Kobiety z Czerwonych Bagien - Grażyna Jeromin-Gałuszka - ebook + audiobook + książka

Kobiety z Czerwonych Bagien ebook

Grażyna Jeromin-Gałuszka

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wzruszająca i doskonale napisana historia kilku pokoleń niezwykłych kobiet.

W Czerwonych Bagnach od zawsze mieszkały kobiety. Mężczyźni pojawiali się tu na krótko i zaraz odchodzili. Na zawsze. Klątwa czy przypadek? Julianna, Amelia, Rozalia, Anastazja – kolejne pokolenia nauczyły się walczyć samotnie z przeciwnościami losu, który nie szczędził im tragicznych doświadczeń. To miejsce było ich azylem, dawało siłę i poczucie bezpieczeństwa.

Minęło sto lat. Do Czerwonych Bagien przyjeżdża Kornelia, najmłodsza z rodu samotnic, by dojść do siebie po niedawnych ciężkich przejściach. Ona też urodziła córeczkę i także wychowuje ją sama. Zbliża się dzień setnych urodzin prababki Rozy. Dla Kornelii będzie to nowy początek…

Nie możesz dokonać wyboru, jak umrzeć. Ani kiedy. Możesz tylko zdecydować, jak żyć. Teraz. Joan Baez

Grażyna Jeromin-Gałuszka – absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach oraz w antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu na temat filmowy zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i tygodnik „Film”. Współautorka scenariusza jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Jej debiutancka powieść „Złote nietoperze” (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim „Kolory życia”. Mieszka na wsi pod Radomiem.

Skąd wziął się pomysł na książkę? Grażyna Jeromin-Gałuszka: Nigdy nie wiem, skąd i dlaczego taki, a nie inny pomysł przyszedł mi do głowy, dlaczego tak, a nie inaczej, coś napisałam.

Skąd czerpie Pani inspiracje? Grażyna Jeromin-Gałuszka: To co świadome i podświadome z rzeczywistości, z doświadczenia, z życia, które się przeżyło. Nie chodzę po łące z głową w chmurach i nie czekam na natchnienie. Ono jest zawsze, pomysły same spadają z nieba. Gdyby tylko życie było dłuższe...

Kto jest Pani ulubionym pisarzem / ulubioną pisarką? Grażyna Jeromin-Gałuszka: Gabriel Garcia Marquez i Elias Canetti.

Czy planuje Pani kolejną książkę? Grażyna Jeromin-Gałuszka: Oczywiście, piszę następną książkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 346

Oceny
4,6 (45 ocen)
28
15
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kadamosia

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa, choć trochę pokręcona fabuła. Kilka momentów ze śmiesznymi dialogami, Szybko się czyta.
10
Korteress55

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca historia o kobietach ich wyborach i życiu pełnym niespodzianek. Polecam serdecznie
10
Niunia81

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia! Przepadłam do reszty. Na książkę trafiłam przez przypadek i odkryłam prawdziwą perełkę. Zagmatwane losy tej rodziny są oszałamiajsce. Każde kolejne pokolenie zaskakujące a zakończenie rozbrajające... CZYTAJCIE BO WARTO ❤️
10
MNowicka2021

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała Mądra Głęboka
00
Marvelaholic

Całkiem niezła

Powolna opowieść o kobietach, ich więzach rodzinnych, poszukiwaniu swojej drogi oraz miłości. Całkiem przyjemna opowieść
00

Popularność




Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2010, 2024

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie na okładce

© Marko/Adobe Stock

© Aastels/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

Wydanie poprawione

ISBN 978-83-8352-709-3

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Nie możesz dokonać wyboru, jak umrzeć.

Ani kiedy.

Możesz tylko zdecydować, jak żyć.

Teraz.

JOAN BAEZ

*1*

Roza ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat, jedenaście miesięcy i kilka dni. Jest moją prababką, babką Gabrieli i Joanny. No i Mimi. Ani im, ani mnie nigdy nie pozwoliła inaczej na siebie mówić jak Roza. Od tygodni siedzi tam, gdzie się ją posadzi, i niewiele mówi. Wszyscy myślą, że to starczy paraliż umysłowy. Ja wiem, że to nieprawda.

Jej ciotka i babka ze strony matki były równie długowieczne. Jednej zabrakło do setki pół roku, drugiej dwa miesiące.

Znam Rozę tak dobrze jak siebie samą i wiem, o co jej chodzi.

– Dlaczego do nikogo się nie odzywasz? – pytam, sprawdziwszy, czy ktoś nie podsłuchuje.

– Bo mi się nie chce – odpowiada, upewniwszy się również.

Każdy poza nami dwiema w tym domu uczestniczy w mniej lub bardziej normalnym życiu (z wyraźnym akcentem na mniej). Często więc zostajemy same. Siedzimy obok siebie jak na widowni w pustym teatrze i ona pyta pięć razy na dzień:

– Kornelia, czy ja już skończyłam sto lat?

– Nie, Roza – odpowiadam za każdym razem z wielką cierpliwością. – Jeszcze nie skończyłaś.

– To może nie skończę… – mówi czy też pyta, jak mi się wydaje, zupełnie retorycznie. Zaraz jednak wyprowadza mnie z błędu: – Jak myślisz?

Myślę, że Roza w ostatnim czasie zbyt wielką wagę przywiązuje do liczb, czegoś, co wymyślili ludzie, żeby się w tym świecie nie pogubić. Ich znaczenie zależy tylko od tego, jak wiele oczekujemy od konkretnej rzeczywistości. Rzeczywistość Rozy zdaje się nie mieć granic.

Czy mam tłumaczyć starej kobiecie, że to zupełnie nieważne, czy sto, czy też trzydzieści lat spędzamy na tym świecie, zanim nas okryje niepamięć? Powie mi wtedy, po raz dziesiąty albo setny, że jestem zakałą tej rodziny, czarną owcą i co tam jeszcze jej się akurat wymyśli. Nawet Gabriela i Joanna nie były takie, chociaż nie były aniołami jak Mimi. Coś do nich docierało, miało jakieś znaczenie. Do mnie nie dociera nic.

– Przegrałaś swoje życie – powtarza Roza co kilka dni – i dlatego jesteś tu, gdzie jesteś, siedzisz na tej werandzie i gapisz się nie wiadomo na co. Ja przynajmniej patrzę na drzewa. Wystarczy jeden fałszywy sygnał z zewnątrz, a pójdziesz stąd, nie oglądając się na nic i nie zostawiając śladu. Jakby cię w ogóle nie było.

– Trafiłaś w dziesiątkę! – odpowiadam. – Tak się właśnie czuję: jakby mnie w ogóle nie było.

– Nie pyskuj! – Roza podnosi kościstą rękę ruchem, który może miał być groźny, lecz jest tylko żałosny, niestety. – Siedzisz tak, patrzysz nie wiadomo na co i nie wiadomo na co czekasz. Ja przynajmniej czekam na śmierć.

O, to coś nowego! Wreszcie zaczęła nazywać po imieniu tę niepodlegającą dyskusji nieuchronność. Dotąd zawsze udawało jej się znaleźć jakiś zamiennik. Wszyscy do tej pory odchodzili, zasypiali, zmieniali adres z ziemskiego na niebiański. A Mimi, jej ukochanej Mimi w ogóle nie dotknęła żadna z tych rzeczy. Jej duch ciągle tu z nami jest.

– Gdzie? – pytam, kiedy Roza usiłuje mnie co jakiś czas o tym przekonać.

– Tu – odpowiada.

– Ale gdzie dokładnie? – nalegam. – Pokaż mi.

Wyciąga kościsty palec i pokazuje.

– Tam! Na łące! Ślepa jesteś? Nie widzisz tej trawy, jak faluje?

– Za każdym razem, kiedy wieje wiatr – odpowiadam mściwie, a ona macha lekceważąco ręką, kiedy już nie chce jej się nic tłumaczyć, bo do mnie i tak nic nie dociera.

Pewnego popołudnia, kiedy tak siedzimy na werandzie – Roza czeka na śmierć, a ja nie czekam na nic – budzi się nagle z krótkiej drzemki i pyta:

– Kornelia, czy ja jeszcze żyję?

Unoszę lekko głowę i spoglądam w jej kierunku.

– Żyjesz – odpowiadam. – Chyba że zmarli palą papierosy i zadają głupie pytania.

– To ja palę papierosy? – dziwi się.

Zawsze pamięta, że jestem zakałą tej rodziny i jednym wielkim nieporozumieniem, ale inne, nie mniej ważne sprawy uciekają z jej pamięci na dłuższe lub krótsze chwile, a ja nie mam zielonego pojęcia, według jakiego to wszystko dzieje się klucza.

– Rzeczywiście – przypomina sobie, podnosząc z popielniczki dogasającego papierosa. – Pierwszy raz zapaliłam w czterdziestym… Który to był? Zaraz, niech sobie przypomnę.

Zatykam uszy poduszkami, którymi tak hojnie obłożono mnie w fotelu, bo wiem, co to oznacza. Każdy pretekst do sięgnięcia w przeszłość jest dla Rozy dobry, by snuć wspomnienia rodzinne, nieprawdopodobne (żeby nie powiedzieć dziwaczne) historie, w które niestety muszę wierzyć, bo niejednego nieprawdopodobnego wydarzenia byłam tutaj naocznym świadkiem.

Znam je wszystkie na pamięć. Obudzona w środku nocy, jestem w stanie wyrecytować bez zająknienia każdą z opowieści, wszystko jedno, od jakiego momentu. Od dziecka mnie nimi karmiono. Nie słyszałam nic innego. Zastępowały mi bajki na dobranoc, historyjki, które zazwyczaj opowiada się dzieciom. Modyfikowane na najrozmaitsze sposoby, w zależności od nastroju Rozy czy też jej starań o poszerzanie horyzontów mojej wyobraźni, przypominały czasem horrorki.

Kiedy poszłam do szkoły i pani na pierwszej lekcji kazała opowiedzieć swoją ulubioną bajkę, wytrzeszczyłam oczy.

– Jak to? Nie znasz żadnej? – Pani była nie mniej zdumiona.

– Nawet o Czerwonym Kapturku? – dobił mnie jakiś lizusowaty bachor.

O Czerwonym Kapturku, Jasiu i Małgosi, królewnach czy księżniczkach – nie! Nie znałam żadnej bajki. Pani popatrzyła na mnie z wielką troską i zapytała, skąd jestem, a kiedy usłyszała, że z Czerwonych Bagien, pokiwała ze zrozumieniem głową.

Kiedy po powrocie ze szkoły ze łzami w oczach zapytałam Rozę, dlaczego nie opowiadała mi bajek, odparła bez zająknienia:

– A na diabła ci takie głupoty?

Rzeczywiście. Na niewiele by mi się zdały. Chcąc się jednak o tym przekonać, czytałam je namiętnie i po kryjomu do szóstej klasy. Toteż do skończenia podstawówki byłam dziecinna jak w chwili, gdy ją zaczynałam. Nie zrównoważyły tego nawet szczegóły porodu praprababki – w chwilę potem, jak prapradziadek, spadając z kalenicy, skręcił sobie kark – którymi to Roza od wczesnego dzieciństwa mnie raczyła.

– Posłuchaj, Kornelio – zaczynała każdą opowieść, sadzając mnie sobie na kolanach – bo to ważne. To także twoja historia.

– Moja? – zadzierałam do góry głowę, pakując palec do buzi.

– Twoja, moja, Gabrieli, Joanny… No i Mimi.

Jakżeby mogło coś obyć się bez Mimi. Nawet historia bezwstydnej miłości praprababki.

*2*

Równo sto lat temu (właściwie bez dwudziestu kilku dni) prapradziadek, ojciec Rozy, tak się pokłócił ze swoim teściem, u którego z matką Rozy i ciotką Amelią mieszkali kątem, że w godzinę zapakował na wóz wszystko, co do niego należało (łącznie z żoną), zaciął konia batem i ruszył. Przed siebie. Zważywszy, że praprababka była w ostatnich dniach ciąży, wykazał się dużą odwagą. Żeby nie powiedzieć głupotą. Nim opuścili podwórko, z chałupy wyleciała ciotka Amelia i rwąc włosy z głowy, wrzeszczała na całą okolicę, że jak ona tu sama zostanie z tym chamem, moczymordą i draniem, jakiego świat nie widział, który pochował już trzy żony i tylko patrzeć, jak się za nią weźmie, nawet nie zdążą za bramę wyjechać, a może jeszcze wcześniej, i śpi w walonkach. Amelia dobiegała czterdziestki i nie grzeszyła urodą, więc niektóre jej obawy co do zachowania szwagra mogły być trochę wyolbrzymione. Prapradziadek jednak w tym biegnącym za nimi nieustającym jazgocie nie miał za bardzo warunków, żeby się zastanowić. Ściągnął lejce tak mocno, że koń stanął dęba.

– Niech ciotka wsiada! – wrzasnął. – I mnie nie wkurwia! Liczę do dwudziestu!

Amelia wpadła do chałupy i nim doliczył do dziesięciu, wypadła z tobołkiem ubrań, derką na siedzenie i małym kuferkiem, w którym był cały majątek jej życia: maszyna do szycia marki Singer, jedwabna chustka i książeczka do nabożeństwa. Największy skarb – kilkanaście cennych banknotów, które przed śmiercią wręczyła jej babka ze słowami: „Masz. Jaśka z Helką są ładne, to se i bez piniędzy poradzą” – trzymała zawsze pod biustem. Siedząc już na wozie, chciała wrócić po szalinówkę, ale prapradziadek nie wykazał tak daleko idącej wyrozumiałości. Już i tak żałował chwilowej słabości i byłby Amelię w tej samej chwili zrzucił z wozu, gdyby nie kuferek, który kurczowo ściskała pod bujną piersią. Warknął więc na nią, zamierzył się na praprababkę (taki miał zwyczaj), zaciął kobyłę batem i pomknęli. Przed siebie. Amelia podskakiwała na deskach przy każdym dołku, ale nie poskarżyła się ani słowem. Z rozwianym na wietrze włosem dbała tylko o wygodę Julianny, swojej siostrzenicy, i o kuferek. Prapradziadek, przemierzając z zaciśniętymi ustami wertepy, pola i lasy, co jakiś czas oglądał się za siebie, by sprawdzić, czy go nie zgubiła.

Przed wieczorem zatrzymali się przy rachitycznym mostku, pod którym rześko płynęła rzeka. W chwili, gdy prapradziadek się zastanawiał, czy mostek wytrzyma ciężar wozu z całym dobytkiem, jakby przy okazji przyszła mu do głowy inna myśl: dokąd właściwie jadą? Rozejrzał się dookoła. Rozejrzeli się wszyscy troje. Za ledwie trzymającym się kupy mostem, po którym dawno chyba nikt w stanie trzeźwym nie ośmielił się przejść, zaczynał się inny świat. Zarośnięte szuwarami brzegi rzeki, zarośnięte łąki, krzaki i nieprzenikniona ściana olszyny, wskazująca na podmokły teren, nie zachęcały do przekroczenia pewnej granicy. Prapradziadek jednak zaryzykował. I wcale nie dlatego, że odznaczał się jakąś szczególną odwagą. Po prostu musiał w końcu zrobić jakiś ruch, a łatwiej było mu ruszyć wóz do przodu. W chwili, gdy przekroczyli rzekę i zaczęli się rozglądać, gdzie by tu się na noc rozłożyć, ujrzeli od strony parujących wilgotnym zmierzchem bagien jeźdźca zbliżającego się na białym koniu.

Praprababka westchnęła na jego widok, a prapradziadek w swoim naturalnym odruchu zamierzył się na nią. Byłby ją i szturchnął, ale potrafił się zachować przy obcych.

Jeździec okazał się właścicielem pobliskiego dworu i wszystkich jak okiem sięgnąć włości, w tym także tej zdziczałej, żeby nie powiedzieć koszmarnej, okolicy. Powitał ich w Czerwonych Bagnach i nie spuszczając oczu z Julianny, spytał, co ich tu sprowadza i jak zamierzają wydostać się stąd wozem zapakowanym do granic możliwości. Mostek drugi raz takiej odpowiedzialności na siebie już nie weźmie, a skrajem bagien, którędy on tu przyjechał, też raczej będzie trudno.

– Ja, jaśnie panie – prapradziadek schylił się uniżenie – to bym nawet w tej dziczy zamieszkał, jakby tu stał mój dom.

Jaśnie pan roześmiał się na te bezczelne słowa, pokazując rząd białych zębów, podkręcił bujnego, czarnego wąsa i, rzucając zalotne spojrzenie Juliannie (na co prapradziadek zsiniał ze złości), odezwał się w te słowa:

– Jeśli do końca tego tygodnia postawisz tu dom, możesz zamieszkać.

– Do końca tego tygodnia? – jęknął bez tchu prapradziadek.

– Słowo dziedzica Kotkowskiego!

Klepnął konia, ściągnął lejce, aż ten wierzgnął w powietrze, i śmiejąc się mocnym, dźwięcznym głosem, przejechał brodem rzekę.

Ledwie zniknął im z oczu, prapradziadek splunął dwa razy: na lewą i prawą stronę, po czym wyprzągł kobyłę, wdrapał się na nią i groźnie patrząc na Amelię, zawołał:

– Niech ciotka daje kuferek!

– Na co ci? – jęknęła Amelia.

– Na dom! – odparł z dumą.

– Na jaki dom, głupku? – odważyła się spytać Julianna.

– Na ten, który mijaliśmy we wsi.

Kobiety spojrzały na siebie i już wiedziały, o co chodzi. Postukały się po głowie, ale rozumiały, że decyzja zapadła. Amelia wyciągnęła spod biustu banknoty, które prapradziadek bez ceregieli porwał jak swoje, schował za pazuchę i odjechał.

Mijając dopiero co wieś, na skraju której stała samotna chałupa, zatrzymali wóz, by przy studni napić się wody. Pod chałupą, na progu siedział starzec z tobołkiem na kolanach.

– A pijcie, pijcie… – Zamachał do nich gościnnie. – Wody tu nie brakuje. Jakby były jabłka, tobym wam dał. Ale jabłek teraz ni ma. Za wcześno.

– Co tak siedzicie? – odwzajemnił się ludzkim głosem prapradziadek. – Jakbyście się gdzie wybierali.

– A bo sie wybirom – tamten na to. – Do córki. Tylko jak tu chałupe samom zostawić, to nie wiem. Jak zacząłem gadać, żeby chate rozebrać i do nij przenieść, powiedziała, że mnie z dziadostwem brać do siebie nie bendzie, tylko niech sam przyjde.

– To idźcie – doradził prapradziadek. – Na co czekacie?

– Jakby tak kto chałupe przyszedł i zabrał, żeby sama nie stała… Od razu bym poszed…

Prapradziadek objechał najpierw wszystkie karczmy w okolicy, poświecił parobkom po oczach groszem, umówił ich na rano, wrócił do wozu i oznajmił przerażonym kobietom:

– Żebym tak miał skonać – chałupa do końca tygodnia stanie!

Był wtorek.

W sobotę przed zmierzchem chata ze skraju wsi, rozebrana deska po desce, krokiew po krokwi, przewleczona wozami płytkim brodem, pokryta świeżą słomą, stała na wykarczowanej z zarośli łące.

Dziedzic Kotkowski, gnając skrótem do sąsiedniego dworu na karty, o mało nie spadł z konia. Ale że był już spóźniony, a ostatnim razem przegrał tartak i teraz zamierzał się z nawiązką odegrać, ledwie zwolnił na chwilę, po czym pomknął skrajem bagien.

Julianna, podtrzymując ręką dół brzucha, robiła właśnie próbę pieca (z tego wszystkiego zdun kosztował najwięcej). Jej mąż, sprawdzając na szczycie dachu szczelność poszycia, z satysfakcją pomachał ręką do Kotkowskiego, zdziwiony, że ten się nawet nie zatrzymał.

Prapradziadek, według Rozy, której z kolei wiele razy powtarzała to ciotka Amelia, był, jaki był, ale słów na wiatr nie rzucał. Schodząc z dachu, zawadził o jakieś niezbyt starannie dociągnięte powrósło i stoczył się jak bela w dół. Złamał kark i zanim zdążyły dobiec, rzeczywiście skonał.

Julianna zaczęła tak głośno krzyczeć, że jej wrzaski słychać było w karczmie, oddalonej o wiele kilometrów, gdzie parobki przepijały pieniądze, wypłacone przez prapradziadka za wyrobienie się w terminie.

Amelia stanęła jak wryta, nie podejrzewając siostrzenicy o tak wielką rozpacz po mężu. Dziewięć miesięcy mijało, jak wbrew woli dziewczyny wydali biedactwo za tego ordynusa, nie bacząc na łzy, żale ani ciche labiedzenie, że ona by wolała z miłości. Już po kilku dniach zresztą przekonała się, co to miłość, gdy poturbowana przez męża przybiegła do ojca, a ten jej powiedział, że powinna się cieszyć, bo jak bije, to znaczy, że kocha. Przestała się więc skarżyć za każdym razem, gdy małżonek jej tę miłość okazywał. Z wyraźną ulgą jednak przyjęła fakt, że odkąd była w widocznej ciąży, jakby trochę mniej ją zaczął kochać.

Dopiero po jakimś czasie Amelia się zorientowała, że to nie są krzyki rozpaczy, lecz bólu.

Julianna zaczęła rodzić.

Prapradziadek, jak spadł, tak leżał. Dopiero po trwającym wiele godzin porodzie (oszczędźmy sobie szczegółów) ciotka wyszła z chałupy, pochyliła się nad nim i orzekła:

– Nie żyje.

Była noc. Ciemna i głucha. Julianna, wymęczona porodem, nie miała siły nawet wstać z przygotowanego naprędce posłania. Dziecko kwiliło cicho. Jeśli przeżyje do rana – oceniła realnie sytuację Amelia – to będzie cud. Coś trzeba zrobić z jego ojcem. Tylko co? Była silną kobietą, nieboszczyk jednak swoje ważył. Był, jaki był, ale to nie powód, żeby miał tak leżeć. Postanowiła chociaż przykryć go derką i z całą resztą poczekać do rana.

Wtedy nadjechał dziedzic Kotkowski. Odegrał się z nawiązką, więc był w dobrym humorze. Nie stracił go, zdaje się, nawet gdy zobaczył, co się stało. Pomógł wtaszczyć ciało do chałupy i ułożył zmarłego z szacunkiem na podłodze. Dopiero na koniec spoważniał jakby wreszcie i obiecał uroczyście, nie spuszczając oczu z umęczonej twarzy Julianny, upiornie bladej w nikłym blasku dopalającej się świecy, że on się wszystkim zajmie. Poniekąd czuje się odpowiedzialny za całą tę sytuację, bo powiedział, co powiedział, nie zastanawiając się właściwie i nie wierząc, że ktoś podejmie wyzwanie. Słowa jednak, on, dziedzic Kotkowski, dotrzyma. Mogą mieszkać w tym domu.

Odchodząc, zapytał, jakie imię Julianna zamierza dać córce. Julianna na to, że nie myślała o tym jeszcze. Nie wiadomo, czy dziewczynka przeżyje, bo nie płacze nawet, tylko kwili jak pisklę.

– Jeśli jednak przeżyje? – upierał się dziedzic.

– Raczej nie, ale jeśli, to jakie jaśnie panu najbardziej się podoba. – Sprytna bestia była z tej praprababki! Jakby tylko na to czekał:

– Rozalia! – zdecydował. – Po mojej babce.

Nazajutrz przysłał dziewkę z wyprawką dla dzieciaka, a sam zajął się pogrzebem. Prapradziadek był, jaki był, ale pogrzeb miał ładny. Dziedzic Kotkowski nad trumną kręcił wąsa i spoglądał na bladą jeszcze i osłabioną Juliannę z wielką troską, jakby chciał powiedzieć, że nie tylko wziął na siebie odpowiedzialność za śmierć jej męża, ale i za jej życie.

A Julianna dochodziła do siebie i piękniała z dnia na dzień. Dla niego. Ani razu nie włożyła czarnej sukienki, którą Amelia, ciachnąwszy dół i zwęziwszy znacznie talię, choć bez żadnej fantazji, ze swojej przerobiła. Raz tylko wdowim obyczajem zarzuciła na głowę żałobną chustkę i natychmiast zdjęła, mówiąc, że wygląda w niej jak własna babka.

– Dużo mnie obchodzą ludzie! – odpowiadała bez namysłu ciotce, kiedy ta, załamując ręce, prosiła, żeby choć jak idzie do kościoła, coś ciemnego na siebie włożyła. – A dziedzic wie, co trzeba wiedzieć.

Gdy poprosiła go nieśmiało, skromnie spuszczając oczy, czy nie zechciałby zostać ojcem chrzestnym dziecka, przystał na to z wielką ochotą.

Jako ojciec chrzestny Rozalii odwiedzał Czerwone Bagna przynajmniej raz w tygodniu. Potem dwa razy. Potem już codziennie, a niekiedy i dwa razy na dzień.

– Nie mogę żyć bez tej małej – tłumaczył, pochylając się pod futryną, by wejść do chaty. Brał na ręce Rozę, tulił chwilę i zerkając na Juliannę, dodawał cicho: – Tak jak i bez ciebie.

A ona nie mogła żyć bez niego. Budziła się, karmiła dziecko, zamiatała izbę, rozkładała krochmalone serwetki na stole i parapetach. Rwała kwiaty, ustawiała je w dzbankach, otwierała okna i drzwi na przestrzał, zapraszając słońce, żeby weszło tu, zajrzało chociaż i czekało razem z nią na jaśnie pana przy otwartych drzwiach i oknach. Gdy nie nadjeżdżał długo, bo coś go gdzieś zatrzymało, chodziła od jednych do drugich, wyglądała i załamywała ręce.

– Ciociu! – wołała do Amelii. – Wyjrzyj na most, czy kto nie idzie.

– Jak idzie, to i przyjdzie – odpowiadała ciotka z niewzruszonym spokojem. – A jak nie idzie, to i na darmo wyglądać.

Julianna zakrywała twarz dłońmi w dramatycznym geście jak wielka pani z dworu, a nie zwykła wiejska dziewka, której pewne rzeczy nie przystoją. Nie mówiąc już o słowach.

– W głowie ci się całkiem przewróciło – mamrotała Amelia, biorąc na ręce Rozę i idąc z nią do mostu. – Żeby się tak nieprzystojnie do chłopa mizdrzyć, codziennie czystą kieckę oblekać, dzień w dzień grzać wiadra wody, lać do szaflika i pluskać się jak na jakie święto. Jakby to nie starczyło raz w tygodniu…

– Każdego dnia jest święto! – odszczekiwała się Julianna, zagryzając usta. – Dopóki on tu będzie.

– I nawet żeś z nim nie spała! – Amelia machała lekceważąco.

Nim doszła do mostu, Kotkowski na siwce przejeżdżał rzekę brodem, podjeżdżał pod chałupę, brał Juliannę w ramiona i tłumaczył, gdy mu tam nad uchem piszczała żałośnie, że wcześniej nijak się nie mógł wyrwać. A to orki musiał dopilnować, bo jak nie dopilnuje, to jak chcą, tak orzą. A to rejenta z jakąś pierdołą przyniosło. A to w tartaku chłopu rękę ucięło, musiał choć spojrzeć, żeby nie gadali, że dziedzic krwiopijca, i pomoc jaką zorganizować (jakby wiedział, toby tego tartaku nie odgrywał – więcej kłopotu, jak co warte). Porozganiałby to wszystko w jasną cholerę, ale ma zobowiązania wobec dworu (nigdy nie powiedział: żony), wobec ludzi takich czy innych, wobec ziemi. Nie mówił, że żyje tylko dla niej, Julianny: dla tych jej szeptów, kiedy się w niego wtula, i dla jej uroku. Ale bardzo by chciał.

Rzeczywiście, coś w niej musiało być nadzwyczajnego, że ten dziedzic tak zgłupiał jak dla jakiej hrabianki. I nie tylko on. W pewien wieczór, gdy wyjechała wozem na stację po Amelię, która miała wracać z pogrzebu swej stuletniej prawie babki, zaszła do pobliskiej karczmy, by się ogrzać, bo deszcz ją do suchej nitki przemoczył. Chłopy przy akompaniamencie rozstrojonej harmonii przepijały tygodniówkę zarobioną w dziedzicowym tartaku. Jak zobaczyli taką zdrową, czarnooką Juliannę, nieprzyzwoicie w niektórych miejscach przemokniętą, tak osłupieli. Ale tylko na chwilę. Zaraz który śmielszy albo bardziej podchmielony raz i drugi porwał ją do tańca. Na nic się zdały jej sprzeciwy i że ciotka tam na stacji czeka, a kobyła moknie w deszczu. Co jeden skończył zziajany, to już drugi w pasie ją łapał i jak umiał, tak wywijał. Harmonia grała, oni tańczyli, ciotka czekała, a kobyła cierpliwie mokła.

Traf chciał, że dziedzic Kotkowski z żoną z obiadu od stryjenki bryczką wracał. Równie podchmielony, co chłopy, bo stryjenka do obiadu nalewki na wiśniach nie żałowała. Poznał wóz, poznał kobyłę, zatrzymał się i wszedł do karczmy. Jak zobaczył, co się dzieje, podkręcił w jednej chwili czarny wąsik, a już w drugiej osobiście prał wszystkich po gębach. Jak któremu było mało, to dwa razy oberwał. A co! Cztery stołki, ławę i dwa stoły rozniósł w drobny mak, nim uznał, że każdemu sprawiedliwie przyłożył. Potem poprawił surdut, zawiązał sznurówkę przy bucie, bo mu się rozwiązała, wyprostował się i powiedział:

– Wara mi od tej kobiety! Żeby sobie każdy zapamiętał.

Gęby, dopiero co obite, pootwierali w zdumieniu, bo pierwszy raz w życiu usłyszeli, że wiejska dziewucha to kobieta, ale zapamiętali i przez długi czas nikt nie śmiał Julianny niepokoić. Chyba że spojrzeniem, jak wychodziła z kościoła albo jechała wozem przez wieś do młyna. Pretensji też do dziedzica żadnej nikt nie miał, bo dobrze znali jego krewki charakter i nieraz już ten czy inny za mniejsze przewinienie sprawiedliwie oberwał.

A Amelia machnęła tylko lekceważąco ręką, jak jej siostrzenica w drodze ze stacji wszystko opowiedziała.

– Prześpi się z tobą, to ochłonie. Chłopów nie znasz?

Pod tym względem, zdaje się, dziedzic Kotkowski miał dla Julianny jakieś specjalne poszanowanie. Wszak po wszystkich karczmach, dworach i przy każdych żniwach w okolicy umilano sobie czas opowieściami o jego wyczynach. Nieraz się zabawiał i nigdy do żadnej nie wracał.

Ale do Julianny powrócił. I to jeszcze tego samego wieczora. Żeby ją tylko zobaczyć. Mimo że godzinę wcześniej Amelia, widząc chowane po kątach spojrzenia siostrzenicy, gdy wróciła z przejażdżki skrajem bagien z Kotkowskim, orzekła:

– No to żeś się doigrała.

Ledwie Julianna zdążyła przetrawić te słowa, jak jej luby zapukał w okno.

– Wróciłem się spod dworu – wyjaśnił zdziwionej – żeby cię jeszcze raz zobaczyć.

Zobaczył ją i odjechał.

Odtąd już regularnie jechali na przejażdżkę skrajem bagien i wracali jeszcze bardziej w siebie zapatrzeni. Amelia wiedziała, że te przejażdżki kończą się w starej szopie pod lasem, gdzie od wieków chowali się przed światem trędowaci, złodzieje albo przestępcy.

Przeklęte miejsce, opowiadano w okolicy, wspominając pewną historię z nie tak dalekiej przeszłości, kiedy to carski namiestnik kazał otoczyć szopę, zostawiając tylko drogę w bagna, i strzelać do wszystkiego, co się choćby poruszy. Złowieszczy tętent końskich kopyt wypłoszył ze środka jego młodziutką żonę Natalię i zakochanego w niej śmiertelnie porucznika. Otoczeni z trzech stron, nie mieli dokąd uciec, więc trzymając się za ręce, weszli prosto w bagno. Niektórzy z żołnierzy opowiadali potem, że stopy kochanków nawet na moment nie ugrzęzły. Szli po grzęzawisku, jakby specjalnie dla nich stwardniało, okryło się skorupą, która miała ich przeprowadzić do wolności. Ale rozkaz był jasny. Żołnierze strzelali, a tamci dwoje wciąż szli, na chwilę nawet nie puszczając swych rąk. W końcu jednak upadli. W jednej chwili, oboje. I dopiero wtedy bagno zaczęło ich wciągać. Do samego końca trzymali się za ręce, opowiadali żołnierze, płacząc nad szklanką mocnej wódki.

Nazajutrz ludzie ze wsi pobiegli tam skoro świt i zobaczyli całe bagna we krwi. Nazwali je więc tak, jak nazwali. Czerwona maź podobno utrzymywała się na powierzchni grzęzawiska przez długie miesiące, a nocami słychać było stamtąd żałosne jęki, które z wiatrem docierały aż do chałup. Oczywiście znalazł się niejeden, co widział (zwłaszcza po dwóch głębszych) ową parę, błąkającą się po mokradłach. Raz ona była w białej sukience, a on koszuli rozpiętej na piersiach, innym razem on miał na sobie mundur, a ona błękitną suknię z szyfonu. Co do jednego tylko wszyscy byli zgodni: za każdym razem kochankowie trzymali się za ręce.

Grzęzawiska z biegiem lat zarosły, wyschły na tyle, że można było, mocząc nogi tylko najwyżej do kostek, po nich chodzić. Historia miłości pięknej Natalii i jej porucznika pozostawała jednak ciągle żywa. Opowiadano ją sobie z upodobaniem, zwłaszcza w słotne i wietrzne jesienne wieczory, strasząc młode panny, żeby nie chodziły tam z kawalerami, bo Natalia i jej porucznik tylko czekają, żeby innych za sobą pociągnąć.

– Niech mnie ciotka tymi głupotami nie straszy – odcinała się nieraz Julianna, gdy Amelia przestrzegała ją przed bagnami.

– Nie straszę cię – ciotka na to. – Tylko przestrzegam.

– Na to już za późno – odpowiadała niezmiennie siostrzenica.

Rzeczywiście, dla tych dwojga nie było, zdaje się, już żadnego opamiętania. Wszystko zwróciło się przeciw nim, na nic jednak nie zważali. Im dłużej to trwało, tym było silniejsze. Ani protesty rodziny, ani pogłębiająca się depresja dziedziczki nie zdołały przerwać tego szaleństwa.

Dopiero wojna je przerwała. Po pięciu latach burzliwego związku przyszedł dzień, w którym dziedzic Kotkowski nie przyjechał. Nie stanął pod drzwiami. Nie zapukał w okno. Dziesiątki kwiatów rozkwitały i więdły w dzbankach, nie doczekawszy się jego zachwytów. Julianna ciągle znosiła je naręczami z łąk i skraju lasu, ustawiała na stole, parapetach i dopóki to robiła, była w niej nadzieja.

Roza miała wtedy pięć lat i do dziś pamięta, jak matka dziesięć razy w ciągu dnia wychodziła na most i za każdym razem, gdy wracała, była coraz bledsza. Ostatnim razem, pod sam koniec pewnego jesiennego dnia, gdy na łąkach nie było już żadnych kwiatów, a nawet ogród straszył pustką po zerwanych astrach, Julianna, wracając znad rzeki, objęła się ramionami, usiadła na progu i powiedziała cicho:

– Już go nie zobaczę.

I nie zobaczyła.

Na początku co jakiś czas przychodziły listy. Julianna słabo radziła sobie z czytaniem, więc czytała je długo i głośno. Było w nich wiele słów miłości, tęsk­noty i bólu z rozłąki. I za każdym razem prośba: „Jeśli coś mi się stanie, zaopiekuj się nią”.

Pewnego dnia zajechała do Czerwonych Bagien dziedziczka. Wysiadła z bryczki i chwiejnym krokiem zbliżyła się do chaty. Według Rozy, która dobrze zapamiętała tamtą scenę, wyglądała jak upiór z bagien. Z szaleństwem w oczach stanęła przed rywalką i spytała:

– Czy mój mąż pisał?

– Pisał – odparła Julianna z pokorą.

– A więc żyje.

– Żyje.

– Nic mu nie jest?

– Dzięki Bogu nic.

Ta scena powtarzała się wiele razy jak koszmarny sen. Za każdym razem dziedziczka była coraz bledsza i coraz więcej szaleństwa błyszczało w jej oczach. Aż któregoś razu na pytanie: „Czy mój mąż pisał”, nie usłyszała odpowiedzi, tylko rozpaczliwie bolesne i nieme zaprzeczenie. Wtedy się odwróciła, odjechała i nie pojawiła się więcej.

Po jakimś czasie, gdy po okolicy rozeszła się wieść, że Kotkowski nie wrócił z wojny, Czerwone Bagna odwiedziła jego matka i bez ogródek kazała Juliannie, ciotce Amelii i bachorowi (czyli Rozie) wynosić się z ziemi jej syna. Julianna wyciągnęła wtedy zza stanika równiutko złożony w kostkę papier. Rozwinęła go i pokazała tamtej kobiecie.

– Nigdzie się nie wyniosę z mojej ziemi – oświadczyła.

Amelia, która zawsze zrzędziła siostrzenicy za uchem, że miłość to nie wszystko, po raz pierwszy, choć poniewczasie, zaakceptowała ten związek. Dziedzic Kotkowski zapisał Juliannie cztery morgi ziemi między rzeką a bagnami i tartak. Stanął na wysokości zadania.

Julianna, można powiedzieć, też.

Pewnego dnia z dworu przybiegła służąca z wrzaskiem, że pani dziedziczce całkiem się w głowie poplątało, od świtu zjeżdżają wierzyciele, krowy w oborach ryczą, dziewki w stodole łajdaczą się z parobkami, a pijany rządca oskarża wszystkich o kradzież sreber rodowych, choć sam je w karczmie dawno przepił. Wtedy matka Rozy włożyła chustkę na głowę, zawiązała ją zamaszystym ruchem pod szyją, pojechała do dworu i zrobiła tam porządek. Nigdy w życiu nikt by się takiego zdecydowania i twardej ręki po Juliannie nie spodziewał.

Najpierw wywaliła wszystkich na zbity pysk, zostawiając tylko dwie dziewczyny do krów i jednego, jako tako trzymającego się na nogach parobka. Ziemię oddała w dzierżawę (nawet jednej morgi nie sprzedała), zostawiając tylko tyle, ile było trzeba. Najęła do tartaku uczciwego chłopa, żeby wszystkiego pilnował. Spłaciła tych, którzy na długi (zaciągnięte już głównie pod nieobecność dziedzica) mieli papier; a tym, co żadnego kwitu nie mieli, pokazała figę. Potem wyszła na dziedziniec, rozejrzała się, wróciła na pokoje, odnalazła dziedziczkę, posadziła ją przy oknie i uczesała jej od tygodni rozczochrane włosy. Kiedy chora, odchylając głowę w stronę Julianny, spytała, czy jej mąż pisał, ta odrzekła bez zająknienia: „Pisał”.

Przez osiem lat Julianna wstawała skoro świt, szła do dworu, opiekowała się dziedziczką: myła ją, czesała, karmiła i pilnowała, żeby to, co zostało, zarobiło na jej utrzymanie. Tartak pracował na potrzeby Czerwonych Bagien.

Popołudniami przy herbacie „czytała” Kotkowskiej listy od męża. W tym czasie, jak mówiła potem Amelii, gasło szaleństwo w oczach chorej. Raz dziedziczka po jednym z owych „listów” powiedziała:

– To już do tamtej chyba nie pisze.

– Nie pisze – przytaknęła Julianna.

– Po co miałby pisać… Nawet z nią nie mieszkał.

– Nie mieszkał.

– Żaden mężczyzna – mówiła żona jedynej miłości życia Julianny – tam nie zamieszka. To nie jest miejsce dla mężczyzn.

Julianna przytaknęła. Co jej zależało? Nie spodziewała się już żadnego mężczyzny u swego boku. Temu, który był, oddała wszystko.

Do samego końca nie było oficjalnej wiadomości o śmierci Kotkowskiego. Ani żadnej nieoficjalnej plotki. Kiedy więc pewnego dnia, osiem lat od zakończenia wojny, Julianna dowiedziała się, że do sąsiedniego dworu (tego, w którym Kotkowski namiętnie przegrywał tartak, a potem go odgrywał) zjechał z zagranicy jakiś kuzyn, który był w jednym oddziale z jej ukochanym, bez namysłu zaprzęgła bryczkę, posadziła w niej dziedziczkę, sama chwyciła za lejce i pognała przed siebie. Służąca, która wyleciała z domu z kocem na kolana dla pani, miała podobno usłyszeć, jak ta powiedziała, nim ruszyły: „Lepiej, żeby nie żył. Bo jeśli żyje, to nie do mnie wróci, tylko do ciebie”.

Trzynastoletnia Roza wracała z praniem od rzeki, kiedy bryczka z dworu przemknęła, nie zwalniając, przez most, przez łąki i dalej na skróty skrajem bagien. Do samego końca Roza patrzyła, jak zaprzęg znika w olszynach. Postawiła miednicę z praniem, złożyła ręce i pomodliła się ze ściśniętym gardłem za obie kobiety: za matkę i za żonę kochanka Julianny. Chwilę potem usłyszała tylko huk, rżenie koni i ten potworny, niepozostawiający żadnej nadziei chlupot.

Wszystko skończyło się w jednej chwili. Cała miłość jednej i zgryzota drugiej. Cały świat, którym jedna nie zdążyła się jeszcze nacieszyć, a druga już nie chciała, przepadł pod powierzchnią wiekowych bagien.

Potem we wsi w słotne, jesienne wieczory straszono się opowieściami o bryczce zaprzężonej w dwa białe konie (czy one były w ogóle białe?), jak unosi się nad bagnami, a dwie nieszczęsne kobiety niemym gestem zapraszają każdego, kto zechciałby wsiąść, by razem z nimi kontynuował tę tragiczną, niekończącą się, ostatnią podróż.

*3*

Wiele razy zastanawiałam się, ile prawdy jest w całej tej opowieści, a ile wymyślonego, żeby nie powiedzieć urojonego, melodramatu. Wiele razy więc starałam się przyłapać Rozę na jakiejś nieścisłości, fałszu, nieprawdopodobieństwie. Ona jednak za każdym razem opowiada tę historię tak samo.

– Cóż się dziwisz? – mówiła nieraz. – Czy to znowu było takie nadzwyczajne?

Skąd! Cóż w tym znowu takiego nadzwyczajnego! Zwykła rzecz. W porównaniu z innymi w tej rodzinie – naprawdę przeciętna.

W ostatnich latach Roza przypomniała sobie jeszcze jeden fakt, jak gdyby postscriptum całej tej historii. Mianowicie w jakiś czas po tamtym zdarzeniu miał się pojawić w Czerwonych Bagnach utykający na jedną nogę, zarośnięty, wyniszczony mężczyzna o umęczonych oczach. Stał na mostku i patrzył długo na dom, a kiedy Roza podeszła, zapytał, czy ona jest Roza, córka Julianny.

Przerwałam bez ogródek:

– Przestań, Roza, bo przeginasz. I niby co? Dziedzic Kotkowski cudownie ocalony, po wieloletniej amnezji powrócił do swej ukochanej?

– Mówię tylko – tłumaczyła obrażonym tonem moja prababka – że był raz jakiś mężczyzna i pytał.

– A potem co? Odszedł?

– Odszedł.

– No, dobre i to. – Odetchnęłam z ulgą, po czym bezlitośnie dodałam: – Chociaż z drugiej strony aż się wierzyć nie chce – tak zwyczajnie odszedł i nic?

Roza potrafiła wybrnąć z każdej sytuacji.

– Zwyczajne rzeczy też się działy w Czerwonych Bagnach. Tylko po co o nich gadać?

To prawda, trudno jej odmówić jasności umysłu w tak sędziwym wieku. Przeżyła sto lat. Nawet nie zdziwaczała na starość, bo zawsze była dziwaczna. Gdyby chciała opowiadać o wszystkim, co jej się w życiu przytrafiło, od wielu lat nie robiłaby nic innego. A i tak z tych wszystkich niezwykłych zdarzeń wyciągnęła – tak mi się zdaje – czystą i mocną esencję, unikając (na ile się dało) całego tego tragizmu, który wielokrotnie ją doświadczył, aby się w nim, nawet po wielu, wielu latach, nie pogrążyć.

Myślę, że tego nauczyła się od Amelii.

*4*

– I po co jej to było? Po co? – miała powiedzieć cioteczna babka Rozy chwilę po tym, jak bryczkę z siostrzenicą i dziedziczką pochłonęły bagna.

Stała później nad rzeką, odwrócona do nich tyłem, i patrzyła w wartki nurt, obejmując się ramionami. Rozie zdawało się, że ta silna ciałem i duchem kobieta płacze. Miała do tego pełne prawo.

Była dziesięcioletnim dzieckiem, gdy jej matka zmarła, urodziwszy najmłodszą córkę. Druga siostra nie miała jeszcze siedmiu lat. Czterech braci, których matka między córkami rodziła, nie przeżywało miesiąca. Amelia nigdy nie zapomniała jej umęczonej twarzy, gdy, wydawszy na świat swoje ostatnie dziecko, powiedziała z nikłym uśmiechem: „Dziewczynka, to dobrze, bo przeżyje”, po czym zamknęła oczy.

To wcale nie było takie pewne. Ojciec, gbur bez żadnych ludzkich uczuć, wychodził rano, wracał w nocy. Najmował się na zwykłego parobka po bogatszych gospodarzach, po okolicznych dworach; potrzeb, poza tym, by się najeść, napić i wyspać, nie miał żadnych. Jak mu zapłacili w naturze – chlebem, ziemniakami czy mąką – przyniósł je do domu, jak pieniędzmi, przepił w karczmie albo przegrał w karty i wracał z niczym. Wszystko było na głowie dziesięcioletniej Amelii. Łącznie z noworodkiem.

Mimo że już wtedy silna, mocno zbudowana i duża, rady by sobie nie dała, gdyby nie babka, która codziennie przychodziła z końca wsi i wiedziała, jak to maleństwo karmić, by przeżyło, zgodnie z nadzieją synowej. Chociaż równie gburowata jak syn (z ludzkimi uczuciami też nie było u niej najlepiej), jednak szczęśliwym zrządzeniem losu zakochała się w najmłodszej wnuczce bez pamięci od pierwszego wejrzenia – i to ją, maleńką Helcię, uratowało. Starsza, Jasia, śliczna jak aniołek, też nie budziła w niej jakiejś ostentacyjnej odrazy, ale już dla Amelki nie znalazła w swoim lodowatym sercu odrobiny miejsca. Najoględniej mówiąc i nie wchodząc w bolesne szczegóły, unikała jej wzrokiem.

Być może właśnie z tego powodu po latach obudziły się w niej wyrzuty sumienia albo też jakaś nieuświadomiona wdzięczność dla Amelii za to, że tę jedyną na świecie kochaną istotę dla niej wychowała. Gdy ze słowami: „Masz, Helka z Jaśką są ładne, to se i bez piniędzy poradzą”, powierzała najstarszej wnuczce oszczędności całego życia, osiemnastoletnia wówczas Amelia poczuła tylko ukłucie w sercu zamiast radości, jeden Bóg raczy wiedzieć dlaczego. Jednak po czasie owa darowizna, a także maszyna do szycia, którą w stanie kompletnego upojenia alkoholem przywlókł do domu ojciec, nie potrafiąc wytłumaczyć, skąd ją wziął: czy wygrał w karty, czy po prostu ukradł, pozwoliły Amelii z pewną nadzieją spojrzeć w przyszłość.

– Może jaki kawaler albo wdowiec – mamrotała pod nosem, chodząc po zadymionej kuchni – się na taki majątek skusi.

Żaden jednak się nie skusił.

Natomiast śliczną jak anioł, piętnastoletnią wówczas Jaśkę każdy wdowiec czy kawaler wziąłby bez niczego. Było nawet paru takich – wspominała nieraz Amelia – przy których siostra miałaby przyzwoite życie, ona jednak dała się zbałamucić synowi organisty, zaręczonemu wówczas z młynarzówną, z którą parę miesięcy później się ożenił.

Kiedy ojciec podsłuchał, że córka w ciąży wystawiona do wiatru, tak zaraz zatroszczył się o zięcia, żeby nie było wstydu na całą okolicę. Przyprowadził go z karczmy pijanego w sztok, rzucił mu worek ze słomą do komory i zapowiedział, że jak wytrzeźwieje, to ma się ze zdzirą ożenić, bo sprawa pilna.

Amelia z Jaśką miały nadzieję, że gdy ten bydlak, niewiele młodszy i na pewno nie lepszy od ich ojca, wytrzeźwieje i dotrze do niego, w czym rzecz, to od razu da nogę. Tamtemu jednak, jak tylko przejrzał na oczy i zobaczył takie śliczne dziewczę, było wszystko jedno, czy ona w ciąży czy nie, mądra czy głupia. Rzucił się wyśliniony przyszłemu teściowi na szyję i mocno go uściskał, a Jaśkę, która nawet nie miała ciążowych mdłości, wtedy po raz pierwszy zemdliło.

Dziewięć miesięcy później urodziła córkę i zaraz, zdążywszy tylko wyszeptać, żeby dziecku dać na imię Julianna, umarła. Miała szesnaście lat. Nawet jeszcze nieskończone.

Amelia znowu została w chałupie z gburowatym ojcem, gburowatym szwagrem, któremu tak samo jak tamtemu zależało tylko, żeby się najeść, napić, przespać, i z noworodkiem. Helkę już wiele lat wcześniej zabrała do siebie babka, żeby ją kochać nieprzytomnie i rozpieszczać.

Wiele, wiele lat później Amelia powiedziała coś, co oczytana Roza, córka Julianny, ubrała w słowa. Wynikało z nich, że ślepa miłość szkodzi człowiekowi bardziej niż jej brak. Ślepo i bezkrytycznie kochana przez babkę Helka wyrosła na pasożyta o lodowatym sercu; tyle o niej.

Amelia natomiast, podkradając ojcu nieprzepite pieniądze, a potem podbierając je szwagrowi, gdy ojciec zapił się na dobre, wychowała Juliannę na spokojną, ciepłą, życzliwą wszystkim dziewczynkę. Do urody odziedziczonej po matce natura dołożyła coś, co ciotka jej nazwała szlachetnością, właściwą pannom z bogatych domów. Mimo swej fizycznej toporności Amelia wiedziała, co to jest szlachetność, jak i inne piękne cechy, którymi siostrzenica została obdarzona.

Zapewne to wszystko, a może jeszcze i więcej, dostrzegł w Juliannie dziedzic Kotkowski, gdy pierwszy raz ją zobaczywszy, mimo że ciężarną i znużoną podróżą, od razu stracił dla niej głowę.

I po co to było? Po co?

Po co tyle starań, by ocalić to dziecko w tym chlewie, bo domem to nie było nigdy?

Tyle bólu, gdy ojciec wieprz oddał ją, śliczną i szlachetną, w ręce takiego samego wieprza, bo inaczej męża Julianny, ojca Rozy, nazwać się nie dało. I jeszcze miała się cieszyć, że ją bije? Że pomiata nią jak szmatą do podłogi? Że to niby taka miłość? Julianna po cichutku i nieśmiało o innej miłości marzyła. Aż jej się w końcu doczekała, gdy tamten spadł z dachu i szczęśliwie skręcił kark. Tylko po co? Po co?

Tylko po to, by Amelia znowu została z czyimś dzieckiem na pastwę losu, tyle że już nieco starszym niż tamte.

Wiedząc to wszystko, trzynastoletnia Roza patrzyła na Amelię ze ściśniętym sercem, myśląc, że tamta po raz pierwszy w swoim życiu płacze.

Aż tu nagle ciotka zdjęła dłonie z ramion, zajrzała z zaciekawieniem w koryto rzeki, po czym odwróciła się i zawołała do Rozy:

– A leć no, Rozalka, do szopy i widełki przynieś, tak w te pędy!

Roza w te pędy przyniosła więc z szopy widły i zajrzawszy tak samo w koryto rzeki, zrozumiała po co. Otóż przy samym brodzie na płyciźnie wił się i szamotał wielki sum, tak na oko dziesięcio-, a może i nawet dwunastokilowy. Skąd się tam wziął taki wielki, tłusty i groźny, Amelia się nie zastanawiała, tylko zeszła, człapiąc niezgrabnie stopami po piasku, na płyciznę, i wbiła widły w sam środek opasłego cielska.

Niosąc go później z niejakim wysiłkiem na tych widłach w stronę domu, mamrotała pod nosem, nie ukrywając zadowolenia:

– No i dobrze. No i bardzo bardzo dobrze. Jak na zawołanie, lepiej się nie mogło trafić. Tak ni z tego, ni z owego, w sam raz na to, co zamiaruję.

Roza, nie mając zielonego pojęcia, co ciotka zamiaruje, wytrzeszczała tylko oczy, gdy tamta rąbała siekierą wypatroszonego suma na pieńku przed szopą, a potem soliła i obtaczała w mące w wielkiej miednicy.

– Leć no, Rozalka, do tartaku i powiedz chłopom, niech tu przyjdą, jak tam który się do czego nadaje. Ale… – powstrzymała ją mocnym głosem, gdy ta już biegła do mostu na rzece – tylko kawalery i wdowce! Leć, a patrz pod nogi, nie zabij się, aż takiego pośpiechu nie ma.

Gdy jakiś czas później Roza wróciła z sześcioma chłopami, wśród których było po równo: trzech kawalerów i trzech wdowców, ostatnie kawałki ryby skwierczały jeszcze na mocno rozgrzanej patelni, a reszta leżała już w misce przykrytej białym płótnem na stole. Obok miski stała butelka wódki. Rozlawszy ją do szklanic, podała każdemu, zdjęła płótno z miski pełnej smażonej ryby i powiedziała tak:

– Nie ma tu co owijać w bawełnę, to od razu powiem, o co mi chodzi. A chodzi o to, że któryś z was… Który, to już nie wiem, ustalta to między sobą… ma się ze mną ożenić, żeby tartak nie przepadł, bo tylko z niego mamy utrzymanie. Pańska skórka, wiadomo, konia tuczy, to nie ma to czy tamto, tylko musi być jeden, co będzie miał wszystko na oku i zarządzał jak swoim, ja to nie Julka, na zarządzaniu tartakiem się nie znam, tyle miałam do powiedzenia.

Nim skończyła, wszyscy na dwa łyki opróżnili szklanice do dna, pięciu chwyciło z ławy zdjęte kaszkiety i czmychnęło z chaty, został tylko jeden. Trzykrotny wdowiec z Psich Dołów, już niemłody, postury dość marnej, za to z sumiastym wąsem, który podkręcał na palcu jak, nie przymierzając, jakiś hrabia, gdy małymi, zmrużonymi oczkami rozglądał się po ścianach, od czasu do czasu zatrzymując je na przejętej całym zajściem Rozie.

To, że niemłody, akurat wielce Amelię ucieszyło. Lada moment miała skończyć pięćdziesiątkę, była już w wieku, jak to sama określiła, dość bezpiecznym na wszelkie skutki, nie precyzując, jakież to skutki miała na myśli. Pociągnęła spory łyk wódki ze swojej szklanicy i powiedziała:

– No i bardzo dobrze. Bardzo, bardzo. Wy wdowiec, ja panienka, nad czym się tu zastanawiać. Trza zaraz iść do księdza, pozałatwiać, co trzeba, żeby nie było gadania.

– Z ksindzem – odezwał się na te słowa wdowiec – to tak ze dwa lata trza sie jeszcze strzymać, żeby gadania nie było. Panince – ciągnął niskim głosem, wodząc obleśnym wzrokiem za Rozą – akuratnie tyle starczy, do ty pory wszystko bede miał na oku, jak mówicie, pośpiechu ni ma.

Jak Amelia to usłyszała i jak już do niej to, co usłyszała, dotarło, tak wypiła do dna wódkę, obtarła usta przegubem ręki, nawet się nie krzywiąc, i zawołała do Rozy:

– Idź do szopy, dziecko, przynieś mi siekierę z pieńka!

– Ale… ale… – zaczęła dukać Roza, nie wiedząc, o co chodzi, taka była jeszcze wtedy głupia – ale cała w krwi suma, ciotko.

– A to w niczem nie przeszkadza – odparła ciotka, sunąc po ścianie do drzwi, by je w razie czego przytrzymać.

Wdowiec jednak, zorientowawszy się w lot, co go czeka, zdążył w ostatniej chwili czmychnąć.

– To mam iść po tę siekierę czy nie? – spytała zdezorientowana Roza. – Bo już nie wiem.

– Idź – odparła po chwili Amelia. – Idź, umyj ze krwi i połóż mi ją na ganku. Żebym miała pod ręką w razie czego.

*5*

Roza uwielbiała opowiadać o nieudanym castingu na męża, na jaki porwała się przerażona niepewną przyszłością Amelia. Zaśmiewała się przy tym do łez, a ja razem z nią. Tak przynajmniej było do pewnego momentu; jedna z ulubionych anegdot Rozy rozbawiała nas niezmiennie, gdy z różnych względów traciłyśmy humor i na gwałt trzeba było się z czegoś pośmiać. Ale już nie teraz.

Teraz, kiedy tak siedzimy razem na tej werandzie, patrzę na Rozę kątem oka i widzę, z jaką determinacją walczy o kolejny dzień życia. Nie mogę uwierzyć, że robi to tylko dla konkretnej liczby. Dla zapisku w rodzinnych kronikach (gdyby takie istniały), że oto ona pierwsza, Roza, a nie żadna inna, przeżyła na tym świecie sto lat. I mówiąc o determinacji, nie mam na myśli jakichś nadzwyczajnych zmagań ze straszliwą chorobą, bo moja prababka nigdy w życiu z żadną chorobą się nie zmagała.

Po prostu zdaję sobie sprawę, a ona zapewne tak samo, że w tym wieku każde zamknięcie oczu może być ostateczne. Widzę zresztą, jak z coraz większym trudem podnosi się z ulubionego fotela, kiedy Gabriela i Joanna po nią przychodzą. Z wielką troską i ostrożnością prowadzą staruszkę do pokoju, jaki specjalnie dla niej dobudowały w domu, który stanął pewnego lata na miejscu chaty przeniesionej deska po desce ze skraju wsi. W tym samym dniu, w którym Roza się urodziła.

Jakie to piękne – mogłabym powiedzieć jakiś czas temu. Ale teraz piękno mnie drażni. Szczęście mnie drażni. Każda mniej lub bardziej zwariowana czy nawet nieprawdopodobna historia, jaka się przydarzyła w tym miejscu którejś z kobiet, przyprawia mnie o mdłości. Nie zachwycam się nimi i nie wzdycham: „Ach, jakie to piękne”. Nie chodzę po łące w powiewnych sukienkach jak Gabriela, Joanna i inne przed nią; nie skaczę, nie tańczę, nie śmieję się z radości.

One wszystkie potrafiły w każdym mniej lub bardziej dramatycznym zdarzeniu dostrzec pewną nieuchronność losu, zaakceptować ją i nie sprzeciwiać się, bo we wszystkim, nawet w największym chaosie, istnieje pewien ustalony porządek rzeczy. One wszystkie, nawet Joanna i Gabriela, w ten ustalony porządek rzeczy uwierzyły. (No, ale one miały Mimi!)

– A ty co? – powtarza już nie wiem który raz Roza. – Zrujnowałaś sobie życie i nie wiadomo, na co czekasz.

Na nic nie czekam! Wstaję, jem tylko tyle, żeby nie umrzeć z głodu, bo taka śmierć, zdaje się, nie jest zbyt przyjemna, siadam tam, gdzie mnie, podobnie jak Rozę, posadzą, i patrzę przed siebie. Ale to nie znaczy, że na coś czekam. Gdyby nie gips na obydwu nogach, poszłabym przed siebie, wszystko jedno gdzie, i już bym nie wróciła. Siedzę, bo nie mam wyboru. Siedzę, patrzę, ściskam w dłoni pomarańczę i na nic nie czekam.

Tak więc siedzimy obydwie: ona, bez mała stuletnia kobieta, i ja, wkrótce trzydziestoletnia. Ona patrzy na świat z uśmiechem w przygasłych oczach. Jestem pewna, że do końca będzie się uśmiechać i do końca będzie wdzięczna za wszystko, co jej się przydarzyło. Mnie ciąży gips na nogach w równym stopniu, co te dwadzieścia siedem lat.

– Nie wiesz nic o życiu – oświadcza autorytatywnie od czasu do czasu, kiedy usłyszy w moich słowach lub choćby w mruknięciu jakąś nutkę czarnego nastroju.

Nie próbuję nawet protestować. Łączą mnie z Rozą więzy szczególne. Wychowała mnie tak, żebym nie bała się ani słów, ani czynów. „Rób, co ci serce dyktuje” – mówiła, a dopiero po krótkim zastanowieniu dodawała: „Najwyżej potem będziesz żałować”. Wiele razy nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że każde kolejne pokolenie kobiet w tej rodzinie zawdzięcza swe istnienie wiernemu przestrzeganiu tej zasady. Gdyby któraś z nich starała się choć w pewnych sytuacjach pomyśleć racjonalnie, nie byłoby mnie tutaj. Ani chyba nawet samej Rozy.

Nie boję się więc słów ani czynów, najwyżej potem żałuję. Na co Roza z miejsca ma tyleż pełne pocieszenia, co niekonsekwencji słowa:

– Grzechów tylko powinno się żałować.

– Przy konfesjonale – ucinam temat – jeśli ktoś ma taką potrzebę.

– Jak tak teraz patrzę na ciebie, zdaje mi się, że potrzeb już nie masz żadnych – odpowiada na to z rezygnacją.

Jej trzeźwa ocena każdej sytuacji (mojej, nie swojej – z tym bywało różnie) wiele razy stawiała mnie na nogi. Do pewnego czasu. Potem już nic do mnie nie docierało. I nie dociera.

– Całe życie cię uczyłam – odzywa się, kiedy jej się wydaje, że płaczę, bo pochylam głowę do zagipsowanych kolan; mnie zresztą też się tak wydaje – żebyś się otwierała na świat, a nie zamykała w pojedynczych zdarzeniach.

– Wiesz, Roza, jaką wagę może mieć pojedyncze zdarzenie?

Chyba nie wie. Ciągnie swoje:

– I pamiętała, skąd jesteś.

– A skąd ja jestem?! – wybucham, bo już mi się nie chce słuchać jej pouczeń, pięknie wygłaszanych złotych myśli (pogratulować, że w tym wieku potrafi je tak recytować), wyczytanych z książek. – Wielka mi rzecz: Czerwone Bagna! Jakby to było jakieś nadzwyczajne miejsce.

– Bo to jest nadzwyczajne miejsce – mówi.

– Absurd! – odcinam się.

– Ten niewyparzony język odziedziczyłaś po ciotce Joannie – strofuje mnie, bo dziś chyba już nie chce jej się ze mną kłócić.

– Pięknej i delikatnej jak anioł – dodaję, ażeby obraz ciotki Joanny był pełny.

Całe życie mnie uczyła! Też coś! Chyba wyczytała w jakiejś książce, że w ten sposób stara kobieta zwraca się do młodej. Nie będę jej tego mówić, bo po co.

Roza zamyka oczy, zapadając w ten swój kolejny półsen, z którego zaraz się budzi, i przez chwilę nie wie, gdzie jest i czy jeszcze żyje. Jak dotąd to jedyne momenty świadczące o jej starości. Poza nimi jej umysł działa bez zarzutu. Być może w owych ułamkach chwil zbliża się do pewnej granicy, poza którą wszystko nabiera innych znaczeń, lecz jakiś łaskawy strażnik wciąż ją z tej granicy zawraca. Być może nawet Roza sięga już wzrokiem na tamtą stronę i dlatego gdy wraca do rzeczywistości, nie potrafi się w niej tak od razu odnaleźć.

Patrzę kątem oka na jej niemalże sto lat i zastanawiam się, ile z nich tak naprawdę dało jej tę radość życia, która dotąd trwa. Nim zaśnie znowu, pytam:

– Roza, czy ty nie czułaś się w dzieciństwie opuszczona?

– Co takiego? – Od razu otwiera oczy.

– Twoja matka, odkąd się urodziłaś, żyła właściwie tylko dla dziedzica Kotkowskiego, a potem dla jego nieszczęsnej żony. Ile w jej krótkim życiu było miejsca dla ciebie?

– A kto by tam sobie wtedy takimi bzdurami głowę zawracał? – odpowiada. – Miałam co jeść, w co się ubrać… – Przez chwilę zastanawia się, po czym dodaje z satysfakcją: – No i przynosiła mi książki ze dworu.

– No jasne! – Uderzam się w czoło. – Książki ze dworu! Pozazdrościć tak bajecznego dzieciństwa.

Niespodziewanie moja prababka parska śmiechem.

– Ciotka Amelia bez przerwy suszyła mi o to głowę – wyjaśnia.

– O książki?

– Że życie mi przy nich przeleci, jak jej przeleciało na wychowywaniu nie swoich bachorów.

– Jakie bachory miała na myśli?

– Mnie, moją matkę, swoje siostry, którymi musiała się zaopiekować, zanim sama wyszła z dzieciństwa. „Czytaj, czytaj – zrzędziła każdego dnia – a tam na wsi kawalery chodzą, panny się sztafirują, a ty tu siedź i czytaj, aż się zestarzejesz”.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI