Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oparta na faktach historia niezwykłej przyjaźni z okresu II wojny światowej.
Sadie Gault ucieka z likwidowanego przez nazistów krakowskiego getta i chroni się w kanałach ściekowych. Ella Stepanek żyje w całkiem innym świecie. Jej matka kolaboruje z Niemcami, więc stać je na wszystko. Dziewczyna całymi dniami martwi się tylko o to, czy jej narzeczony wróci z frontu.
Pewnego dnia Ella przez przypadek odkrywa żyjącą w kanałach Sadie. Od tej pory każda ich decyzja może skazać je na śmierć lub… przynieść ocalenie.
Zainspirowana prawdziwą historią powieść, napisana z dwóch przeplatających się perspektyw (Elli i Sadie), stała się bestsellerem w osiemnastu krajach.
„Powieść Pam Jenoff to historia niewiarygodnej, niebezpiecznej przyjaźni, zawiązanej w czasach II wojny światowej. To świadectwo tego, jak daleko posuniemy się, aby chronić więzi z naszą biologiczną rodziną, a do czego jesteśmy zdolni dla osób, które zaczynamy uważać za rodzinę mimo braku więzi krwi. Powieść zostawi was na koniec bez tchu.”
Jodi Picoult
„Pam Jenoff spędziła dwa lata w Krakowie, pracując w administracji. Poznała to miasto od podszewki, a swoją wiedzę o Polsce z doskonałym rezultatem wykorzystała w tej pięknej powieści. Ta książka wciąga tym bardziej, że nawiązuje do prawdziwej historii.”
„The Washington Post”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 421
Prolog
Kraków, Polska Czerwiec 2016
Kobieta, którą widzę przed sobą, nie jest wcale tą, której się spodziewałam.
Przed dziesięcioma minutami stałam przed lustrem w swoim pokoju hotelowym, usuwając szczotką kłaczki z mankietu jasnoniebieskiej bluzki i poprawiając perłowy kolczyk. Narastało we mnie zniechęcenie. Byłam doskonałym przykładem kobiety tuż po siedemdziesiątce – z krótko ostrzyżonymi, siwiejącymi włosami i w praktycznym garniturze, przylegającym do tęgawej figury bardziej, niż było to jeszcze przed rokiem.
Cisnęłam bukiet świeżych kwiatów na nocny stolik; były jasnoczerwone i zawinięte w szeleszczący, brązowy papier. Potem podeszłam do okna. Hotel Wentzl mieścił się w zmodernizowanej szesnastowiecznej kamienicy stojącej w południowo-zachodnim rogu krakowskiego Rynku. Celowo wybrałam tę lokalizację, upewniając się, czy z mojego pokoju jest odpowiedni widok. Plac z jego lekko wklęsłą południową pierzeją sprawiał wrażenie wrącego życiem ula. Turyści przelewali się pomiędzy kościołami a sprzedawcami pamiątek w Sukiennicach, masywnej podłużnej budowli, dzielącej Rynek na pół. W ten ciepły czerwcowy wieczór znajomi spotykali się w kawiarnianych ogródkach na drinka po pracy, a obładowani pakunkami przyjezdni spieszyli do domów, spoglądając na ciemne chmury wiszące nad Wawelem od południa.
Dwukrotnie byłam już w Krakowie, najpierw tuż po upadku komunizmu i dziesięć lat później, gdy zaczynałam swoje poszukiwania na wschodzie. To miasto, ten ukryty skarb, natychmiast podbiło moje serce. Chociaż przyćmione turystyczną popularnością Pragi i Berlina, Stare Miasto w Krakowie, pełne zabytkowych kościołów i odrestaurowanych kamieniczek o oryginalnych fasadach, było jednym z najwykwintniejszych w Europie.
Za każdym razem, gdy przyjeżdżałam, miasto wyglądało bardzo odmiennie, wszystko było jaśniejsze i nowsze, „lepsze” w oczach mieszkańców, którzy przeżyli wieloletni okres biedy i zastoju. Szare niegdyś domy zostały jaskrawo pomalowane na żółto i niebiesko, nadając starym uliczkom odrealniony, filmowy wygląd. Mieszkańcy również stanowili znakomity przykład różnorodności: modnie ubrani młodzi ludzie rozmawiający po drodze przez telefony komórkowe, a obok niechlujni górale, sprzedający wełniane swetry i oscypki z leżących na ziemi płacht, czy siedząca na chodniku owinięta w szal babina, żebrząca o groszaki. Poniżej sklepowej witryny reklamującej Wi-Fi i sieci internetowe gołębie, jak od wieków, dziobały ziarno na twardej, kamiennej nawierzchni Rynku. Spod całej otoczki nowoczesności i poloru przebijała jakby na przekór zabytkowa architektura Starego Miasta, której dawności nie można byłoby zaprzeczyć.
Jednak to nie historia sprowadziła mnie tutaj – przynajmniej nie tego rodzaju historia.
Gdy trębacz na wieży Mariackiej zaczął grać hejnał oznaczający pełną godzinę, przyglądałam się północno-zachodniemu rogowi placu w oczekiwaniu, że jak codziennie o piątej po południu pojawi się ta kobieta. Nie widziałam jej i zastanawiałam się, czy może dziś nie przyjdzie, co sprawiłoby, że moja wyprawa przez pół świata okazałaby się daremna. Pierwszego dnia chciałam się upewnić, czy jest właściwą osobą. Drugiego zamierzałam z nią porozmawiać, ale straciłam głowę. Jutro odlatuję z powrotem do Ameryki. Teraz miałam ostatnią szansę.
W końcu kobieta wyłoniła się zza rogu apteki, z parasolką elegancko zatkniętą pod pachą. Przeszła przez plac z prędkością zdumiewającą jak na kobietę około dziewięćdziesiątki. Nie garbiła się; miała proste plecy, była wysoka. Jej siwe włosy były zwinięte na czubku głowy w luźny węzeł, z którego wysunęło się kilka kosmyków, obejmując jakby wachlarzem jej twarz. W przeciwieństwie do mojego poważnego stroju nosiła jasną, kolorową spódnicę z wyrazistym wzorem. Gdy szła, połyskujący materiał zdawał się tańczyć wokół jej kostek i niemalże słyszałam jego szelest.
Postępowała zgodnie ze znanym mi trybem, tak samo jak przez dwa poprzednie dni, kiedy obserwowałam, jak wchodzi do kawiarni Noworolski i wybiera stolik osłonięty od bieganiny i hałasu przez głębokie arkady przy wejściu do budynku. Gdy ostatnim razem byłam w Krakowie, nadal szukałam. Teraz wiedziałam, kim jest i gdzie ją znajdę. Jedyne, co pozostało, to zebrać się na odwagę i zejść na dół.
Kobieta jak zazwyczaj usiadła przy stoliku w kącie i otworzyła gazetę. Nie miała pojęcia, że zaraz się spotkamy – a nawet że ja w ogóle żyję.
Z oddali dobiegł huk grzmotu. Spadły pierwsze krople deszczu, rozpryskując się na kamiennym bruku jak ciemne łzy. Musiałam się spieszyć. Jeśli ogródek kawiarni zostanie zamknięty i kobieta odejdzie, wszystko przepadnie.
Słyszałam głosy moich dzieci mówiących, że to zbyt niebezpieczne, by w moim wieku jechać samej tak daleko, że nie ma powodu i niczego nowego się tutaj nie dowiem. Powinnam dać spokój i wracać do domu. Nikogo to nie zainteresuje.
Z wyjątkiem mnie – i jej. Wyobrażałam sobie, że słyszę w głowie jej głos, przypominający mi, po co tu przyjechałam.
Wzięłam się w garść, podniosłam kwiaty i wyszłam z pokoju.
Ruszyłam przez plac. Potem znowu przystanęłam. Ogarnęły mnie wątpliwości. Po co przebyłam całą tę drogę? Czego szukałam? Z uporem szłam naprzód, nie czując wielkich kropli moczących mi ubranie i włosy. Dotarłam do kawiarni, ominęłam stoliki, przy których klienci opłacali rachunki, szykując się do wyjścia, gdyby bardziej się rozpadało. Gdy podeszłam do jej stolika, siwowłosa kobieta podniosła wzrok znad gazety. Oczy jej się rozszerzyły.
Będąc tak blisko, mogłam zobaczyć jej twarz. Mogłam zobaczyć wszystko. Stałam bez ruchu jak skamieniała.
Kobieta, którą widziałam przed sobą, nie była wcale tą, której się spodziewałam.
Rozdział 1
Sadie
Kraków, Polska, marzec 1942
Wszystko zmieniło się tego dnia, gdy przyszli po dzieci.
Cały dzień musiałam siedzieć w trudno dostępnym zakamarku strychu trzypiętrowego budynku na terenie getta, w którym mieszkaliśmy z tuzinem innych rodzin. Mama co rano przed wyjściem do pracy w fabryce pomagała mi się tam schować, zostawiając mi puste wiadro służące jako toaleta i srogo napominając, bym nie wychodziła. Jednak gdy zostawałam sama w ciasnym, lodowatym pomieszczeniu, gdzie nie mogłam ani się ruszać, ani nawet stanąć prosto, marzłam i robiłam się niespokojna. Minuty wlekły się w ciszy, przerywanej jedynie odgłosem skrobania; to porozumiewały się inne dzieci, znacznie młodsze ode mnie, ukryte gdzieś za ścianą. Były ulokowane każde oddzielnie i nie miały miejsca na bieganie czy zabawę, więc przesyłały sobie wiadomości, wystukując je lub drapiąc, używając jakby jakiegoś improwizowanego alfabetu Morse’a. Czasami z nudów przyłączałam się do nich.
„Wolność jest tam, gdzie ją znajdziesz” – mawiał często mój ojciec, gdy się skarżyłam. Tato potrafił widzieć świat dokładnie w taki sposób, w jaki chciał. „Najgorsze więzienie tkwi w naszym umyśle”. Łatwo mu było mówić. Chociaż prosta praca fizyczna w getcie była daleka od jego przedwojennego zawodu księgowego, przynajmniej codziennie był poza domem i widywał innych ludzi. Nie siedział w zamknięciu tak jak ja. Prawie nie wychodziłam z budynku, odkąd sześć miesięcy temu musieliśmy się przeprowadzić z naszego mieszkania w dzielnicy żydowskiej, położonej w pobliżu centrum, na Podgórze na południowym brzegu Wisły, gdzie zostało utworzone getto. Pragnęłam normalnego życia, własnego życia, swobodnego wychodzenia poza mury getta do wszystkich miejsc, które znałam, i uważałam to za oczywiste. Wyobrażałam sobie, że jadę tramwajem do sklepów na Rynku albo na film do kina, albo żeby obejrzeć stare, porośnięte trawą kopce na przedmieściach. Chciałabym, żeby przynajmniej moja najbliższa przyjaciółka Stefania była jednym z dzieci ukrywających się w pobliżu. Niestety, mieszkała w innej części getta przeznaczonej dla rodzin żydowskiej policji.
Tym razem to nie nuda czy samotność wyciągnęły mnie z kryjówki, tylko głód. Zawsze miałam duży apetyt, a tego ranka śniadanie stanowiła połowa kromki chleba, czyli porcja jeszcze mniejsza niż zazwyczaj. Mama chciała mi dać swój przydział, ale wiedziałam, że musi mieć siłę na czekający ją długi dzień pracy fizycznej.
Po kilku godzinach zaczął mnie boleć pusty brzuch. Przed oczami nieproszone stawały mi obrazy potraw, które jadaliśmy przed wojną: gęstej zupy grzybowej, pikantnego barszczu, pierogów z obfitym nadzieniem, robionych zazwyczaj przez moją babcię. Późnym rankiem poczułam się tak osłabiona z głodu, że wyszłam z kryjówki i zeszłam na dół do wspólnej kuchni na parterze. Była to po prostu jedna czynna fajerka na piecyku i zlew, z którego kapała chłodna, brązowawa woda. Nie poszłam tam po jedzenie – nawet gdyby było, tobym go nie ukradła. Chciałam raczej zobaczyć, czy na kredensie zostały jakieś okruszki, i wypełnić żołądek szklanką wody.
Zostałam w kuchni dłużej, niż powinnam, czytając książkę z pozaginanymi rogami, którą przyniosłam ze sobą. Najbardziej nie cierpiałam mojej kryjówki na strychu dlatego, że było tam zbyt ciemno, by czytać. Zawsze uwielbiałam książki i tato przyniósł mi ich z naszego dawnego mieszkania tyle, ile zdołał, pomimo protestów mamy, która uważała, że trzeba oszczędzać miejsce w torbach na żywność i ubrania. To ojciec pielęgnował moje zamiłowanie do nauki i popierał moje marzenie o studiowaniu medycyny na Uniwersytecie Jagiellońskim, zanim niemieckie rozporządzenia uczyniły to niemożliwym, najpierw zakazując studiów Żydom, a potem całkiem zamykając uniwersytety. Nawet w getcie po zakończeniu długich, wyczerpujących dni pracy tato uwielbiał mnie uczyć i prowadzić ze mną rozmaite dyskusje. Kilka dni temu w jakiś sposób zdobył dla mnie nową książkę, Hrabia Monte Christo. Jednak moja kryjówka na strychu była zbyt ciemna, bym mogła tam czytać, a wieczorem miałam zaledwie odrobinę czasu przed godziną policyjną i wygaszaniem świateł. Jeszcze tylko chwilkę – powiedziałam sobie, odwracając kolejną stronę. Kilka minut nie będzie mieć znaczenia.
Kończyłam oblizywać brudny nóż do chleba, gdy usłyszałam pisk masywnych opon, a potem szczekliwe głosy. Zastygłam bez ruchu, niemal upuszczając książkę. Na zewnątrz było gestapo i SS, w obstawie plugawej Jüdischer Ordungsdienst, żydowskiej policji w getcie, wykonującej ich rozkazy. To była tzw. akcja, czyli nagłe, niezapowiedziane aresztowanie dużej grupy Żydów i wywiezienie ich z getta do obozów. Z tego właśnie powodu natychmiast powinnam się była ukryć. Wybiegłam z kuchni przez przedpokój i popędziłam schodami na górę. Z dołu dobiegł straszny łomot, gdy drzwi wejściowe do budynku zostały wyłamane i do środka wpadła policja. Nie było sposobu, bym zdążyła wrócić na strych.
Wobec tego wbiegłam do naszego mieszkania na trzecim piętrze. Serce mi waliło, gdy rozpaczliwie rozglądałam się za jakąś szafą czy inną gablotą, w których dałoby się ukryć w małym, niemal pustym pokoju, wyposażonym tylko w łóżko i komodę. Wiedziałam, że były takie miejsca jak to ze sztuczną ścianką gipsową, którą jedna z rodzin zbudowała w przylegającym budynku przed niespełna tygodniem. Było to jednak zbyt daleko i nie miałam możliwości, by się tam dostać. Mój wzrok spoczął na wielkim kufrze ustawionym w nogach łóżka moich rodziców. Kiedyś, wkrótce po przeprowadzce do getta, mama pokazała mi, jak się w nim ukryć. Traktowałyśmy to jak zabawę, mama uchylała wieko skrzyni tak, bym mogła się tam wślizgnąć, zanim je zatrzasnęła.
Kufer był okropną kryjówką, widoczną i stojącą na środku pokoju. Jednak po prostu nie było innej. Musiałam spróbować. Dobiegłam do łóżka i wskoczyłam do skrzyni, a potem z wysiłkiem zamknęłam wieko. Dziękowałam niebiosom, że jestem tak szczupła jak mama. Nigdy nie znosiłam swojej drobnej budowy, która sprawiała, że wyglądałam na dwa lata mniej, niż miałam. Teraz to wydawało się błogosławieństwem, podobnie jak smutny fakt, że po miesiącach skromnych racji żywnościowych w getcie byłam jeszcze chudsza. Nadal mieściłam się w kufrze.
Kiedy robiłyśmy próby, przewidywałyśmy, że mama przykryje wieko skrzyni jakimś kocem czy ubraniami. Oczywiście, nie byłam w stanie zrobić tego sama. Zatem kufer stał dobrze widoczny dla każdego, kto by wszedł do pokoju. Skuliłam się i oplotłam ramionami, wyczuwając na rękawie białą opaskę z niebieską gwiazdą, jaką musieli nosić wszyscy Żydzi.
Wtedy z sąsiedniego budynku doszedł mnie łoskot – dźwięk gipsu rozkuwanego młotkiem czy siekierą. Policja znalazła kryjówkę za ścianą, pewnie naprowadzona na trop zbyt świeżą farbą. Rozległ się straszny krzyk, gdy znaleziono dziecko i wydostano je z ukrycia. Gdybym tam pobiegła, także zostałabym złapana.
Ktoś podszedł do drzwi naszego mieszkania i gwałtownie je otworzył. Serce mi zamarło. Nie mogłam oddychać, wyczuwałam wzrok przeszukujący pokój. Przepraszam, mamo – pomyślałam, niemal słysząc jej wyrzuty, że zeszłam ze strychu. Nastawiłam się na to, że zostanę odnaleziona. Czy lepiej mnie potraktują, jeśli sama wyjdę i dam za wygraną? Nagle znów usłyszałam kroki, najwyraźniej Niemiec poszedł dalej korytarzem, przystając pod każdymi drzwiami i nasłuchując.
Wojna zaczęła się w Krakowie pewnego ciepłego jesiennego dnia dwa i pół roku temu, gdy po raz pierwszy rozległy się syreny przeciwlotnicze i bawiące się dzieci uciekły pędem z ulicy. Życie stało się trudne, a potem złe. Żywność zniknęła i czekaliśmy w długich kolejkach po najpotrzebniejsze produkty. Pewnego razu przez cały tydzień nie było chleba.
Potem, jakiś rok temu, zgodnie z zarządzeniami władz Generalnego Gubernatorstwa, do Krakowa tysiącami przybywali przerażeni Żydzi z małych miasteczek i wsi, taszcząc swój dobytek na plecach. Początkowo zastanawiałam się, jak oni wszyscy znajdą sobie mieszkania na Kazimierzu, w już i tak zatłoczonej żydowskiej dzielnicy. Jednak nowo przybyli zostali zmuszeni dekretem do osiedlenia się na odległym brzegu rzeki w przeludnionej części przemysłowego Podgórza odgrodzonej wysokim murem. Mama pracowała dla gminy, organizacji tutejszej żydowskiej wspólnoty, pomagając jej w ulokowaniu przybyszów, i często tuż po przybyciu bywali u nas znajomi znajomych, zanim na dobre przenieśli się do getta. Opowiadali o tym, co wydarzyło się w ich rodzinnych miastach, historie zbyt okropne, by w nie uwierzyć, więc mama wyganiała mnie z pokoju, żebym tego nie słyszała.
Kilka miesięcy po utworzeniu getta nam również kazano się tam przenieść. Kiedy tato mi o tym powiedział, nie mogłam uwierzyć. Nie byliśmy przesiedleńcami, ale mieszkańcami Krakowa; przez całe życie mieszkaliśmy w kamienicy przy ulicy Meiselsa. Była to świetna lokalizacja: na skraju dzielnicy żydowskiej, ale w odległości spacerku od najatrakcyjniejszych miejsc w centrum Krakowa i na tyle blisko od biura taty przy ulicy Stradomskiej, że mógł piechotą przyjść do domu na lunch. Nasze mieszkanie znajdowało się nad kawiarnią, w której co wieczór grywał pianista. Czasem docierała do nas muzyka i tato wirował z mamą po kuchni w rytm cichej melodii. Jednak według rozkazu: Żydzi to Żydzi. Jednego dnia. Każdy z jedną walizką. I cały znany mi dotychczas świat zniknął na zawsze.
Uchyliłam kufer i zerknęłam przez wąską szparę, próbując rozejrzeć się po pokoju, w którym mieszkałam z rodzicami. Wiedziałam, że byliśmy szczęściarzami, bo mieliśmy cały pokój dla siebie; ten przywilej zawdzięczaliśmy funkcji ojca jako brygadzisty. Inni musieli mieszkać razem w dwie lub trzy rodziny, ale w porównaniu z naszym prawdziwym domem przestrzeń i tak bardzo się skurczyła. Siedzieliśmy sobie stale na głowach, przez co obrazy, dźwięki i zapachy codziennego życia stawały się bardziej intensywne.
– Kinder, raus! – krzyczeli teraz cały czas policjanci, przeszukując korytarze. Dzieci, wychodźcie. Nie po raz pierwszy zdarzyło się, że Niemcy przyszli po dzieci w ciągu dnia, wiedząc, że ich rodzice są wtedy w pracy.
Ale ja nie byłam już dzieckiem. Miałam osiemnaście lat i mogłabym pracować jak inni w moim wieku, a nawet o kilka lat młodsi. Widziałam, jak co rano ustawiają się w szeregu podczas sprawdzania listy, zanim powloką się do fabryk. Jednak chciałam pracować, chociaż orientowałam się na podstawie powolnych, zbolałych ruchów taty, który pochylał się jak staruszek, i widoku pokaleczonych, krwawiących rąk mamy, że praca jest ciężka i okropna. Ale oznaczała ona możliwość wyjścia na zewnątrz, spotkania z innymi ludźmi, porozmawiania z nimi. Ukrywanie mnie stanowiło temat wielu narad moich rodziców. Tato uważał, że powinnam pracować. Świadectwa pracy miały w getcie bardzo dużą wartość. Robotnicy byli cenieni i było mniejsze prawdopodobieństwo, że zostaną wywiezieni do obozu. Jednak mama, która rzadko nie zgadzała się z tatą, nie dopuściła do tego. „Ona nie wygląda na swój wiek. Praca jest zbyt ciężka. Będzie bezpieczniejsza, kiedy zniknie z oczu”. Teraz w swojej kryjówce, gdy lada chwila mogłam zostać odnaleziona, zastanawiałam się, czy nadal by uważała, że miała rację.
W budynku w końcu zapadła cisza, ostatnie przerażające kroki oddaliły się. Wciąż się nie poruszałam. Jedną z pułapek zastawianych przez Niemców na ukrywających się ludzi było udawanie, że odchodzą, i czyhanie na nich, dopóki nie wyszli z ukrycia. Trwałam w bezruchu, nie mając odwagi wyjść z kryjówki. Bolały mnie zdrętwiałe ręce i nogi. Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło. Przez szparkę zobaczyłam, że w pokoju się ściemniło, tak jakby słońce było już nieco niżej.
Trochę później znowu rozległy się kroki, tym razem było to szuranie, jak wtedy, gdy robotnicy wlekli się w milczeniu, wracając wyczerpani po całym dniu pracy. Spróbowałam wydostać się z kufra, ale mięśnie miałam sztywne i obolałe, więc poruszałam się niezdarnie. Zanim udało mi się podnieść wieko, drzwi mieszkania otworzyły się gwałtownie i ktoś wpadł do pokoju. Rozpoznałam mamę po lekkim, drobnym kroku.
– Sadie! – krzyknęła histerycznie.
– Jestem tutaj – zawołałam.
Teraz, kiedy była obok, mogła mi pomóc rozprostować się i wyjść, ale mój głos został stłumiony przez kufer. Kiedy próbowałam otworzyć zatrzask, zablokował się.
Mama wybiegła z pokoju na korytarz. Słyszałam, jak otwiera drzwi prowadzące na strych, biegnie schodami na górę i cały czas mnie szuka. Wołała: „Sadie!”, a potem raz po raz: „Moje dziecko, moje dziecko!”. Gdy mnie nie znalazła, jej głos przeszedł w przeraźliwy krzyk. Myślała, że przepadłam.
– Mamo! – zawołałam.
Była jednak zbyt daleko, by mnie usłyszeć, a sama krzyczała za głośno. Zrobiłam jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek, by się uwolnić ze skrzyni, bez skutku. Po chwili mama znów wbiegła do pokoju, głośno łkając. Usłyszałam zgrzyt otwieranego okna. Naparłam na wieko kufra, wytężając ramiona tak mocno, że aż pulsowały. Pokrywa odskoczyła.
Uwolniłam się i wyprostowałam.
– Mamo?
Stała w dziwnej pozycji, ze stopą na parapecie, jej smukła sylwetka rysowała się na tle ciemniejącego nieba.
– Co ty robisz?
Przez sekundę myślałam, że wychyla się, szukając mnie na zewnątrz. Jednak twarz miała wykrzywioną rozpaczą. Wtedy zrozumiałam, dlaczego stoi na parapecie. Była przekonana, że zostałam zabrana wraz z innymi dziećmi. I nie chciała dłużej żyć. Gdybym w porę nie uwolniła się ze skrzyni, mama by wyskoczyła. Byłam jej jedynym dzieckiem, całym jej światem. Była gotowa zabić się, nie chcąc żyć dalej beze mnie.
Przebiegł mnie dreszcz i podbiegłam do niej.
– Jestem tutaj, jestem tutaj!
Zachwiała się, więc złapałam ją za ramię, żeby nie wypadła. Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Zawsze chciałam, żeby była ze mnie zadowolona, chciałam wywołać uśmiech na jej pięknej twarzy, co nie było łatwe. Teraz sprawiłam jej tyle bólu, że niemal zrobiła coś nie do pomyślenia.
– Tak bardzo się martwiłam – powiedziała, gdy pomogłam jej zejść z parapetu i zamknąć okno. I dodała, jakby to tłumaczyło wszystko: – Nie było cię na strychu.
– Ale, mamo, schowałam się tam, gdzie mi kazałaś. – Wskazałam na kufer. – To inne miejsce, pamiętasz? Dlaczego tu mnie nie szukałaś?
Mama wyglądała na zakłopotaną.
– Nie sądziłam, że jeszcze się w nim zmieścisz.
Zapadło milczenie, a potem obie zaczęłyśmy się śmiać, co zabrzmiało zgrzytliwie i nie na miejscu w tym nędznym pokoju. Przez kilka chwil było tak, jakbyśmy z powrotem znalazły się w naszym dawnym mieszkaniu przy Meiselsa i nic z tego wszystkiego się nie wydarzyło. Skoro nadal potrafiłyśmy się śmiać, na pewno wszystko będzie dobrze. Chwyciłam się tej nieprawdopodobnej myśli jak deski ratunku.
Nagle w budynku rozległ się krzyk, potem kolejny, i nasz śmiech zamarł. To krzyczały matki dzieci zabranych przez policję. Z zewnątrz dobiegł głuchy odgłos. Podeszłam do okna, ale matka mnie odciągnęła.
– Nie patrz tam – powiedziała.
Jednak było już za późno. Dostrzegłam Helgę Kolberg, sąsiadkę z końca korytarza, leżącą bez ruchu na chodniku, na przybrudzonym węglem śniegu, z dziwnie powykręcanymi kończynami i spódnicą unoszącą się wokół jak balon. Gdy dowiedziała się, że jej dzieci zostały zabrane, tak jak mama nie chciała bez nich żyć. Zastanawiałam się, czy skok z okna był instynktowny, czy kobiety wcześniej rozmawiały o tym, jaki rodzaj samobójstwa wybrać w przypadku, gdyby spełnił się najgorszy koszmar.
Wtedy do pokoju wbiegł ojciec. Ani mama, ani ja nie powiedziałyśmy słowa, ale widząc jego wyjątkowo smutną twarz, wiedziałam, że już wiedział o „akcji” i o tym, co się stało w innych rodzinach. Po prostu podszedł i objął nas obie swymi ogromnymi ramionami, przytulając mocniej niż zazwyczaj.
Gdy tak siedzieliśmy, cisi i nieruchomi, przyjrzałam się rodzicom. Mama była prawdziwą pięknością – szczupła, pełna wdzięku, z włosami blond, wyglądała jak nordycka księżniczka. Nie przypominała innych żydowskich kobiet i nieraz słyszałam pogłoski, że nie jest stąd. Mogłaby wyjść z getta i żyć jak nie-Żydówka, gdyby nie my: byłam podobna do taty, miałam ciemne, kręcone włosy i oliwkową cerę, i nie można było zaprzeczyć, że jesteśmy Żydami. Ojciec wyglądał jak robotnik, którym stał się w getcie z rozkazu Niemców, miał szerokie bary i był w stanie przenosić wielkie rury czy betonowe płyty. W rzeczywistości był księgowym – był nim, dopóki jego firma mogła go legalnie zatrudniać. Zawsze chciałam sprawiać radość mamie, ale to tata był moim sprzymierzeńcem, powiernikiem sekretów i poplecznikiem, który nie spał po nocach, gdy w ciemności szeptem zwierzałam się z tajemnic, i wraz ze mną wędrował po mieście w poszukiwaniu skarbów. Przysunęłam się do niego, próbując schronić się w jego bezpiecznych objęciach.
Teraz jednak ramiona taty nie dawały już takiego oparcia, bo wszystko wokół się zmieniło. Getto, mimo nędznych warunków, wydawało się niegdyś w miarę bezpieczne. Żyliśmy wśród Żydów, a Niemcy nawet wyznaczyli żydowską radę – Judenrat – która miała regulować codzienne sprawy. Tato nieraz mówił, że może jeśli przyczaimy się i będziemy robić, co każą, Niemcy zostawią nas w spokoju w obrębie tych murów aż do końca wojny. Takie były nadzieje. Po dzisiejszych wydarzeniach nie byłam już tego pewna. Rozejrzałam się po pokoju, odczuwając na równi niesmak i lęk. Początkowo nie chciałam w ogóle tu mieszkać; a teraz bałam się, że zostaniemy zmuszeni do opuszczenia tego miejsca.
– Musimy coś zrobić! – krzyknęła mama, a jej głos był o ton wyższy niż zazwyczaj i jakby wtórował moim niewypowiedzianym myślom.
– Zabiorę ją jutro i zarejestruję, żeby dostała pozwolenie na pracę – oświadczył tata.
Tym razem mama nie protestowała. Przed wojną fajnie było być dzieckiem. Teraz mogło nas ocalić jedynie bycie użytecznym i zdolnym do pracy.
Mama mówiła jednak o czymś więcej niż tylko zezwolenie na pracę.
– Oni przyjdą tu znowu i następnym razem nie będziemy mieć tyle szczęścia.
Już nie starała się ukrywać swoich słów dla mojego dobra. Kiwnęłam w milczeniu głową na znak zgody. Jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że wszystko się zmieniło. Nie mogliśmy zostać tutaj na zawsze.
– Będzie dobrze, kochana – powiedział tata uspokajająco.
Jak mógł powiedzieć coś takiego? Mimo to mama położyła mu głowę na ramieniu, najwyraźniej ufając mu jak zawsze. Ja także chciałam w to wierzyć.
– Coś wymyślę. Przynajmniej wciąż jesteśmy wszyscy razem – dodał ojciec, gdy przysunęliśmy się do siebie. Te słowa zabrzmiały w pokoju jak obietnica i modlitwa zarazem.
Rozdział 2
Ella
Kraków, czerwiec 1942
Tego ciepłego wieczoru na początku lata szłam przez plac, lawirując wśród pachnących stoisk z kwiatami w podcieniach Sukiennic. Tylko nieliczni mieli pieniądze lub ochotę, by kupić kolorowe, świeże bukiety. Plenerowe kawiarenki, znacznie spokojniejsze, niż powinny być w taki miły wieczór, nadal były otwarte i robiły szybki utarg, serwując piwo niemieckim żołnierzom i nielicznym ryzykantom, którzy mieli odwagę do nich dołączyć. Gdyby ktoś nie przyjrzał się bliżej, mogłoby się wydawać, że nic się nie zmieniło.
Ale oczywiście zmieniło się wszystko. Kraków był miastem okupowanym od prawie trzech lat. Czerwone flagi z czarnymi swastykami zwisały z Sukiennic i z ceglanej wieży ratusza. Rynek został przemianowany na Adolf-Hitler-Platz, a starodawne polskie nazwy ulic zmieniły się na Reichsstrasse, Wehrmachtstrasse itp. Hitler wyznaczył Kraków na stolicę Generalnego Gubernatorstwa i w mieście było pełno esesmanów i rozmaitych niemieckich żołnierzy, zbirów w długich buciorach, kroczących trójkami lub czwórkami całą szerokością przejścia. Zmuszali innych przechodniów do zejścia im z drogi i dowolnie szykanowali zwyczajnych Polaków. Na rogu placu chłopiec w krótkich spodenkach sprzedawał „Gońca Krakowskiego”, niemiecką gazetę propagandową, która miała zastąpić polską prasę. Ludzie pogardliwie szeptem nazywali ją „Podogońcem”, dając do zrozumienia, że nadaje się jedynie do wytarcia tyłka.
Niezależnie od wszystkich okropnych zmian, jakie nastąpiły, nadal w taki piękny wieczór miło było wyjść na dwór i czując na twarzy ciepłe promienie słońca, móc rozprostować nogi. Codziennie, odkąd pamiętam, przez całe dziewiętnaście lat, spacerowałam ulicami Starego Miasta, najpierw jako dziecko z ojcem, a potem już sama. Ich układ określał krajobraz mojego życia: od średniowiecznego Barbakanu i bramy wieńczącej ulicę Floriańską po górujący na wzgórzu nad Wisłą Zamek Królewski na Wawelu. Wydawało się, że te spacery są jedyną rzeczą, której ani czas, ani wojna nie mogą mi odebrać.
