Skradzione dni - Grażyna Jeromin-Gałuszka - ebook + audiobook + książka

Skradzione dni ebook

Grażyna Jeromin-Gałuszka

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Skłócona z życiem dziennikarka Kira Dawidow przybywa do Rogożów pod wpływem impulsu, kierowana jedynie wspomnieniem kołysanki z dzieciństwa, w której pobrzmiewała ich nazwa. W kamperze, nazywanym pieszczotliwie Charlie, spędza lato na zapomnianym podwórku starego zrujnowanego gospodarstwa, należącego do mieszkającej w pobliżu tajemniczej Marii. Powoli poznaje tragiczną historię tego miejsca, które nagle okazuje się dla niej ważne.

Maria Montero mieszka w niebieskiej chatce pod lasem, ciesząc się każdym dniem, jakby ten miał być dla niej ostatnim. Gdy nagle niemal z dnia na dzień staje się bezdomna, podejmuje najbardziej irracjonalną w tej sytuacji, ale jedyną właściwą decyzję. W (nie)zwykłych Rogożach, gdzie realizm miesza się z absurdem, gdzie żywi słyszą oddechy zmarłych, Kira Dawidow i Maria Montero budują dla siebie dom na fundamentach starej, opuszczonej, pełnej bolesnych wspomnień chałupy. Charlie, bez którego te dwie połączone więzami krwi kobiety nigdy by się nie spotkały, staje się ich tymczasowym schronieniem. Obie marzą o bezpiecznym miejscu, do którego każdy zmierza, lecz nie każdy tam dotrze.

Grażyna Jeromin-Gałuszka – znana i ceniona autorka powieści obyczajowych, łączących romans i kryminał z magią. Jej książki to zaproszenie do podróży w głąb ludzkich serc, do poszukiwania prawdy o życiu. Od wielu lat zafascynowana jest powieściami Gabriela Garcíi Márqueza. Otoczona przez rodzinę i zwierzęta mieszka i tworzy pośród przepięknych krajobrazów podradomskiej wsi. Absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach oraz antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i magazyn „Film”. Jej debiutancka powieść „Złote nietoperze” (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim „Kolory życia”. Pięciotomowa saga „Dwieście wiosen” podbiła serca polskich czytelniczek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 435

Oceny
4,8 (52 oceny)
41
9
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jeny_co_tu_czytac

Dobrze spędzony czas

📖 "Skardzione dni" to kontynuacja książki "Skradzione lato" o której pisałam Wam niespełna dwa lata temu. Literatury kobiecej u mnie mało ale na taką jak ta zawsze u mnie znajdzie się miejsce. Pierwsza część mocno chwyciła mnie za serducho, dlatego gdy zobaczyłam, że autorka napisała kolejną, musiałam ją przeczytać. Miło było ponownie odwiedzić stare kąty, spotkać się z dawnymi znajomymi oraz podglądać jak Kira wraz z Marią budują dla siebie dom na fundamentach starej chaty pełnej traumatycznych wspomnień. Myślę, że nie warto czytać Skradzionych dni bez znajomości pierwszej części, gdyż zbyt wiele można stracić. I nie chodzi mi tylko o samą przyjemność czytania a o bardzo istotne wydarzenia jakie miały miejsce przed laty. Co prawda autorka wiele wyjaśnia, jednak lepiej zapoznać się z całą historią od samego początku. Oba tytuły a w szczególności pierwszy to ogromny ładunek emocjonalny pełen ludzkich dramatów, trudnych wyborów oraz skrywanych tajemnic. Taką literaturę kobiecą kocham,...
20
Elusive_Soul

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna po prostu... Nawet piękniejsza, niż pierwszy tom. Druga część to czasy współczesne, z Marią, Kirą, Remedios, starą Wandą Kalinowską i wszystkimi szalonymi koleżankami... Kto czytał "Skradzione lato" wie, o czym mowa. Dzieje się bardzo wiele, a autorka, jak w pięknie wykonanym patchworku wplata dawne dzieje, które powoli każdemu uświadamiają, kto jest kto. Książka budzi wiele emocji, daje wiele do myślenia, odsłaniając niekiedy tragiczne losy dawnych bohaterów, ale i urzeka humorem, rozsiewa wokół niesamowitą aurę i optymizm. To był bardzo dobrze spędzony czas, więc polecam.
00
Chilim26

Całkiem niezła

Dobra, ale trochę chaotyczna. Pierwsza część podobała mi się dużo bardziej.
00
eulampiar

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka
00
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna książka, wzruszająca ale i dająca nadzieję. Jestem zachwycona
00

Popularność




Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2024

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

© Mark Owen / Trevillion Images x 2

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-452-8

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Tato, wiem, że już nikt nie pisze listów, może i ja nie powinnam, bo słowa pisane nie ulatują jak te, które wypływają z ust, a sam najlepiej wiesz, jak to u mnie jest z tymi słowami. Powinnam czy też nie – chcę, abyś miał świadomość pewnych spraw, a te dobrze przedstawić w jakimś porządku, najlepiej krótko i na temat.

Otóż z początkiem minionego lata pod wpływem niepojętego impulsu kupiłam starego kampera i zakochałam się w nim bez pamięci. Dałam mu na imię Charlie. Kolejny impuls zaprowadził mnie wraz z Charliem do wioski wśród pól i łąk, której nazwa nie była mi tak do końca obca, bo przygotowując się nieco wcześniej do wywiadu, natknęłam się w starej gazecie na notatkę o dwóch dziewczynkach zaginionych pewnej letniej nocy we wsi Rogoże. Te Rogoże tak mi się rozśpiewały w głowie, że nie przestawałam o nich myśleć. Kiedy więc moje życie zawodowe i osobiste w jednej chwili się rozsypało, a jakaś wewnętrzna potrzeba posiadania czegokolwiekwłasnego skłoniła mnie do wydania ostatnich pieniędzy na kampera, który miał być moim tymczasowym domem, jednak (co dotarło do mnie już po fakcie) trudno byłoby postawić go na dłużej gdzieś w Warszawie, wbiłam w nawigacji tę rozśpiewaną we mnie nazwę miejscowości i tak oto znalazłam się w Rogożach.

Myślę, że gdyby nie Charlie, nigdy bym tu nie dotarła. Nie dowiedziałabym się tego, co wiem dzisiaj. Jestem pewna, że gdyby nie on, nie poznałabym historii zaginionych latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku dziewczynek, która jest także moją historią.

Jestem u siebie, tato, choć to jeszcze nic nie znaczy. Mieszkam w domu Marii Montero, dawniej zwanej Rajką, a Charlie stoi na jej podwórku. Pewnej nocy tamtego wspomnianego lata jedenastoletnia wówczas Rajka Bogusławska chwyciła z łóżeczkadwuletnią córkę swej zmarłej podczas porodu siostry i kurczowo ściskając w ramionach siostrzenicę, pobiegła przez pola do sąsiadów pod lasem, klucząc tak, by zmylić pościg. Uciekała przed łotrem, który przyczynił się do śmierci ukochanej starszej siostry. Wiedziała, że jeśli tamten je dorwie, na zawsze rozdzieli ją z małą Weronisią. W najlepszym przypadku.

W wyniku pośpiesznych starań babki Klotyldy, która w efekcie konfrontacji z tamtym łotrem wkrótce potem zmarła, obie dziewczynki trafiły do domu dziecka w Warszawie, z gwarancją, że nigdy nie zostaną rozdzielone. Niestety, stało się inaczej. Zaledwie trzy lata później, gdy Weronisia skończyła pięć lat, została adoptowana, a po jej adopcji nie zostało śladu, o czym Rajka miała się przekonać, gdy dorosła i zaczęła szukać siostrzenicy.

Nim jednak do tego doszło, Rajka każdego dnia śpiewała Weronisi kołysankę – cztery wymyślone przez siebie wersy do przepięknej melodii: Noga za nogą, noga przy nodze, miniesz Różyczkę, już są Rogoże. Coś Ci to mówi, tato? Bo mnie powiedziało, gdy parę miesięcy temu usłyszałam tę melodię.

Pamiętasz, podczas którejś rozmowy telefonicznej spytałam Cię, czy mama śpiewała mi kołysankę? Odparłeś, że każdego wieczoru i że te Rogoże też Ci coś mówią, co już ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że to ona była tamtą małą dziewczynką, którą ta druga, zaledwie jedenastoletnia, niosła przez pola, desperacko uciekając przed złem.

Mama zapamiętała tę melodię, lecz ze słów zostały w jej pamięci tylko Rogoże, które od czasu do czasu po kilku „la la la” rozbrzmiewały na jej końcu. Czy pamiętała coś jeszcze, tego już się nie dowiemy.

Przez wiele tygodni zachodziłam w głowę, cóż to za nadzwyczajny przypadek mnie tu sprowadził. W końcu zrozumiałam, że przypadkiem było tylko to, że szukając czego innego, natknęłam się na tę notatkę o zaginionych dziewczynkach, cała reszta to ciąg mniej lub bardziej świadomie (z naciskiem na mniej) podjętych działań. Gdyby tam nie wymieniono nazwy wsi, z której zniknęły bez śladu tej nocy, albo gdybym nie kupiła kampera, nie byłoby mnie tu teraz. Może te Rogoże śpiewałyby mi dalej w głowie od czasu do czasu i w końcu by przestały, a ja nigdy nie znalazłabym się u siebie, tak jak nigdy nie byłam, odkąd mama, nie mogąc się z czymś pogodzić, wciąż wracała do nałogu, aż w końcu ją pokonał.

Z czym nie mogła się pogodzić, tato? Powiedz, co ja mam teraz robić? Zostać tu czy wrócić do jednego z nie swoich miejsc i dalej kłócić się z życiem?

KIRA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Nie da się zapomnieć tych ciemnych mroźnych nocy, tego ujadania psów w oddali albo całkiem z bliska, gdy sąsiad z flaszką bimbru szedł do sąsiada i pół wsi o tym wiedziało, bo skrzypiący pod butami śnieg za nic sobie miał wszelką dyskrecję…

– Nie to co teraz, Kira, nie to co teraz… – mówi tęsknym głosem Wanda Kalinowska, przez prawe ramię zerkając w okno. Patrzy w nie, a potem zaraz zwraca się do młodej kobiety i dodaje przepraszającym tonem: – Znowu zaczynam, a ty to wszystko musisz znosić. Gdzie się nie obejrzę, na co nie spojrzę, zaraz jakieś obrazy, jakieś strzępy wspomnień.

Te strzępy wspomnień starej kobiety Kira natychmiast układa sobie w piękne zdania i tak je zapamiętuje. Robi to mimowolnie, bez namysłu, nie mówiąc już o refleksji; chodzi potem z tymi pięknymi zdaniami w głowie i ma wrażenie, że bez nich jej obecne życie nie byłoby pełne.

– Rzeczywiście, co za męka! – odpowiada drwiąco staruszce. – Że ja to wszystko jeszcze znoszę.

– Bo już sama nie wiem… – W głosie Kalinowskiej pobrzmiewa nutka bezradności. – Tak mnie ciągnie w te dawne lata, chyba zaraz umrę.

– Jak zaraz?! Jak zaraz, pani Wando? Wczoraj pani mówiła, że z pięć lat jeszcze spokojnie pociągnie.

– A pięć lat to nie zaraz?

– Ja nie mogę!

– Dobre i to – wymyka się z ust dziewięćdziesięcioletniej kobiety – ale jakby się tak zastanowić… No, sama powiedz, Kira?

Kira ma ochotę powiedzieć, że według opinii lekarskiej sprzed pół roku staruszka miała nie przeżyć tego lata, w porę jednak gryzie się w język.

– Cieszmy się tym, co jest, pani Wando – mówi w zamian, ściskając jej pomarszczoną dłoń. – Po prostu cieszmy się życiem. Wszyscy.

– Tak robię, ale niektórzy, jak widzę, aż za bardzo.

Młoda kobieta czujnie marszczy brwi.

– Gabrysia? – pyta po chwili. – Co znowu? To po to pani po mnie dzwoniła?

Tamta przytakuje.

– Jakiś gach od ni z samego rana wychodził. Siódmy jeszcze nie było.

– Aaaa, niech i ona ma coś z tego życia – po namyśle odpowiada z westchnieniem Kira. – Wie pani, co przedtem miała.

– A niech ma, niech ma, nic nie mówię! – skwapliwie przytakuje Kalinowska. – Już taka zacofana nie jestem. Siedmiu synów wychowałam, bocian ich nie przyniósł. Tylko co ona wie o tym życiu. Sama pomyśl, Kira.

Ta, pomyślawszy, przyznaje pani Wandzie rację.

– Przyjrzymy się temu z Beatką – obiecuje, zmierzając do wyjścia.

Staruszka próbuje ją zatrzymać.

– A co cię tak pili? Ledwo przyszłaś, już lecisz. Gęby cały dzień nie ma do kogo otworzyć – użala się nad sobą. – Dobrze, że Maciuś co wieczór dzwoni, to choć tyle, ale gdzie tam jeszcze do wieczora…

– Dwie godziny, pani Wando – rzuca Kira, pokazując wzrokiem zegar na ścianie – bo już druga. Tylko patrzeć, jak się zacznie ściemniać, a ja mam wszystko rozbabrane w chacie, namoczone firanki i cały duży pokój do posprzątania.

– Coś się tak nagle za porządki złapała? Myślałby kto!

– Święta za pasem, jakby pani nie wiedziała – burczy dziennikarka, mszcząc się za sarkazm w głosie starej. – Obiecałam Marii, że będzie mieć czyściutko, jak przyleci…

– Maria, Maria… Rajka, Mania, teraz nagle Maria, przecież ja się będę mylić.

– Dwa dni przed świętami przylatują z Remedios.

– Remedios… A cóż to za imię?

– Hiszpańskie.

– Aaaa… – Kalinowska macha z rezygnacją. – Ja już za tym wszystkim nie nadążę, dajta mi spokój.

Kira z uśmiechem na ustach wychodzi z chaty kobiety, która jednego dnia pochowała sześciu synów i męża, a mimo to znalazła siłę, żeby dalej żyć. Teraz, w wieku dziewięćdziesięciu lat, niemal pół wieku po tragedii, jakiej rzadko kto doświadcza, ma apetyt na jeszcze.

Kinia biegnie w podskokach za swą tymczasową panią; długo się naczekała na ganku Kalinowskiej, staruszka nie z tych, co wpuszczają psa do domu. Zabiega Kirze drogę, kładzie się nagle, wysuwając przednie łapy, a potem podnosi, wstaje i tak jeszcze kilka razy.

– No dobrze – rzuca Kira lekko, rozglądając się za patykiem, bo już wie, że sunia o to prosi. Bez przerwy domaga się uwagi, zagubiona w tęsknocie za Marią.

Kijek, znaleziony w rowie, leci daleko w pola, a labradorka radośnie biegnie za nim.

Gołe pola, smutne drzewa, krótkie dni unurzane w grudniowej szarości. Gdzież ten wyczekiwany śnieg? Gdzież barykady zasp, w które się zbijał w obronie, by go wiatr nie rozniósł po świecie? Gdzie to wszystko, czego nie dałoby się potem zapomnieć? Jeszcze do pewnego momentu jesień miała swoje kolory, lecz te z każdym spadłym liściem stają się tylko wspomnieniem. Co można teraz powiedzieć między tymi szarymi polami o jesieni? Nic, poza tym, że minęła nieprzytomnie.

Jesień minęła Kirze Dawidow na oswajaniu się z rolą, w jakiej jeszcze pół roku wcześniej by się nie widziała. Po powrocie z lotniska, na które odwiozła swą cioteczną babkę, Marię Montero, zupełnie nieświadomą ich rodzinnych relacji, usiadła na schodkach kampera i miała ochotę się rozpłakać, lecz łzy nie chciały płynąć.

Nie to nie, przecież nic na siłę.

Trzeba było rozejrzeć się wokół siebie – tak dosłownie, jak w przenośni – i wytyczyć jakiś cel, a potem konkretne zadania. Tym bardziej że zdawała sobie sprawę, w jak totalnej rozsypce się znajduje, chociaż dobrze, że nie w fizycznej.

Fizycznie Kira Dawidow czuła się świetnie, widać natura jej służyła – no tak, każdemu służy, ale jej służyła bardziej – do tego stopnia, że młoda kobieta wzdrygała się na samą myśl o powrocie do Warszawy. To, że właściwie nie miała do czego wrócić, już na samym starcie rozwiązywało sprawę i kładło kres wszelkim dylematom. Ale tylko do pewnego momentu, na tymczasem.

Natomiast kondycja psychiczna Kiry – to już inny temat.

W pierwszych dniach po wyjeździe Marii jeszcze nie było tragedii. Dostała proste zadania: zajmować się Kinią, kotami i zaglądać do grzybów, czy jakie robactwo się w nich nie lęgnie. Labradorka przez kilka dni skamlała żałośnie, a wtedy Kira ją głaskała, tuliła, tłumaczyła, że nawet się nie obejrzą, jak pani wróci, a psi świat Kini znowu stanie na czterech łapach. Tamta chyba w końcu to zrozumiała, bo przestała skamleć, za to krok w krok chodziła za swą opiekunką i dopominała się jej uwagi. Z kotami było trochę gorzej. Nauczone, że budzą się w nogach pani, obraziły się od razu na tę nową, potem zaś na siebie wzajemnie, i przestały się w siebie wtulać. Długo demonstrowały własną niezależność, biały chodził swoimi drogami, czarny swoimi, prychały i nie chciały wracać na noc do domu.

– Głupie koty – kwitowała nowa pani to nagłe zaakcentowanie indywidualności futrzaków i postanowiła się nimi nie przejmować. – Zrobi się ziąb, przypomni wam się ciepłe łóżeczko.

Tak się w istocie stało. Nagle skończyło się babie lato, powiało chłodem i wilgocią; biały i czarny, wtulone w siebie, znowu wyglądały jak jeden czarno-biały kot, zadrapały w drzwi, przeprosiły się z ciepłym łóżeczkiem i wszelkimi innymi wygodami.

Najgorzej było z Charliem. Najgorzej dla Kiry, bo kamperowi, jak się zdaje, było wszystko jedno, gdzie go postawią, chociaż ona w tej kwestii mogłaby dyskutować. Gdyby ktoś próbował.

– Nie jesteś tylko rzeczą, Charlie – mówiła do niego, gdy w drodze powrotnej z lotniska mijali zapomniane podwórko, na którym stał przez całe lato. – Ja to wiem, od pierwszej chwili wiedziałam.

Nim dojechali do chatki Marii Montero pod lasem, wytłumaczyła mu wszystko, co musiał wiedzieć.

Że jej też bardzo żal tego cudnego podwórka z chylącą się ku ziemi chatką, w której jej mama przyszła na świat i stawiała tam swoje pierwsze kroki.

Że pod lasem jest jeszcze piękniej, chociaż nie ma tam tej aury, lecz aura to nie wszystko. Zwłaszcza gdy ktoś potrzebuje pomocy, czyli opieki nad swoim domem i zwierzętami. Ktoś bliski. Najbliższy na świecie.

I że – co tu dużo mówić – oni oboje też na tym skorzystają, a w jakim sensie, to Charlie dowie się w swoim czasie.

Dowiedział się o tym tydzień później, jak zaczęła przenosić swoje rzeczy do domu. Gdy zdjęła pościel z wąskiego łóżka i przykryła je narzutą. A wygładzając tę narzutę, obiecała:

– Codziennie będę przychodzić. – Po namyśle dodała z entuzjazmem: – Najważniejsze, że będziemy się mieć na oku. Ty mnie, a ja ciebie.

Wszelkimi siłami starała się odsuwać od siebie myśl, że całe jej życie zostało zgromadzone w tym kamperze: rzeczy osobiste, pamiątki, wszelkie dokumenty, a w końcu także i książki. Wszystko po głębokiej selekcji, której dokonała w pierwszym, słonecznym jeszcze i ciepłym tygodniu po wyjeździe Marii. Charlie, po wstawieniu do niego pudeł z książkami, które wreszcie zabrała od dawnej sąsiadki, i dwóch skrzynek z narzędziami odebranymi przy okazji od byłego, przypominał magazyn. Trzeba było się pozbyć części z nich.

