0,0
39,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór pełnych tajemnic i trzymających w napięciu trzynastu opowiadań opowieści kryminalnych rozgrywających się w zimowej scenerii Bożego Narodzenia. Opowiadania zostały napisane w różnych stylach, a autorką każdego z nich jest inna pisarka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 312

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ślady na śniegu

Elle McNicoll

Baletnice są strasznie trudne do zabicia.

Jako ktoś, kto szczególnie interesuje się baletem, Briar doskonale o tym wiedziała. Wiedziała, że baletnice to tytanki sportu. Wiedziała, że poddają swoje ciała ekstremalnym wysiłkom, żeby ich występy były niesamowite. Jednak to nie tylko ich sprawność i siła sprawiały, że trudno było im zrobić krzywdę. Chodzi również o ich naturę. Zdaniem Briar były one niewiarygodnie pokornymi osobami. To branża pełna rywalizacji, ale i pracowitych, wrażliwych i ofiarnych tancerek.

Posy Lennox nie należała do tego rodzaju baletnic. Pod tym względem stanowiła wyjątek.

Rodzice Briar byli właścicielami najpopularniejszego zajazdu w Aviemore, a ich jedenaścioro gości właśnie zostało zasypanych śniegiem. Utknęli w Inverness. Briar udało się unikać wymagającej dwudziestokilkuletniej byłej baletnicy i jej małej świty. Ich jedyne starcie miało miejsce, gdy Briar czekała na korytarzu na górze, żeby wykonać swoją pracę. Cała trójka wyszła razem z pokoju Posy: Posy, jej matka Renee oraz rzeczniczka i menadżerka Posy, Marianne Hobson. Pokoje Posy i jej matki były połączone, a pokój Marianne z nimi sąsiadował, czy jej się to podobało, czy nie.

Minęły Briar, która właśnie czekała, aby wejść i posprzątać pokoje.

– Dziwna mała – powiedziała cicho Renee.

– Raczej przerażająca – parsknęła Posy wcale nie cicho. – Słyszałam, że jest z nią coś nie tak.

Marianne posłała Briar przepraszający uśmiech i poklepała ją po głowie, kiedy przechodziły. Briar stała w korytarzu i pozwoliła, by te okrutne uwagi rozwiały się niczym dym z papierosa. Przez chwilę były nieprzyjemne, szczypały jej niewiarygodnie wrażliwe nozdrza, ale zniknęły prawie tak szybko, jak się pojawiły. Nos Briar był wyjątkowy. W węszeniu mogłaby rywalizować z psem. Zasłała łóżka w pokojach i zwalczyła w sobie potrzebę poustawiania kosmetyków do makijażu i uporządkowania rzeczy osobistych.

Kolejne starcie miało miejsce później tego samego wieczoru, kiedy Briar i Flecik przygotowywali jadalnię do kolacji. Posy zbiegła po schodach i zaczęła besztać JeanClaude’a w recepcji.

– Głośno jak na takie małe stópki – odezwała się Briar do Flecika, basseta, który nigdy się od niej nie oddalał.

Dziewczynka i jej pomarszczony czworonóg patrzyli, jak była baletnica, a aktualnie celebrytka rozpoczyna swoją tyradę. A co do stóp miała rację: były absolutnie maleńkie. Mniejsze niż stopy Briar mimo dwudziestu lat różnicy.

– Wiesz, ilu mam obserwatorów na Insta? – warknęła Posy na mężczyznę w recepcji.

Briar przełknęła ślinę, wymieniając spojrzenia z Flecikiem. Obydwoje znali temperament Jean-Claude’a. Być może Posy Lennox właśnie spotkała godnego siebie przeciwnika.

– Nic mnie to nie obchodzi – odparł chłodno Jean- Claude. – Wszyscy tkwimy tu od wielu dni i znosimy twoje napady złości, a ja mam tego dość! Powiedz swoim obserwatorom, że jest mi to obojętne.

– Nie wolno zwracać się do klientów w ten sposób, a szczególnie do mnie! – krzyknęła Posy, napełniając płuca powietrzem i stając na palcach. – Jedno moje słowo, i to miejsce będzie przeklęte do końca swojego smutnego małego istnienia. Wiesz, kim ja jestem?

– Niestety tak – odwarknął Jean-Claude, prostując się. – Jesteś przebrzmiałą baletnicą. A teraz wynoś się z mojej recepcji, zanim skręcę ci kark! Opublikuj swoją recenzyjkę. Zobaczymy, co się stanie! Je pourrais te tuer1!

Briar wiedziała, że groźby Jean-Claude’a z reguły nie miały pokrycia, ale teraz był on bez wątpienia bardziej wściekły niż kiedykolwiek. Rozsądna osoba zdecydowałaby się odejść w takiej sytuacji. Ale Posy Lennox nie była rozsądna, a jej matka Renee wyglądała na równie wściekłą jak ona. Stały obok siebie jak solniczka i pieprzniczka, całkowicie rozjuszone, gotowe rzucić mężczyźnie wyzwanie.

– Dajmy sobie chwilę, żeby odetchnąć, dobrze? – U boku swojej klientki i jej matki pojawiła się Marianne. Jej twarz i głos były pogodne, a oczy ciepłe i wyrozumiałe.

– Nazwał mnie przebrzmiałą! – wrzasnęła Posy. Pozwoliła jednak Marianne zaprowadzić się do jadalni. – Chcę, żeby go zwolniono!

– Och, cudownie – powiedziała Marianne, podnosząc małe papierowe menu ze stołu. – Francuska zupa cebulowa. Jak za dawnych czasów, Pose. Ciekawe, czy tak samo dobra jak zupa Matrony.

Briar kontynuowała ustawianie dzbanków z wodą na stołach i usiłowała wyglądać tak, jakby wcale nie interesowała się ich rozmową. Ale słuch Briar był równie wyrafinowany jak jej węch, dzięki czemu podsłuchiwanie w jej przypadku było nie tylko łatwe, ale czasem wręcz nieuniknione.

Tuż za trzema kobietami siedział Martin Herriot, dziennikarz podróżniczy pracujący dla jakiejś gazety. Ciekawe, czy nieoczekiwanie dłuższy przymusowy pobyt wpłynie na jego artykuł na temat lokalnej gościnności. Nie starał się ukryć faktu, że słucha i obserwuje wszystko, co się dzieje dokoła.

– Kiedy pozwolisz mi sobą zarządzać… – zwróciła się Renee do córki, a Briar wyobraziła sobie, że musiała używać tego tonu przez jakieś dwadzieścia lat – …nie będziemy mieszkały w miejscach takich jak to. Możemy mieć więcej prywatności.

Było jasne, że tę dyskusję odbyły już wiele razy.

– Mówiłam ci już! – warknęła Posy. – Mówiłam ci, mamo, że nie będziesz mną zarządzać. Ledwo mogę znieść dzielenie z tobą pokoju, nie chcę nawet myśleć o pracy z tobą.

Briar się skrzywiła. Martin Herriot cicho gwizdnął. Dwie starsze panie, które lubiły grać w karty podczas kolacji, nie odrywały wzroku od asów i królowych, ale ich usta były zaciśnięte z pogardą.

– Arogantka! – krzyknął Jean-Claude z recepcji, zanim wpadł do kuchni.

– Posy, jesteś okropna – powiedziała Renee cichym tonem.

Kiedy matka Briar zaczynała mówić cichym gniewnym głosem zamiast krzyczeć, dziewczynka wiedziała, że czas wziąć nogi za pas.

Posy wściekle stukała w komórkę, lekceważąc subtelną dezaprobatę wypełniającą pokój niczym gaz musztardowy.

– Recenzja wysłana! – zadeklarowała głośno, triumfalnie uderzając smartfonem w stół. – A ja porozmawiam z kierownikiem, kiedy wreszcie będzie można wymeldować się z tego śmietnika! – Rzuciła jadowite spojrzenie Briar i Flecikowi. – W jadalni nie powinno być zwierząt.

Dziewczynka wyjrzała przez duże wykuszowe okno. Widziała, że hałdy śniegu na zewnątrz nie chcą nawet drgnąć, a nowe płatki wciąż spadają małymi prowokującymi podmuchami.

Briar nie spodziewała się, że to będzie ostatnia noc, jaką Posy Lennox spędzi w zajeździe.

*

Briar obudziła się w godzinę czarownic.

Od razu było jasne dlaczego. Jej słuch, lepszy niż słuch Flecika, wychwycił kłótnie i krzyki dobiegające z góry. Pokój Briar mieścił się na parterze. Dobrze wiedziała, czyj pokój znajduje się bezpośrednio nad nią. Małe nóżki tupały, a gniewne słowa Posy niosły się aż na sam dół.

Stwierdzenie typu „Wolę umrzeć niż dalej z tobą pracować” wybrzmiało chwilę przed tym, zanim matka Posy wrzasnęła tak głośno, że Flecik się obudził i prawie spadł z łóżka Briar.

Dziewczynka wyślizgnęła się spod kołdry, podeszła do drzwi i otworzyła je, żeby nasłuchiwać.

– Coś musi się stać – zwróciła się do psa ze stoickim spokojem.

Słychać było, jak matka Posy krzyczy o niewdzięczności, a potem dudnienie kroków zaalarmowało Briar, że ktoś schodzi na dół. To była Posy, ubrana w jeden ze szlafroków z zajazdu i kapcie, które przylegały do jej maleńkich stópek jak baletki. Ryczała do telefonu komórkowego do kogoś, kto był po drugiej stronie linii, że została uwięziona i że chciałaby zepchnąć matkę ze schodów. Tuż obok recepcji wyrzuciła z siebie ostatnie przekleństwo i wybiegła na śnieg.

Briar patrzyła, jak Posy odchodzi.

– Nie mam zasięgu, nie słyszę cię. Poczekaj!

To były ostatnie słowa, jakie Briar usłyszała z jej ust.

*

Kilka godzin później, gdy zaczęło wyglądać słońce, Briar wzięła Flecika na smycz na codzienny poranny spacer. Włożyła płaszcz oraz buty i wyszła na mróz. Po zamieszaniu, jakie wybuchło zeszłej nocy, nie pozostał już nawet ślad – ani nie padał śnieg, ani nie słychać było hałasów. Kiedy Briar zamknęła za sobą drzwi zajazdu, zauważyła, że samotne wgniecenia po butach Posy wciąż są świeże i wyraźnie widoczne na rozciągającej się przed nią białej połaci.

– Ostrożnie – powiedziała, odciągając Flecika od ścieżki samotnych śladów. – Coś jest nie tak. Ślady stóp prowadzą tam i znikają – mruknęła. – Ale nie widać, żeby wracały.

To była prawda. Ślady były tak widoczne jak plamy na białym dywanie.

Ale żadne nie prowadziły z powrotem do zajazdu.

Briar ruszyła w stronę lasu, trzymając smycz Flecika i uważając, by nie nadepnąć na ślady. Jeśli Posy Lennox została uwięziona w wąwozie lub zapadła gdzieś w hipotermię, wgniecenia na śniegu były najlepszą wskazówką.

– Nie zabrudź potencjalnego miejsca zbrodni – powiedziała do psa.

Flecik wydał z siebie pomruk.

– To naprawdę może być miejsce zbrodni – perorowała dziewczynka, ciągnąc za sobą upartego pupila. – Wiem, że nie lubisz śniegu na łapach, ale ona może mieć kłopoty!

„Okaż mi trochę wsparcia”, pomyślała.

Ruszyli dalej. Kiedy Flecik zaczął podejrzanie sapać, Briar wiedziała, że są blisko, i poczuła zdenerwowanie tym, co może odkryć.

Miała rację.

Gdy zbliżyli się do skraju lasu, pies zaczął ujadać, a Briar ją zauważyła.

Posy Lennox. Z twarzą w śniegu.

*

Policjant próbował wcisnąć w ręce Briar filiżankę z herbatą i koc termiczny.

– Dziwne – rzekła dziewczynka do Flecika, pochylając się, by owinąć basseta kocem. – Nie jestem w szoku. Byłam prawie pewna, że znajdziemy właśnie to, co znaleźliśmy.

Flecik zaszczekał na pocieszenie.

– Zaginął jej telefon – zadumała się Briar, napotykając pytające spojrzenie basseta. – Zauważyłeś? Kiedy wypadła jak burza, rozmawiała przez telefon, a nie widziałam go nigdzie, kiedy sprawdzałam jej puls.

Dłoń Posy pozostała otwarta, jakby wciąż trzymała w niej komórkę. Tylko że po telefonie nie było śladu. Z jadalni dochodził płacz Renee Lennox. Marianne, blada, wyczerpana i zszokowana, próbowała ją uspokoić. Kierownik recepcji ukrywał się przed policją w małym pomieszczeniu dla personelu, mamrocząc, że Posy Lennox rujnuje wszystkim niedzielę.

– Jesteś ostatnią osobą, która widziała ją żywą, Jean- Claude – stwierdziła rzeczowo Briar.

Jego twarz przybrała dziwny rumiany kolor.

– Może i tak! Ale sama w nocy wybiegła w śnieg. Nie śledziłem jej przecież.

„Nie”, pomyślała Briar. To z pewnością była prawda. Nie widziała ani nie słyszała, żeby Jean-Claude poszedł za Posy, w dodatku na śniegu nie znalazła żadnych innych śladów. Szybki rzut oka na stopy Jean-Claude’a potwierdził, że nosi co najmniej dwunastkę. Brak śladów na śniegu prowadzących do ciała Posy był z pewnością zastanawiający.

Briar spojrzała na policyjnego detektywa, który próbował pocieszać Marianne i Renee. Przyszedł pieszo, ponieważ śnieg był wciąż zbyt głęboki, żeby po nim przejechać. Ślady prowadzące do miejsca, w którym Briar znalazła Posy, zostały otoczone taśmą policyjną.

– Myślisz, że on zauważy, co trzeba? – zwróciła się do Flecika, a jej głos brzmiał niepewnie.

Pies posłał jej spojrzenie, które mówiło: „Oni nigdy nie zadają właściwych pytań”. Briar skinęła głową i odwróciła się z powrotem do Jean-Claude’a. Detektyw równie dobrze mógłby poświęcić swój cenny czas na dostarczenie ludziom herbaty i kawy. Briar jednak zamierzała się dowiedzieć, czy dzieje się tu coś podejrzanego. No bo skoro detektyw ma zamiar węszyć w zasypanym śniegiem zajeździe, najwyraźniej nie wierzy, że Posy Lennox zginęła z przyczyn naturalnych.

A więc wszyscy w gospodzie są podejrzani.

*

– Co wiemy? – zapytała Briar Flecika, kiedy usiedli na górze. – Posy kłóci się z Renee o trzeciej nad ranem. Zbiega na dół z komórką, wydziera się w recepcji, a potem rusza w śnieg. Ani śladu urazu. Tylko brak kultury.

Uszy Flecika leżały na dywanie, głowę miał opartą na przednich łapach i – nasłuchując – wpatrywał się w Briar.

– Wychodzi z telefonem, próbując złapać lepszy zasięg. Nikogo innego tu nie zauważono. Kiedy kilka godzin później znaleźliśmy ciało, były tam tylko jej ślady.

Pies pociągnął nosem.

– Żadnej krwi na ciele – dodała Briar. – Żadnych śladów walki. Nic nie wskazuje na to, że ktoś jeszcze tam był. Z wyjątkiem zaginionego telefonu.

– Co tam mamroczesz?

Briar i Flecik byli zaskoczeni, gdy Renee Lennox pojawiła się na szczycie schodów, zrozpaczona i z wyraźnie zapuchniętymi oczami. Wychodziła właśnie z sypialni i z irytacją popatrzyła na dziewczynkę i psa.

Briar nie odpowiedziała. Goście hotelowi często uważali, że Briar jest głupia, co bardzo jej odpowiadało, bo znacznie ułatwiało śledztwo. Brakowało telefonu komórkowego Posy i można było założyć, że jest w rękach podejrzanego.

– To nie ma sensu – ciągnęła Renee, opierając się o ścianę korytarza i wpatrując w pustkę. – Posy to najzdrowsza osoba, jaką znam. Zawsze taka była, baletnice muszą być zdrowe. Nie pali ani nie pije alkoholu. Zero kawy, tylko herbata. Dlaczego miałaby zemdleć? Co się stało?

Briar zauważyła, że Renee nadal używa czasu teraźniejszego.

Próbowała przybrać współczujący wyraz twarzy. Prawdę mówiąc, szczerze współczuła Renee. Tyle że jej sposobem na okazanie współczucia było znalezienie mordercy, a nie szafowanie nudnymi frazesami. A Renee prawdopodobnie wcale nie szukałaby pocieszenia u dziewczynki i psa.

– Ty i Posy pokłóciłyście się zeszłej nocy.

Wyraźnie zaskoczona kobieta podskoczyła na dźwięk głosu Briar.

– Cóż… Tak. Ale matki i córki zawsze się kłócą, to zupełnie normalne!

– O co się pokłóciłyście?

Briar miała w głowie wyimaginowany notatnik i ołówek gotowy do robienia zapisków.

– Posy nie chce, żebym nią zarządzała – powiedziała kobieta, pociągając nosem. – Chce dalej pracować z Marianne bez mojego „wtrącania się”, jak to określiła. Ale naprawdę tylko ja wiem, czego ona potrzebuje.

To z pewnością motyw, bez względu na to, jak zrozpaczona wydawała się kobieta. Briar patrzyła, jak Renee, płacząc, schodzi po schodach. Zerknęła na Flecika. Warknął bardzo cicho, żeby dziewczynka wiedziała, że on też nie jest do końca przekonany. Briar zapukała do drzwi sąsiadujących z pokojem Renee.

– Sprzątanie?

Kiedy nikt nie odpowiedział, weszła do środka. To był pokój Posy, wciąż pachnący jej drogim szamponem. Dziewczynka poruszała się ostrożnie, udając, że poprawia narzutę i poduszki, podczas gdy jej oczy wodziły po cichej przestrzeni.

Flecik stał na straży przy drzwiach.

– Nic niezwykłego – mruknęła. Potem jej wzrok padł na toaletkę. Stała tam szkatułka pełna biżuterii, kilka fotografii i karteczek samoprzylepnych przyczepionych do lustra i buteleczki z kosmetykami, zbyt wiele, by je zliczyć.

Briar podeszła bliżej, żeby obejrzeć fotografie. Były robione w różnym czasie, a najstarsze sięgały chwil, kiedy Posy dopiero zaczynała tańczyć w balecie. Zdjęcie przedstawiało ją za kulisami, w pomieszczeniu, które wyglądało jak garderoba, ubraną w piękny srebrno-biały kostium. Kochająca balet Briar wiedziała, że to kostium Odetty z Jeziora łabędziego. Posy stała obok baletnicy grającej czarnego łabędzia, obie wznosiły się na palcach. Na pointach. Briar raz próbowała stanąć na czubkach palców przed wejściem pod prysznic. Prawie złamała kostkę. To było niezwykle trudne.

Inne zdjęcie przedstawiało Posy z dobrze znaną Briar baletnicą: Louise Clarkson. Briar widziała ją w Dziadku do orzechów, a jej talent sprawił, że duży teatr, pełen zapachów, dźwięków i innych ludzi, był po prostu wspaniały. Louise Clarkson spadła ze schodów i doznała tak poważnego urazu kręgosłupa, że musiała zrezygnować z tańca.

Ona i Posy uśmiechały się do Briar ze zdjęcia.

Dziewczynka ostrożnie odstawiła fotografię i przeniosła się do sąsiedniego pokoju, należącego do Renee. Zauważyła na podłodze rozbity kubek. Ruszyła w jego stronę, uważając, by nie stanąć na odłamkach, kiedy nagle dostrzegła coś ciekawego.

Obok hotelowego czajnika stało duże opakowanie pełne torebek z herbatą.

To nie był gatunek herbaty, który rodzice Briar kupowali, by wyposażyć pokoje swoich gości.

Flecik zawarczał cicho ze swojego miejsca przy drzwiach. Briar rozejrzała się, aby się upewnić, czy ktoś nie nadchodzi. Ale wzrok basseta utkwiony był w komodzie i pudełku z torebkami herbaty. Briar ufała jego instynktom tak samo jak swoim. Ostrożnie uchyliła otwarte już wieczko pudełka i podniosła sporą, zupełnie nieznaną jej torebkę.

Jej nos nie wyczuł żadnych nut jaśminu ani rumianku. Żadnej pomarańczy czy cytryny. Prawdę mówiąc, jedynym zapachem, jaki rozpoznał niezwykle wprawny nos Briar, była odrobina czosnku.

– Herbata czosnkowa? – zadumała się, trochę oszołomiona.

To z pewnością nie była typowa mieszanka. Briar zaczęły wręcz od niej szczypać nozdrza. Zrobiła krok w tył.

– Coś jest nie tak z tą herbatą, Fleciku.

Wiedziała, że to mogłoby zdenerwować detektywa, ale mimo to szybko schowała dwie torebki do kieszeni i odłożyła pudełko na miejsce.

– Chodź – powiedziała do basseta. – Musimy zacząć zadawać pytania.

*

Briar i Flecik zastali w salonie Martina Herriota, dziennikarza podróżnika, i Marianne. Kobieta cicho pociągała nosem, wysyłając e-maile na swoim laptopie.

– Odwołuję zaręczyny Posy – powiedziała, kiedy pojawiła się Briar. – To znaczy… Ja tylko… Nigdy tego nie przeboleję.

Herriot delikatnie poklepał młodą kobietę po ramieniu.

– Gdzie jest pani Lennox? – zapytała Briar.

– Z detektywem – odparła smutno Marianne. – Próbują ustalić, jak to się stało, że Posy zachorowała.

– Zachorowała? – zdziwiła się Briar.

– Mało prawdopodobne, żeby z własnej woli położyła się na śniegu – powiedział Herriot do dziewczynki tym powolnym tonem, który tak bardzo lubili dorośli. – Umarłaby z wychłodzenia. To musiał być tętniak albo coś innego, co zabiło to biedactwo.

Wydawał się trochę zbyt pewny siebie, pomyślała Briar. Tętniak to była tylko jedna z możliwości. Równie dobra jak samozapłon. Ale Briar w głębi serca wiedziała, że żadna z tych rzeczy nie spowodowała śmierci baletnicy.

– Posy pokłóciła się z matką zeszłej nocy – powiedziała spokojnie. – Zanim wyszła.

Nie zadała wprost żadnego pytania. Przemycała je między wierszami. Briar wolała stwierdzać fakty i pozwalać ludziom samodzielnie wypełniać luki.

– Kłóciły się od jakiegoś czasu – powiedziała z żalem Marianne, wydmuchując nos i ocierając oczy. – Odkąd je poznałam, były niestabilne. Ale od kiedy zostałam menadżerką Posy, z pewnością zrobiło się jeszcze gorzej. Renee… lubi, gdy wszystko idzie po jej myśli. Jeśli tak nie jest, zaczyna działać.

W odpowiedzi na te słowa Herriot zmarszczył brwi. Briar tylko skinęła głową. Wszystko się zgadzało, biorąc pod uwagę to, czego była świadkiem. Ale to jeszcze nie dowód jakiejkolwiek nieczystej gry.

– Co doprowadziło do kłótni Posy z mamą? – zapytała.

– Och… – Marianne odłożyła laptop na bok, próbując sobie przypomnieć. – Po kolacji Posy poszła do pokoju, żeby się oddać codziennym rutynowym zabiegom. Kąpiel, pielęgnacja skóry, medytacja i tak dalej.

Briar się skrzywiła. Niezbyt dobrze to świadczyło o pozytywnej mocy medytacji, skoro Posy Lennox ją praktykowała.

– Myślę, że mogła pójść spać około pierwszej – ciągnęła Marianne. – Renee też. Ale Renee często chrapie, a to irytuje Posy, bo ma lekki sen. Więc zaczęły się kłócić. Potem Posy wybiegła jak huragan.

Dziewczynka pomyślała o telefonie komórkowym. On wciąż był brakującym ogniwem.

– Wiem, że to wszystko wydaje się przerażające – dodała łagodnie Marianne, ściskając ramię Briar. – Ale nie bój się. Takie tragiczne rzeczy się zdarzają.

Briar skinęła głową, ale potem popatrzyła na detektywa, który właśnie wszedł do salonu.

– A jeśli to nie był wypadek?

Detektyw wychwycił jej słowa i rzucając jej niechętne spojrzenie, pogroził palcem:

– Nie zaczynaj. Tylko zdenerwujesz siebie i innych.

– Nie ma dowodów, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych – powiedziała Briar.

– Do miejsca zbrodni prowadzą tylko jedne ślady – odparował dobitnie detektyw. – Poza twoimi i twojego psa. Jeśli ty się do tego nie przyznajesz, to niemożliwe, żeby ktoś ją śledził.

– Może ktoś stawał na śladach Posy – zasugerował Herriot.

Nie, pomyślała Briar. Posy miała małe stopy. Najmniejsze w całym zajeździe. Nikt nie mógł iść za nią, nie zmieniając wielkości jej śladów.

Dziewczynka wyszła z salonu do kuchni.

– Jean-Claude!

Kierownik recepcji właśnie jadł lunch. Skrzywił się, gdy zobaczył Briar i Flecika.

– Zabierzcie mi tego chien2 z kuchni!

– Jean-Claude, co słyszałeś zeszłej nocy na górze? – zapytała dziewczynka. – Zanim Posy wróciła na dół.

Jean-Claude wydał z siebie pomruk podobny do burczenia Flecika.

– Zostałem wezwany około drugiej nad ranem – powiedział z urazą – żeby przynieść panience ciepłe mleko do herbaty.

Briar popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

– Mleko do herbaty? O drugiej w nocy?

– Chciała się odprężyć, tak powiedziała. Nie żeby to jakoś pomogło. Dalej się kłóciły, musiałaś słyszeć.

– Słyszałam. Widziałeś, jak piła herbatę?

Jean-Claude zmarszczył brwi.

– Chyba tak. Tak! Wzięła łyk i powiedziała mi, że mleko jest za ciepłe, i wtedy wyszedłem. Miałem jej dość.

Briar zaczynała trochę współczuć Posy, ale nie przestawała wypytywać Jean-Claude’a.

– I potem już byłeś w recepcji przez resztę nocy?

Jean-Claude potrząsnął głową.

– Nie. Jakieś pięć minut po tym, jak wyszła z zajazdu…

– Kto? Posy?

– …tak. Ponownie wezwano mnie na górę. Pani Lennox stłukła kubek i się skaleczyła, więc musiałem jej pomóc nakleić plaster na palec. Po co te pytania, Briar? Nie myślisz chyba, że coś zrobiłem, prawda?

Nie, nie myślała, że coś zrobił, chociaż była pewna, że byłby do tego zdolny. Ale fakt, że przyniósł Posy mleko do jej dziwnie pachnącej herbaty, a potem pozostał sam na sam z Renee Lennox, wydawał jej się niezwykle interesujący.

– Sprzątnąłeś rozbity kubek? – zapytała Briar, mimo że znała odpowiedź.

– Nie. Pani Lennox powiedziała, że sama to zrobi. Wróciłem tutaj.

– Gdzie nie było nikogo?

– Oui.

Briar skinęła głową, patrząc znacząco na Flecika.

– Dziękuję, Jean-Claude. Idę na dalszy rekonesans. Herbatę podamy jak zwykle o trzeciej.

Odeszła, a jej nieznoszący sprzeciwu ton unosił się nawet po jej odejściu.

*

Briar skontaktowała się telefonicznie z rodzicami. Nadal byli uwięzieni w Inverness, błogo nieświadomi, że w gospodzie miało miejsce potencjalne morderstwo. Briar postanowiła nie wspominać o tym fakcie. Sprawdziła jeszcze kilka rzeczy w komputerze, aż w końcu zakradła się z Flecikiem na górę do pokoi gościnnych.

Tym razem zbadała inny pokój.

Niewiarygodnie czysta i schludna sypialnia nie wymagała żadnego sprzątania, więc Briar na wszelki wypadek pogniotła pościel, żeby mieć co sprzątać, w razie gdyby ktoś jej przeszkodził. Aż wreszcie, kiedy Flecik zaczął wąchać i krążyć wokół narzuty, rozpoczęła właściwe przeszukanie.

– Co jest, Fleciku?

Briar przykucnęła na dywanie i uniosła narzutę. Podczas gdy w większej części pokoju było czysto jak w laboratorium, przestrzeń pod łóżkiem okazała się okropnie zaśmiecona. Znajdowała się tam otwarta walizka z wysypującymi się z niej ubraniami, kilka papierowych kubków po kawie i pogniecione kartki.

I jeszcze coś ciekawego. Para pięknych baletek w kolorze pudrowego różu. Buciki, które noszą baletnice, aby tańczyć na samych czubkach palców. Jest to potwornie bolesny, ale piękny sposób poruszania się. Właściwy i profesjonalny, taki, który można zobaczyć na scenie w Covent Garden. Briar podniosła baletki ostrożnie, aby dokładniej im się przyjrzeć. Rozmiar osiem albo coś koło tego, więc z pewnością nie należały do Posy.

Briar dotykała czubków bucików, kiedy coś przykuło jej wzrok. Ich właściciel włożył coś do jednego z nich. Coś wiele mówiącego.

Briar szybko wsunęła wszystkie nowe dowody do torby ze środkami czystości.

– Chodź, słodziaku – powiedziała do Flecika głosem pełnym triumfu. – Czas podać herbatę.

*

Herbatę podawano w jadalni. Marianne i Renee Lennox siedziały razem i wyglądały na wyczerpane. Herriot i dwie brydżowe damy stały przy oknie. Detektyw siedział sam.

Briar wtoczyła wózek do pokoju i dokładnie zamknęła za sobą drzwi. Flecik usiadł jak wielki owłosiony odbojnik i spojrzał na gości.

Dziewczynka zatrzymała wózek.

– Wiem, co się stało z Posy Lennox.

Jej oświadczenie spotkało się z pełną zdumienia ciszą. Renee Lennox prychnęła cicho, a Herriot zaklął bezgłośnie. Detektyw tylko przewrócił oczami i zmierzył Briar pogardliwym spojrzeniem.

– To nie jest zabawa, młoda damo – powiedział sucho. – Kobieta straciła życie. Tragiczny wypadek. Koroner to udowodni.

Briar postanowiła go zignorować. To nie była jego wina, że był żałośnie niekompetentny i sytuacja go przerosła. Oczywiście myślał, że to zwykły wypadek, przecież dopiero co przyjechał. Jednak Briar obserwowała wszystkich gości w jadalni od ponad tygodnia. Znała godziny ich przyjść i wyjść i wiedziała, że śmierć Posy nie była przypadkiem.

– Posy Lennox była wczoraj w doskonałym zdrowiu – powiedziała spokojnie, zwracając się do zgromadzonych. – Nie miała problemów z oddechem, kiedy krzyczała na Jean-Claude’a. Myślała trzeźwo, kiedy kłóciła się z matką na oczach wszystkich, tutaj, w tym pokoju. A jej palce były sprawne, gdy wystukiwała nimi paskudną recenzję w swoim telefonie komórkowym.

Do telefonu postanowiła wrócić później.

– Jak możesz tak mówić?! – krzyknęła Renee.

Briar tylko na nią spojrzała – to były jedynie fakty.

– Ostatniej nocy Posy poszła na górę i spędziła kilka godzin, relaksując się. Miała problemy ze snem i o drugiej nad ranem nadal nie spała. Wtedy właśnie zadzwoniła do Jean-Claude’a, prosząc o ciepłe mleko do herbaty. Zgadza się?

Kiedy to mówiła, patrzyła na Renee. Pani Lennox wyglądała na lekko urażoną, ale skinęła głową.

– Tak.

– I piła tę herbatę, pani Lennox?

– No tak.

– Dokładnie tak!

Briar sięgnęła do torby i wyjęła dwie torebki herbaty, które zabrała z sypialni. Podniosła je wysoko.

– To nie jest marka, której używa się w tym zajeździe – oznajmiła. – Moi rodzice są bardzo zasadniczy w kwestii szkockiej herbaty śniadaniowej. A ta nie jest nawet podobna. Pierwotnie to była jakaś mieszanka ziół, ale po dziwnym zgniłym zapachu czosnku można poznać, że coś z nią jest nie tak.

Jedna ze starszych pań grających w karty sapnęła.

– Co jest nie tak?

Briar przerwała, by uzyskać dramatyczny efekt, po czym odpowiedziała:

– Jest zatruta.

Marianne zakryła usta dłońmi, a Renee patrzyła wzrokiem, w którym malowała się mieszanina dezorientacji i wściekłości. Herriot i starsze panie pochylili się, słuchając uważnie.

Briar kontynuowała.

– Posy wypiła zatrutą herbatę, nic nie przeczuwając…

– Ten okropny człowiek otruł moją córkę! – wrzasnęła Renee, prawie zrywając się na równe nogi z rozpaczy i niepokoju, i wskazała na Jean-Claude’a. – Aresztujcie go!

– Nie ma absolutnie żadnych dowodów na to, że Posy została zabita, nie mówiąc już o otruciu! – krzyknął przeraźliwie detektyw. – To dziecko ma bujną wyobraźnię.

– Nie – odparła Briar od niechcenia. – Po prostu widzę różne rzeczy. W każdym razie, jak mówiłam… Posy pije herbatę około drugiej nad ranem, nieświadoma obecności trucizny. Następnie zaczyna kłócić się z panią Lennox, jako że ich pokoje są ze sobą połączone. Słyszy je cały zajazd. Ich kłótnia budzi także mnie.

– Nie bagatelizuj otrucia – przerwała ostro Renee. – Jeśli została otruta, to Jean-Claude to zrobił.

– Nie – westchnęła Briar, nieco poirytowana. – Nie rozumiesz? To nie mleko, które przyniósł Jean-Claude, było zatrute, ale torebki z herbatą.

– Jak torebki z herbatą mogły zostać zatrute? – spytała skołowana Marianne. – Przywiozłyśmy je ze sobą.

Briar właśnie do tego dochodziła.

– Posy budzi cały zajazd, a potem zbiega na dół jak huragan. Dzwoni do kogoś i po kilku niezbyt eleganckich słowach skierowanych do Jean-Claude’a opuszcza zajazd i zaczyna brnąć w śniegu. Pozostają tylko ślady jej maleńkich stóp. I nic nie wskazuje na jej powrót.

Renee jęknęła. Flecik warknął.

– Jean-Claude był najwyraźniej ostatnią osobą, która widziała Posy żywą – ciągnęła Briar. – Ale wezwano go ponownie na górę, żeby pomógł pani Lennox ze skaleczeniem po stłuczeniu kubka.

Renee spojrzała na swój palec.

– To spowodowało, że recepcja była pusta przez mniej więcej dwadzieścia minut. Ktoś z zajazdu z łatwością mógł wtedy pójść za Posy Lennox, żeby sprawdzić, czy otrucie przebiegło zgodnie z planem.

– Jak? – zapytał Herriot, a na jego twarzy odmalowało się zakłopotanie. Najwyraźniej odtwarzał całą scenę w swojej głowie. – Jest tylko jeden komplet śladów!

– Jeśli mamy dalej bawić się w tę śmieszną narrację – powiedział detektyw – przynajmniej pozwól mi zrobić w niej dziury. Dlaczego zabójca miałby podążać za Posy, skoro wiedział, że wypiła truciznę?

Briar uśmiechnęła się triumfalnie.

– Ponieważ Posy miała coś, czego zabójca potrzebował. Telefon komórkowy.

– Och, to takie ekscytujące – zaćwierkała jedna z dam brydżowych. – Co dalej?

– Zabójca podążył za Posy, a gdy tylko się upewnił, że trucizna zadziałała, zabrał jej telefon. Prawdopodobnie te nocne wędrówki Posy pokrzyżowały mu plany, wolałby raczej zabrać telefon z jej pokoju, ale musiał improwizować.

– Jak?! – wrzasnął ochryple detektyw. – Ślady!

Briar wzięła głęboki wdech.

– Posy szantażowała zabójcę. Wszystkie dowody są w telefonie komórkowym.

Briar sięgnęła do kieszeni i wyjęła różowy smartfon, który chwilę wcześniej znalazła schowany w baletce pod łóżkiem.

– Widzicie, Posy znała zabójczynię – wyjaśniła. –Obie były baletnicami. Zabójczyni zawsze zazdrościła Posy. A obie zazdrościły innej wspólnej koleżance z baletu. Zabójczyni zepchnęła tamtą baletnicę i zrujnowała jej karierę. Wiedziała o tym tylko Posy. I wykorzystywała to, żeby ją szantażować.

Po tej konkluzji zapadła lodowata cisza. Menadżerka Posy wydała z siebie cichy jęk niedowierzania, a spojrzenie jej niebieskich oczu błąkało się po twarzy Briar w przerażeniu.

– Na litość boską! – wykrzyknęła Marianne. – Co za niedorzeczne zarzuty! Daj spokój. Nie jest tajemnicą, że lata temu byłam w balecie z Posy. Ale reszta to kłamstwa.

– To nie są kłamstwa – zaprotestowała ostro Briar. – Nie mogłaś znieść Posy. Umiem rozpoznać maskę, Marianne, a ty ją zawsze przy niej nosiłaś. Udawałaś. Byłyście rywalkami i nie mogłaś znieść, że ona miała o wiele większe umiejętności. Louise Clarkson też była lepsza. Więc kiedy Posy dowiedziała się, co zrobiłaś Louise, szantażowała cię. Groziła zrujnowaniem twojej reputacji.

Briar położyła telefon komórkowy obok dwóch zatrutych torebek z herbatą, a następnie wyciągnęła zdjęcia, które zrobiła w sypialni.

– Przygotowałaś wcześniej torebki z zatrutą herbatą i przywiozłaś je ze sobą. Ostatniej nocy otworzyłaś pudełko, to była twoja pierwsza i jedyna próba. Udało ci się. Posy wypiła zatrutą herbatę i zmarła zaledwie kilka godzin później.

– Nie możesz udowodnić, że są zatrute – powiedziała Marianne. – Poza tym skąd miałabym jej telefon?

– Oczywiście poszłaś śladami Posy.

– Oszalałaś?! – krzyknęła Marianne, śmiejąc się przeraźliwie. Wskazała na swoje stopy. – Noszę ósemkę. Posy nosiła rozmiar trzy. Żartujesz.

– I to jest ta część, za którą prawie cię podziwiam – powiedziała spokojnie Briar. Wyciągnęła ostatni dowód i położyła go na wózku z herbatą.

Baletki.

Twarz Marianne zrobiła się bardzo blada, a wszyscy pozostali przyglądali się jej w zdumieniu.

– Z pewnością masz większe stopy niż Posy – powiedziała cicho Briar. – Ale umiesz stać i chodzić na palcach. To nie było daleko. Wystarczyło tylko dostać się do ciała i zabrać telefon. I zrobiłaś to. Stanęłaś na pointach i szłaś po śladach Posy. To prawdopodobnie najlepszy występ, jaki kiedykolwiek dałaś, a nikt nie mógł go zobaczyć.

Herriot zachichotał, a detektyw, wpatrując się w Marianne i Briar, wydał z siebie zduszony odgłos niedowierzania.

– Cóż – poprawiła się dziewczynka. – Niezupełnie „nikt”. Moi rodzice mają monitoring.

– Co? – powiedzieli jednocześnie Marianne i detektyw.

– O tak. W lesie. Kamera jest schowana w sztucznej sowie. Pomysł taty, bardzo sprytny. Tata pobierze pliki, kiedy wróci z Inverness.

Renee patrzyła na menadżerkę swojej córki, wyraźnie zaniepokojona strachem na jej twarzy.

– Ale to nie może być prawda. Marianne. Powiedz, że to pomyłka.

– Ona kłamie – odparła Marianne ochrypłym głosem. – Chce zwrócić na siebie uwagę. Jest chora, ma nie po kolei w głowie.

– Przepraszam – zaprotestowała wyraźnie Briar. – Z moją głową jest wszystko w porządku. Chcesz dowiedzieć się czegoś zabawnego o osobach z autyzmem, Marianne? Mamy niesamowicie wyostrzone zmysły. Mam bardzo dobry zarówno słuch, jak i węch. Lepsze niż ty. Lepsze niż ktokolwiek w tym pokoju. – Wskazała Flecika. – Prawdopodobnie lepsze nawet niż on.

Basset wycharczał coś na temat tego, że to z pewnością nieprawda.

– Dlatego wyczułam zapach trucizny w herbacie – ciągnęła Briar, znów podnosząc torebki. – I zauważam to, na co inni ludzie nie zwracają uwagi. Nikt nie wie lepiej ode mnie, że pod powierzchnią zawsze kryje się coś głębszego.

– Nie możesz tego udowodnić – wysyczała Marianne z lekką desperacją.

Briar zmusiła się do nawiązania kontaktu wzrokowego z kobietą, gdy wrzucała obie zatrute torebki herbaty do dzbanka z gorącą wodą. Zamieszała, nie odrywając od niej wzroku.

– Proszę – powiedziała w końcu, nalewając herbaty do filiżanki i podając ją Marianne. – Podano herbatę. Wypij.

Zapadła głucha cisza.

Marianne wpatrywała się w Briar. Briar odwzajemniała spojrzenie.

– Ostrożnie – dodała dziewczynka szeptem. – Jest gorąca.

Przez krótką chwilę Briar myślała, że Marianne albo przewróci stół, albo wytrąci jej herbatę z ręki. Zamiast tego kobieta roześmiała się słabo i wszelkie ślady udawanego zdziwienia zniknęły z jej twarzy.

– Myślę, że można śmiało powiedzieć, że wszyscy w tym budynku mieli motyw – stwierdziła jedwabistym tonem. – Ale ja byłam jedyną, która miała plan.

– O mój Boże – westchnęła Renee.

– Morderca? – pisnął detektyw. – Tutaj?

– Chętnie napiłabym się herbaty! – powiedziała jedna z brydżystek.

– Nie, ta jest zatruta, Deborah – skarciła ją druga.

– Wezwijmy kilku pańskich policjantów, detektywie – zarządził surowo Herriot, spoglądając na Marianne, której twarz miała teraz spokojny i pogodny wyraz, jakby kobieta była już wolna od stresu. – Mamy tu coś na kształt przyznania się do winy, a wkrótce powinien pan dostać monitoring.

Briar podbiegła do okna i wylała herbatę na śnieg. Zasyczało, gdy płyn dotknął delikatnej puszystości. Trucizna lśniła na białej powierzchni, tak że wszyscy mogli ją zobaczyć.

*

– Skąd wiedziałaś, że to morderstwo? – spytał Herriot.

On i Briar obserwowali, jak detektyw umieszcza Marianne na tylnym siedzeniu radiowozu. Śnieg trochę stopniał, więc policja mogła teraz swobodnie przyjechać i odjechać.

Briar mówiła bardzo rzeczowo, pochylając się, by podrapać basseta za uszami.

– Ponieważ ludzie tacy jak Posy Lennox, którzy są niegrzeczni, wstrętni i nieżyczliwi, zwykle żyją długo i umierają z przyczyn naturalnych. To nie mógł być tętniak ani nic w tym stylu. Marianne miała rację co do jednego: wszyscy chcieli pozbyć się Posy. Ale tylko ona była na tyle zuchwała, by to zrobić.

Herriot roześmiał się, zdezorientowany.

– Jesteś bardzo dojrzała, prawda?

– Nie, jestem po prostu autystyczna.

– Cóż, rozwiązałaś sprawę – powiedział. – Pan inspektor Bezużyteczny nigdy by się z tym nie uporał. Nie doceniliśmy Marianne. I ciebie, Briar.

Dziewczynka z powagą przypięła Flecikowi smycz do obroży. Nie mogła przestać myśleć o tym dziwnym dniu. To zdecydowanie nie było zwyczajne Boże Narodzenie.

– W porządku – rzuciła do Herriota i pociągnęła za sobą psa. – Jestem przyzwyczajona do bycia niedocenianą.

1Je pourrais te tuer (franc.) – Mógłbym cię zabić

2 Chien (franc.) – pies

Zbrodnia w śniegu

Roopa Farrooki

Ho-ho-HO!

Ali podskoczyła na tylnym siedzeniu, wyrzucając w powietrze stare opakowania po czekoladzie niczym konfetti. Tulip podskoczyła obok niej. Nan-Nan wcisnęła hamulec, a wtedy jej Nan-mobil zgasł. Odwróciła się i wbiła stalowe spojrzenie w Ali i Tulip.

– Ona to zrobiła – powiedziały razem bliźniaczki, wskazując na siebie wzajemnie.

Tulip zjeżyła się na tę niesprawiedliwość i oświadczyła jeszcze raz, bardziej dobitnie:

– Nie, naprawdę ONA to zrobiła!

Ali w tym samym czasie powiedziała to samo.

– Przestań! – zawołały znowu obie razem. – Nie, TY przestań!

Nan-Nan przewróciła oczami i beztrosko pomachała na przejeżdżające obok trąbiące pojazdy. Niektórzy kierowcy opuszczali nawet szyby, żeby pozrzędzić. Ale ona po prostu się do nich uśmiechała i wskazywała naklejkę z wózkiem inwalidzkim.

– Założę się, że jest wam przykro – powiedziała do awanturniczek. – Agresja drogowa wobec uroczej starszej pani na wózku inwalidzkim… – Wrzuciła bieg i ruszyła, popatrując we wsteczne lusterko. – Prowadzenie samochodu bez nóg jest łatwe. Ale jazda z wami dwiema z tyłu? To dopiero wyzwanie!

– To nie byłam ja… – poskarżyła się Tulip, a Ali powiedziała to samo ułamek sekundy później. – …nie ja.

Nan-Nan potrząsnęła głową.

– Ciągle wam powtarzam, żebyście się powstrzymały od rozmów w tym swoim przerażającym bliźniaczym unisono. Wszystkich normalnych ludzi wprawia to w osłupienie. – Podjechała pod szkołę i dodała od niechcenia: – Czas na quiz! Jakie jest ulubione powiedzonko Świętego Mikołaja w Minecrafcie?

– Ho-ho-HO! – wrzasnęła Ali i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że się zdradziła. Uśmiechnęła się jednak: – Tak, to ja wtedy krzyczałam. Taki świąteczny żarcik. Ale było warto.

– Wiedziałyśmy, że to ty – powiedziała Nan-Nan. – Dlaczego jesteś tak irytująco uparta? Już wolę, kiedy z sobie tylko znanych złowrogich powodów postanawiasz nas ignorować.

– To oczywiste dlaczego! Bo już prawie święta! – krzyknęła Ali. – Mama dostała w szpitalu trzy dni wolnego. Nie będzie pracowała w Boże Narodzenie, więc możemy zająć się świątecznymi sprawami. Skarpety! Czekolada! Ciasteczka! Będziemy tak przepełnione radością, że aż się pochorujemy!

– Ali jest trochę podekscytowana – wyjaśniła przepraszająco Tulip. – Wstąpiła w nią świąteczna nadzieja spod znaku dzwonią-dzwonki-sań-pada-pada-śnieg. A to nie zwiastuje niczego dobrego.

– Och, jesteś taką ponuraczką – poskarżyła się Ali. – Jak burza gradowa. Nie mogę uwierzyć, że muszę spędzać z tobą Boże Narodzenie.

– Nie musisz – odparła Tulip, starając się nie wyglądać na zbyt zadowoloną z siebie. – Jesteśmy z Zakiem wolontariuszami w Świątecznej Jaskini. Tej przed szpitalnym oddziałem dziecięcym.

Zak i jego brat Jay to druga para bliźniaków w ich klasie. Zak jest tym milszym i – co irytujące – zawsze zgłasza się na ochotnika do różnych przedsięwzięć.

– Aargh! Nie mogę uwierzyć, że porzucisz mnie na święta! – wykrzyknęła Ali. – Zak jest koszmarny. Od polerowania własnej aureoli musi go chyba boleć ręka.

– To Boże Narodzenie jest koszmarne – poprawiła Nan-Nan. – Wielkie internetowe pranie mózgu, by wszystkich przekonać, że jest radośnie. Zasadniczo to narodowy dzień kłótni rodzinnych i obżerania się cukrem.

– Jakby Grinchowo? – spytała Tulip, przerywając NanNan, zanim ta zdążyła do końca wygłosić swoją antyświąteczną przemowę. – Biedna stara zrzędliwa Nan-Nan. Gdybyś miała trawnik, kazałabyś dzieciom się z niego wynosić.

– Oczywiście, że tak – odparła Nan-Nan. – Jestem aktywną agentką tajnej siatki superszpiegowskiej. Nie znalazłam połowy pułapek, które zakopałam na wypadek, gdyby dopadli mnie moi międzynarodowi wrogowie. Mają dużo ostrych elementów. Oczywiście pułapki. Nie wrogowie.

– Tak, bo wrogowie to prawdziwi amatorzy – zgodziła się Ali.

– Dzięki za podwiezienie, Nan-Nan – powiedziała Tulip, patrząc znacząco na Ali. – Miałyśmy iść na piechotę, ale jest zimno, a ktoś zapomniał zabrać ze szkoły płaszcza.

– Nie zapomniałam – fuknęła urażona Ali. – Zostawiłam go w szafce ze swędzącym proszkiem w kieszeniach, żeby wrobić i ośmieszyć kogoś z listy moich wrogów…

– Zapewne jest to fascynująca historia, ale naprawdę nie muszę jej znać – oznajmiła Nan-Nan. Skinęła głową, opuściła okno i wyciągnęła przez nie ręce, by chwycić pierwsze płatki śniegu. – W samą porę. Nie chciałabym, żeby złapała was zła pogoda.

– Śnieg to nawet nie jest pogoda – zauważyła Tulip. – Na ogół rozpuszcza się przy dotyku.

– Tak to już jest na tej małej mokrej wysepce – zgodziła się Nan-Nan. – Na Grenlandii mogłabym budować całe forty z igloo i przytulne groty z lodu dla hobbitów.

– Nie masz przypadkiem na myśli Islandii? – spytała Ali.

– Nie – zaprzeczyła Nan-Nan. – Islandia jest zielona, a Grenlandia lodowa. Te nazwy to celowa zmyłka3, aby wprowadzić ludzi w błąd. Skinęła głową w kierunku stojącego przy bramie nauczyciela, pana Ofu, i dała bliźniaczkom znak ręką, żeby weszły do szkoły: – Idźcie! Biegusiem! Jeśli nadal będzie padać śnieg, przyjadę po was.

*

Ostatni dzień szkoły był wypełniony przeróżnymi obowiązkami, co nie pomogło Ali się uspokoić. Przygotowywali wieńce z bluszczu zerwanego z muru na tyłach placu zabaw, a potem musieli oglądać świąteczny film pełen wzruszających piosenek i animowanych zwierzątek.

– Szkoda, że nie ma tu Zaka i Jaya – skomentowała Tulip, energicznie podskakując w rytm ścieżki dźwiękowej filmu.

– No właśnie, gdzie są te przegrywy? – zapytała zbolałym tonem Ali, jakby dopiero teraz odnotowała nieobecność bliźniaków. Tulip zauważyła wcześniej, że jej siostra była zawiedziona, gdy wyciągała z szafki Jaya swój płaszcz wypełniony swędzącym pudrem. – To nieodpowiedzialne, że ich tu nie ma. Wszyscy liczą na ich słynne ciasteczka „końcowosemestralne”.

– To prawda – potwierdziła Tulip. – Nauczyciele są bardzo rozczarowani. Żadnych domowych ciasteczek, żadnych ręcznie robionych pudełek na prezenty.

– Być może rodzice dali im wolne – powiedziała Ali. – Chłopaki nie przepadają za zajęciami o tematyce religijnej. Gdy była Wielkanoc, ich mama nie pozwoliła im nawet zagrać w Tomb Raidera.

– Nie wolno im grać w żadne gry – zauważyła Tulip. – I nie jestem pewna, czy napadanie na grobowiec ma cokolwiek wspólnego z Wielkanocą.

– Nie, za to czekolada na pewno – stwierdziła Ali.

Pod koniec filmu pan Ofu podniósł rolety i zamrugał, gdy oślepiło go morze białego światła. W ciągu dwóch godzin śnieżyca pokryła wszystko grubym na kilka centymetrów puszystym kocem.

– O RANY, NAPRAWDĘ napadało! – wrzasnęła Ali. – Prawdziwy grenlandzki igloo-grotowo-hobbitowy śnieg! Ho-ho-ho!

– Nie, nie, nie! Jak niby mam wyjechać samochodem z czegoś takiego! – powiedział pan Ofu. – Mój chłopak właśnie zrobił gofry. – Mężczyzna pokazał im zdjęcia na Instagramie, które przeglądał podczas napisów końcowych filmu.

– Ach! – zawołała Tulip. – Zrobił śniadanie na podwieczorek? To najradośniejszy pomysł na świecie!

Pakowali właśnie swoje rzeczy, kiedy ze szkolnego radiowęzła rozległ się głos. To była pani Khan, która starała się brzmieć szorstko i oficjalnie:

– Czy pielęgniarka Han mogłaby się zgłosić do szkolnego korytarza? Młodsze klasy próbowały robić węża na śniegu i mamy kilka niefortunnych „lodowych” obrażeń.

– LOL, trzecioklasiści to największe krejzole – zawyrokowała Ali. – Dlaczego my nie zrobiliśmy węża?

Głośniki uruchomiły się ponownie. Pani Khan brzmiała na jeszcze bardziej zestresowaną:

– Dowiedziałam się, że pani Han jest na wakacjach. Właśnie umieściła życzenia o treści „Wesołych świąt z plaży” na swoim profilu na Facebooku. Szczerze mówiąc, mogła przynajmniej UDAWAĆ, że to jakaś nagła sprawa rodzinna. Tak więc, jeśli jakiś nauczyciel albo uczniowie, albo dwójka uczniów, a może nawet BLIŹNIACZKI, mogliby pomóc…

Pan Ofu uśmiechnął się i otworzył drzwi.

– Tulip, Ali, myślę, że pani Khan wzywa na pomoc superbohaterki. Pójdziecie na korytarz?

– Wreszcie! – zapiszczała Tulip. – Zostałyśmy wezwane ze względu na naszą wiedzę medyczną, a nie na jednogłośność.

– Mów za siebie – rzuciła Ali, ale z uśmiechem. Pacnęła Tulip w plecy i postukała w nie opuszkami palców. – Chodźmy zrobić porządek z trzecioklasistami. Krejzolskie krejzole.

W korytarzu stała długa kolejka trzecioklasistów z zadrapaniami, siniakami, połamanymi paznokciami i odmrożeniami.

– Więc wąż w śniegu jest trochę bardziej niebezpieczny, niż się wydaje – powiedziała ze współczuciem Tulip, wycierając nadmiar środka antyseptycznego z czyjegoś rozciętego kolana i przyklejając plaster.

– To jest TAAAKIE nudne – narzekała Ali. – Nikomu nawet nie wystaje kość. Mama może przynajmniej grzebać w mózgach jak zombie.

– Wczorajsza operacja trwała sześć godzin – zauważyła Tulip, sprawnie przykładając okład z lodu do czyjejś spuchniętej ręki. – A ty jesteś tu od pięciu minut i już masz dość?

– Tak, racja, mózgi są o wiele nudniejsze – zgodziła się Ali. – Przynajmniej twój.

Tulip otworzyła usta, żeby jej odpowiedzieć, ale Ali włączyła świąteczną składankę na swoim telefonie i wszystko zagłuszył dźwięk dzwoneczków.

*

Tulip i Ali opatrzyły w końcu ostatniego rannego ucznia.

– Dobra robota, dziewczyny – powiedział pan Ofu, który wcale nie miał pojęcia, czy była dobra, czy nie, ponieważ był nadwrażliwy i w dniu szczepień niemal mdlał na korytarzu. – Lepiej zaczekajcie tutaj, aż ktoś dorosły zabierze was do domu. Śniegu jest naprawdę sporo.

Tulip i Ali zebrały więc swoje rzeczy i czekały. Wkrótce okazało się, że już tylko one zostały w szkole. Pan Ofu zniknął, pewnie już zajadał się goframi. Pani Khan niecierpliwie dreptała po swoim gabinecie, besztając pielęgniarkę Han na WhatsAppie. A Nan-Nan nadal nie było. Tulip w końcu do niej zadzwoniła.

– Gdzie jesteś, Nan-Nan? Utknęłyśmy tutaj.

– Ja też utknęłam – poskarżyła się Nan-Nan. – W szpitalu. Nie mogłam zadzwonić. Jestem dosłownie uwiązana. Czy możecie tu przyjechać? Same?