Jednak nie zatrzymywałam się w kawiarniach. Niegdyś mogłam tam przesiadywać z przyjaciółmi, śmiejąc się i rozmawiając o zachodzie słońca, gdy wieczorem zapalały się latarnie, a żółte snopy światła rozjaśniały chodnik. Teraz nie było już oświetlenia – wszystko było zaciemnione na mocy niemieckiego rozporządzenia, by chronić miasto przed możliwymi nalotami. Poza tym nikt z moich znajomych już się z nikim nie spotykał. Często sobie przypominałam, że ludzie obecnie rzadko wychodzą z domów i że przestali się zapraszać. Niewiele osób mogło kupić na kartki wystarczająco dużo jedzenia, by urządzić przyjęcie w domu. Każdy był pochłonięty tym, żeby samemu przetrwać, więc na spotkanie towarzyskie raczej nie można było sobie pozwolić.
Doskwierała mi samotność. Moje życie bez Krzysia było tak ciche, że pragnęłam posiedzieć i porozmawiać ze znajomymi w moim wieku. Starając się o tym nie myśleć, ponownie okrążyłam Rynek, przyglądając się wystawom prezentującym towary, na które niemal nikogo nie było stać. Robiłam wszystko, żeby opóźnić powrót do domu, gdzie mieszkałam z macochą.
Jednak głupotą byłoby dłuższe przebywanie na ulicy. Pod wieczór, bliżej godziny policyjnej, Niemcy znacznie częściej zatrzymywali i przepytywali przechodniów. Opuściłam Rynek i poszłam szeroką ulicą Grodzką w stronę domu, znajdującego się niedaleko od centrum miasta, gdzie mieszkałam przez całe życie. Skręciłam w Kanoniczą, wybrukowaną kamienną kostką wygładzoną przez czas. Chociaż obawiałam się spotkania z macochą, Aną Lucią, to musiałam przyznać, że nasza kamienica przedstawiała miły widok. Miała jasnożółtą fasadę i wypielęgnowane skrzynki z kwiatami na oknach i była ładniejsza niż to, na co zdaniem Niemców zasługiwali Polacy. W innych okolicznościach z pewnością zostałaby skonfiskowana dla jakiegoś niemieckiego oficera.
Gdy zatrzymałam się przed domem, przed oczami stanęły mi wspomnienia rodziny. Obraz mamy, która zmarła na grypę, gdy byłam mała, był najmniej wyraźny. Jako najmłodsza z czworga rodzeństwa zazdrościłam im, że spędzili wiele lat z mamą, którą ja ledwie znałam. Obie moje siostry były zamężne, jedna wyszła za prawnika z Warszawy, a druga za kapitana statku w Gdańsku.
Ale najbardziej tęskniłam za bratem Maciejem, z którym dzieliła mnie najmniejsza różnica wieku. Chociaż był osiem lat starszy, zawsze miał czas, żeby się ze mną pobawić lub porozmawiać. Różnił się od innych. Nie interesowało go małżeństwo ani kariera, jakiej pragnął dla niego ojciec. Gdy miał siedemnaście lat, uciekł do Paryża, gdzie mieszkał z mężczyzną o imieniu Phillipe. Oczywiście Maciej nie uniknął długiego ramienia nazistów. Niemcy teraz okupowali również Paryż, sprowadzając mrok na metropolię, nazywaną dotąd Miastem Świateł. Mimo to listy brata pozostały krzepiące i miałam nadzieję, że tam sytuacja jest chociaż trochę lepsza niż tutaj.
Przez wiele lat po odejściu z domu rodzeństwa byłam tylko ja i ojciec, którego zawsze nazywałam tatą. Potem zaczął wyjeżdżać do Wiednia w sprawach swojego wydawnictwa częściej niż dawniej. Pewnego dnia przyjechał z Aną Lucią, którą poślubił, nie mówiąc mi o tym. Już po pierwszym spotkaniu z nią wiedziałam, że będę jej nienawidzić. Nosiła grube futro z kołnierzem z przymocowaną do niego głową zwierzęcia. Oczy tego biedactwa patrzyły na mnie żałośnie, z wyrzutem. Zakręciło mnie w nosie od jej zbyt ciężkich jaśminowych perfum, gdy niby pocałowała mnie w policzek, a jej oddech był prawie sykiem. Na podstawie chłodnego sposobu, w jaki mnie potraktowała, mogłam stwierdzić, że jestem niechciana, jak cudzy mebel, który jest jej wciskany wraz z domem.
Kiedy wybuchła wojna, tato postanowił ponownie zgłosić się do wojska. W jego wieku na pewno nie musiał tego robić. Jednak służył z poczucia obowiązku, nie tylko wobec kraju, ale i wobec młodych żołnierzy, niemal chłopców, z których wielu nie było jeszcze na świecie, gdy Polska po raz ostatni brała udział w wojnie.
Wkrótce przyszedł telegram: zaginiony, przypuszczalnie zginął na froncie wschodnim. Oczy mnie teraz zapiekły, gdy pomyślałam o tacie, ból był równie świeży jak wtedy, gdy dostaliśmy tę wiadomość. Czasami marzyłam, że ojciec trafił do niewoli i wróci do nas po wojnie. Kiedy indziej byłam zła: jak mógł odejść i zostawić mnie samą z Aną Lucią? Była jak zła macocha z bajek dla dzieci, tylko gorsza, bo prawdziwa.
Dotarłam do łukowych, dębowych drzwi naszej kamienicy i zaczęłam obracać mosiężną gałkę. Naraz usłyszałam wewnątrz podniesione głosy i zamarłam. Ana Lucia znowu przyjmowała gości.
Przyjęcia mojej macochy zawsze były hałaśliwe. Nazywała je „wieczorami towarzyskimi”, nadając im większą rangę, niż na to zasługiwały. Składały się z jakiegoś przyzwoitego jedzenia, które udało się dostać w tych czasach, z kilku butelek wina pochodzących z kurczącej się piwniczki mojego taty oraz schłodzonej wódki, mocno rozwodnionej, by dodać jej objętości. Przed wojną mogłam uczestniczyć w jej przyjęciach, na których gromadzili się artyści, muzycy i intelektualiści. Uwielbiałam przysłuchiwać się ich ciągnącym się długo w noc uduchowionym dyskusjom i wymianie poglądów. Teraz ci wszyscy ludzie zniknęli; jeśli mogli, uciekli do Szwajcarii lub Anglii, a ci, którzy mieli pecha, zostali aresztowani i gdzieś zesłani. Zastąpili ich goście najgorszego gatunku: Niemcy, im wyżej postawieni, tym lepiej. Ana Lucia była po prostu pragmatyczką. Już na początku wojny doszła do wniosku, że trzeba zmienić okupantów w przyjaciół. W każdy weekend przy stole tłumnie zasiadali teraz brutale o tęgich karkach, paskudząc nasz dom dymem cygar i brudząc dywany zabłoconymi długimi buciorami, których nie silili się wytrzeć przed drzwiami.
Początkowo Ana Lucia utrzymywała, że brata się z Niemcami, by zdobyć informacje na temat mojego ojca. Tak było w pierwszych dniach, gdy jeszcze mieliśmy nadzieję, że może trafił do więzienia lub zaginął w akcji. Jednak potem dostaliśmy wiadomość, że został zabity, a ona nadal utrzymywała kontakty z Niemcami, jeszcze częstsze niż przedtem. Było tak, jakby uwolniona z pozorów małżeństwa mogła zachowywać się tak okropnie, jak chciała.
Oczywiście nie śmiałam przeciwstawić się macosze w sprawie jej haniebnych działań. Jeśli potwierdzi się oficjalnie, że mój ojciec nie żyje, a nie zostawił testamentu, zgodnie z prawem dom i wszystkie pieniądze przypadną jej. Będzie mogła mnie wyrzucić, gdybym sprawiała kłopoty, czyli pozbyć się mebla, którego nigdy nie chciała. Nie miałam nic. Więc postępowałam ostrożnie. Ana Lucia lubiła mi często przypominać, że dzięki jej dobrym stosunkom z Niemcami pozostałyśmy w naszym ładnym domu, mając dość jedzenia i odpowiednie pieczątki w kennkartach, które umożliwiały nam swobodne poruszanie się po mieście.
Cofnęłam się spod drzwi. Z chodnika patrzyłam ze smutkiem przez frontowe okno domu na znajome kryształowe kieliszki i porcelanę. Ale nie widziałam okropnych cudzoziemców, którzy korzystali z naszych rzeczy. Zamiast tego miałam przed oczami moją rodzinę: mnie, pragnącą bawić się lalkami ze znacznie starszymi siostrami, mamę, upominającą Macieja, że coś potłucze, jeśli będzie mnie ganiał wokół stołu. Kiedy jest się młodym, sądzi się, że własna rodzina będzie trwać wiecznie. Czas i wojna sprawiły, że tak się nie stało.
Obawiając się towarzystwa Any Luci bardziej niż godziny policyjnej, zawróciłam sprzed domu i ruszyłam przed siebie. Nie wiedziałam, dokąd zmierzam. Było niemal ciemno, a wstęp do parków był zakazany dla zwykłych Polaków, podobnie jak do większości porządniejszych kawiarni, restauracji czy kin. Moje niezdecydowanie odzwierciedlało całą moją sytuację życiową, czyli swego rodzaju brak przynależności. Nie miałam dokąd iść ani z kim. Żyjąc w okupowanym Krakowie, czułam się jak ptaszek w klatce, który może trochę sobie polatać, ale zawsze jest na uwięzi.
Gdy zawróciłam w stronę Rynku, pomyślałam, jak by to było, gdyby Krzyś nie opuścił Krakowa. Wyobrażałam sobie, że jest inaczej i wojna nie zmusiła go do wyjazdu. Planowalibyśmy ślub, może nawet bylibyśmy już małżeństwem.
Spotkaliśmy się przypadkowo prawie dwa lata przed wybuchem wojny, gdy wstąpiłam ze znajomymi do kawiarni, w której był dostawcą. Wysoki i barczysty, zwracał uwagę energią, gdy szedł dziarskim krokiem przez korytarz, niosąc dużą skrzynkę. Miał surowe rysy twarzy, jakby wykute z kamienia, a jego władcze spojrzenie zdawało się ogarniać całą przestrzeń. Kiedy mijał nasz stolik, ze skrzynki wypadła cebula i potoczyła się w moim kierunku. Ukląkł, żeby ją podnieść, popatrzył na mnie i uśmiechnął się. „Jestem u pani stóp”. Czasem zastanawiałam się, czy upuścił tę cebulę celowo, czy sam los pchnął ją w moją stronę.
Zaprosił mnie na spacer jeszcze tego samego wieczoru. Powinnam była odmówić: nie było właściwe, by przyjąć zaproszenie tak od razu. Jednak czułam się zaintrygowana i po kilku godzinach – oczarowana. Nie tylko wygląd mnie w nim pociągał. Krzyś różnił się od wszystkich, których znałam. Miał tyle energii, że zdawała się wypełniać cały pokój i sprawiała, że inni przy nim gaśli. Chociaż pochodził z robotniczej rodziny i nie skończył gimnazjum, a tym bardziej liceum, wykształcił się sam. Miał śmiałe poglądy dotyczące przyszłości i sposobu urządzenia świata, które sprawiały, że jakby górował nad wszystkim wokół nas. Był najmądrzejszą ze znanych mi osób. I liczył się z moimi opiniami jak nikt inny.
Zaczęliśmy spędzać razem wszystkie wolne chwile. Tworzyliśmy dziwną parę – ja byłam towarzyska i lubiłam przyjęcia w gronie przyjaciół. On był samotnikiem, unikającym tłumów i uwielbiającym poważne rozmowy podczas długich spacerów. Kochał przyrodę i pokazywał mi wyjątkowo piękne miejsca za miastem, stare bory czy ukryte w lasach ruiny zamków, o których istnieniu nie miałam pojęcia.
Pewnego wieczoru, kilka tygodni po naszym poznaniu, szliśmy ulicą na Wzgórze św. Bronisławy tuż za miastem, z ożywieniem dyskutując na temat francuskich filozofów, gdy zauważyłam, że intensywnie mi się przygląda.
– O co chodzi?
– Kiedy się spotkaliśmy, spodziewałem się, że jesteś taka jak inne dziewczęta – powiedział – i masz powierzchowne zainteresowania.
Chociaż mogłam się poczuć urażona, wiedziałam, co ma na myśli. Moi znajomi wydawali się interesować głównie przyjęciami, zabawami i najnowszą modą.
– Ale przekonałem się, że jesteś zupełnie inna.
Wkrótce spędzaliśmy razem cały wolny czas i snuliśmy plany na temat ślubu, podróży i zwiedzania świata.
Oczywiście, wojna to wszystko zmieniła. Krzyś nie dostał powołania, ale jak mój ojciec zgłosił się do wojska i walczył od początku. Zawsze bardzo się wszystkim przejmował i wojna nie stanowiła wyjątku. Podkreślałam, że jeśli poczeka, to może wszystko się skończy, zanim będzie musiał wyruszyć, ale nie zmienił zdania. Co gorsza, zerwał ze mną przed pójściem na front.
– Nie wiemy, na jak długo odchodzę.
Ani czy wrócisz – pomyślałam, ale ta myśl była tak okropna, że żadne z nas nie wypowiedziało jej na głos.
– Powinnaś być wolna, bo możesz poznać kogoś innego.
To był żart. Nawet gdyby jacyś młodzi mężczyźni zostali w Krakowie, nie byłabym nimi zainteresowana. Wstyd przyznać, ale usilnie przekonywałam go, że nie powinniśmy ze sobą zrywać, że lepiej się zaręczyć czy nawet pobrać przed jego wyjazdem, jak zrobiło wiele innych par. Chciałam przynajmniej mieć go na trochę, mieć formalną gwarancję, na wypadek gdyby coś się stało. Jednak on wolał poczekać, a kiedy wbił sobie coś do głowy, nic nie mogło go przekonać. Spędziliśmy razem ostatnią noc, wchodząc w większą zażyłość, niż powinniśmy, bo przez dłuższy czas – albo nawet już nigdy – mogliśmy nie mieć ku temu okazji. Wyszłam przed świtem zalana łzami i wślizgnęłam się do domu, zanim macocha zdążyła zauważyć moją nieobecność.
Nadal go kochałam. Zerwał ze mną tylko dlatego, że chciał dla mnie jak najlepiej. Byłam pewna, że gdy wojna się skończy i on szczęśliwie wróci, ponownie się zwiążemy i wszystko będzie jak dawniej. Wojsko Polskie zostało szybko pokonane, rozbite przez niemieckie czołgi i artylerię. Wielu mężczyzn, którzy poszli walczyć, wracało rannych i sponiewieranych. Sądziłam, że tak samo będzie z Krzysiem, ale on nie wrócił. Listy, które zaczęły przychodzić rzadziej i były coraz bardziej oziębłe, także ustały. Gdzie on się podziewał? Wciąż o tym myślałam. Z pewnością, gdyby został aresztowany albo gdyby stało się jeszcze coś gorszego, dowiedziałabym się od jego rodziców. Nie, on gdzieś tam jest, powtarzałam sobie uparcie. Wojna po prostu zakłóciła działanie poczty. A kiedy tylko będzie mógł, na pewno do mnie wróci.
Z oddali rozległy się dzwony na kościele Mariackim, wybijające godzinę siódmą. Podświadomie czekałam, aż trębacz o pełnej godzinie zacznie grać hejnał, tak jak działo się dotychczas w ciągu całego mojego życia. Jednak ta melodia, średniowieczne wezwanie, przypominające o odparciu przez Polskę hord najeźdźców, została zakazana przez Niemców. Przeszłam przez Rynek, zastanawiając się, czy warto wypić gdzieś kawę dla zabicia czasu. Gdy zbliżyłam się do jednej z kawiarni, niemiecki żołnierz siedzący w towarzystwie dwóch innych spojrzał na mnie z zainteresowaniem, a jego intencje były oczywiste. Nie mogłam tam wejść. Ruszyłam szybko dalej.
Gdy dotarłam do Sukiennic, zauważyłam dwie znajome, które przyglądały się wystawie. Podeszłam do nich.
– Dobry wieczór.
– O, cześć! – Magda, brunetka, spojrzała spod słomkowego kapelusza, niemodnego od dwóch lat. Przed wojną była jedną z moich najbliższych przyjaciółek. Ale nie widziałam się z nią ani nie miałam od niej wiadomości od wielu miesięcy. Unikała mojego wzroku.
Obok niej stała Klara, lekkomyślna dziewczyna, na którą nigdy nie zwracałam szczególnej uwagi. Nosiła blond fryzurę na pazia, a brwi miała wyskubane zbyt wysoko, co nadawało jej twarzy wyraz wiecznego zdumienia.
– Właśnie wyszłyśmy na zakupy i mamy zamiar pójść coś zjeść – poinformowała mnie z wyższością.
Nie zaprosiły mnie.
– To by mi się też podobało – zwróciłam się ostrożnie do Magdy. Chociaż ostatnio się nie odzywała, miałam nadzieję, że dawna przyjaciółka pomyśli o mnie i poprosi, bym się do nich przyłączyła.
Magda nie odpowiedziała. Jednak Klara, zawsze zazdrosna o moją zażyłość z Magdą, nie owijała słów w bawełnę.
– Nie dzwoniłyśmy. Sądziłyśmy, że będziesz zajmować się nowymi przyjaciółmi swojej macochy.
Policzki mnie zapiekły, jakby ktoś dał mi w twarz. Miesiącami powtarzałam sobie, że moi przyjaciele się teraz nie spotykają. A prawda była taka, że nie spotykają się ze mną. Wtedy zrozumiałam, że zniknięcie znajomych nie ma nic wspólnego z ciężkimi wojennymi czasami. Trzymali się ode mnie z daleka, bo Ana Lucia była kolaborantką, a może nawet uważali, że ja także nią jestem.
Przełknęłam ślinę.
– Nie zadaję się z tymi samymi ludźmi co moja macocha – powiedziałam powoli, starając się mówić normalnym tonem.
Dziewczyny milczały. Zapadła niezręczna cisza.
Uniosłam do góry brodę.
– Nieważne – powiedziałam, usiłując zignorować odmowę – jestem zajęta. Muszę zrobić tyle rzeczy, zanim Krzyś wróci.
Nie powiedziałam przyjaciołom, że zakończyliśmy nasz związek. Nie tylko dlatego, że rzadko się widywaliśmy albo że czułam się zawstydzona. Chodziło raczej o to, że powiedzenie tego głośno zmusiłoby mnie do przyznania, że naprawdę tak się stało.
– On wkrótce wróci i wtedy będziemy mogli zaplanować ślub.
– Tak, oczywiście, wróci – przytaknęła Magda, a mnie zakłuło poczucie winy, gdy przypomniałam sobie jej narzeczonego, Alberta, który został zabrany przez Niemców, gdy wpadli na uniwersytet i aresztowali wszystkich profesorów. Albert nie wrócił.
– Cóż, musimy iść – rzekła Klara.
Przez ułamek sekundy pragnęłam, pomimo ich grubiaństwa, żeby jednak mnie zaprosiły. Jakaś godna politowania cząstka mnie przełknęłaby dumę i zgodziła się na parę godzin ich towarzystwa.
Ale dziewczyny tego nie zrobiły.
– Zatem do widzenia – powiedziała Klara chłodno. Wzięła Magdę pod ramię i poprowadziła ją dalej, a wiatr poniósł po ulicy ich śmiech. Miały głowy przechylone ku sobie, jakby spiskowały, i byłam pewna, że rozmawiają o mnie.
Mniejsza z tym, powiedziałam sobie, odpychając myśl o odrzuceniu. Opatuliłam się mocniej swetrem, chroniąc się przed wiatrem, który teraz mimo lata przyniósł złowrogi chłód. Krzyś wkrótce wróci i zaręczymy się. Zaczniemy nasz związek w tym miejscu, gdzie go zakończyliśmy, i będzie tak, jakby ta straszna przerwa w ogóle nie istniała.
Rozdział 3
Sadie
Marzec 1943
Ze snu wyrwał mnie głośny zgrzyt dobiegający gdzieś z dołu.
Nie po raz pierwszy jakiś hałas zaniepokoił mnie nocą w getcie. Wewnętrzne ściany naszej kamienicy, które zostały zbudowane w pośpiechu, by podzielić pierwotne mieszkania na mniejsze kwatery, miały grubość kartki papieru i łatwo przenikały przez nie stłumione zazwyczaj dźwięki codziennej krzątaniny. Nocne odgłosy w naszym mieszkaniu również były niezmienne: ciężki oddech ojca i jego pochrapywanie, ciche posapywanie mamy, starającej się przyjąć wygodną pozycję, by ulżyć jej rosnącemu od niedawna brzuchowi. Często słyszałam, jak moi rodzice szepczą do siebie, myśląc, że już śpię.
Nie chodziło o to, że próbowali coś przede mną ukrywać. Rok po tym, jak omal mnie nie złapano i nie zabrano podczas akcji, nie można było dłużej ignorować grozy naszej pogarszającej się sytuacji. Wyczerpała nas zima, która minęła bez opału i z bardzo małą ilością żywności, a wokół szerzyły się choroby i śmierć. Młodzi i starzy marli z głodu i chorób lub byli zabijani za nie dość szybkie wykonywanie rozkazów policji albo za jakieś inne wykroczenia zauważone podczas codziennych porannych apeli przed wyjściem do pracy.
Nigdy nie rozmawialiśmy o tym strasznym dniu przed rokiem. Jednak od tego czasu wszystko się zmieniło. Pracowałam z mamą w fabryce obuwia. Tato użył wszystkich swoich wpływów, żebyśmy były razem, i upewnił się, że nie zostaniemy wyznaczone do bardzo ciężkich zadań. Ale i tak ręce mi zrogowaciały i krwawiły od obrabiania szorstkiej skóry przez dwanaście godzin dziennie, a kości bolały mnie jak staruszkę od pochylania się przy powtarzalnych czynnościach.
Zmieniła się też sytuacja mamy – mając prawie czterdzieści lat, zaszła w ciążę. Przez całe życie wiedziałam, że rodzice rozpaczliwie pragną drugiego dziecka. I teraz, aż niewiarygodne, w najgorszych możliwych czasach, ich modlitwy zostały wysłuchane. „Pod koniec lata” – odpowiedział mi tato na pytanie, kiedy dziecko przyjdzie na świat. Po mamie można już to było poznać, bo zaokrąglony brzuszek był wyraźnie widoczny przy jej szczupłej sylwetce.
Chciałam cieszyć się dzieckiem tak jak rodzice. Kiedyś marzyłam o młodszym rodzeństwie, ale o kimś w wieku bardziej zbliżonym do mojego. Miałam dziewiętnaście lat i mogłabym już sama mieć rodzinę. Teraz dziecko wydawało mi się czymś bezsensownym, kolejną gębą do wyżywienia w najgorszych czasach. Tak długo byliśmy tylko we troje. A dziecko pojawi się niebawem, czy mi się to podoba, czy nie. Wcale nie byłam pewna, czy tego chcę.
Ponownie dobiegł mnie zgrzyt, jeszcze głośniejszy, jakby ktoś rył w cemencie. Może ktoś w końcu udrażniał jedyną toaletę na parterze, która stale się zapychała? Jednak wydawało się dziwne, że robi to w środku nocy.
Usiadłam zaniepokojona. Sypiałam nerwowo. Nie pozwolono nam otwierać okien na noc i nawet w marcu w pokoju panował zaduch. Rozejrzałam się za rodzicami i ze zdumieniem stwierdziłam, że wyszli. Czasami po tym, jak poszłam spać, tata, chcąc wyrwać się z naszego pokoju, wbrew przepisom obowiązującym w getcie siadywał na schodach przed wejściem, paląc papierosy z mężczyznami z dołu. Jednak o tej porze powinien już wrócić, a mama rzadko wychodziła gdzie indziej niż do pracy. Coś było nie tak.
Na ulicy rozległy się krzyki, to Niemcy wywrzaskiwali rozkazy. Zadrżałam. Minął rok od chwili, gdy ukryłam się w kufrze, i chociaż słyszeliśmy o wielkich akcjach w innych częściach getta (słyszałam, jak kiedyś tata nazwał je „likwidacjami”), od tamtego czasu Niemcy nie weszli do naszego budynku. Mimo to strach nigdy mnie nie opuszczał i jakiś instynkt podpowiadał mi z absolutną pewnością, że teraz przyszli znowu.
Wstałam i włożyłam szlafrok i kapcie. Wyszłam szybko z pokoju, szukając rodziców. Nie wiedząc, dokąd pójść, zaczęłam schodzić ze schodów. W korytarzu było ciemno, tylko z łazienki dochodziło blade światło, więc poszłam w tę stronę. Kiedy stanęłam w drzwiach, zamrugałam oczami, nie tylko od nagłej jasności, ale także ze zdziwienia. Sedes został zdjęty ze swego zwykłego miejsca i odsunięty na bok, co odsłoniło dziurę wyszarpaną w podłożu. Nie wiedziałam, że w ogóle jest do ruszenia. Ojciec klęczał na ziemi, pochylony nad dziurą, dosłownie odłupując jej betonowe brzegi rękami, by ją powiększyć.
– Tato?
Nie podniósł wzroku.
– Ubieraj się, szybko! – rozkazał, a nigdy nie słyszałam, by użył ostrzejszego tonu.
Pomyślałam, by zadać mu jedno z wielu pytań, które przemknęły mi przez głowę. Jednak dorastałam jako jedyne dziecko w otoczeniu dorosłych i byłam na tyle mądra, by wiedzieć, kiedy trzeba coś wykonać od razu. Wróciłam schodami do pokoju i otworzyłam nadgniłą drewnianą szafę z ubraniami. Wtedy się zawahałam. Nie miałam pojęcia, co włożyć, nie wiedziałam, gdzie jest mama, ale nie śmiałam przeszkadzać tacie pytaniami. Ponieważ jednak przyszliśmy do getta tylko z kilkoma walizkami, więc nie miałam wielkiego wyboru. Zdjęłam z wieszaka spódnicę i bluzkę i zaczęłam się ubierać.
W drzwiach pojawiła się mama i pokręciła głową.
– Coś cieplejszego – przykazała.
– Ale, mamo, nie jest aż tak zimno.
Nie odpowiedziała. Wyjęła gruby, niebieski sweter, który babcia zrobiła mi na drutach na zimę, i jedyną parę moich zimowych spodni. Zdziwiłam się; sama wolałam spodnie od spódnic, ale mama uważała je za mało kobiece i przed wojną pozwalała mi je nosić tylko w weekendy, gdy gdzieś wyjeżdżaliśmy. Kiedy skończyłam się przebierać, wskazała na moje stopy.
– Grube buty – powiedziała stanowczo.
Moje kozaczki były sprzed dwóch lat i zrobiły się za ciasne.
– Są za małe.
Miałyśmy kupić nowe zeszłej jesieni, ale weszły w życie ograniczenia dotyczące dokonywania zakupów przez Żydów.
Mama zaczęła coś mówić i byłam pewna, że chce mi powiedzieć, że i tak mam je włożyć. Potem z wysiłkiem przeszukała dolną szufladę szafy i wyciągnęła z niej własne buty.
– Ale co ty będziesz nosić?
– Po prostu je włóż.
Słysząc jej stanowczy ton, usłuchałam, nie zadając dalszych pytań. Mama miała stopy jak ptaszek, wąskie i nieduże, a jej buty były tylko o numer większe od moich. Zauważyłam, że chociaż ubrała mnie jak na zimne dni, sama nosiła spódnicę – nie miała spodni, a nawet gdyby je miała, nie zmieściłaby w nie swojego brzucha, który wyglądał, jakby urósł w ciągu jednego dnia.
Gdy mama skończyła upychać jakieś rzeczy w torbie, wyjrzałam przez okno na ulicę. W bladym świetle przed świtem zobaczyłam mężczyzn w mundurach, nie tylko policjantów, ale także esesmanów, rozstawiających tablice. Oba końce ulicy były zablokowane. Żydzi zostali siłą spędzeni na plac Zgody, gdzie zbierali się co rano. Tylko że teraz nie było rozkazu, by meldowali się do apelu, tak jak wtedy, gdy stawali w szeregu, idąc do pracy. Policja wyciągała ludzi z budynków i przy pomocy pałek i biczy próbowała zaganiać tłumy, pędząc je w kierunku ciężarówek ustawionych na rogu. Wyglądało to tak, jakby zabierali wszystkich z getta. Z trudem pozwoliłam zasłonie opaść.
Grad strzałów zagrzechotał obok naszego budynku, bliżej niż kiedykolwiek słyszałam. Mama pociągnęła mnie na podłogę, ale nie wiedziałam, czy chroniła mnie przed tym, żebym nie została dostrzeżona, czy przed postrzałem.
Kiedy na kilka sekund strzały ucichły, wstała i postawiła mnie na nogi, potem odsunęła od okna i ubrała mnie w płaszcz.
– Chodź, teraz!
Ruszyła w kierunku drzwi, niosąc małą skórzaną torbę.
Spojrzałam przez ramię. Przez długi czas nienawidziłam mieszkania w tym wilgotnym, ciasnym pomieszczeniu. Jednak pokój, który robił tak ponure wrażenie, teraz stanowił azyl, jedyne znane mi bezpieczne miejsce. Dałabym wszystko, by tu zostać.
Zastanawiałam się, czy się nie sprzeciwić. Wyjście z mieszkania, gdy na ulicy było tyle policji, wydawało się głupie i niebezpieczne. Potem zobaczyłam wyraz twarzy mamy, nie tyle rozgniewany, ile przerażony. Nie było wyboru.
Zeszłam po schodach za mamą, nadal nie do końca rozumiejąc sytuację. Przypuszczałam, że wyjdziemy na zewnątrz i dołączymy do reszty, by uniknąć ryzyka zwrócenia na siebie uwagi albo przyjścia Niemców po nas z rozkazem opuszczenia domu. Kiedy dotarłyśmy na parter, ruszyłam w stronę drzwi wyjściowych, ale mama złapała mnie za ramiona i zawróciła, popychając w głąb korytarza.
– Chodź – powiedziała.
– Dokąd? – spytałam.
Nie odpowiedziała, ale zawróciła mnie w stronę łazienki, jakby chciała, żebym skorzystała z niej ostatni raz przed długą podróżą.
Gdy zbliżyłyśmy się do łazienki, usłyszałam, że tata kłóci się z mężczyzną, którego głosu nie rozpoznałam.
– To nie jest gotowe – powiedział tata.
– Musimy iść teraz – upierał się obcy mężczyzna.
Pomyślałam, wiedząc o blokadzie ulic, że pójście gdziekolwiek jest zupełnie niemożliwe.
Weszłam do łazienki. Sedes był nadal odsunięty na bok i widać było dziurę w podłodze. Ze zdumieniem zobaczyłam, że wystaje z niej męska głowa. Wyglądała jak oddzielona od reszty, jak dziwny eksponat w gabinecie osobliwości lub karnawałowa kukła. Mężczyzna miał szeroką twarz, szorstkie, pyzate policzki, zaczerwienione od pracy na dworze podczas mroźnej polskiej zimy. Na mój widok uśmiechnął się.
– Dzień dobry – powiedział grzecznie, witając mnie, jakby wszystko było całkiem normalnie. Potem spojrzał na tatę i jego twarz znowu spochmurniała.
– Musicie iść teraz.
– Dokąd iść? – wybuchłam.
Na ulicach roiło się od SS i gestapo oraz żydowskiej policji, która, Boże dopomóż, była niemal równie brutalna. Popatrzyłam na dziurę w podłodze i zrozumiałam.
– Pan chyba nie myśli…
Odwróciłam się do mamy, oczekując, że zaprotestuje. Moja elegancka, wytworna mama nie miała chyba zejść w dół przez dziurę pod toaletą. Jednak wyraz jej twarzy był niewzruszony i stanowczy, była gotowa zrobić to, o co prosił ojciec.
Ale ja nie byłam na to gotowa. Cofnęłam się o krok.
– Co z babcią? – spytałam.
Babcia, która przebywała w domu opieki w innej części miasta, w jakiś sposób uniknęła przesiedlenia do getta.
Mama zawahała się, potem pokręciła głową.
– Nie mamy czasu. To nie jest żydowski dom opieki – dodała. – Nic jej nie będzie.
Rzuciłam okiem przez okno nad zlewem na gromady ludzi wyganianych z budynków do ciężarówek. W tłumie dostrzegłam moją przyjaciółkę Stefanię. Zdziwiłam się, że widzę ją tak daleko od jej mieszkania po drugiej stronie getta. Wyobrażałam sobie ponadto, że skoro jej ojciec należy do żydowskiej policji w getcie, ona powinna być bezpieczna i zostanie jakoś oszczędzona, ale teraz została zabrana jak wszyscy inni. Jej twarz była biała ze strachu. Chciałam krzyknąć: „Chodź z nami!”. Obserwowałam bezradnie, jak ją popychają i Stefania znika w tłumie.
Mama mnie ominęła.
– Pójdę pierwsza.
Mężczyzna tkwiący w otworze wyglądał na zaskoczonego widokiem jej brzucha.
– Nie wiedziałem… – wymamrotał. Zmarszczył brwi zakłopotany. Widziałam, że rozważa, jakie dodatkowe trudności mogą wywołać narodziny dziecka i obecność niemowlęcia.
Przez moment zastanawiałam się, czy mógłby odmówić zabrania mojej mamy. Wstrzymałam oddech, czekając, aż powie, że to się nie uda i będziemy musieli znaleźć inny sposób.
Jednak mężczyzna znowu zniknął w otworze, ustępując nam drogi, i mama postąpiła krok naprzód. Dała tacie torbę, usiadła z wysiłkiem na ziemi i wsunęła nogi do dziury. W innych okolicznościach łatwo by się do niej wślizgnęła. Tato nazywał ją „Ptaszyną”, co bardzo do niej pasowało, bo była szczupła i dziewczęca, chociaż dobiegała już czterdziestki. Teraz mimo wrodzonej gibkości była gruba, bo miała zaokrąglony brzuch, przypominający melon. Spódnica zadarła jej się kłopotliwie, ukazując skrawek białego ciała. Często myślałam, że jest za stara na kolejne dziecko. Mama cicho krzyknęła, gdy tato wepchnął ją do dziury, a potem zniknęła w ciemności.
– Twoja kolej – zwrócił się do mnie tata.
Rozejrzałam się wokół, grając na czas. Zrobiłabym wszystko, byle nie wchodzić do kanału. Ale Niemcy już stali pod drzwiami, mocno łomocąc. Wkrótce je wyważą i będzie za późno.
– Sadie, pospiesz się! – powiedział ojciec, a w jego głosie usłyszałam błaganie. O cokolwiek mnie prosił, robił to dla ratowania naszego życia.
Usiadłam na ziemi jak mama i zajrzałam w głąb dziury, czarnej i złowrogiej. W nozdrza uderzył mnie fetor i zakrztusiłam się. Rósł we mnie bunt, tłumiąc moje zwykłe posłuszeństwo.
– Nie mogę.
Dziura była ciemna i przerażająca. Było jak wtedy, gdy próbowałam skakać do jeziora z gałęzi wysokiego drzewa, tylko sto razy gorzej. Nie mogłam przemóc się, by do niej wejść.
– Musisz.
Ojciec nie czekał na dalsze argumenty, tylko szorstko mnie popchnął. Grubość moich ubrań spowodowała, że wcisnęłam się tylko do połowy, więc wepchnął mnie mocniej. Mokre betonowe krawędzie podrapały mi policzki do krwi, a potem wpadłam w ciemność.
Wylądowałam twardo na kolanach. Rozbryznęła się wokół mnie zimna, brudna woda, mocząc mi skarpetki. Złapałam się oślizgłej ściany, żeby uniknąć całkowitego przewrócenia się. Gdy wstałam, usilnie starałam się nie myśleć o tym, czego dotknęłam.
Tato sam zszedł przez otwór w podłodze i wylądował obok mnie. Na górze ktoś zasłonił wyrąbaną dziurę. Nie widziałam za nami nikogo i zastanawiałam się, kto to mógł być, może sąsiad, któremu ojciec zapłacił, albo jakaś dobra dusza, albo ktoś, kto zanadto się bał, by samemu zejść do kanału. Zniknęły ostatnie resztki światła. Znaleźliśmy się w czarnych jak smoła ciemnościach.
Nie byliśmy w kanale sami. W mroku słyszałam poruszających się wokół nas ludzi, chociaż nie mogłabym powiedzieć, kim są i ilu ich jest. Zdziwiła mnie ich obecność. Czy również przeszli przez otwór pod klozetem, by się tu dostać? Zmrużyłam oczy, bezskutecznie starając się przyzwyczaić wzrok do ciemności.
– Co się dzieje? – spytała w jidysz jakaś kobieta.
Nikt jej nie odpowiedział.
Wzięłam oddech i zaczęłam wymiotować. Fetor był wszędzie. Był to wiszący w powietrzu smród wody pełnej kału i uryny oraz śmieci i gnijących odpadków.
– Oddychaj przez usta – cicho poradziła mama.
Ale to było jeszcze gorsze, jakbym jadła jakieś brudy.
– Bierz płytki oddech.
Ta wskazówka też niewiele pomogła. Woda w kanale płynęła na wysokości kostek, przesiąkając przez buty i skarpetki. Zadrżałam od jej lodowatego dotyku.
Nieznajomy zapalił karbidową lampkę i światło padło na zaokrąglone ściany i na pół tuzina obcych, przerażonych twarzy koło mnie. Najbliżej stało dwóch mężczyzn, jeden mniej więcej w wieku mojego ojca, drugi, wyglądający na jego syna, mógł mieć około dwudziestki. Nosili jarmułki i czarne stroje religijnych Żydów. Przed wojną tato nazwałby ich „Mośkami”, a teraz zostaliśmy stłoczeni wszyscy razem. Ojcu nie chodziło o nic obraźliwego, ale raczej o określenie ortodoksyjnych Żydów. Wydawali mi się zawsze tak obcy ze swoimi zwyczajami i ścisłymi regułami, że pod wieloma względami czułam większą wspólnotę z Polakami niż z tą grupą Żydów.
Za nimi była inna rodzina, młode małżeństwo z dwu- czy trzyletnim chłopcem śpiącym w ramionach ojca. Wszyscy mieli na sobie tylko piżamy, a na wierzchu płaszcze. Była także starsza, przygarbiona kobieta, ale stała osobno, więc nie umiałabym powiedzieć, do której rodziny należała. Może do żadnej z nich. Nie widziałam dzieci ani dziewcząt w wieku zbliżonym do mojego.
Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, rozejrzałam się wokół. Wyobrażałam sobie kanał – jeśli w ogóle się nad tym zastanawiałam – jako rurę biegnącą pod ziemią. A my znaleźliśmy się w olbrzymim, przepastnym korytarzu z zaokrąglonym sklepieniem, szerokości co najmniej sześciu metrów, przypominającym tunel, przez który mógłby przejechać pociąg towarowy. Środek tego tunelu wypełniała czarna woda o bystrym nurcie, szeroka i głęboka jak rzeka. Nie miałam pojęcia, że pod naszymi stopami tak dużo wody rwie nieustannie w dal. Hałas, jaki wywoływała, odbijając się od ścian, był niemal ogłuszający.
Staliśmy na betonowym gzymsie szerokości najwyżej sześćdziesięciu centymetrów, biegnącym po jednej stronie rzeki, taka sama półeczka ciągnęła się równolegle z drugiej strony. Nurt był silny i wydawało mi się, że zaraz mnie wciągnie, gdy tak tkwiłam na wąskiej ścieżce. Kiedyś czytałam książkę na temat mitów greckich i Hadesu, podziemnego świata zmarłych; teraz miałam wrażenie, że znalazłam się właśnie w takim miejscu, w jakimś dziwnym, podziemnym świecie, o którego istnieniu nawet nie pomyślałam. Oszołomiona wpatrywałam się w wodę i narastał we mnie strach. Nie umiałam pływać. Nieważne, ile razy tato usiłował mnie nauczyć, nie potrafiłam zanurzyć głowy pod wodę, nawet latem w najspokojniejszym jeziorze. Na pewno bym nie przeżyła, gdybym tu wpadła.
– Chodź – powiedział mężczyzna, który przebijał się przez naszą podłogę w łazience. Miał szerokie bary i był krępy; zauważyłam to teraz, widząc całą jego postać. Miał zwykły filcowy kapelusz i wysokie buty. – Nie możemy tu zostać.
Jego głos odbił się zbyt głośnym echem w sklepionym korytarzu.
Ruszył wzdłuż gzymsu, trzymając przed sobą wysoko lampę. Pomimo swej kanciastej figury kroczył lekko, ze swobodą osoby pracującej w kanałach i spędzającej w nich całe dnie.
– Tato, kto to jest? – szepnęłam.
– Kanalarz – odparł tata.
Szliśmy gęsiego w ślad za robotnikiem, podpierając się o zaokrąglone, wilgotne ściany, by utrzymać równowagę. Tunel rozciągał się przed nami bez końca. Zastanawiałam się, dlaczego ten człowiek zdecydował się nam pomagać, dokąd idziemy i jak ma zamiar wydostać nas z tego przeklętego miejsca. Poza łoskotem płynącej wody wokół nas panowała cisza i spokój. Okropne głosy Niemców nad nami były wyciszone, niemal znikły.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie ściana tunelu odsuwała się łukiem od wody, tworząc niewielką niszę. Kanalarz wprowadził nas do niej.
– Odpocznijcie, zanim ruszymy dalej.
Przyjrzałam się z powątpiewaniem małym, czarnym kamieniom leżącym na ziemi, zastanawiając się, gdzie mielibyśmy odpocząć. Wyglądało, jakby coś ruszało się na wierzchu. Z bliższej odległości zobaczyłam, że są tam tysiące małych, żółtych robaków. Stłumiłam okrzyk.
Ojciec, nic nie mówiąc, osunął się na kamienie. Był wyczerpany, piersi unosił mu ciężki oddech. Na chwilę uniósł wzrok i zobaczyłam, że przez twarz przebiegł mu wyraz troski, a może strachu, co się wcześniej nigdy nie zdarzyło. Potem mnie dostrzegł i wyciągnął ramiona. Przywarłam do jego kolan tak, by ochronił mnie od tego paskudnego, rojącego się od robaków podłoża.
– Wrócę po was, gdy będzie bezpiecznie – powiedział kanalarz.
W jakim sensie bezpiecznie? – chciałam spytać, ale wiedziałam, że lepiej nie peszyć osoby, która starała się nas uratować. Robotnik wyszedł z wnęki, zabierając ze sobą lampę. Otoczyła nas ciemność. Inni umościli się na ziemi. Nikt nic nie mówił. Słysząc ponownie Niemców, zdałam sobie sprawę, że nadal jesteśmy pod terenem getta. Wyglądało na to, że aresztowania już się skończyły, ale Niemcy wciąż przeczesują budynki, szukając ukrywających się osób i jak hieny przetrząsając nędzny dobytek, pozostawiony przez zabranych ludzi. Wyobraziłam sobie, jak łażą po naszym ciasnym mieszkaniu. Pod koniec nie mieliśmy już prawie niczego, bo wszystko zostało sprzedane albo porzucone, gdy przenosiliśmy się do getta. Jednak myśl, że ktoś obcy grzebie w naszych rzeczach, że nie mamy już prawa do jakiejkolwiek własności, sprawiła, że czułam się upodlona, jeszcze bardziej pozbawiona ludzkiej godności.
Od nowa wezbrały we mnie wszelkie obawy i smutki.
– Tato, myślę, że nie dam rady tego zrobić – powiedziałam szeptem.
Ojciec otoczył mnie ramionami i poczułam tyle ciepła i ukojenia, jakbyśmy znowu byli w domu. Położyłam mu głowę na piersi, napawając się znajomym zapachem mięty i tytoniu, i próbując zignorować fetor kanału, który się z nim mieszał. Mama usiadła przy jego boku i oparła mu głowę na ramieniu. Moje powieki zrobiły się ciężkie.
Po jakimś czasie tato poruszył się, co mnie obudziło. Otworzyłam oczy i w półmroku spojrzałam na inne rodziny, które rozłożyły się wokół nas do snu. Nie spał tylko młodszy mężczyzna z ortodoksyjnej rodziny. Pod czarnym kapeluszem widać było łagodne rysy i niewielką, przystrzyżoną brodę. Piwne oczy błyszczały w ciemnościach. Odsunęłam się delikatnie od taty i ostrożnie podczołgałam do niego po śliskim podłożu.
– To bardzo dziwne spać w otoczeniu całkiem obcych osób – powiedziałam. – To znaczy, lądując tutaj, kto mógłby sobie to wyobrazić?
Nie odpowiedział, tylko obserwował mnie ostrożnie.
– A tak na marginesie, jestem Sadie.
– Saul – odparł szorstko.
Czekałam, że jeszcze coś powie. Kiedy się nie odezwał, odpełzłam po podłodze do rodziców. Saul był jedyną osobą w całej naszej grupie w zbliżonym do mnie wieku, ale najwyraźniej nie był zainteresowany nawiązaniem znajomości.
Niebawem wrócił kanalarz, oświetlił wnękę i zbudził pozostałych. Pokazał gestem, że musimy już ruszać, więc stanęliśmy sztywno i utworzyliśmy szereg, by znowu iść wzdłuż kanału.
Po kilku minutach dotarliśmy do skrzyżowania kanałów. Robotnik wyprowadził nas z głównego burzowca, skręcając w prawo do węższego tunelu, którym oddalaliśmy się od huczącej w kanale wody. Ścieżka wkrótce skończyła się betonową ścianą. Ślepy zaułek. Czy kanalarz celowo wprowadził nas w zasadzkę? Słyszałam opowieści o gojach zdradzających swych żydowskich sąsiadów i wydających ich w ręce policji, ale to byłby dziwny sposób na zrobienie czegoś takiego.
Robotnik przyklęknął ze swą lampą i zobaczyłam, że u dołu ściany znajduje się małe metalowe kółko, rodzaj pokrywy czy wieka. Podważył je i otworzył, ukazując poziomą rurę, a potem się odsunął. Wlot rury miał średnicę zaledwie około pięćdziesięciu centymetrów. Czyżby sądził, że tędy przejdziemy? Jednak kanalarz stał wyczekująco.
– To jedyna droga – powiedział, a przepraszający ton, jaki zabrzmiał w jego głosie, zdawał się skierowany do mojej mamy.
– Musi pani wczołgać się na brzuchu. Jeśli przepchnie pani głowę i ramiona, to cała reszta się zmieści.
Dał coś mamie, potem podszedł do rury, chociaż zdawało się niemożliwe, że się do niej wciśnie. Jednak najwyraźniej robił to już wcześniej. Wślizgnął się do środka i po chwili zniknął.
Rodzina ortodoksów weszła pierwsza i słyszałam, jak stękają i napinają się z wysiłkiem, żeby się przecisnąć. Potem do tunelu podeszła rodzina z małym dzieckiem. Zostaliśmy tylko mama, tato i ja. Kiedy przyszła moja kolej, uklękłam przed rurą, która przypominała mi zakurzone pomieszczenie na strychu w naszym dawnym domu, gdzie przed wojną bawiłam się ze Stefanią. Mogłam się tam wczołgać. Ale co z mamą?
– Teraz ty – powiedziała mama. Zawahałam się, wątpiąc, czy dam radę się przecisnąć. – Pójdę zaraz za tobą – obiecała mama i wiedziałam, że nie mam wyboru i muszę jej uwierzyć.
Tato mnie lekko popchnął i zaczęłam się przedzierać, starając się nie zwracać uwagi na strużki wody na dnie kanału. Moczyły mi nieprzyjemnie przód ubrania. Ze wszystkich stron otaczała mnie żelazna rura, zamykająca mnie w wodnym grobowcu. Zatrzymałam się, nagle sparaliżowana strachem, nie mogąc się poruszyć ani oddychać. „Chodź, chodź” – usłyszałam wołanie gdzieś z daleka i zrozumiałam, że muszę iść dalej albo tu umrę. Rura miała około dziesięciu metrów długości i kiedy dotarłam do jej drugiego końca, wyszłam na gzymsik, odwróciłam się i nasłuchiwałam. Z pewnością tato był zbyt duży, żeby się nią przedostać, podobnie jak mama w swym obecnym stanie. Ogarnął mnie lęk na myśl, że mogłabym zostać bez nich po tej stronie.
Minęło jakieś pięć minut i nikt więcej nie pojawił się w otworze. Kanalarz podniósł sznur z ziemi i wsunął do rury, czołgając się kawałek z powrotem, by przeciągnąć przez nią sznur. Potem zaczął nim lekko pociągać, robiąc przerwy co kilka sekund. Z wnętrza rury słyszałam ciche pojękiwanie mamy. Kiedy w końcu pojawiła się obwiązana sznurem, była pokryta jakąś mazią, którą robotnik zapewne dał jej, żeby łatwiej mogła się prześlizgnąć. Na pewno skuteczne, lecz poniżające. W ubłoconej sukni, rozczochrana, zupełnie nie przypominała eleganckiej zazwyczaj osoby i miała spuszczony wzrok, gdy ten obcy człowiek pomagał jej wyjść. Za nią przeciskał się tata, chyba samą siłą woli. Nigdy w życiu tak się nie ucieszyłam na jego widok.
Jednak ulżyło mi na krótko. Dokładnie w miejscu, w którym wyszliśmy z rury, nad naszymi głowami znajdowała się metalowa krata. Słysząc niemieckie głosy takie jak te, które kilka godzin wcześniej wyrwały nas z łóżek, zorientowałam się, że nadal jesteśmy pod terenem getta. Niemcy wciąż wywrzaskiwali rozkazy. Snop światła latarki odbił się od krawędzi pokrywy studzienki i rozlał po jej powierzchni.
– Musimy iść dalej – szepnął kanalarz.
Poszliśmy za nim, przechodząc z mniejszego tunelu, w którym wydostaliśmy się z rury, z powrotem do głównego burzowca i rwącej nim szerokiej rzeki ścieków. Betonowy gzyms zniknął i musieliśmy posuwać się kamiennym brzegiem kanału, brodząc w wodzie głębokości jakichś dziesięciu centymetrów. Kamienne podłoże było śliskie i nachylone, i przy każdym kroku bałam się, że wpadnę w nurt. Coś ostrego tkwiącego w wodzie przecięło mi but i wbiło się w stopę. Złapałam za nią, próbując stłumić krzyk. Chciałam się zatrzymać i obejrzeć ranę, ale kanalarz szedł teraz szybciej i zdałam sobie sprawę, że jeśli nie będziemy nadążać, zostaniemy tu na dobre.
Dotarliśmy do miejsca, gdzie rzeka ścieków, wzdłuż której szliśmy, przecinała się z innym kanałem, równie szerokim i bystrym. Hałas rwącej wody przerodził się w grzmot.
– Ostrożnie – ostrzegł robotnik. – Musimy tędy przejść na drugą stronę.
Wskazał na kilka desek luźno połączonych ze sobą i tworzących mostek nad nurtem pędzącej wody.
Wstrzymałam oddech ze strachu na samą myśl o przejściu przez tę rzekę. Idący za mną tata położył mi dłoń na ramieniu.
– Spokojnie, Sadie. Pamiętasz, jak brodziliśmy w zalewie w Kryspinowie, przeskakując z kamienia na kamień? Tu jest tak samo.
Już miałam powiedzieć, że woda w Kryspinowie, gdzie często latem robiliśmy pikniki, była spokojna i czysta, pełna kijanek i rybek, a nie gęsta od brudów z całego miasta, gdy tato popchnął mnie do przodu i siłą rzeczy ruszyłam za mamą, która pomimo okrągłego brzucha zaczęła przeskakiwać z deski na deskę z taką gracją, jakby grała w klasy. Nagle stopa ześlizgnęła mi się z deski, ale tato wyciągnął rękę, by mnie podtrzymać.
Odwróciłam się.
– Tato, to szaleństwo! – wykrzyknęłam. – Musi być inna droga.
– Kochanie, jest tylko ta.
Miał spokojny, pewny głos. Tato, który zawsze dbał o moje bezpieczeństwo, wierzył, że dam radę.
Wzięłam głęboki oddech, odwróciłam się i jeszcze raz ruszyłam do przodu. Przeszłam przez jedną deskę, potem następną. Byłam teraz na środku ścieku, daleko od obu brzegów. Nie miałam możliwości powrotu. Zrobiłam kolejny krok. Deska ustąpiła spod stopy i zaczęła się wyślizgiwać gdzieś bokiem.
– Ratunku! – krzyknęłam, a mój głos odbił się echem w tunelu.
Tato wychylił się w przód, by mnie podtrzymać. Gdy to robił, upuścił mały plecaczek, który spakowała mama. Pakunek, zawierający resztki naszego dobytku, zdawał się jak w zwolnionym tempie frunąć w powietrzu i zawisł nad wodą. Zanim zdołał do niej wpaść, tato spróbował go złapać. Schwycił go i rzucił do mnie, a potem usiłował stanąć prosto. Jednak wychylił się zanadto i stracił równowagę.
– Tato! – krzyknęłam, gdy z głośnym pluśnięciem wpadł w ciemną wodę kanału.
Kanalarz obrócił się i szybko przebiegł po deskach, ratując mnie. Potem próbował złapać mojego ojca. Kiedy prawie dosięgnął jego dłoni, silny nurt porwał ojca i zalała go woda. W dali na brzegu krzyczała matka.
Tato ponownie znalazł się na powierzchni. Wynurzył się z toni, cały jego tułów i niemal całe nogi wystawały nad wodę. Walczył. Rosła we mnie nadzieja, że da radę. Jednak wtedy schwyciła go woda, jakby olbrzymia ręka złapała go i wciągnęła w głąb. Jeden wir wkręcił go całego w lodowatą otchłań. Wstrzymałam oddech, czekając, aż pojawi się ponownie, by dalej walczyć. Na próżno.
Rozdział 4
Sadie
Oszołomieni gapiliśmy się na wodę.
– Tato! – zawołałam jeszcze raz. Mama wydała niski, gardłowy dźwięk i próbowała rzucić się w wodę w ślad za ojcem, ale robotnik ją odciągnął.
– Poczekajcie tutaj – przykazał i popędził dalej ścieżką z biegiem ścieku. Złapałam mamę za rękę, żeby nie spróbowała znowu skakać.
– Jest silnym mężczyzną – powiedział Saul. Chociaż chciał mnie uspokoić, tylko mnie rozgniewał: skąd mógł wiedzieć?
– I dobrym pływakiem – dodała mama z rozpaczą. – Powinien przeżyć.
Pragnęłam uczepić się tej nadziei tak jak ona. Jednak przypominając sobie, że nurt porwał go jak szmacianą lalkę, zdawałam sobie sprawę, że nawet pewne, silne uderzenia ramion ojca nie będą miały znaczenia w walce z nurtem.
Mama i ja przytulone stałyśmy w ciszy przez kilka minut, odrętwiałe z niedowierzania. Kanalarz wrócił, miał poważny wyraz twarzy.
– Zaczepił się pod wodą o jakieś rumowisko. Próbowałem go uwolnić, ale było za późno. Przykro mi, ale obawiam się, że nie ma już nic do zrobienia.
– Nie! – krzyknęłam. Mój głos rozległ się niebezpiecznie głośno w ogromnym tunelu.
Matka zasłoniła mi dłonią usta, zanim zdołałam odezwać się ponownie. Moje wargi poczuły jej skórę, na której była mieszanina ohydnej cieczy z kanału i słonych łez. Zaszlochałam w ciepłe, brudne wnętrze jej dłoni. Tato był tu zaledwie kilka minut temu, przytrzymując mnie, żebym się nie ześlizgnęła. Gdyby mnie nie złapał, nadal by żył.
Po chwili mama wypuściła mnie z objęć.
– Odszedł – powiedziałam.