Ciuchów miała niewiele, rzeczy niepotrzebnych prawie wcale, dokumenty zamknęły się w jednej teczce, a z pamiątek głównie zdjęcia i parę drobiazgów po matce: złoty łańcuszek z wisiorkiem w kształcie listka koniczynki, pierścionek zaręczynowy, a także metalowe pudełko po cukierkach, które mama zawsze miała blisko siebie, a w nim dwie szyfonowe kokardy i wyblakły fartuszek z falbanką, niebieski w żółte kwiatki, podobny do tego, w jaki ubrana była jedna z dwóch dziewczynek na czarno-białej fotografii, stojącej w ramce na stoliku nocnym u Marii w sypialni.

Zgięła się wpół, kiedy zobaczyła to zdjęcie, gdy zrozumiała, kto na nim jest i gdzie zostało zrobione. Wówczas dotarło do niej, że ten niebieski fartuszek – jedyna, poza kokardkami, pamiątka z dzieciństwa mamy – stanowi ostateczny i niepodważalny dowód na to, czego już i tak była pewna. Zebrała wtedy wszystkie siły, żeby się wyprostować i wrócić do porządkowania swej tymczasowej rzeczywistości.

Ubrania spakowała w dwa worki na śmieci i wraz z tymi wyjściowymi, na wieszakach, przeniosła do domu. Maria przed wyjazdem opróżniła dla niej część szafy w sypialni; Kira długo się zastanawiała, czy ma się tam rozłożyć ze swoją garderobą, w końcu zrobiła to, z zastrzeżeniem, że tylko tymczasowo.

Pamiątki i zdjęcia w poszarpanych kopertach (wszystkie z poślubnego okresu rodziców i dzieciństwa Kiry, ani jednego z ich przeszłości) zmieściły się w stylowym pudle na kapelusze, które dawno temu kupiła w sklepie ze starociami.

– Nawet albumu na zdjęcia nie mam – wypominała sobie, wyjmując fotografie z kopert i kładąc na dnie pudła. – Ludzie mają miejsce na takie rzeczy, ja nie. Chyba najwyższa pora, Charlie, poukładać jakoś to, co mam, a potem przyjrzeć się tej układance i ocenić, czy tak dalej się da. Nie da się, bo najpierw powinnam poukładać sobie w mózgu, jak mi sugerowała Maria, na to jednak chyba nie jestem gotowa. Czy kiedyś będę, to się okaże, sama jestem ciekawa.

Potem pochyliła się nad książkami. Z bólem serca podzieliła je na te, bez których nie da się żyć, i na te, bez których jakoś się da. Te drugie powrzucała z powrotem do kartonów i wywiozła do biblioteki gminnej w Pieleszach. Już sam fakt pozbycia się książek był dostatecznie dołujący, a tu jeszcze biblioteczny parking na dwa samochody zastawiło jakieś rolnicze monstrum, tak że musiała objechać budynek i zaparkować na tyłach.

– Co za debil – rzuciła więc na wejściu, uginając się pod ciężarem jednego z pudeł – podjeżdża pod bibliotekę kombajnem?

Zza regału w głębi biblioteki wychylił się facet w roboczych spodniach, flanelowej koszuli z rękawami zawiniętymi do łokci i, wskazując palcem na środek swej piersi, co Kira prawidłowo odczytała jako przyznanie się do winy, sprostował:

– To traktor.

– Traktorem tu się przyjeżdża wypożyczyć książkę?

– Bywa i tak, kiedy akurat wraca się z pola – burknął, po czym, zerknąwszy za siebie w okno, za którym widać było Charliego, dodał: – Kamperem bym nie przyjechał.

Zignorowała go, postawiła pudło na wolnym kawałku biurka i poszła po następne, klnąc pod nosem. Wracając, dostrzegła dziewczynkę, może siedmioletnią, drobniutką myszkę, która spacerowała sobie między regałami, wykonując rękoma dziwaczne gesty.

– Co ona robi? – dyskretnie zagadnęła bibliotekarkę.

– Rozmawia ze sobą.

Dopiero gdy, zerknąwszy jeszcze raz na małą, zauważyła towarzyszącą tym dziwacznym ruchom mimikę, zrozumiała, że dziewczynka jest głuchoniema.

– Przepraszam – burknęła.

– A mnie to za co? – odburknęła bibliotekarka.

Trochę krzywiła się na tę dostawę, przy każdym pudle coraz bardziej, w końcu nieoczekiwanie wymknęło jej się z ust, że romansideł mają tu dość.

– Wyglądam na kogoś, kto czyta romansidła? – rzuciła Kira, postawiła ostatni karton na podłodze i ruszyła do drzwi, rzucając jakby od niechcenia do faceta, który zerkał na nią spod regału z historią: – No co?!

Nie odpowiedział. Dziewczynka posłała jej delikatny uśmiech.

Obok biblioteki znajdował się sklep papierniczy. Weszła i kupiła album na zdjęcia.

– No i proszę, pierwszy krok zrobiony – chwaliła sama siebie w drodze powrotnej. – Oby tak dalej, Kira. Nim się obejrzysz, będziesz poukładana jak kredki w piórniku. – Parsknęła krótkim śmiechem, po czym rozejrzała się na prawo, na lewo, zamachała do Beatki Pietras, otoczonej grupką osób pod jej zakładem pogrzebowym, i już bez większego entuzjazmu zakończyła: – Może nam być trochę nudno, Charlie, ale coś za coś. Damy radę, gorzej już nie będzie.

Nazajutrz przekonała się, że owszem.

Nazajutrz było paskudnie: ponuro, deszczowo i wietrznie. Koty skłębiły się na tapicerowanym siedzisku pod oknem, Kinia, z tęsknym wzrokiem skierowanym na drzwi, leżała pod stołem. Po wielu próbach rozpalenia w kominku, z którego rurami wentylacyjnymi ciepło rozchodziło się na całe wnętrze niebieskiego domku, Kirze w końcu się to udało.

– Zaraz będziecie mieć ciepełko, sierściuchy – rzuciła lekko do kotów, pogłaskała po pysku sunię i zrobiła sobie kawę.

Do kawy idealnie pasował papieros, więc go zapaliła. Paląc, od czasu do czasu zerkała na ponury świat za oknem i dziwiła się uczuciu niczym nieuzasadnionej euforii, które nagle, ni stąd, ni zowąd, ją ogarnęło. Gdy zadzwonił telefon, nie śpieszyła się, żeby go odebrać. Gdy zadzwonił drugi raz, machnęła ręką. Za trzecim razem raczyła wreszcie zerknąć na ekran komórki i widząc, że to jej była szefowa, odebrała.

– Cześć, Danusia – powitała ją radosnym głosem, niemalże w tej samej chwili dziwiąc się swej niczym nieuzasadnionej radości.

– Ujarałaś się? – usłyszała po drugiej stronie.

– Nieee… Dlaczego?

– Eeee… Mniejsza z tym. Słuchaj, Kira…

– Słucham, słucham. Co chcesz? Nie mów, że książka już po redakcji…

– Co? Po jakiej redakcji? Nie, nie, bo… eeee… No właśnie, nie wiem, jak ci to powiedzieć…

Był ostatni dzień września, ciepły i pogodny, jeszcze pachnący latem.

W tym właśnie dniu Kira Dawidow napisała ostatnie zdanie zbeletryzowanej wersji książki reportażowej o dzieciobójczyni, a potem z hukiem zamknęła klawiaturę laptopa i zawołała do kręcącej się po podwórku Marii:

– No to możemy iść na grzyby!

Poszły. Z koszyczkami, nożykami, z uśmiechem na twarzy i lekkim sercem. Ta lekkość była uzasadniona. Maria miała już zabukowany lot do Hiszpanii i poczucie, że zostawia dom wraz ze zwierzętami pod dobrą opieką, Kira natomiast po dwóch miesiącach morderczej pracy mogła wreszcie spojrzeć na świat, bo przez ten czas, skulona w kamperze, z laptopem na kolanach, wcale tego świata nie widziała. Wrześniowy las, a zwłaszcza skąpane w słońcu polany upstrzone muchomorami, podwoiły, a może nawet potroiły radosny nastrój.

– Są muchomory, będą i prawdziwki – powiedziała Maria i niemal w tej samej chwili dostrzegła całą ich rodzinkę: mniejsze, większe, piękne jak z obrazka, aż jej dech zaparło. – Zadowolona jesteś, Kira? – spytała więc na wydechu.

– Bardzo – padła odpowiedź. – Jeszcze nigdy nie byłam na grzybach.

– Więc tnij, bo zaraz w nie wejdziesz. Z tyłu, za tobą i na lewo, gapo… Ale nie o to pytam.

– A o co?

– O książkę.

– Skończyłam. Lepszego powodu do zadowolenia nie ma.

– A co o niej myślisz?

– Nie wiem. Przeczytam całość, będę wiedzieć.

Po oporządzeniu dwóch koszy borowików, z którymi wróciły z lasu, pokrojeniu ich i załadowaniu do suszarki Kira zamknęła się w kamperze i do trzeciej w nocy czytała swoje dzieło.

Poprzednia wersja, wyprana z emocji, podana na zimno relacja ze zbrodni, jakiej matka dopuściła się na kilkumiesięcznej córeczce, rozwaliła ją wewnętrznie i doprowadziła na skraj załamania nerwowego. W efekcie tego Kira uznała, że coś, co tak destrukcyjnie podziałało na samą autorkę, nie może ujrzeć światła dziennego. Gdyby nie presja finansowa, może by i nie ujrzało. Zaliczkę, jaką jej wypłacono, gdy zasiadała do pracy nad Z zimnym sercem, trzeba byłoby w takim układzie oddać, a obecnie Kira nie miała tej możliwości. Głupie dziesięć tysięcy zmusiło ją do bycia uległą. Marne dziesięć tysiaków, jakie niektórzy lekką ręką wydają na wakacje na Dominikanie albo dwie markowe torebki, stało się dla bezrobotnej i niemal bezdomnej (niemal, bo kamper sezonowo jednak pełnił funkcję dachu nad głową) dziennikarki barierą nie do przekroczenia.

Fakt, w ramach przedwczesnej Gwiazdki dostała właśnie taką kwotę od ojca, a wtedy zaświtała w jej głowie myśl, żeby przeznaczyć te pieniądze na zwrot zaliczki, przeprosić się z Danką Dulczyk, wrócić na etat, machnąć parę wywiadów czy felietonów, wynająć najtańszą kawalerkę, słowem: niepostrzeżenie odzyskać dawne życie.

Może by i tak zrobiła. Gdyby nie Charlie.

Gdyby nie jego przytulne wnętrze i ciepło, jakim ją otulił.

Gdyby nie to wszystko, co się owego lata zdarzyło w Rogożach.

Nie, nie miała oporów, by wrócić do tętniącej życiem metropolii – tydzień, dwa i jak nic by się tam na nowo odnalazła. Gwar miasta nigdy jej nie doskwierał, do sygnału karetek o każdej porze dnia i nocy przywykła, jak się przywyka do tykania zegara ściennego. Czuła w sobie tylko wielki opór, żeby zostawić to miejsce. Swoje własne miejsce, o czym na razie, jako jedyna na świecie poza rodzonym ojcem, wiedziała.

Wtedy to przypomniała sobie rzucony ot tak przez Marię pomysł, żeby tę książkę zbeletryzować. Czemu nie? – zadała sobie w końcu pytanie i biorąc pod uwagę swoje położenie, zaczęła o tym intensywnie myśleć. Nigdy nie pisała fabuły, nie miała więc pojęcia, jak się w niej odnajdzie, z każdym dniem jednak nabierała przekonania, że fikcja nieco złagodzi ogromny ładunek emocjonalny, jaki zawierała ta książka, a jej, autorce, w jakimś sensie pozwoli się zdystansować.

Przez wiele tygodni Kira Dawidow nie wiedziała o świecie, a świat nie wiedział o niej. Danka Dulczyk, acz niechętnie, przystała na jej propozycję, wyznaczając termin do końca września.

Jakimś cudem Kirze udało się postawić kropkę po ostatnim zdaniu, z hukiem zamknąć laptop i spojrzeć wreszcie przytomnym wzrokiem na świat, w którym przez ten czas jej nie było.

Pisała w prawdziwym transie, zdanie za zdaniem, strona za stroną. Niemal jak w jednym z tych wyśmiewanych przez siebie filmów, w którym znany pisarz, borykający się z kryzysem twórczym, wyjeżdża do chatki w górach albo nad jeziorem i tam, po jakimś zdarzeniu, dającym prawdziwego kopa, siada do komputera – albo jeszcze lepiej (boki zrywać!) przy maszynie do pisania – i w dwa tygodnie ma gotową książkę, która oczywiście (no jakżeby nie!) staje się wielkim bestsellerem.

Kira nie liczyła na bestseller, tylko na święty spokój. Tego chciała jej dusza, zwichrowana wypadkami ostatnich miesięcy. Tego chciało, nieoczekujące żadnych porywów, serce. Spokoju, spokoju, spokoju. Pieniądze od ojca miały jej go w stopniu materialnym zapewnić na kilka miesięcy. Dach nad głową dawał poczucie bezpieczeństwa. Zamierzała powoli delektować się nieznanym dotąd wrażeniem, że jest u siebie. Uczucia, jakim darzyła Marię, rodzoną siostrę swej babki, Weronki Bogusławskiej, nie dało się porównać z żadnym innym. Bardziej kochała jedynie nieszczęsną mamę, tak dawniej, jak teraz, niezmiennie, bo ojciec był już tylko ojcem; zażyłość, jaka ich dawniej łączyła, przegrała z odległością, z rzadkim widywaniem.

To dla tego wszystkiego na nowo pochyliła się nad Z zimnym sercem. I dlatego po skończonej pracy z tak lekkim sercem poszła z Marią na te grzyby. W tym cudownym lesie odnalazła Rajkę sprzed pół wieku, małą, kulawą dziewczynkę, dla której nie było rzeczy niemożliwych. Patrzyła na nią, jak pochylała się, by najpierw się nacieszyć, po czym wyciąć w pień całą borowikową rodzinę. Jak szła słoneczną polaną, wymachując wiklinowym koszykiem, i nuciła pod nosem, zapominając, ile ma lat i przez co przeszła. Utykając lekko na prawą nogę (od tamtego dnia, gdy pozwoliła się zdemaskować w rodzinnym domu, nie włożyła już ortopedycznych butów, z wielką ulgą wyrzuciła je do kosza), oglądała się na Kirę i mówiła: „Zaraz wejdziesz w dorodnego prawdziwka, ty gapo”.

Jakie to było piękne popołudnie z Marią! Pogodne. Lekkie. Czyste. Nic więc dziwnego, że z takim zapałem zabrała się do pierwszego, od początku do końca, czytania książki, która miała ją wybawić z pewnych kłopotów. Nie przeczuwała, że po skończeniu o trzeciej w nocy nowa wersja Z zimnym sercem rozwali ją emocjonalnie jeszcze bardziej niż ta pierwsza.

W dodanym sfabularyzowanym wątku dziennikarki, która dwa razy w tygodniu odwiedza więzienie dla kobiet, by przez kilka godzin wysłuchiwać potwornie chłodnej, do szpiku kości bolesnej relacji zabójczyni, notować (potwór nie pozwolił się nagrywać; Kira przeniosła do zbeletryzowanej wersji ten element z własnego doświadczenia), a potem to wszystko na nowo odtwarzać, nie było nic z fikcji. Tylko dokładne przekazanie tego wszystkiego, w czym przez wiele miesięcy sama brała udział.

Dziennikarka Kira Dawidow struchlała i skuliła się w sobie.

Pięć minut po trzeciej zadała sobie pytanie: Gdzie, do kurwy nędzy, była moja świadomość, mój mózg, gdy to pisałam?! Gdzie wtedy byłam?

Osiem po trzeciej otworzyła pocztę, po czym dodała załącznik, kliknęła „wyślij” i Z zimnym sercem pofrunęło do redakcji.

Tyle że nie druga, lecz ta pierwsza wersja.

Nie powiedziała nic Marii ani nazajutrz, ani w drodze na lotnisko, gdy rozmowa zeszła na ten temat.

Sama ze sobą też o tym nie rozmawiała. Ani z Charliem.

Nie było o czym. Zdystansowała się od pierwotnej, czysto reportażowej wersji, przekonując samą siebie, że inaczej, czyli na przykład odrobinę łagodniej, przekazać się tego nie dało.

Potem był wyjazd Marii, oswajanie się z rzeczywistością bez niej i w momencie, gdy już wszystko zdawało się jako tako ogarnięte (poza Gabryśką Zaborowską, z którą co parę dni był jakiś problem), zadzwoniła Danka Dulczyk…

– Nie możemy wydać tej książki, Kira – wydukała wreszcie szefowa.

W pierwszej chwili te słowa nie dotarły do Kiry. Jakiej książki?

– Jaaakiej książki?

– Piłaś coś?

– Weź przestań! Nie piłam i nie jarałam. Mów, o co chodzi.

– O to, że ktoś nas ubiegł.

Kira dalej nie wiedziała, o co chodzi, wtedy tamta wreszcie wyrzuciła z siebie, że w pierwszej dekadzie grudnia nakładem konkurencyjnego wydawnictwa wychodzi książka jakiegoś Mariusza Spychały, dziennikarzyny piszącego głównie dla tabloidów, pod tytułem: Jak zabiłam córkę, wywiad rzeka z matką, która z zimnym sercem zamordowała własne dziecko.

Zanim Kira zdążyła wyartykułować, że jak można rzucić ludziom taki tytuł na Gwiazdkę, Danka Dulczyk dokończyła:

– Chodzi o tę samą matkę, której ty poświęciłaś dwie książki. I o to samo dziecko.

Kirę zatkało.

– Przecież… przecież to niemożliwe – wydusiła po chwili. – Dwa razy sprzedała tę samą historię? Nie mogła.

– Mogła, bo to zrobiła.

– Podpisała umowę na wyłączność do tematu…

– Prawą ręką, a jest leworęczna, i nie swoim pismem. Jej prawnik grozi pozwem o kradzież praw autorskich i oszustwo…

– Ma prawnika?

– Stać ją na to.

– Kurwa! – Kira nie wytrzymała. – Zabić własne dziecko i jeszcze perfidnie zarabiać na temacie…

– Nad którym ty rozczulałaś się pół roku. Nie byłoby problemu, gdybyś oddała tekst na początku lata, czyli wtedy, gdy był gotowy.

– Już to przerabiałyśmy, Danka.

– Albo tak, jak w końcu oddałaś, tylko tę zbeletryzowaną wersję. Moglibyśmy to wydać po Nowym Roku, jakoś by to przeszło. Dwa dokumenty na ten sam temat… No, niestety…

– Przecież…

– Nawet jeśli w zupełnie innym ujęciu i… o ile mi wiadomo, twoja wersja jest o niebo lepsza. Zmarnowałaś swoją szansę, kochana.

– Przecież ucieszyłaś się, gdy jednak wysłałam ci ten dokument!

– Parę miesięcy za późno.

– Nie chrzań.

– Z tą wiedzą, którą mamy, przyśpieszylibyśmy wydanie, nawet na koniec listopada, wtedy tamci mieliby ten sam problem, jaki my mamy teraz.

– Jaki problem, do chu… Jaki?! Trzeba tę cwaną sukę podać do sądu, utrzeć jej nosa, pokazać, że cwaniactwo nie rządzi tym światem.

Danka parsknęła śmiechem.

– Uwierz mi, kochana, rządzi.

– Sąd powinien o tym zdecydować.

– Sąd zdecydował, dając jej dożywocie – odrzekła chłodnym głosem Danka Dulczyk. – Co możemy jej jeszcze zrobić?

– Więc najlepiej odpuścić, tak? – wyrzuciła z oburzeniem Kira.

– Czemu nagle dziwisz się takim rzeczom? Co ty w ogóle robisz? Gdzie ty jesteś? – dopytywała się tamta nienaturalnie piskliwym głosem. – Jako dziennikarka prestiżowego czasopisma, chwytającego za rogi ważne i trudne tematy, stykałaś się wielokrotnie z podobnymi sprawami. Co ci nagle… Pozwól, że użyję w tym momencie twojego języka… Co ci nagle odjebało, to nie wiem. Myślałam, że cię znam…

– Nie znałaś mnie.

– Znałam. Wiedziałam, czego można się po tobie spodziewać, teraz kompletnie nie wiem, mimo to…

– Gdybyś mnie znała, nie zleciłabyś mi w ogóle tego kurewskiego tematu.

– Z którego zrobiłaś kurewsko dobrą książkę, więc nie mów, że cię nie znałam, powierzając ten temat właśnie tobie! Niestety… pozostańmy już w pewnej, bardzo ci bliskiej stylistyce… spierdoliłaś wszystko dylematami moralnymi. Myślałby kto, Kira Dawidow, chodząca moralność!

– Nigdy nie aspirowałam do podobnego tytułu – odparła cicho.

– Ciekawe – tamta na to. – Ale już mniejsza o to.

– Mniejsza.

– Pomijając to wszystko, mam pełną świadomość, jak dobrą jesteś dziennikarką. Dlatego jeszcze cię nie skreślam…

– Och, doprawdy?

– Pozbądź się tej ironii w słodkim głosie, kochana, jeśli mamy dalej gadać.

– Cóż… gadajmy.

– Sfabularyzowaną wersję możemy wciąż wydać po Nowym Roku… Jeśli jest równie dobra…

– Jest lepsza.

– W kontrze poniekąd do, jak wiem z pewnego źródła, spisanego bez polotu i bez jaj wywiadu rzeki. Zabezpieczymy się pewnymi uwagami typu: „Zbieżność osób i zdarzeń przypadkowa…”.

– Nie.

– Albo jakimiś innymi, to już niech się spec od praw autorskich nad tym głowi…

– Nie!

– Ale co nie?

– Nie mogę oddać tej książki.

– Bo?

– Bo nie.

Nastała cisza. Kira, z telefonem przy uchu, wyszła na podwórko i przesunęła po nim bezradnym wzrokiem. Na chwilę zatrzymała spojrzenie na Charliem, a potem na stodole, zamykającej północną stronę zagrody.

Oczami duszy zobaczyła wóz załadowany sianem, wjeżdżający na klepisko między sąsiekami. Zobaczyła Rajkę Bogusławską i Manię Zaleską, siedzące na samej górze, jak skaczą, śmieją się i obsypują garściami pachnącego wiatrem, rzeką, słońcem i motylami siana. Usłyszała głos Zaleskiego, upominający je, że zaraz spadną na klepisko i rozkwaszą sobie nosy; wtedy bat, którym strzela w powietrzu nad kobyłką, wreszcie na coś się przyda.

Kira nigdy nie widziała podobnych obrazków, ale ogromnie za nimi tęskniła; w takich chwilach jak ta najbardziej. Skąd się brały? Ze strzępów wspomnień starej Kalinowskiej? Z samotności? A może z genów odpowiedzialnych za przenoszenie pamięci z pokolenia na pokolenie…

– Ja nawet skłonna byłam przywrócić cię na etat, Kira – usłyszała zimny głos byłej szefowej. – Ale już chyba nie jestem.

– Twoje prawo.

– Oddałaś książkę, poniekąd wywiązałaś się z umowy, więc nie kłopocz się zaliczką… Można by się oczywiście z tym spierać, jednak musiałabym mieć jeszcze z tobą do czynienia, a o głupie dziesięć tysięcy mi się nie chce. Chyba cię to nie dziwi… Nie wiem, w co się wpakowałaś, ale trzymaj się. Trzymaj się dobrze.

Kira wsunęła telefon do kieszeni dżinsów, po czym pogłaskała po pysku stojącą obok Kinię i wzruszyła ramionami.

– No i wpakowałam się – rzuciła w powietrze. – Nie wiem jeszcze w co, ale coś będę musiała z tym zrobić.

– Niewiele zrobiłam – przyznaje, zwracając się teraz do suni, która uśmiecha się, jakby wszystko pojmowała.

Kirze wydaje się, że ta wierna i kochająca istota rozumie o wiele więcej, niż można byłoby się spodziewać. Mówi do niej, tłumaczy, że w jej psim świecie nigdy nie zabraknie miłości, do której przecież każdy pies jest stworzony, tylko nie każdy ma szczęście ją znaleźć. Wtedy Kinia posyła jej ufne spojrzenie i tuli się czule, a czasem tylko zamerda ogonem z lekką rezerwą, jakby chciała powiedzieć: „Wiem, wiem, ile razy można mi to tłumaczyć?”.

*

Młody fotograf w Pieleszach stanął na wysokości zadania; Kira nie może się nadziwić, co zrobił ze starej fotografii, którą powierzyła mu parę dni temu, w nadziei, że tchnie w zdjęcie odrobinę życia. Wszystkie detale w tle nabrały wyrazistych kształtów, a na twarzach dwóch trzymających się za rękę dziewczynek widać trochę zawstydzony, delikatny uśmiech (na życzenie fotografa zapewne), za to w oczach niebywały spokój, a nawet pewność, że całe zło tego świata mają już za sobą.

– Wszystko, co najgorsze, jeszcze przed wami – wymyka się z ust Kiry.

Przesuwa dłoń po trzykrotnie, w stosunku do oryginału, powiększonym zdjęciu, po czym wsuwa je w nową ramkę, kupioną po drodze od fotografa.

– Co jeszcze sobie kupiłaś, Kira? – rzuca prowokacyjnie do własnego odbicia w lustrze nad toaletką. – No? – dopytuje się, jakby oczekiwała odpowiedzi.

No kupiła sobie, i co z tego? Małą holenderską komódkę za siedemdziesiąt złotych, prawdziwe cacuszko, w sklepie ze starociami na trasie Pielesze–Stawiska, nie mogła się powstrzymać.

Było w ogóle tam nie wchodzić, bo to skład rupieci, żaden sklep ze starociami, a cacuszko (może nim kiedyś było, może jeszcze będzie) to rozchybotany i poobijany klamot z wypadającymi szufladami. Dobrze, że nie nakupiła więcej takich gratów, bo mieli ich tam co niemiara, i nie musi się zastanawiać teraz, co z tym kramem zrobić. To nie sklep pana Władka, na peryferiach stolicy, z wyselekcjonowanym towarem, wśród którego z wielkim trudem udawało jej się wypatrzyć coś, co miało jakieś drobne mankamenty, dzięki czemu było w dobrej cenie.

– Mam narzędzia, materiały, cały zestaw farb do drewna – próbuje znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla nieprzemyślanego zakupu – mam czas. Brakuje mi tylko rozumu i silnej woli.

I kogoś, kto by te dwie Kiry w niej jakoś ze sobą pogodził. Jedna robi to, druga tamto, z myśleniem jest tak samo.

Może Kuba Muszyński, podpowiada jedna z nich tej drugiej. Nie, dopiero co do niej dzwonił. Trochę pogadali, wystarczy. To może Maciek…

Maciek niespodziewanie zapukał do drzwi parę dni wcześniej. Gdy je otworzyła i zobaczyła niepewny uśmiech na jego twarzy, nogi się pod nią ugięły, bo przed chwilą o nim myślała. Myślała o nim często w tej swojej nieoczekiwanej, choć wcale nieuciążliwej samotności; jedyne, co jej doskwierało, to tęsknota za Marią i świadomość, w jak poplątanej rzeczywistości się znajduje. W tej rzeczywistości Maciek pojawił się całkiem przypadkiem; tak się zaczyna i dzieje wiele ludzkich historii.

– Stęskniłem się za babunią – oznajmił na powitanie – więc postanowiłem zrobić jej niespodziankę. A tobie przyszedłem podziękować za to, że tak się nią zajmujesz, jestem ci ogromnie wdzięczny.

– Zaglądam tylko, robię jej jakieś zakupy, w czymś tam pomogę, drobiazg.

Mogła dodać, że została do tego zobligowana przez Marię, jednak i tak by zaglądała, więc nie było powodu, by umniejszać te drobne zasługi. Ucieszyła się, że to tak wiele dla niego znaczy; jego irracjonalna miłość i przywiązanie do obcej kobiety nie przestawały jej zdumiewać.

Przyszedł tylko podziękować, lecz został na wiele godzin. Luźna rozmowa o wszystkim i niczym w końcu zeszła na bardziej osobiste tematy.

– Gubię się trochę w tym wszystkim, Kira – wyznał w pewnym momencie, poprawiając tym swoim nie­samowicie roztargnionym ruchem okulary; znała Maćka już na tyle, by wiedzieć, że robi tak zawsze, gdy jest zagubiony, niepewny sytuacji bądź nią zaskoczony.

Rozczuliło ją to jego zagubienie, zdumiały wypowiedziane słowa, bez żadnego związku z tematem luźnej rozmowy. Ogarnęła ją chwilowa ulga, że nie tylko ona czuje się tak wewnętrznie rozedrgana przez to wszystko, co się dzieje od momentu, gdy wiele miesięcy temu w gazecie sprzed niemal pół wieku znalazła informację o dwóch zaginionych w Rogożach dziewczynkach. To ją tu sprowadziło. To ją tu trzyma. A także budzi ciągły niepokój, co będzie dalej.

– W czym, Maciek? – spytała delikatnie. – W czym tak naprawdę?

Pokręcił głową, znowu poprawił okulary.

– Sam nie wiem – odparł po chwili. – Bezgraniczna miłość, jaką darzy mnie ta staruszka, rozłożyła mnie na łopatki.

– Prawdziwa miłość potrafi zaskoczyć – palnęła.

Co ty pleciesz, kretynko, natychmiast upomniała się w duchu, pomyśl, nim się odezwiesz, to nie boli. Maciek jednak skwapliwie przytaknął, mówiąc, że to uczucie w dwie strony.

Kocha panią Wandę i martwi się o jej zdrowie, dzwoni codziennie, by usłyszeć jej głos, a gdy go słyszy, oddycha z wielką ulgą, że staruszka mówi do niego, że żyje. Ta miłość do niej zrodziła się z wyrzutów sumienia, nie przestaje o tym myśleć. To one, po śmierci prawdziwej babci, która go wychowała i odeszła tak, jakby była sama na świecie, zaprowadziły go do domu opieki, gdzie pałętał się między samotnymi staruszkami, szukając swego rodzaju odkupienia. Gdyby nie Maria, gdyby nie jej niedorzeczny pomysł, by odegrał rolę prawnuczka Kalinowskiej, która miała nie dożyć jesieni, może dalej by się tam pałętał, próbując naprawić to, co schrzanił, aż w końcu, widząc, że to niemożliwe, wróciłby do swego świata, a poczucie winy wcześ­niej czy później by się ulotniło.

– Jesteś na swoim miejscu – zapewniła go Kira. – Żyjesz tak jak dawniej, robisz to, co robiłeś, w przeciwieństwie do mnie…

– Ale to już nie to samo, Kira. Z powodu tego, co się zdarzyło latem i co wciąż trwa, patrzę teraz zupełnie inaczej na świat, do którego do pewnego momentu nie miałem żadnych zastrzeżeń.

– Co ty właściwie robisz? – spytała w roztargnieniu, trochę już znudzona jego dylematami.

– Pracuję w dużej firmie deweloperskiej, na dość odpowiedzialnym stanowisku, zarabiam sporo kasy na wciskaniu ludziom coraz mniejszych metraży za coraz większe pieniądze.

– W ogóle mi to do ciebie nie pasuje.

– Co konkretnie?

– Nieuczciwość. Nie pasuje mi do ciebie nieuczciwość, Maciek. W żadnej formie, nawet tej pozornej, jak tu, bo przecież ludzie widzą, co kupują, nie sprzedajesz nikomu kota w worku.

– Tak też właśnie to postrzegałem. Miłość uwrażliwia, wyostrza wzrok…

– Ja słyszałam, że miłość jest ślepa! – Kira parsknęła śmiechem.

– Teraz widzę pazerność, której nie byłem do końca świadomy. Coraz więcej na coraz mniejszej przestrzeni i ten trend w wydzielaniu klitek, a właściwie klatek dla zapracowanych młodych ludzi, których nie stać na coś większego. To się cholernie opłaca, sprzedać dwie, trzy klatki zamiast dużego mieszkania, na osiedlu, gdzie jeden blok zagląda w oczy drugiemu, a ludzie się nie widzą, bo wychodzą rano i wracają w nocy, pracują coraz dłużej albo włóczą się po mieście, żeby jak najpóźniej wrócić do tej swojej klatki. Boję się, że niedługo zaczniemy budować i sprzedawać kabiny do spania, jak w Japonii, nie wytrzymam tego, Kira!

Oparł głowę na jej ramieniu; nie wiedziała, co zrobić, więc nie zrobiła nic.

– W przeciwieństwie do ciebie? – spytał nagle.

– Co?!

– Powiedziałaś, że jestem na swoim miejscu, w przeciwieństwie do ciebie.

– Po tym, co usłyszałam, muszę tę opinię nieco zweryfikować. To też nie do końca twoja bajka, tak myślę.

– To tylko chwilowe dylematy, które odzywają się nagle ni stąd, ni zowąd, jak teraz. W gruncie rzeczy bez skrupułów robię to, co robiłem. Tak wygląda mój świat, Kira. A twój?

– To dość nieogarnięty temat.

– Co chcesz dalej robić, z czego żyć, czego szukasz? Powiedz pierwsze, co ci przychodzi do głowy.

– Historii.

– Czego?

– Szukam historii. To pierwsze, co mi przyszło do głowy.

– Jakiej?

– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć?

– Coś by wypadało.

– Prawdziwej, takiej, na której mogłabym się oprzeć. Chcę coś napisać, bo pisanie to mój żywioł, tylko nie mam wyobraźni fabularnej… Tak mi się przynajmniej zdaje.

– Chcesz napisać książkę?

– Wymyśloną historię, ale muszę się na czymś oprzeć, inaczej nie potrafię. Nie musi być piękna. Wystarczy, że będzie ujmująca.

– I co chciałabyś z taką ujmującą historią zrobić? Odnaleźć się w niej?

– Ja już się w pewnej historii odnalazłam, Maciek, i nie wiem, jak w niej zostać… Nie wiem, o czym gadam, zmieńmy temat. Jakaś historia mi się ubzdurała. Chodzę, patrzę, chłonę wszystko, jednak nie wiem w jakim celu. Najpewniej po Nowym Roku wrócę do dziennikarstwa, zostawię pod opieką Marii Charliego, jak ona zostawiła pod moją Kinię i koty, nie ma sytuacji bez wyjścia.

– Nie ma – potwierdził, zerkając na zegarek. – O ja cię! Kazała mi przyjść za godzinę na zalewajkę, a minęło półtorej.

– Babunia? – spytała z uśmiechem.

– Babunia. Zjem i wrócę, co? Pogadamy sobie jeszcze.

– Nie wiem, czy ci pozwoli.

– Wrócę.

Wracał jeszcze trzy razy, tego dnia i następnego. Za trzecim znowu położył głowę na ramieniu Kiry, a ona wsunęła dłoń w jego włosy.

Teraz mogłaby zadzwonić do Maćka i powiedzieć mu, że jeśli… Jeśli co? Rzuca telefon między koty, które rozwaliły się na kanapie, one jednak nic sobie z tego nie robią. Kinia patrzy z wywieszonym jęzorem to na nie, to na tymczasową panią, jakby chciała wymusić na niej jakąś reakcję.

– Daj spokój, sunia – Kira macha ręką – to tylko głupie koty. Chodź, pójdziemy do szopy po moje skarby w skrzyneczkach, zobaczymy, czy jest dość papieru do szlifierki, trzeba będzie chyba tego klamota zedrzeć do czystego drewna. – Zerka z góry na komódkę, ogląda ją z każdej strony. – Ale jaki klamot? Zgrabniutka przecież. Parę dni i będzie śliczniutka, potem wezmę się do sprzątania.

*

Niebieski domek pod lasem, wypucowany od podłogi do sufitu, jest już gotowy na powrót Marii Montero. Z Remedios czy też bez niej; w ostatniej rozmowie telefonicznej Maria mówiła, że jej córka zastanawia się, czy nie odłożyć swej podróży do wiosny.

– Wiosną ruszamy z Charliem w Europę – mówi Kira, wodząc wzrokiem za Kalinowską, która podlewa kwiatki na parapetach. – I to będzie przygoda życia.

– Ruszycie albo nie ruszycie – powątpiewa staruszka.

Beatka Pietras, wyglądająca zza jej pleców na drogę, przewraca oczami i kręci głową.

– Dlaczego miałyby nie ruszyć, pani Wando? – pyta z irytacją.

– Nie wiem… Tak mnie jeszcze dziwi ta łatwość wszystkiego. Dawniej wyruszało się do Pieleszy w dzień targowy albo do powiatu…

– Teraz tak się rusza do Hiszpanii – ucina właścicielka zakładu pogrzebowego, coraz bardziej poirytowana.

– Bez względu na plany Remedios – kończy swoją myśl Kira. – Nic nas nie powstrzyma.

– Remedios… Remedios… – przedrzeźnia Kalinowska. Odwraca się od okna, idzie krok za krokiem do nakrytego białym haftowanym obrusem stołu i siada przy nim z westchnieniem. – Miała przyjechać, w końcu chyba nie przyjedzie… Może dlatego, że wcale nie istnieje. Mania ją sobie wymyśliła. Jak i całe to swoje hiszpańskie życie.

– Maria, nie Mania – poprawia Kira.

– A dajta mi spokój, już mi sie wszystko skotłowało we łbie. Mania, Rajka, teraz nagle… A ty co tam z tym nosem przy szybie?! – warczy na Beatkę. – Dopiero co Gabryśka okna pomyła!

– I może by wreszcie raczyła przyjść! – odpowiada tamta w tym samym tonie. – Bo ja nie mam czasu wyczekiwać na księżnę panią. Ruch mi się w interesie zrobił, z całej okolicy dzwonią, dobrze, że Monia to ogarnia, wreszcie muszę jakąś nazwę znaleźć, bo na razie to tylko dom pogrzebowy. Wszędzie jakieś Styksy, Hadesy, Charony, ja bym chciała jakoś inaczej, po swojemu… O, idzie księżna pani! Wystrojona jak na pogrzeb!

– Na czarno? – dopytuje się Kalinowska.

– Na kolorowo.

– To chyba prędzej jak na wesele. Tobie wszystko się z pogrzebami kojarzy.

Słychać trzaśnięcie furtki, zgrzyt otwieranych drzwi wejściowych i po chwili z sieni wygląda Gabriela Zaborowska, w fioletowym futerku zarzuconym na ramiona, zwiewnej kremowej tunice, czarnych legginsach podkreślających jej zgrabne nogi i botkach, które te długie nogi jeszcze bardziej wydłużają.

– Co chciałyście? – pyta. – Bo nie mam czasu.

Beatka parska nerwowym śmiechem.

– Na co? Na strojenie się w tony ciuchów i mizdrzenie przed lustrem?! – rzuca w jej stronę. – Na wesele przyszłaś prosić?! Właź i mnie nie denerwuj!

Gabrysia obstukuje botki w sieni, po czym krokiem modelki przemierza pokój i z gracją siadłszy na wersalce pod ścianą, zakłada nogę na nogę. W reakcji na to Beatka przewraca oczami i wbija je w sufit.

– Jezus, trzymajcie mnie, bo już z nią nie wytrzymam! – wyrzuca z siebie dramatycznym głosem. – Ja pier… Ja nie mogę! – poprawia się z niechęcią, łypiąc niepewnie na panią Wandę.

– A co ty ode mnie chcesz? – pyta Zaborowska, zdumiona bezgranicznie.

– Weź się, Gabryśka, ogarnij, tylko tyle.

– Przecież się ogarniam – odpowiada tamta, obrzucając się wzrokiem od tułowia w dół. – Bardzo się ogarniam.

– Chyba aż za bardzo – wtrąca Kalinowska niepewnie, po czym lekko wzrusza ramionami, dodając: – A zresztą, młoda jesteś, wszystko ci wolno.

– Z facetami się ogarnij! – precyzuje Beata, po czym zwraca się do staruszki: – To pani wszystko wolno, pani Wando. Wdowa po mężu zmarłym w niewyjaśnionych okolicznościach powinna trochę… Gdzie kupiłaś te botki? – pyta nagle Gabrielę. – Ładne.

– W galerii.

– W którym sklepie?

– Już nie pamiętam.

– Dziwne, gdybyś pamiętała! – Beata wraca do poprzedniego tonu. – Latasz po tych galeriach jak opętana… I co to ja mówiłam?

– O niewyjaśnionych okolicznościach śmierci Zaborowskiego – przypomina Kira. – Dajmy już temu spokój.

– Wiem z pewnego źródła, że śledztwo w tej sprawie nie do końca zamknięte.

– Albo zamknięte, albo niezamknięte.

– W każdym razie coś tam jeszcze wokół tego węszą.

– Chyba się nie dowiedzieli, że go zepchnęła z tych schodów? – rzuca trwożliwie Kalinowska.

Gabrysia natychmiast protestuje:

– Celowo go zepchnęłam? Celowo?

– Jak dla mnie to bez różnicy – stwierdza stara sąsiadka. – Dla policji może jakaś być.

Kira ze zniecierpliwieniem zerka w okno, za którym już się ściemnia. W powrotnej drodze do niebieskiego domku miała zajrzeć do chaty, gdzie dwudziestego czwartego grudnia siedemdziesiątego roku przyszła na świat jej matka. Zagląda tam często, lecz tym razem chce się przyjrzeć kredensowi w kuchni. Komódkę ze składu staroci odszykowała tak, że może być ozdobą eleganckiego salonu, gdyby taki był w domku Marii. Z nudów odnowiła jeszcze dwa krzesła poniewierające się w szopie Zaleskich, mogłaby teraz zrobić to samo ze starym kredensem. Z tego, co pamiętała, rzuciwszy na niego okiem tamtego letniego popołudnia, łatwo by nie było, ale im większe wyzwanie, tym większa przyjemność, a potem radość z osiągniętego efektu; Kirę cieszą takie rzeczy.

– Miałyśmy gadać o facetach Gabryśki – przypomina więc ze złością – a nie o jej udziale, celowym czy też nie, w śmiertelnym wypadku Zaborowskiego. W sumie tak jedno, jak drugie guzik nas powinno obchodzić.

– No, chyba jednak powinno – wchodzi jej w słowo Beatka – bo co nieco w tej sprawie przed prokuraturą zataiłyśmy. Ale dobra, zacznijmy od facetów, bo ja i tak – tu zerka na zegarek – na więcej dziś głowy nie mam. Bój się Boga, Gabryśka – zwraca się dramatycznym tonem do tamtej – co ty wyprawiasz?

– A co ja wyprawiam? – pyta z bezgranicznym zdumieniem Zaborowska. – Nadrabiam pewne sprawy, wolno mi.

– Ale nie w takim tempie, na litość! – Beatka łapie się za głowę. – Nie po tym, jak zepchnęłaś swojego starego ze schodów i od tamtej pory imprezujesz za kasę z jego polisy na życie.

– Wielka mi kasa! – stawia się młoda wdowa. – Już prawie nic nie mam i nawet nie wiem, na co mi poszło.

Kira zerka nerwowo na ścielący się za oknem mrok i parska śmiechem. Beatka mruży oczy, opiera ręce na biodrach, pochyla się nad Gabrielą.

– Na samochód, prawo jazdy, plazmę na pół ściany, komputer, wypasiony smartfon – wylicza – i tyle ciuchów, że mogłabyś butik na wsi otworzyć, małolaty nie musiałyby się po galeriach włóczyć…

– O, przepraszam – protestuje Gabriela – jeszcze na mszę za nieboszczyka dałam… Z tych pieniędzy.

– W jakiej intencji, hipokrytko?

Tamta przez chwilę obgryza w skupieniu paznokieć u małego palca prawej ręki, po czym niepewnie odpowiada:

– Żeby mi się już nie śnił. I tak nie patrzył.

– A nie śnił ci się po tej zamówionej mszy, na którą się wystroiłaś jak na pog… tfu!, jak na wesele? Jak przeparadowałaś wystrojona przez cały kościół do pierwszej ławki, a Gołębiewska z Marciniakową o mało z ławek nie spadły, tak mocno na ten widok stuknęły się łokciami, co mnie wcale nie dziwi, bo cała wieś widziała, jak dwie godziny przed tą zamówioną za zmarłego… już sobie darujmy w jakich okolicznościach, męża wymykał się od ciebie łysy, wytatuowany i umięśniony dwudziestopięcio… no, góra dwudziestosześciolatek…

– Przestańcie, jak Boga kocham! – wrzeszczy Kira. Patrzą na nią jak na wariatkę, więc nieco spuszcza z tonu. – Mam huk roboty, a jeszcze więcej wątpliwości, czy w tym, co robię, jest jakiś sens, więc guzik mnie obchodzi, kto z rana wychodzi od Gabryśki! No… trochę mnie obchodzi… – Nagle łagodnieje, zaraz jednak znowu podnosi głos: – Ale tylko w takim sensie, żeby się w coś nie wpakowała! Znając jej doświadczenie w temacie, wpakuje się jak nic! I po to się tu spotkałyśmy! O tym miałyśmy rozmawiać! A o czym gadamy?! Jak zwykle o pobocznych pierdołach, z wami tak zawsze!

Wyrzuciła wszystko niemal na jednym wydechu, kiedy więc robi pauzę, by nabrać powietrza, Beatka Pietras natychmiast wykorzystuje ten moment.

– Co ci jest, Kira? – pyta spokojnie.

Ta obejmuje się mocno ramionami i gwałtownie potrząsa głową, jakby się chciała od czegoś odciąć, od czego, sama nie wie.

– Nie wiem… Nie wiem… – mówi. – Nie wiem, kim jestem i gdzie jestem. Czy u siebie, czy nie u siebie. Raz tak, raz inaczej. Tyle się we mnie dzieje, że nie wiem, jak sobie z tym poradzić…

– My ci pomożemy – wchodzi jej w słowo właścicielka zakładu pogrzebowego bez nazwy.

– Jasne! – potwierdza skwapliwie młoda wdowa.

Kalinowska natomiast wstaje od stołu, podchodzi do Kiry i ująwszy jej łokieć, ściska go troskliwie.

– Mów. Mów wszystko, co ci leży na sercu. Razem to obgadamy, zobaczysz, jak ci ulży.

Kira zerka z ukosa na staruszkę, a potem na tamte dwie i nagle zaczyna chichotać.

– Musiałabym na głowę upaść! – rzuca ze śmiechem. – Znam te wasze rady. I groteskowe sytuacje, które w tym gronie wydają się jakąś niepojętą normą. Jak zaczęłyśmy radzić Gabryśce, co zrobić ze zwłokami jej starego, to omal w więzieniu nie wylądowałyśmy.

– No ale co chcesz? – dziwi się Beata. – Z serca jej radziłyśmy, przecież ty też.

– I dlatego wolę wyjść na drogę i zapytać pierwszą napotkaną osobę, co mam zrobić: zostać tu czy zaraz po świętach wyjechać w jasną cholerę. Zdam się na los, niech zdecyduje.

Patrzą na nią z ukosa, tak jak ona przed chwilą patrzyła na nie.

– Powodzenia! – rzuca jej w twarz Kalinowska. – Wyjdź na drogę i kogo tam napotkasz…

– Tak zrobię!

– Powodzenia, powiedziałam. Idź i się pytaj. Ciekawe kogo?

– Obojętnie. Nie wiem, o co pani chodzi – mówi Kira i rusza do drzwi.

– A kogo ty na drodze spotkasz? Kto teraz przez wieś na piechotę idzie? – rzuca za nią bojowo staruszka, po czym drżącą ręką odchyla firankę w oknie i pyta tęsknym głosem: – Gdzie się podziali ludzie, dzieci, bydło gnane z łąk? Co to się porobiło z tą wsią, z tym światem… O, Szczęśliwa na drodze! – oznajmia nagle.

Beata zerka w okno nad ramieniem Kalinowskiej.

– Gdzie?

– Przemknęła na rowerze, już jej nie widać, zaraz będzie wracać… Chyba że zmieniła zwyczaje.

– Znowu wróciła? – wypytuje tamta nie wiedzieć kogo. – Parę lat jej nie było.

Gabriela z umiarkowanym zainteresowaniem zerka nad drugim ramieniem staruszki.

– A skąd ona tak wraca?

– A kto to wie! – odpowiada Kalinowska. – Idź jej się zapytaj, to ci naopowiada niestworzonych historii. Zacznie od ojca, szwabskiego psa, i wielkiej skrywanej miłości do jej matki, i że niby ona to owoc tego skrywanego związku, a każdy wie, jak było… No, może nie każdy, bo już mało takich, co pamiętają, ale ja na przykład tak… Eriza! – kpi. – Właścicielka fabryki rowerów w tej… no… Gdzie to, Beatka?

– W Saksonii.

– I tego… no…

– Pensjonatu w Alpach Szwajcarskich… Zapomniałam, gdzie dokładnie.

– A tam! – Kalinowska lekceważąco macha ręką. – Co za różnica. Trochę jej tu już brakowało na tym rowerze, w tych kolorowych szmatach… Jeszcze bardziej kolorowych jak ta druga z tej, no…

– Z Hiszpanii.

– Wieś wariatów, zawsze tak tu było i będzie – kwituje pani Wanda. – Tyle że kiedyś, jak ta na tym swoim rowerze w tych kolorowych szmatach jechała przez wieś, to wszystkie dzieciaki leciały za nią i się darły: „Wariatka! Wariatka!”. A teraz co? Głucho i pusto na drodze, co to się porobiło z tą wsią, z tym światem… O, najlepiej – chichocze – jakby jej się Kira spytała, co ma robić, zostać czy nie zostać…

– A co tę Kirę dziś ugryzło? – wchodzi w słowo Beata.

– A to, co i ciebie, jak się od razu zaczęłaś wydzierać na Gabryśkę! – rzuca Kalinowska, odwracając się od okna.

– Trzy pogrzeby dziś miałam – tłumaczy się tamta.

– Dla właścicielki zakładu pogrzebowego to chyba nie tragedia.

– W jednym uczestniczyłam. Kolega z technikum.

– No co ty powiesz? Taki młody? Co to się teraz dzieje na tym świecie, stare żyją, młode umierają… Ale co tu się dziwić, wszystko do góry nogami. Zima, a jak nie zima, ani mrozu, ani śniegu, wilgoć, plucha, gołe pola, ludzie mają nie umierać…

Gołe pola gotowe jak chatka pod lasem na powrót Marii, żeby je biały puch otulił choćby cieniutką warstwą; stęsknione, z dnia na dzień szarzeją w smutku krótkiego dnia i bezksiężycowych nocy. Jeszcze trochę, a same zaczną się wstydzić własnej brzydoty i nużącej monotonii od horyzontu po horyzont. Jeszcze trochę, a zaczną szeptać: „Ach, gdzież są niegdysiejsze śniegi”, a wiatr rozniesie te szepty po całej dolinie. Ten wiatr, znużony szarzyzną, stęskniony za zaspami, w które lubił sobie wpaść i, mimo ich wielkiego oporu, rozerwać je, rozwiać, poroznosić, prawie wcale tu nie zagląda. Jakby mu się nie chciało przedzierać przez przesiąknięte wilgocią gęste powietrze – po co się tak męczyć? Nie to, że jest leniem, po prostu najbardziej ceni sobie lekkość…

Kira, gotowa jednego dnia na wszystko, cokolwiek się zdarzy, innego pełna obaw i wątpliwości, odwraca wzrok od pól i kieruje go na drogę.

Jak to tak iść i pierwszą napotkaną osobę zapytać, co ma robić?

Słowo się rzekło, moja droga, jeśli nie masz odwagi na takie czy inne działania, zdaj się na los, niech on zdecyduje.

– Idę – mówi i rusza z tej bocznej do głównej wiejskiej drogi, po cichu licząc na to, że, tak jak mówiła Kalinowska, nikogo tam nie spotka.

Rzeczywiście, żywej duszy na drodze. Jedzie jakieś auto, za nim drugie, ale samochodów nie będzie zatrzymywać, jeszcze tak źle z nią nie jest… A rower? Nie pomyślała o rowerach, a może trzeba było.

Od strony Stawisk zbliża się ktoś na rowerze. Kobieta czy mężczyzna? Coś zbyt kolorowo ubrana jak na faceta, więc kobieta, może to i lepiej. Już mija ścianę splątanych ze sobą pnączy dzikiej róży, przed którą od strony Stawisk stoi tablica z napisem: „Rogoże”. Już dojeżdża do sadu Zaborowskich i zaraz mija ich bramę; już ją widać – piękną kobietę o platynowych włosach zaplecionych w warkocz. Kolorowy szal nonszalancko owinięty wokół szyi mknie za nią w powietrzu jak ogon za kometą, a poły czerwonego płaszcza, pod którym widać chabrowy sweterek, rozchylają się na boki niczym skrzydła ptaka w locie. Dżinsowe spodnie mogą trochę dziwić u kobiety grubo (jak ocenia Kira) po siedemdziesiątce, lecz czerwone botki już raczej nie, bo pięknie się komponują z płaszczem.

Kira patrzy i oczom nie wierzy; czegoś podobnie radosnego, jak żyje, nie widziała. Zapewne nie jest stąd, bo gdyby była, nie dałoby się jej przegapić. Obcej kobiety nie zapyta o coś tak ważnego, problem z głowy.

– Dzień dobry! – woła więc, gdy nieznajoma, zbliżając się, zwalnia nieco i na tym postanawia poprzestać.

Kobieta zatrzymuje się kilka metrów za Kirą, przechyla głowę i nie zsiadając z roweru, odpowiada z pięknym uśmiechem na twarzy:

– Dzień dobry! Co tak stoisz sama na pustej drodze? Nigdy cię tu nie widziałam… Kim jesteś, skarbie?

Skarbie? Powiedziała: „skarbie”? Wieki temu ktoś tak do niej mówił, ale kto i dlaczego, tego już Kira nie wie.

– Kira… Jestem Kira.

Tylko tyle, bo co tu więcej obcej kobiecie mówić.

– A ja Eriza.

– Eri-za?! Jest takie imię?

– Nie ma! – Śmieją się chabrowe oczy starej kobiety, tak pięknej, jakby była wróżką z bajki. Tą dobrą, nie złą – to się rozumie samo przez się.

– Więc… jak?

– W dzieciństwie nie wymawiałam el…

– El? Chyba er – poprawia ją Kira.

– No właśnie, w tym cały szkopuł, skarbie… – Teraz już nie tylko oczy, lecz cała się śmieje. – Mama dała mi na imię Eliza…

– Pięknie.

– Tylko że ja nie potrafiłam tego wymówić, a bardzo lubiłam się wszystkim dookoła przedstawiać, więc przedstawiałam się: „Jestem Eriza”, i tak już zostało, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby to zmienić.

Kira natychmiast zmienia zdanie: Nie jest obca, jest stąd, z Rogożów. W żadnym innym miejscu na świecie dzieci nie wymawiają „er” zamiast „el”, tylko odwrotnie. Jest z tego miejsca, w którym realizm splata się z absurdem, i tak im w tej konfiguracji dobrze, że nawet nie starają się rozsupłać, stanąć po przeciwnych stronach i, nie daj Boże, walczyć.

Kira nie może oderwać wzroku od pięknej kobiety, zwyczajnie się na nią gapi. Wypadałoby w końcu coś powiedzieć. Ale to tamta się odzywa:

– Chcesz mnie o coś zapytać?

– Taaak… Skąd pani wie?

Eriza wzrusza ramionami.

– Tak mi coś mówi. Czasem coś do mnie mówi… Ale tylko tu, w tym miejscu, nigdzie więcej.

– Tu, w Rogożach?

– Wróciłam, bo już bardzo stęskniłam się za nimi, a oni za mną – tłumaczy Eriza. Schodzi z roweru, spogląda w stronę rzeki, potem zerka za siebie. – Głównie za ciotką Władzią, akurat tak o tej porze pożegnała się z tym światem, w sześćdziesiątym trzecim…

Znowu się rozgląda wokół, tak jakby kogoś szukała.

– Ja też – odzywa się niepewnie Kira – za parę dni wybieram się do mamy na cmentarz. Zawsze ją odwiedzam, ale w dniu jej urodzin, nie śmierci.

– Można i na cmentarz, skarbie, można i na cmentarz… – mówi Eriza melodyjnym głosem. – Mnie się jednak wydaje, że oni wolą być w swoich miejscach.

– A jeśli takiego nie mają? – pyta bez tchu Kira.

Kobieta o pięknym jak ona sama imieniu znowu przesuwa wzrokiem dookoła.

– Bywa i tak, nie każdy ma to szczęście… Sama nie wiem, gdzie mnie ta moja śmierć zastanie – odpowiada w zamyśleniu, po czym lekko zirytowanym głosem dodaje: – Pojechałam aż pod Stawiska – nie ma jej, pojechałam za rzekę – też nie.

– Jak to nie ma? Widzi ją pani?

Kobieta rzuca Kirze przelotne spojrzenie.

– No jak widzę?! Co ty mówisz, skarbie? Ani jej nie widzę, ani jej nie słyszę. Po prostu… odczuwam. – Patrzy w stronę rzeki, mrużąc oczy. – Sama mi kazała wyjechać, a teraz się boczy, za każdym razem to samo. Gryzłam się, co robić: zostać tu czy wyjechać, powiedziała mi: „Znajdź poważny powód, dla którego miałabyś tu zostać, a jak go nie znajdziesz, to jedź… Jedź, świat jest wielki”.

– Teraz już nie tak bardzo – wtrąca z niewyraźną miną Kira, jakby niepewna tego, co powiedziała.

– Wiosną sześćdziesiątego czwartego, tak jakoś… – kontynuuje tamta w zamyśleniu. – Może bliżej lata.

– Jak wiosną? – pyta czujnie Kira. – Skoro umarła w sześćdziesiątym trzecim?

– No tak. Z pół roku po śmierci mi to powiedziała.

Kira z irytacją potrząsa głową.

– Teraz pani sobie zaprzecza – rzuca z lekką złością. – Skoro pani jej nie widzi i nie słyszy, jak przed chwilą mówiła…

– To wszystko na zasadzie odczucia, moje dziecko, cóż cię tak dziwi – odpowiada Eriza. Zerka na Kirę, obrzuca ją badawczym wzrokiem, po czym jeszcze raz ogląda się w stronę Stawisk, a następnie pcha rower w przeciwną stronę. – A, znowu do rzeki pójdę, może jej się w końcu znudzi ta ciuciubabka… Idziesz ze mną? Chodź, coś ci jeszcze opowiem, przeraża mnie ta pusta droga. Opowiem ci na początek… Jeśli oczywiście zechcesz posłuchać… o wielkiej miłości, która mnie sprowadziła na ten cudowny świat.

– O wielkiej miłości? – bezwiednie powtarza Kira.

– On był niemieckim żołnierzem, a ona zwykłą wiejską dziewczyną… Ciebie nie przeraża ta pusta droga, skarbie?

Kira przypomina sobie, że miała tę kobietę o coś zapytać, nie może sobie jednak przypomnieć o co, idzie więc za nią potulnie, dziwiąc się, co może być przerażającego w pustej drodze. Natychmiast dostaje odpowiedź:

– Dawniej, jak tędy szłam albo jechałam na rowerze, dzieciaki z całej wsi leciały za mną i darły się: „Wariatka! Wariatka!”. A teraz patrz, żywego ducha, sami zmarli na drodze, jak to się ten świat zmienił…

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI