Złote nietoperze - Grażyna Jeromin-Gałuszka - ebook + audiobook + książka

Złote nietoperze ebook

Grażyna Jeromin-Gałuszka

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Obie kochały tego samego mężczyznę i obie zostały przez niego skrzywdzone.Pełna uroku historia dwóch kobiet, które mimo zupełnie różnych charakterów muszą razem zmierzyć się z przewrotnym losem. Obie kochały tego samego mężczyznę i obie zostały przez niego skrzywdzone. Razem odkrywają jego mroczną tajemnicę. Ciekawie skonstruowana fabuła, żywe dialogi oraz wątek sensacyjny sprawiają, że sceny z powieści przesuwają się niczym obraz filmowy.Nieodparty urok tej powieści polega przede wszystkim na niezwyczajnym opisie prostego i bardzo zwyczajnego życia. Nagle to, czego zwykle nie zauważamy w otaczającym nas świecie i ludziach, staje się wyraźne, nazwane, zmusza do refleksji, wstrząsa nami lub nas wzrusza. Jeromin-Gałuszka nie widzi przecież innego świata niż my, a jednak dostrzega w nim o wiele więcej. I z niebywałą dokładnością i wrażliwością to opisuje. Prostym, współczesnym, często dosadnym językiem. […] Tę książkę czyta się jednym tchem, a po jej przeczytaniu chce się być lepszym człowiekiem…Janusz Leon Wiśniewski

Grażyna Jeromin-Gałuszka- znana i ceniona autorka powieści obyczajowych łączących romans, kryminał oraz magię. Jej książki to zaproszenie do podróży w głąb ludzkich serc i poszukiwania prawdy o życiu. Od wielu lat zafascynowana jest powieściami Gabriela Garcíi Márqueza. Otoczona przez rodzinę i zwierzęta mieszka i tworzy pośród przepięknych krajobrazów podradomskiej wsi. Absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Wcześniej publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach oraz antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu na temat filmowy, zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i tygodnik "Film". Współautorka scenariusza jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Jej debiutancka powieść "Złote nietoperze" (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim "Kolory życia". Pięciotomowa saga "Dwieście wiosen" podbiła serca polskich czytelniczek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 309

Oceny
4,2 (37 ocen)
22
8
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MNowicka2021

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, mądra
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się słucha .Polwcam
00
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Powieść przez wielu zaliczana do nurtu literatury kobiecej, innymi słowy bajka dla dorosłych. Nierzeczywista, nieprzekonująca, ale ładnie napisana, pełna uroku. W swoim rodzaju bardzo dobra. Polecam czytelnikom lubiącym sentymentalne historie z wyboistą drogą do happy endu.
00

Popularność




Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2008, 2022

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcie na okładce

rawpixel.com/freepik.com (2),

Fa Barboza/unsplash.com

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-789-1

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

–1–

Siedem miesięcy opiekowała się Mateuszem, wołającym każdego ranka o śmierć, nie śpiąc prawie i nie jedząc, więc kiedy w połowie maja umarł wreszcie u schyłku bardzo pięknego spokojnego dnia, położyła głowę na prawym ramieniu, opartym na niewygodnym krześle, i zasnęła. Był to pierwszy prawdziwy od wielu miesięcy sen. Zapomniała w nim o bólu: swoim i Mateusza.

Każdy jego krzyk wywoływał w jej mocnym ciele fizyczne cierpienie, kiedy ledwo powłócząc nogami, wstawała z niewygodnego krzesła i brała z podłogi miskę, by mógł do niej wypluć strzęp zepsutych wnętrzności. Potem wychodziła z domu z tą miską, szła za szopę, i to był jedyny moment wytchnienia – oddzielała się od jego bólu obowiązkiem uczynienia rzeczy konkretnej. Wszystko inne w tym czasie było na drugim planie. Nawet zwierzęta, które karmiła tylko wtedy, gdy na krótko zasypiał. Robiła to w pośpiechu, w prawdziwie chorym, wymuszonym przez warunki nieustającym transie, bo tak niewiele miało to wspólnego nawet z nabytą przez lata rutyną. Był tylko krótki sygnał z mózgu, że należy coś zrobić, a zaraz za nim następny, żeby to zrobić natychmiast i wracać do łóżka chorego, zanim rozlegnie się kolejny krzyk. A potem, kiedy zmęczona nieludzko sama zatęskniła za snem, on budził się i wołał o plaster przeciwbólowy. Albo żeby go zabiła.

– Zabij mnie – krzyczał – bo dłużej tego nie wytrzymam.

Otwierała dopiero co opadłe powieki i nieprzytomnie rozglądała się po pokoju.

– Ale jak? – pytała bezradnie. – Jak mam cię zabić?

– Normalnie, tak jak się zabija! – wyrzucał z wściek­łością. – Przez tyle lat nauczyłaś się tylko karmić zwierzęta i wyrywać marchewkę z pola, trudno, żeby teraz wymagać od ciebie takich rzeczy.

– Jakich rzeczy?

– Normalnych. Każdy człowiek to potrafi. Ty potrafisz tylko rozmawiać ze zwierzętami.

Nie ma nic trudnego w mówieniu do zwierząt. Hodować je i uprawiać ziemię to też żadna filozofia. Zwłaszcza kiedy jedno i drugie jest przyjemnością, jak dla niego wyplatanie koszy. I jeśli je miał na myśli, mówiąc, że niczego się przez tyle lat nie nauczyła, to nie ma się czego wstydzić, bo przecież próbowała.

Usiadła pewnego ranka pod szopą i oplotła wikliną szkielet kosza. A on, kiedy to zobaczył, powiedział: „Jak można mieć tak duże, niezdarne ręce”. Nie musiał mówić, że jej ręce nie nadają się do niektórych delikatnych czynności. Z pewnych rzeczy sama zdawała sobie sprawę.

Rozmawiać ze zwierzętami – to co innego. Są wdzięczne za każde słowo, jak wiklina jego dłoniom, kiedy wyprawiał z nią cuda. Wiele razy, obserwując ukradkiem, jak siedzi pod szopą, zastanawiała się, czy nie mówi do wikliny, że tak mu jest posłuszna. Ona by mówiła.

Przez siedem lat wyplatał kosze, a ona zajmowała się gospodarstwem. Patrząc na jego pochylony kark i zręcznie poruszające się ręce, mówiła do Kreski, żeby nie ogryzała młodych drzewek wiśni, bo one tego nie wytrzymają. I Kreska to rozumiała. Szła na łąkę i ogryzała ogrodzenie z wierzbiny. Kiedy ogryzła je całkiem, ku uciesze kur, które z miejsca wykorzystały okazję, by wydostać się na drogę i tam podziobać coś świeżego, Matylda robiła nowe ogrodzenie. Było tak samo niezdarne i toporne jak jej ręce, ale od pewnych rzeczy nie wymaga się przecież subtelności, wystarczy, jeśli tylko spełniają swoją funkcję.

Czego innego wymaga się od płotu, czego innego od człowieka. Rozumiała to doskonale i chyba dobrze oceniła swoje możliwości, skoro przez siedem lat wszystko grało. Mateusz robił swoje, a ona swoje. Dni mijały, ciche i piękne. Ani się obejrzała, jak minęły miesiące i lata. Czy nie tak miało być? Od samego początku, od pierwszego dnia, kiedy przywiózł ją tu, pokazał Wzgórze i powiedział:

– Dziadek wyplatał kosze, ojciec wyplatał kosze i ja będę to robił do końca życia, bo nie widzę innego wyjścia. Znajdź sobie jakieś zajęcie, tylko mi nie przeszkadzaj, bo nie lubię, jak mi ktoś przeszkadza.

Matylda kiwnęła tylko głową, bo już w drodze powiedział, żeby odzywała się jak najrzadziej.

– Masz taki mocny głos…

Zwierzętom to nie przeszkadzało. Patrzyły jej w oczy ze zwierzęcą miłością, kiedy się do nich zwracała. Nawet głupie kury lepiej niosły, jeśli z rana wygłosiła przed kurnikiem jeden ze swych krótkich monologów na temat braku deszczu czy jego nadmiaru. W końcu do kogoś musiała mówić. I nie było to pozbawione sensu, jeśli zaraz z wdzięczności siadały w gniazdach, a potem radosnym wrzaskiem oznajmiały, że już po wszystkim. Brała koszyk, jeden z tych, które swymi zręcznymi rękoma wyplótł Mateusz, i po kolei wybierała jajka z gniazd, nie mogąc się nachwalić i nadziwić, jakie mądre te kury, jakie kochane i pożyteczne.

Każde jajko wyjęte z gniazda i każdą wyrwaną z pola marchewkę obracała w rękach z jednakowym szacunkiem. Z takim samym szacunkiem traktowała wszystkie swoje zwierzęta i każdy skrawek uprawianego pola. Gdyby nie zwierzęta i pole, oboje umarliby z głodu. Mateusz za swe ciężko zapracowane, można powiedzieć: wyplecione, pieniądze nie kupował prawie nic prócz wikliny i chleba. Nie dziwiła się i nie buntowała. Wszystko inne: jajka, mleko i mięso, dawały zwierzęta. Obsiała pole zbożem i kosiła łąkę, by miały co jeść. Nie narzekała nigdy, że ma za dużo pracy, nawet jeśli miała jej za dużo, bo lubiła to tak, jak Mateusz lubił pochylać się nad wikliną. Podzielili swoje obowiązki od razu: on wyplatał kosze, a ona zajmowała się zwierzętami. Właściwie zajmowała się wszystkim, od rana do nocy miała co robić. Zawsze mieli co jeść i nigdy się nie nudzili.

Jeśli komuś kiedykolwiek przychodziło do głowy wątpić w sens jej monotonnej egzystencji, odpowiadała niezmiennie, że każdy czego innego oczekuje od życia. Popełniłaby wielki grzech, gdyby oczekiwała więcej.

– A więc powinnaś być szczęśliwa – podpowiadała wtedy z nutką zadziwienia Róża Lorenc, najbliższa sąsiadka, bo tylko jej przychodziło do głowy interesować się egzystencją Matyldy, taką czy inną.

– Bo jestem – ucinała krótko, ku najwyższemu zgorszeniu Róży, Matylda.

Sama nigdy się nad tym nie zastanawiała, a kiedy sprowokowana dociekaniem Róży wreszcie się zastanowiła, doszła do wniosku, że to bardzo dziwne uczucie.

Teraz we śnie czuła to dziwne szczęście i spokój, który coś bezskutecznie przez długą chwilę starało się zmącić. Mocno zaciskała oczy, bo tak słodko było spać. Od wielu miesięcy, a właściwie od siedmiu lat, nie spała tak dobrze. W końcu jednak musiała się poddać. Otworzyła oczy i usłyszała obok siebie:

– Matylda, Matylda! Ja umarłem!

Przetarła oczy i otworzyła je na dobre.

– Wiem – szepnęła. – Przecież wiem…

Mateusz leżał obok, spokojny jak nigdy. Już zapomniała, że ciało po śmierci może osiągnąć taki spokój, jedyny w swoim rodzaju: niewzruszony i ostateczny. Popatrzyła na niego i pomyślała, że trzeba go pochować.

Nie musiała nikogo pytać, co i w jakiej kolejności należy zrobić. W dzieciństwie opiekowała się ciotką Milą. Nikt jej nie nakazał tej opieki, ale też i nie wyręczył w niej. Ciotka chorowała, a ona mieszkała pod jej dachem i jadła jej chleb. I powinna być wdzięczna (ciotka Mila nie owijała w bawełnę: Powinnaś być mi wdzięczna za to, za tamto, gdyby nie ja, to wiesz, co by się z tobą stało. Wiem, ciociu), że w ogóle ma dach nad głową i chleb, i od czasu do czasu nową sukienkę albo buty. Siedziała więc przy niej dzień i noc, jak teraz przy Mateuszu, i ani razu nie przyszło jej do głowy, że to się może skończyć. Ale skończyło się. Pewnej nocy ciotka westchnęła głośno, ale wyjątkowo spokojnie, i rano już nie otworzyła oczu. Potem przyjechały jej siostry i wyprosiły z pokoju wszystkie dzieci, które poprzywoziły ze sobą nie wiadomo po co. Na Matyldę nikt nie zwrócił uwagi. Nikomu do głowy nie przyszło, że ona też jest dzieckiem. Siedziała na krześle w kącie dusznego pomieszczenia, bo nie miała siły wstać i wyjść. Wtedy widziała, jak się wszystko robi. Trzy siostry Mili, w tym rodzona matka Matyldy, ubierały ją do trumny i bardzo się przy tym zmęczyły – ciotka do samej śmierci nie zrzuciła jednego deka ze swych stu dwudziestu i pół kilograma.

Spała intensywnie, ale krótko; sprawdziła ręką: ciało Mateusza było jeszcze ciepłe. Zmówiła krótką modlitwę, a potem umyła go i ubrała. Poradziła sobie bez trudu, Mateusz był tak wychudzony, jakby nigdy nic nie jadł, i lekki jak piórko. Nic dziwnego – lekarz dawał mu najwyżej trzy miesiące życia, a on żył całe siedem i w tym czasie tylko chudł. Pod koniec, kiedy już nie miał siły wstać, brała go na ręce i zanosiła do wanny. I za każdym razem zdawało jej się, że chudną nawet jego kości, bo coraz był lżejszy i lżejszy. Zanurzała go w dobrze spienionej wodzie, wyjmowała i zawijała w ręcznik jak dziecko. Wszelkimi siłami starała się wtedy nie patrzeć na jego twarz, żeby nie widzieć na niej nieprawdopodobnej wściek­łości. Zastanawiała się nieraz, skąd bierze siły na taką wściekłość, ale rozumiała, że wynika ona tylko i wyłącznie z bezradności człowieka, który przez całe swoje życie nie potrzebował od nikogo łaski. Nie potrzebował od nikogo niczego.

W dzień pogrzebu zwierzęta zachowywały się tak, jakby ich nie było. Matylda o świcie wydoiła krowę, a potem pootwierała oborę i kurniki i powiedziała, aby sobie poszły, gdzie im się podoba. I tak zrobiły. Nawet kury przeniosły się za szopę, a Biała Dama, ogromna gęś, z którą Matylda miała więcej kłopotów niż z niej pożytku, dołączyła do nich i chyba po raz pierwszy w swym gęsim życiu nie robiła zamieszania na podwórku. Tylko Tenor, wielki owczarek niemiecki, wsunął się pod schody i nie wychodził stamtąd do nocy. Zawsze szczekał na obcych, nawet jeśli znajdowali się daleko za ogrodzeniem, ale teraz, trzymając łeb na mocnych łapach, tylko patrzył, jak różni ludzie wchodzą i wychodzą z domu.

Matylda też nie mówiła nic, tylko patrzyła. Przed jej oczyma odgrywał się odwieczny rytuał i całym swoim istnieniem starała się to zrozumieć. Ludzie odmawiali modlitwy i śpiewali. Ona sama pożegnała się z nim krótko: „Śpij spokojnie, Mateusz”. Chciała jeszcze dodać: mój drogi lub coś w tym rodzaju, ale przez całe swoje życie unikała patosu, wyrażała się krótko, konkretnie i sucho. Albo nie odzywała się wcale.

Zrobiła wszystko tak jak trzeba. Ludzie ze smętnym uznaniem kiwali głowami, że tak sama sobie poradziła. Nie odpowiadała, bo po co. Wszystko było jasne. Mateusz umarł i trzeba go pochować. Jak najszybciej.

Róża Lorenc dała znać, że już czas zamykać trumnę, i dotykając ramienia Mateusza w pożegnalnym geście, zauważyła nagle:

– Z prawej strony jakby był trochę wyżej…

I spojrzała na Matyldę pytającym wzrokiem, ale Matylda wzruszyła tylko ramionami i znieruchomiała na moment. Odetchnęła z ulgą, kiedy następni ludzie zaczęli podchodzić i ściskać ramię Mateusza. Napierając najpierw jeden na drugiego, jakby się nagle wszystkim zaczęło śpieszyć, a potem wycofując, pociągnęli za sobą Różę, która nie spuszczała wzroku z Matyldy, ale Matylda uśmiechnęła się lekko, chcąc dać sąsiadce do zrozumienia, że wszystko w porządku. Dla niej tak właśnie było i nikt nie musiał wiedzieć, że pod prawym bokiem Mateusza leży parę prętów wikliny. Nie lubiła się odzywać w ogóle, nie znalazła też powodu, by w tych okolicznościach tłumaczyć wszystkim, skąd wzięła się wiklina pod bokiem Mateusza. Sama się nad tym zresztą nie zastanawiała. Zrobiła to odruchowo, tknięta jakimś ponaglającym przekonaniem, że właśnie to musi zrobić, kiedy układając go w trumnie, przypomniała sobie nagle, jak w dzień przed śmiercią cały czas bredził o wiklinie i pokazywał na szopę, jakby szopa była w tamtej chwili najważniejsza. I patrzył jej przy tym w oczy, chociaż przez siedem lat starał się robić to jak najrzadziej. Ludzie przywiązują się do różnych rzeczy, pomyślała, idąc do szopy, gdzie leżały sterty gotowej do wyplatania wikliny, a za nimi ustawione od podłogi do sufitu kosze. Mniejsze i większe, gorsze i lepsze. Te na samym końcu nazywał defektami albo wypadkiem przy pracy i nie wolno ich było ruszać. Jakby Matyldzie kiedykolwiek przyszło do głowy, żeby je ruszyć.

Nikt już teraz nie zwracał uwagi na Różę, wypchniętą aż na korytarz. Stamtąd starała się jeszcze przekonać kogoś, żeby poprawić Mateusza – niech sobie wygodnie leży – wtedy weszli pracownicy zakładu pogrzebowego i zapytali wzrokiem Matyldę, czy już można kończyć. Matylda położyła rękę na ramieniu Mateusza i trzymała ją tam dłużej niż inni, a potem lekko skinęła głową, pozwalając przykręcić śruby, i poszła na górę po torebkę.

Było już dobrze po południu, kiedy Róża pożegnała Matyldę przy szosie, bo Matylda nie chciała, żeby ją odprowadzać pod sam dom. I tak była wdzięczna za to, że nie musiała wracać z cmentarza sama w tym piekącym upale. Całą drogę mówiła o suszy, która – jeśli tak dalej będzie – wypali całą łąkę do gołej ziemi, i nie pozwoliła dojść Róży do głosu, domyślając się, co Róża mogłaby powiedzieć. Dopiero kiedy Matylda skręciła w polną drogę, prowadzącą do Wzgórza, Róża zdołała się odezwać:

– No i nie pojawiła się.

– Kto? – spytała bez specjalnego zainteresowania Matylda.

– Takie jak ona zawsze mają wszystko w nosie – mruknęła pod nosem Róża i poszła w swoją stronę.

Matylda patrzyła chwilę za sąsiadką, zbyt zmęczona, żeby zawołać, kogo właściwie miała na myśli, a potem ruszyła do Wzgórza piaszczystą drogą. Kurz położył się cienką warstwą na jej czarnych pantoflach i rajstopach, więc kiedy doszła do domu, zrzuciła z siebie wszystko, zmyła zmęczenie i włożyła codzienne ubranie: cienką bluzkę i bawełniane spodnie do kolan, za którym tęskniła przez cały czas ceremonii.

Już po wszystkim – pomyślała, siadając na schodach werandy i pochylając głowę. Dopiero teraz Tenor wyczołgał się spod werandy i posłał Matyldzie wierne spojrzenie, skamląc cicho. Przez ostatnie dwie doby nie wychodził spod werandy i nic nie jadł. Zignorował wszystko i wszystkich, psim węchem być może czując, że są w ludzkim życiu chwile, w których nie wymaga się od psa, żeby obszczekiwał z daleka każdego, kto pojawi się na piaszczystej dróżce prowadzącej od szosy. Z łbem ułożonym na przednich łapach spoglądał spod werandy na podjeżdżające samochody i wychodzących z nich ludzi, jakby tylko zdziwiony, że tyle ludzi żyje na świecie – w całym swym siedmioletnim życiu widział może kilku przedstawicieli gatunku, do którego należała jego pani.

Już po wszystkim – powtórzyła w myśli i pogłaskała psa po pysku. Zaszczekał dwa razy, jakby chciał sprawdzić, czy potrafi jeszcze szczekać, i pobiegł za Kreską, która, zdezorientowana wydarzeniami ostatnich dni, na nowo zaczęła ogryzać drzewko wiśni. Wierzgnęła parę razy lekceważąco na Tenora, trochę zła, że śmie jej zwracać uwagę, ale zostawiła wiśnię w spokoju i pobiegła do Matyldy, zatrzymując się co jakiś czas i drocząc z psem. Po chwili i Biała Dama, smętnie snująca się z kurami za szopą, z żałosnym gę, gę zbliżyła się do werandy i skubnęła Matyldę w gołą stopę. Matylda objęła wzrokiem wszystkie swoje zwierzęta, a Tenora ramieniem, i zerkając w kierunku szopy, gdzie pod zadaszeniem stał niedokończony przez Mateusza kosz, pochyliła głowę i pomyślała, że teraz powinna zapłakać.

Ale nie zapłakała.

Siedziała długo na schodach przed domem i w pewnym momencie spostrzegła, że jej myśli nie krążą wokół żadnego tematu. Nie miała zamiaru tego zmieniać. Siedziała i wdychała powietrze wczesnego wieczoru.

Pierwsze myśli powróciły kilkadziesiąt minut później, kiedy idąc spać, zerknęła w okno kuchni i zobaczyła, że pod zadaszeniem szopy przy niedokończonym koszu siedzi Mateusz i wyplata go. To tylko zmęczenie – pomyślała i poszła na górę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI