Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Los czasami musi zadrwić, by potem wyciągnąć pomocną dłoń.
Ujmująca i sugestywna historia kilku osób, których losy przecinają się w pełnym wspomnień warszawskim mieszkaniu.
Fryderyka to miłośniczka brydża i stanowcza starsza pani, która pewnego dnia przyjmuje pod swój dach Małgorzatę. Małgorzata to młoda kobieta na życiowym zakręcie, i której życie skutecznie zatruwa Aleksander. Całym światem bohaterki jest jej kilkuletnia córka. Aleksander to bratanek Fryderyki, emerytowany sędzia, który wciąż nosi w sercu ból po tragicznej śmierci ukochanej kobiety. Co połączy tych troje z pozoru tak różnych ludzi?
Książka Jeromin-Gałuszki to opowieść, która zagarnia czytelnika dla siebie, świat, w który wchodzi się do chwili, do której nie doczyta się książki do końca.
Grażyna Jeromin-Gałuszka - uwielbiana przez czytelniczki autorka powieści obyczajowych, łączących romans, kryminał i magię. Jej książki to zaproszenie do podróży w głąb ludzkich serc i poszukiwania prawdy o życiu. Od wielu lat zafascynowana jest powieściami Gabriela Garcii Marqueza. Otoczona przez rodzinę, zwierzęta i przepiękne krajobrazy, mieszka i tworzy w podradomskiej wsi. Absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach oraz w antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu na temat filmowy zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i tygodnik „Film”. Współautorka scenariusza jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Jej debiutancka powieść "Złote nietoperze" (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim "Kolory życia". Niedawno wydana saga "Dwieście wiosen" podbiła serca polskich czytelniczek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 331
Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2012, 2022
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcie na okładce
Querbeet | iStock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8295-535-4
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Wiele lat temu, w czasach gdy świat może już stał na głowie tak jak teraz, ale nikomu nie śniło się jeszcze, że monitor i klawiatura mogą zastąpić przyjaciół i rodzinę, w piątkowe wieczory w mieszkaniu moich rodziców zbierały się ciotki, stryjek lub kto tam się akurat trafił, wystawiano na środek saloniku stolik i zasiadano do gry. Przed pierwszym wistem lub tuż po nim gracze komentowali wydarzenia z pierwszych stron gazet, a tata wszystko, cokolwiek by się wydarzyło, kwitował jednakowym: „Świat teraz stoi na głowie”.
Gdy tylko karty poszły w ruch, w oczach ciotki Celesty pojawiały się wesołe iskierki, a ciotka Irena, bezwiednie zdmuchując z czoła zalotne loczki, upominała ją co rusz, by przestała się mizdrzyć jak pierwsza lepsza kokietka. Stryjek Mundek natomiast z nonszalancją układał swoje karty, przybierając minę prawdziwego hazardzisty; dla większego efektu przesuwał cygaro z jednego kącika ust w drugi. Tata zachowywał się normalnie. Pogodny i zrelaksowany, nigdy nie starał się sprawiać wrażenia, że te piątkowe karciane sesje w gronie bliższych czy dalszych krewnych lub znajomych to dla niego coś więcej niż sposób na miłe spędzenie czasu.
Mama nigdy nie grała. Gdy tylko zaczynali, rozsiadała się wygodnie z papierosem w jednej ręce, a kieliszkiem wina w drugiej i patrzyła na wszystkich z wyrazem zadowolenia na twarzy, ale zawsze czujnie. Chyba że przyszedł przystojny kuzyn taty, wtedy opuszczała ją wszelka czujność i była tylko zadowolona. Za każdym razem przynosił jej dobre papierosy, a ona za każdym razem na nowo w nim się zakochiwała. Nigdy nie dała się namówić na brydża, nawet gdy brakowało czwartego, przypominając wszystkim, gdy już bardzo nalegali, że ostatni raz usiadła przy stoliku w majątku stryjecznej babki pod Kielcami, kiedy to jeden kuzyn postrzelił drugiego podczas licytacji.
Przysięgła wtedy na wszystkie świętości, groby prababek, stryjecznych ciotek (zwłaszcza ciotki Klarysy, o której nikt nigdy w rodzinie nie słyszał), wujków i przedwcześnie zmarłych dzieci, że więcej nie zagra, i w postanowieniu tym wytrwała. Mogą więc sobie mówić i robić, co chcą, nawet stanąć na głowie. A tak w ogóle to po co ta cała gadka, te prośby, groźby i nadąsane miny, skoro i tak wiadomo, że czwarty jakoś się znajdzie. Zawsze jakoś się znajdował.
Pewnego wieczoru, po trzeciej lampce wina i czwartej lub piątej z kolei kłótni ciotek (tym razem poszło im chyba o synów: której zdolniejszy, a której zdrowszy), mama z filozoficzną zadumą w głosie zapytała, cóż takiego jest w tych durnych kartach, że ludzie od tysięcy lat z takim upodobaniem w nie grają.
– I jeszcze wciągają w to swoje córki! – dodała z prawdziwym wyrzutem pod adresem taty, który od dawna wprowadzał mnie w tajniki karcianych zawiłości, na wypadek – jak mówił – jakiegoś nieszczęścia.
Stryjek Mundek podjął wyzwanie. Wyjmując cygaro z ust, poważnie się zasępił.
– No cóż to jest? Cóż to jest, pchełko…
Mama uwielbiała, gdy Mundek nazywał ją pchełką.
– Ryzyko? Jakaś niewiadoma? A może chciwość? O ile gra toczy się o znaczną stawkę. Z drugiej strony chęć wygranej to też jakaś stawka. Może nawet największa. A to wszystko ubrane w proste zasady. Całkiem odwrotnie niż w życiu.
– Całkiem odwrotnie, Małgorzato.
Małgorzata uniosła głowę z oparcia fotela i uśmiechnęła się z wdzięcznością. Robiła tak za każdym razem, gdy po skończonej grze i wyjściu gości siadałyśmy w pokoju karcianym – ja po to, by na chwilę wrócić do odległych wspomnień, ona – by ich wysłuchać. Potem zwykle sprzątałyśmy bałagan ze stołu i zaglądałyśmy do pokoju, w którym spała jej córka. Tym razem jednak zatrzymałyśmy się na dłużej w krainie wspomnień, wsłuchane w odgłosy zawieruchy na zewnątrz. W pewnej chwili Małgorzata, być może dostrzegając jakiś cień na mojej twarzy, zapytała:
– Czy coś cię martwi?
– Tylko Aleksander, Małgorzato. Stary, samotny człowiek po drugiej stronie klatki schodowej, prawie na wyciągnięcie ręki, a jakby był na końcu świata – odparłam, dodając w myślach, że lepiej byłoby, gdyby na końcu świata znalazła się niechęć, jaką darzył Małgorzatę od dnia, w którym zamieszkała w moim domu.
A ona taktownie milczała. Rozgarnęła niedbale karty na stoliku i zmieniła temat:
– Bardzo lubię, gdy siedzicie tu i gracie do późnej nocy.
– Przynajmniej o ciebie jestem już spokojna, odkąd masz normalną pracę – odpowiedziałam, nie reagując na jej słowa. – Nocne knajpy to żadna przyszłość dla młodej kobiety. Gdyby jeszcze Aleksander…
– Nic mnie tak nie uspokaja – przerwała – jak te wasze pasy, piki i kontry. I nic nie bawi bardziej od tego ponaglającego „Madame Federika!” konsula z pierwszego piętra…
Zamilkła, położyła rękę na piersi i uprzedzając moje pytanie, powiedziała:
– Cały dzień coś mnie tam ściska. Od samego rana – dodała po chwili. – Pójdę napić się wody.
Małgorzata wyszła do kuchni, a ja położyłam głowę na oparciu fotela i natychmiast spłynął na mnie sen – taki lekki i spokojny, lecz w tym spokoju było coś przerażającego. Zerwałam się nagle, sparaliżowana strachem, bo wiedziałam, że z Małgorzatą dzieje się coś bardzo złego. Zawołałam ją. Nie odpowiedziała. I nigdzie jej nie było. Ani jej, ani dziecka.
Pukałam do każdych drzwi w stuletniej kamienicy, ale nigdzie jej nie znalazłam, wyszłam więc na ulicę. Cichą, pustą i… łagodną. Pod latarnią troje ludzi grało w kości na przewróconym kartonie. Spojrzeli na mnie przyjaźnie, a gdy się zbliżyłam, przedstawili się: Cecylia („ładnie”), Laura („bardzo ładnie”) i Andrzej („chyba Garcia” – sprostowałam, dostrzegając w sekundzie jego podobieństwo do ulubionego aktora Małgorzaty). Poprosiłam o pomoc, jednak nie zareagowali. Tak więc zlekceważyłam ich zaproszenie do gry, dodając z wyższością, że grywam tylko w brydża.
– A masz karty? – zainteresował się mężczyzna.
– Pomóżcie mi – poprosiłam jeszcze raz.
– Za każdym razem to samo – mruknęła z niesmakiem starsza z kobiet, a gdy się odwróciłam, zawołała za mną: – Moglibyśmy w coś zagrać! W pokera?
– Gram tylko w brydża – powtórzyłam z uporem. Zdałam sobie sprawę, że sama już nie wiem, co słyszę, widzę i mówię.
Wróciłam do kamienicy, przebiegłam przez dwa piętra i dopiero w połowie trzeciego znieruchomiałam, zastanawiając się, jakim cudem zrobiłam to bez najmniejszego wysiłku i zmęczenia. Odkąd przekroczyłam dziewięćdziesiątkę, chodzenie po schodach przychodziło mi z coraz większym trudem. Usiadłam na stopniu i wreszcie przestałam się bać o Małgorzatę.
W jednej chwili dotarło do mnie, że śmierć jak klucznik na zawsze zamknęła drzwi między naszymi światami.
Wróciłam na ulicę, gdzie Cecylia, Laura i Garcia ze znudzeniem grali w kości. Popatrzyłam na tę trójkę z takim samym spokojem, z jakim oni patrzyli na mnie. Któreś z nich zapytało, czy już wszystko w porządku, a ja odpowiedziałam z ulgą, że tak.
Nic złego nie dzieje się z Małgorzatą.
To ja umarłam.
CZĘŚĆ 1
Aleksander
Ponieważ wypytujesz mnie tak delikatnie,
powiem ci jedno: nieszczęście musi się
jakoś zacząć.
Jorge Amado,
Tereza Batista wojowaniem zmęczona
Nie mogę uwierzyć, że mija właśnie pół roku od dnia, w którym zamknęłam karciany pokój Fryderyki i wsunęłam klucz do szuflady w szafce pod lustrem w korytarzu. Od tamtej pory nikt tam nie wszedł. Nie wiem, czy sama kiedykolwiek się odważę. Na stoliku do gry ciągle leżą karty, notes z zapisem brydżowym i ołówek, tak jak je zostawiła. Wiem, że to tylko przedmioty, nie mogę jednak zdobyć się na to, by je stamtąd zabrać i odsunąć w kąt stolik, który budził w niej tyle wspomnień. To, jak do nich wracała, niezmiennie mnie fascynowało. Może dlatego, że sama jak najmniej ze swej przeszłości chciałam pamiętać.
Duszę Fryderyki wypełniały piękne wspomnienia i niezwykłe ciepło, jak niektórych wypełniają życiowe pomyłki i złość. Na przykład mnie.
Albo zapamiętała nienawiść i pogarda. Jak tego człowieka z przeciwka.
* * *
„Stare domy są jak starzy ludzie, pełne wspomnień” – mówiła moja ciotka Fryderyka w ostatnich latach swego życia, chociaż mało kto wiedział, o co jej chodzi. Jej chyba na zrozumieniu nie zależało. Mówiła, co chciała, i co chciała, to robiła. Niektórzy uważali, że była szalona. Inni, że wolna.
Wolna, szalona – co za różnica. Mija, zdaje się, pół roku, odkąd odpowiedzi na wszelkie pytania, których nie zdążyłem zadać, zabrała ze sobą do grobu, a ja nie przestaję się zastanawiać, czy tę wolność – lub szaleństwo – musiała pod koniec swego życia zaakcentować w aż tak dosadny sposób. Czy trzy lata przed śmiercią naprawdę musiała sprowadzić do mieszkania naprzeciwko obcą kobietę i zniszczyć, ot tak sobie, fragment mojego życia? Właściwie całe moje życie.
Mija pół roku od tamtej nocy, gdy ta obca kobieta zaczęła łomotać do moich drzwi, a gdy otworzyłem, nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. Odsunąłem ją w końcu i wszedłem do otwartego na oścież mieszkania ciotki Fryderyki. Kiedy chwilę później zobaczyłem jej głowę, łagodnie, lecz nieruchomo spoczywającą na oparciu kanapy, pomyślałem: Po jakiego diabła tyle jest w naszym życiu zdarzeń, skoro wraz z ostatnim oddechem kończy się w człowieku wszystko.
Garstka ludzi przyszła w tamten styczniowy dzień, by ją pożegnać. Właściciel kamienicy, konsul maleńkiego kraju (jeden z tych, z którymi w ostatnim czasie namiętnie grała w brydża), jakiś Chińczyk, młoda para (skąd oni się wzięli?), dziewczyna z księgarni na rogu, ciotka tej dziewczyny, człowiek prowadzący małe delikatesy i tamta kobieta. Gdzie się podziały tabuny koleżanek, które wchodziły do mieszkania Fryderyki jak do własnego? Gdzie znajomi z ulicy? Dawno odeszli. Fryderyka została sama. Ale chyba nie samotna. Zawsze udawało jej się zwerbować kogoś na brydża. A to ciotkę tej z księgarni, a to czyjegoś wujka… Kilka dni przed śmiercią urządziła prawdziwy brydżowy maraton, nie dało się nie słyszeć. Grali od popołudnia do późnej nocy. Drzewiecki, właściciel kamienicy, kiedy przyszedł do mnie po listę zakupów, powiedział: „Ależ ta pani Fryderyka ma zdrowie. Ależ ona ma zdrowie”. Otóż chyba go już nie miała.
W pewnym momencie wszystko po prostu się kończy, myślałem pod koniec przyśpieszonej – z powodu zacinającego śniegu – ceremonii, kątem oka obserwując innych uczestników. Nie zareagowałem, jak inni, zdziwionym spojrzeniem, gdy Małgorzata wypowiedziała słowa: „Moja droga Fryderyko…”. Nie było powodu, bym ja, jedyny krewny, miał nad grobem swej ciotki okazywać emocje z powodu kilku nieważnych słów, które wymknęły się z ust zupełnie nieważnej osoby. Kim była, żeby w takim momencie mieć czelność w ogóle się odezwać? Zamilkła na szczęście, speszona, nie dodając nic więcej. I dobrze.
Gdy grabarze zrobili swoje, położyłem wiązankę i oddaliłem się stamtąd. A za mną wszyscy inni.
Tylko ta kobieta została. Niepotrzebna manifestacja. Odniosłem wrażenie, że jej usta się poruszają. Niech sobie mówi, pomyślałem, jeśli przez trzy lata nie znalazła na to czasu.
Czy Fryderyka, namiętna brydżystka, dawno temu sama nie powiedziała, co tak naprawdę jest istotą rzeczy i czym można byłoby to wszystko zakończyć?
Miałem wtedy kilka lat, siedziałem na chodniku w korytarzu, przeglądając album o greckich wyspach, podczas gdy ona i troje innych graczy od wielu godzin przerzucało karty na kwadratowym stoliku, spierając się o to i tamto. W pewnym momencie Fryderyka machnęła ręką z lekceważeniem, a gdy to nie pomogło, uderzyła nią w stolik.
– Diabeł was opętał? Dość tego! – krzyknęła. A po chwili dodała: – Gdy gra się kończy, słowa są zbędne.
* * *
Cecylio, Garcia… Co nowego na ulicy? Jeśli nic, to po co tyle czasu tam się szwendacie? Zupełnie na darmo zresztą, skoro znowu wróciliście bez czwartego. Laura wycięła nam niezły numer, po prostu wychodząc sobie w połowie rozdania. Takich rzeczy się nie robi. Zabierz kości, Cecylio. Gry, których wynik zależy w dużej mierze od losu, zupełnie mnie nie interesują. Nie wiem, co będziemy robić, jeśli nie znajdziemy czwartego. Mam opowiadać? No nie wiem, Garcia… Wolałabym to robić podczas gry. Z samolubnych pobudek zresztą. Dopóki karty są na stole, nikt nie wstanie, a tym samym nie przestanie mnie słuchać. Nie zamierzam strzępić języka na darmo.
Areną większości zdarzeń, które opiszę, jest trzecie piętro tej kamienicy i dwa położone naprzeciw siebie mieszkania: tu zdarzyło się całe moje życie. Jedno z nich, to, w którym rozpoczęliśmy naszą grę w zamkniętym pokoju karcianym, stało się miejscem szczególnym dla trzech osób: Aleksandra, Niny i Małgorzaty. To, co się tu wydarzyło, zmieniło ich życie na zawsze, a ja byłam świadkiem każdej z tych historii.
Zacznę oczywiście od Aleksandra. Mogliście go widzieć nieraz, jak przechodził przez ulicę naprzeciw naszej bramy. Trudno go nie dostrzec: ma piękną postawę i tę dystynkcję w ruchach, której dziś już się nie spotyka. Siedemdziesiąt lat temu przyszedł na świat jako jedyny syn mojego jedynego brata i od tamtego dnia właściwie nie traciliśmy się z oczu. Rozumieliśmy się i wspieraliśmy, gdy była taka potrzeba, aż kilka lat temu zupełnie zdziwaczał i nagle straciliśmy kontakt. Całe swoje życie spędził tu, po drugiej stronie klatki schodowej, w mieszkaniu będącym lustrzanym odbiciem tego, w którym teraz siedzimy, i z całą pewnością nie opuści go do końca swoich dni. Bo niby dlaczego miałby to zrobić?
Nina… Za każdym razem, gdy o niej mówię lub myślę, muszę się, jak teraz, zawahać, bo nie sposób zrobić jednego czy drugiego ot tak, bez zastanowienia, a przede wszystkim bez bólu. Miała pięć lat, gdy po raz pierwszy matka przyprowadziła ją do naszej kamienicy i zostawiła na dole schodów, a sama poszła je sprzątać, zaczynając od samej góry. Aleksander miał jedenaście lat, gdy zbiegając z trzeciego piętra, niemal potknął się o dziewczynkę siedzącą na stopniu. Od tamtej pory minęło prawie sześćdziesiąt lat, a w jego życiu nie pojawiła się inna miłość. Nie było też innej niż Aleksander miłości w życiu Niny. Nie spotkałam w swym przesadnie długim życiu tak pięknej kobiety – jej uroda była cicha, spokojna, choć niepokojąca. Należało przyjrzeć jej się z bliska, by pojąć, jaka jest niezwykła. Spędzała w moim mieszkaniu długie godziny od chwili, gdy pewnego dnia, nie mogąc już znieść, jak tak siedzi na schodach, wzięłam ją za rękę i tu przyprowadziłam. Wszystkie ściany ją pamiętają. Wszystkie okna i parkiety. Są ludzie, których się nie zapomina. Chciałoby się tylko czasem, żeby te wspomnienia mniej bolały.
A oto i Małgorzata. Nigdy nie spotkałam tak krnąbrnej, nieufnej istoty. I tak wrażliwej na negatywne emocje, które zresztą często sama prowokowała. Gdy jakiś czas temu zamieszkała tu z dwuletnim dzieckiem, przypominała psa liżącego rany – czujnego, nieufnego i agresywnego. Trzeba było dużo mojej cierpliwości, by zrozumiała, że zły los kiedyś się kończy. Jak wszystko inne. Na niechęć odpowiadała zdwojoną niechęcią. Boję się, do czego jest zdolna, kiedy ktoś okaże jej nienawiść. To bardzo młoda kobieta. W jej życiu jeszcze może zdarzyć się wszystko, choć ja – znając jej naturę – chciałabym, żeby działo się jak najmniej.
Oto oni wszyscy, Cecylio, Garcia… Troje ludzi, którzy chodzili po tych pokojach, zatrzymywali się przy tym lub innym oknie albo zaglądali w lustro tam, w przedpokoju. Po rodzicach i bracie, których straciłam dawno temu, byli najważniejszymi osobami w moim życiu. Co ich łączyło oprócz tych ścian, tych pokoi i korytarzy? Uczucia. Prawdziwe i głębokie jak Bajkał.
Siedzę tu i myślę o tym, co już się stało, i o tym, co dopiero się wydarzy. Wypadki tego świata Niny już nie dotyczą, nie mogę jednak pozbyć się natrętnej myśli, że jej życie i miłość, jaką Aleksander ją darzył, są przyczyną tak wielkiej jego niechęci do Małgorzaty. Od czego to się zaczęło? Przesadą, ale też i wielkim uproszczeniem, byłoby powiedzieć, że od niebieskiej peleryny. Wisiała przez trzydzieści pięć lat w szafie przy samym wejściu. Teraz już jej tam nie ma…
Może byś tak, Garcia, ruszył tyłek i rozejrzał się za czwartym do brydża. Myślę, że gdy znowu usiądziemy do gry, o wiele łatwiej będzie mi zacząć.
* * *
Dawno, dawno temu, gdy świat był tak mały, że wystarczyło kilka minut, aby cały przemierzyć, a ja byłem głupim i beztroskim chłopcem, stawałem przy oknie wychodzącym na ulicę i patrzyłem na ludzi spacerujących chodnikami. Zawsze moją uwagę przykuwał widok staruszków, którzy w niemodnych, przedwojennych nakryciach głowy, archaicznych płaszczach czy nadjedzonych przez mole futrach paradowali nieśpiesznie, celebrując każdy krok, zagubieni w rzeczywistości, w której nikt już nie wymaga od nich żadnych konkretnych postaw. Ubierałem to w inne słowa, bo byłem małym, głupim chłopcem, który niewiele wie i jeszcze mniej rozumie, jednak tamto dziecinne wrażenie utrwaliło się we mnie i w takim kształcie pozostało w pamięci.
Dwadzieścia lat później, gdy w niedzielne popołudnie spojrzałem w otwarte okna, pomyślałem podobnie: starzy ludzie gubią się w rzeczywistości, która niezbyt już ich dotyczy. Przebiega obok, pędzi coraz dalej i coraz szybciej. Po omacku jeszcze starają się gdzieś dojść i z jakiegoś miejsca zawrócić.
Starzy ludzie – po kilkudziesięciu latach pewne wrażenia nabierają dosadnych znaczeń – to przepalone płuca, przepite wątroby, serca, które biją resztką sił. Jeszcze żyją, przetrawiają żółć, łapią oddech, ale nie warto już o nic zabiegać. Ukryć się, zakopać, zagrzebać, odgrodzić i wywiesić kartkę z napisem: „Nie reanimować”.
To byłem ja, Aleksander Braniewski, nic po mnie nie zostało i kiedy pewnego dnia odejdę, będzie tak, jakbym w ogóle nigdy nie istniał. Nie przypisuję sobie prawa do niczego.
Mam tylko jedną świętość, jedno miejsce, które chciałbym ułamkiem wspomnień zatrzymać. Drzwi naprzeciw moich drzwi. I takie same korytarze, tyle że naprzeciwko. I wszystkie pokoje. Po ostatni oddech.
Od ilu lat nie przekroczyłem progu swego mieszkania? No, może tylko wyszedłem za próg, ale nic poza tym… (Ach, tak, jeszcze pogrzeb Fryderyki, pół roku temu, ale to była wyższa konieczność, choć w rezultacie niezbyt przyjemny incydent, i od czasu do czasu wizyta w banku). Na początku liczyłem dni zdziwiony, że tak łatwo jest zamknąć się przed światem, dniem, nocą, świtem albo zmierzchem. Potem, kiedy dni przechodziły w miesiące, a miesiące w lata, przestałem liczyć, bo nie miało to już znaczenia.
Ile lat minęło od tamtego dnia, gdy po raz ostatni wróciłem z sądu i powiedziałem, że więcej już do tego sądu nie pójdę? Dziesięć? Dwadzieścia? Sto? Wszystko to wydarzyło się tak dawno temu. Czasem gdy patrzę przez zakurzone szyby trzy piętra w dół, na przeładowaną ludzkim istnieniem ulicę, a potem odwracam się i omiatam wzrokiem ściany i stare meble, zdaje mi się, że nigdy stąd nie wychodziłem i nikogo tu nigdy nie było.
Tylko ta kobieta z przeciwka… Odkąd wprowadziła się do Fryderyki, ani razu tam nie wszedłem. Nie wiem, skąd się nagle wzięła, z całą tą swoją młodością, arogancją i wyzywającym sposobem bycia, ale odebrała mi coś bardzo cennego – aurę dni, które coś znaczyły. Odnajdywałem tę aurę w dotyku ścian, w powracających zapachach i obrazach, po prostu przekraczając próg mieszkania Fryderyki. Teraz obecność tej kobiety ani na chwilę nie daje mi spokoju.
Poza jej istnieniem nikt i nic mnie nie niepokoi. Właściciel domu, wśród wielu irytujących wad, ma jedną zaletę: w dzień nie pije. A trzeźwy jest bardzo czujny na domokrążców i różnej maści agentów.
– Pana sędziego nie należy niepokoić! – Nieraz słyszę z dołu jego przepity, lecz zdecydowany głos.
Cztery wysokie pokoje, które przemierzam od świtu do zmierzchu, to moja Eurazja, obie Ameryki i Australia z Oceanią. Kuchnia to Antarktyda – tam bywam najrzadziej. Przytulona do niej służbówka jest jak samotna, zapomniana wyspa. Dawno temu stało tam tylko łóżko i kuferek. Nie było miejsca na nic więcej, nawet dla służącej, która mimo wszystko przez długie lata tam mieszkała. Była bardzo drobna, tylko tyle pamiętam. I jeszcze te pełne troski słowa matki kierowane do portretu ojca, stojącego na komodzie: „Źle wygląda nasza Miecia, co dzień to gorzej. Jeśli pewnego dnia się zabierze, nie wiem, skąd weźmiemy drugą taką chudzinę”.
Pewnego dnia podczas okupacji Miecia pojechała do rodziny na wieś, żeby przemycić stamtąd tłustą kurę na rosół dla chorego dziecka (chyba to ja nim byłem), i już nie wróciła. Matka przez długi czas utrzymywała, że Miecia wpadła w ręce Niemców podczas łapanki. Ciotka Fryderyka zaś za każdym razem, gdy przyszła napić się prawdziwej kawy, odpowiadała: „A skądże, moja droga, Miećka pojechała na wieś i przypomniała sobie, że istnieje przestrzeń”. Matce, która nie myślała wtedy o niczym innym niż o walczącym gdzieś na nieznanym froncie ojcu, nie chciało się tłumaczyć, że służąca od świtu do nocy miała do dyspozycji cztery wielkie pokoje z korytarzami, gdzie mogła robić, co jej się żywnie podobało, nawet skakać. Za którymś razem matka nie wyjęła puszki z resztką prawdziwej kawy na dnie i ciotka Fryderyka przestała nas odwiedzać na jakiś czas.
Nikt nas wtedy nie odwiedzał.
Tylko pewnego dnia w kamienicy pojawili się Niemcy i zaczęli zajmować od pierwszego piętra reprezentacyjne mieszkania. Nim doszli do trzeciego, matka powyjmowała z ram Malczewskiego, Fałata i innych, zrolowała, zawinęła w czyste prześcieradła, a potem ukryła w sienniku, na którym spała służąca.
– Pamiętaj, Aleksandrze – powiedziała do mnie, rzucając prowokacyjne spojrzenie poganiającemu nas Niemcowi, gdy jakiś czas później opuszczaliśmy mieszkanie, zabierając ze sobą tylko parę niezbędnych rzeczy – że od tego, jak i na czym się wyśpisz, zależy twoja przyszłość.
Ilekroć o tym opowiadałem, Fryderyka kręciła głową, twierdząc, że byłem za mały, by to pamiętać. A jeśli już, to prędzej z jej opowiadań, a nie z własnych wspomnień.
– Miałeś dwa i pół roku, Aleksandrze…
I za każdym razem dodawała, że przecież Niemcy parę dni wcześniej dawali każdemu lokatorowi kamienicy nakazy. Można było zabrać swoje rzeczy i meble, ale moja matka nakazy Niemców, jak i wszystko, co nie było związane z ojcem, miała zawsze w nosie. Przez to omal nie straciliśmy życia.
– Pamiętam – upierałem się.
Niewiele za to kojarzyłem z kolejnego okresu, czyli dwuletniego pobytu na jakiejś wsi u podnóża Gór Świętokrzyskich, choć Fryderyka wielokrotnie powtarzała, że to akurat nie był najgorszy czas w moim życiu.
W końcu coś sobie przypomniałem: chałupę z zielonymi okiennicami („Biegałeś tam pięć razy dziennie bawić się z dzieciakami...”), kulawego koguta („Ty go okulawiłeś, Aleksandrze, nie pamiętasz?”) i matkę z pistoletem w ręku przed parkanem kościoła („Śniło ci się, głuptasie!”).
Może i mi się śniło. Nie upierałem się, gdy po raz kolejny zdecydowanie to podkreśliła.
Gdy wróciliśmy w czterdziestym piątym do kamienicy, zastaliśmy mieszkanie w prawie nienaruszonym stanie. Brakowało tylko jednego biurka z blatem obitym wypłowiałym aksamitem i kilku bibelotów. Ale ich brak matka zauważyła dopiero po tym, jak wyczołgawszy się ze służbówki, orzekła, że moja przyszłość, dzięki Bogu, w najmniejszym stopniu nie została zagrożona.
Kilkadziesiąt lat później, zdejmując ze ściany pierwszego Fałata, przypomniałem sobie jej słowa. Ich sensu jednak nigdy nie udało mi się w pełni pojąć, nawet wtedy gdy przeliczałem gotówkę, wręczoną mi przez pryszczatego pośrednika, który dziesięć razy, nim ostatecznie udało mi się go wyrzucić za drzwi, zajrzał do saloniku i powtórzył, że „jakby któregoś dnia zabrakło gotóweczki, to tylko jeden telefonik i wszystko”.
To bardzo złe chwile w moim życiu. Ale były gorsze. I zapewne jeszcze będą. Można tylko się postarać, by trwały jak najkrócej. Wpuszczam więc tu raz na jakiś czas tego człowieka i nie wchodząc z nim w żadne dyskusje ani targi, oddaję to, po co przyszedł, odbierając w zamian garść zmiętej gotówki.
Ani razu nie poczułem najmniejszego żalu, pozbywając się kolejnego obrazu, nie obchodzi mnie, na jaką aukcję i w czyje ręce trafił.
Nie obchodzi mnie nic. Ani bójki kibiców dwóch konkurencyjnych drużyn w środku miasta, ani zaciekłe wojny toczące się na świecie każdego dnia. Dlaczego więc miałoby mnie zainteresować ciche skomlenie, które usłyszałem zza drzwi naprzeciw, gdy pewnej nocy wyjrzałem ze swej nory?
* * *
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI