Kocham Cię, Życie - Magdalena Kordel - ebook + audiobook

Kocham Cię, Życie audiobook

Magdalena Kordel

5,0

Audiobook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W Bieszczadach wszystkie ścieżki prowadzą do nowych początków.

Nowa powieść Magdaleny Kordel. O miłości odnajdywanej tam, gdzie nikt się jej nie spodziewa…

Paulinka Kokoszka na co dzień organizuje wakacje dla innych, ale sama nie pamięta, kiedy ostatnio miała okazję naprawdę odpocząć. Postanawia to zmienić – udaje się w Bieszczady z ambitnym planem: cieszyć się pięknymi krajobrazami, spędzać romantyczne wieczory i... planować wspólną przyszłość z przystojnym Waldemarem. Sielankowy scenariusz szybko jednak sypie się jak domek z kart. Waldi okazuje się niewierny, a Paulina z zachwianą wiarą w miłość wyrusza samotnie na wakacje.

Na miejscu znajduje oparcie w serdecznych właścicielach pensjonatu. W otoczeniu wspaniałych widoków Paulina stopniowo odzyskuje równowagę i zaczyna odbudowywać poczucie własnej wartości. Pojawia się też Wojtek, ciepły i dowcipny przewodnik górski. Jednak i on skrywa tajemnice…

Czy w cieniu bieszczadzkich połonin nowa miłość ma szansę zakwitnąć?

Malownicza, wzruszająca i pełna ciepła opowieść o poszukiwaniu swojego miejsca, nadziei i miłości tam, gdzie najmniej się ich spodziewasz.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 29 min

Lektor: Kamilla Baar
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mkrynia65

Nie oderwiesz się od lektury

Urocza książka z humorem i malutkim romansem. Do lektorki musiałam się przez chwilę przekonać, ale jest ok. Polecam.
00



Opieka re­dak­cyjna: DO­ROTA WIERZ­BICKA
Re­dak­cja: EMI­LIA KO­LINKO
Ko­rekta: AL­DONA BARTA, AGNIESZKA MAŃKO, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: PA­WEŁ PAN­CZA­KIE­WICZ
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Mag­da­lena Kor­del © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08709-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pau­linka Ko­koszka z za­par­tym tchem wpa­try­wała się w ob­ra­zek za oknem, jakby żyw­cem wy­jęty z biu­le­tynu biura po­dróży re­kla­mu­ją­cego wy­jąt­kowe miej­sca. Przy­mknęła oczy, wy­obra­ża­jąc so­bie, jak musi być tu pięk­nie o zmierz­chu. Zo­ba­czyła niebo, całe ską­pane w od­cie­niach czer­wieni, ru­do­ści i lśnią­cego szkar­łatu. Za­cho­dzące słońce obej­mo­wało cie­płymi bar­wami szczyt góry, za którą za mo­ment miało znik­nąć. No, może „góra” w tym wy­padku to okre­śle­nie nieco na wy­rost, bar­dziej pa­so­wał „pa­gó­rek” – po­pra­wiła się w my­ślach i otwo­rzyła oczy.

Góry, te praw­dziwe, po­tężne góry wi­działa w od­dali. Pau­linka wy­tę­żyła wzrok i mu­snęła spoj­rze­niem ma­ja­czące na ho­ry­zon­cie szczyty. Przez mo­ment dała po­nieść się pra­gnie­niu, żeby w końcu pójść o krok da­lej. Prze­stać je­dy­nie pa­trzeć i ru­szyć na szlak. Z ple­ca­kiem, na­mio­tem, ku­chenką tu­ry­styczną, na któ­rej co rano pa­rzy­łaby kawę. Taka kawa po nocy spę­dzo­nej w na­mio­cie, z wi­do­kiem na góry mu­siała sma­ko­wać bo­sko. I na pewno poza ka­wo­wym aro­ma­tem wy­czu­wało się w niej osza­ła­mia­jący za­pach wol­no­ści.

Ale chwi­lowo na ma­rze­niach mu­siała po­prze­stać i za­do­wo­lić się po­dzi­wia­niem gór z od­dali. Tak jak ro­biła od za­wsze. Choć za­pewne ci wszy­scy, któ­rzy przy­cho­dzili do biura tu­ry­stycz­nego, gdzie pra­co­wała, by­liby w nie­złym szoku, gdyby się do­wie­dzieli, że ta dziew­czyna, tak prze­ko­nu­jąco opo­wia­da­jąca o za­le­tach urlopu spę­dzo­nego w ta­kich czy in­nych pa­smach gór­skich, mó­wiąca o wę­drów­kach z za­pa­łem przy­po­mi­na­ją­cym za­ko­cha­nie, a o szla­kach pe­ro­ru­jąca tak ob­ra­zowo, że nie­je­den dałby so­bie uciąć rękę, no­men omen, rę­cząc za to, że wie­lo­krot­nie prze­mie­rzyła je wzdłuż i wszerz – że ta dziew­czyna tak na­prawdę nie ma na swoim kon­cie żad­nej gór­skiej wy­prawy. Poza jedną wy­cieczką wiele lat temu, kiedy to z całą klasą po­je­chała do Za­ko­pa­nego i ocho­czo ru­szyła na szlak. Nie­stety, le­dwo prze­kro­czyła wej­ście do Do­liny Ko­ście­li­skiej, po­czuła, że coś jest nie w po­rządku. Za­częła bo­leć ją głowa, chwilę póź­niej brzuch i nie wie­dzieć kiedy, po­chy­lona nad piękną bujną ro­ślin­no­ścią, zwra­cała wszystko, co zja­dła na śnia­da­nie. Nie mi­nęło wiele czasu, a do­łą­czyła do niej spora część grupy. Na­tych­miast pod­jęto de­cy­zję, że cho­rzy mają ru­szyć z po­wro­tem w to­wa­rzy­stwie jed­nego z opie­ku­nów. Dwóch po­zo­sta­łych po­ma­sze­ro­wało w góry z tymi, któ­rych przy­kra do­le­gli­wość omi­nęła. Pry­watne śledz­two prze­pro­wa­dzone przez obec­nych na wy­jeź­dzie na­uczy­cieli i ro­dzi­ców ujaw­niło, że za gru­powe za­tru­cie od­po­wia­dają pa­rówki. Od tam­tego czasu Pau­linka ich nie ty­kała. Resztę wy­cieczki prze­le­żała w łóżku. Na całe szczę­ście wi­dok miała piękny, na Gie­wont. Po­dzi­wiała go więc z da­leka, aż w końcu prze­ko­nała samą sie­bie, że wła­ści­wie, pa­trząc, też do­świad­cza i że może czer­pać z tego mnó­stwo ra­do­ści. Była w swoim nie­po­praw­nym opty­mi­zmie po­dobna do Pol­ly­anny, ulu­bio­nej bo­ha­terki książ­ko­wej. Nie­mal we wszyst­kim umiała zna­leźć do­bre strony i tak jej zo­stało aż do dziś.

Pau­linka była nie­ule­czalną opty­mistką. Cie­szyła się z tego, co los jej przy­no­sił, a jak cie­szyć się było trudno, to nieco ko­lo­ry­zo­wała fakty, żeby ła­twiej było prze­trwać cięż­sze chwile. Nie­wąt­pli­wie przy­da­wała jej się do tego bujna wy­obraź­nia, którą dys­po­no­wała w nad­mia­rze. I to za­pewne dzięki niej umiała prze­ko­ny­wać klien­tów, by ru­szali w góry. Z ja­kie­goś po­wodu tam wła­śnie cią­gnęło ją samą. W prze­ci­wień­stwie do mo­rza. Mo­rze wy­da­wało jej się tro­chę nudne, ot, cią­gły szum, nie­koń­czące się plaże, mno­gość lu­dzi, o któ­rych trzeba się po­ty­kać, i dzieci, a na nie trzeba było mieć cią­głe ba­cze­nie, żeby ich nie zdep­tać, nie zgu­bić, przez przy­pa­dek nie po­my­lić i nie za­brać nie swo­ich. I nie było w tym ani grama prze­sady – Pau­linka znała au­ten­tyczną hi­sto­rię, gdy roz­grzany nad­mor­skim słoń­cem i nieco otu­ma­niony schło­dzo­nym pi­wem ta­tuś zgar­nął z plaży dwie ra­do­śnie peł­za­jące po ko­cyku po­cie­chy, za­pa­ko­wał je do wózka i do­piero w kwa­te­rze zde­ner­wo­wana do gra­nic matka od­kryła, że wó­zek – a i ow­szem – jest ich, ale dzieci z całą pew­no­ścią nie. Nie dało się pod­wa­żyć do­wo­dów, bo w wózku le­żało dwóch chłop­ców, gdy tym­cza­sem oni byli szczę­śli­wymi ro­dzi­cami có­re­czek. Po­dobno po tym od­kry­ciu matka naj­pierw do­stała hi­ste­rii, a po­tem na­padu szału...

Tak, z całą pew­no­ścią mo­rze było mniej atrak­cyj­nym wy­bo­rem niż góry. W gó­rach ta­kie in­cy­denty się nie zda­rzały. Przy­naj­mniej Pau­lince nic nie było o tym wia­domo. Ale by­wało i tak, że ja­kiś klient upie­rał się na „mo­rze”, i wtedy nie było na to rady. W końcu „mo­rze” też mieli w swo­jej ofer­cie...

W każ­dym ra­zie, gdy tylko mo­gła, Pau­linka kon­se­kwent­nie wy­bie­rała góry. Po­go­dzona z tym, że nie dla niej są szlaki, do­jeż­dżała do ho­teli lub pen­sjo­na­tów i co naj­wy­żej wy­cho­dziła na ta­ras lub wspi­nała się na le­żak. Bała się pójść o krok da­lej, bała się, że w rze­czy­wi­sto­ści ta jej wielka mi­łość może ją roz­cza­ro­wać. Tak jak szcze­niac­kie uczu­cie do uro­czego i ro­ze­śmia­nego geo­grafa z li­ceum. Ależ on był przy­stojny! Miał ciem­no­brą­zowe oczy, cie­płe, wręcz go­rące. Pod jego spoj­rze­niem roz­ta­piała się jak cze­ko­lada w upalny sło­neczny dzień. Sie­działa w pierw­szej ławce, a on tak na nią pa­trzył, tak pa­trzył, że ach! Więc Pau­linka, by spra­wić mu przy­jem­ność, uczyła się tej geo­gra­fii jak głu­pia. Za­soby na­tu­ralne – jest, łań­cu­chy gór­skie – jest, rzeki, mo­rza, do­liny, ko­tliny – wszystko miała w ma­łym pa­luszku! Wy­rwana do od­po­wie­dzi, re­cy­to­wała wszystko bez za­jąk­nię­cia, miała wra­że­nie, że on ją tym wzro­kiem po­chła­nia. I gdy w końcu w trze­ciej kla­sie chciała za­pro­sić go na kawę, bo ktoś prze­cież mu­siał zro­bić pierw­szy krok, on, nie ba­cząc na jej go­rące, pło­mienne uczu­cie, oże­nił się z po­lo­nistką. O jakże so­bie pluła w brodę! Ileż go­dzin spę­dzo­nych na bez­na­dziej­nej na­uce zo­stało stra­co­nych, wszystko dla tego wia­ro­łomcy! Cho­ciaż sama przed sobą – a po­tra­fiła być ze sobą szczera – przy­zna­wała, że naj­bar­dziej in­tymne w jej związku z tym zdra­dziec­kim geo­gra­fem były mo­menty, gdy od­po­wia­dała przy ta­blicy i pa­trzyła na niego w spo­sób ab­so­lut­nie oczy­wi­sty i wy­mowny.

Po dwóch ty­go­dniach od ślubu, pod­czas któ­rych to­nęła w bez­na­dziej­nej roz­pa­czy, nie­ocze­ki­wa­nie do­szła do wnio­sku, że w su­mie to może i do­brze, że nic mu ni­gdy nie po­wie­działa o swoim pło­mien­nym uczu­ciu. Osta­tecz­nie wszyst­kie ko­le­żanki twier­dziły, że przy­naj­mniej raz w ży­ciu trzeba nie­szczę­śli­wie się za­ko­chać i że ni­kogo to nie omi­nie. A więc do­brze, że ona miała to już za sobą. Od­kre­śliła tę obo­wiąz­kową nie­odwza­jem­nioną mi­łość i z głowy. Na­stęp­nym ra­zem po­winno pójść le­piej, bo prze­cież nie­moż­liwe, żeby jedna i ta sama dziew­czyna za­ko­chała się po raz ko­lejny bez wza­jem­no­ści.

Bar­dzo do­brze, że tak ład­nie i nie­szczę­śli­wie się za­ko­cha­łam, prze­ko­ny­wała samą sie­bie. Same plusy z tego! Na­wz­dy­chała się do woli, głupstw żad­nych nie zro­biła, bo nie było kiedy, w końcu ni­gdy z nim nie zo­sta­wała sam na sam i cho­dziła do szkoły na­der chęt­nie, bo mo­gła się tam na­pa­wać jego wi­do­kiem. Na­wet w dni, kiedy nie miała geo­gra­fii, wpa­try­wała się w obiekt wes­tchnień na ko­ry­ta­rzach. Unik­nęła nie­chęci do szkoły, tyle do­brego.

Je­dy­nym zgrzy­tem był ten nie­szczę­sny wy­kła­dany przez nie­wdzięcz­nika przed­miot! Na cho­robę jej to było? Jej wie­dza geo­gra­ficzna była ogromna, ale co miała z nią po­cząć? Czuła, że wy­szła na tej geo­gra­fii jak Hi­mils­bach na an­giel­skim...

– A czym tu się mar­twić? Od przy­bytku głowa nie boli – skwi­to­wała jej nie­we­sołe my­śli bab­cia.

Pau­linka zwie­rzyła się jej ze wszyst­kiego. Za­pewne tak wielka szcze­rość miała ści­sły zwią­zek z bu­telką wina, którą wcze­śniej wy­piła ra­zem z przy­ja­ciółką i w ostat­nim od­ru­chu przy­tom­no­ści za­miast do domu po­wę­dro­wała do babci. Ro­dzice, wi­dząc ją w ta­kim sta­nie, za­pewne do­sta­liby za­wału, a Pau­linka sta­now­czo ani im, ani so­bie tego nie ży­czyła. Nie była to zresztą je­dyna przy­czyna, dla któ­rej wy­brała babkę na świadka swo­jego zej­ścia na złą drogę. Im moc­niej wino szu­miało jej w gło­wie, tym bar­dziej pra­gnęła mó­wić. Czuła ogromną po­trzebę wy­rzu­ce­nia z sie­bie wszyst­kiego, co przy­cho­dziło jej na myśl. Opo­wie­dze­nia każ­dego se­kretu, wy­spo­wia­da­nia z nie­do­rzecz­no­ści, ja­kie kie­dy­kol­wiek prze­mknęły jej przez głowę. I co tu dużo mó­wić, babka o wiele le­piej nada­wała się na spo­wied­niczkę. Było pewne, że sar­ka­styczna i iro­niczna star­sza pani przy­mknie oko na al­ko­ho­lowy wy­bryk wnuczki, bo sama miała na kon­cie sporo skan­dali i awan­tur. Poza tym ko­chała swoją Pau­linkę nad ży­cie i od za­wsze nie tylko po­błaż­li­wie trak­to­wała jej wy­bryki, ale też w ra­zie ko­niecz­no­ści kryła Pau­lin­kowe wy­stępki. Słu­chała o nich z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem. Do­kład­nie tak samo się stało, kiedy wnuczka zwie­rzyła jej się z pło­mien­nej mi­ło­ści do geo­grafa i czka­jąc, wy­znała, że była go­towa uro­dzić mu czwórkę dzieci, z któ­rych każde po­wi­łaby w in­nym za­kątku świata.

– Aha, i za­pewne na­zwa­ła­byś je Pół­noc, Po­łu­dnie, Wschód i Za­chód. – Bab­cia śmiała się na ca­łego.

– Oootyym nie my­śla­łam – za­beł­ko­tała Pau­linka. – Ale w su­mie czemu nie – znów czknęła. – To by było lep­sze niż zo­sta­nie z tą całą gra­fią, go­ło­gra­fią. Jak z ręką w noc­niku!

– Eee tam, nie de­mo­ni­zuj. – Bab­cia wzru­szyła ra­mio­nami i we­tknęła jej w rękę szklankę, w któ­rej coś szu­miało i mu­so­wało. – Za­szko­dzić ci to nie za­szko­dzi – do­dała.

A Pau­linka do dziś się za­sta­na­wiała, czy miała wtedy na my­śli za­war­tość szklanki, czy jej im­po­nu­jąco roz­le­głą wie­dzę geo­gra­ficzną. Naj­pew­niej cho­dziło o jedno i dru­gie. Nie­ba­wem się oka­zało, że bab­cia jak za­wsze miała ra­cję, nieco po­nad rok póź­niej Pau­linka śpie­wa­jąco do­stała się na wy­ma­rzone stu­dia, mię­dzy in­nymi dzięki świet­nie zda­nej ma­tu­rze z chwi­lowo znie­na­wi­dzo­nego przed­miotu.

I ta geo­gra­fia to­wa­rzy­szyła jej całe ży­cie. W biu­rze tu­ry­stycz­nym nikt tak jak ona nie umiał do­ra­dzić nie­zde­cy­do­wa­nym klien­tom. Wy­star­czyło, że rzu­cili kilka ha­seł, a ona już przed oczami miała mapę świata i bez­błęd­nie do­pa­so­wy­wała miej­sce do ich ocze­ki­wań. Lu­bili ją i ce­nili, bo po­tra­fiła zna­leźć im zu­peł­nie nie­ocze­ki­wane kie­runki po­dróży. My­śląc o tym, uśmiech­nęła się bez­wied­nie, ale pra­wie na­tych­miast spo­waż­niała. Po pierw­sze, obie­cała so­bie so­len­nie, że dziś nie bę­dzie my­śleć o pracy, a po dru­gie, zbo­cze pa­górka, na które wciąż pa­trzyła, było co­raz ciem­niej­sze. Ro­biło się późno.

Co prawda, jak po­wie­działa jej uro­cza pani zza baru, kuch­nia przyj­muje za­mó­wie­nia tylko do dzie­więt­na­stej, ale po­sie­dzieć so­bie można i do dwu­dzie­stej, a cza­sem na­wet do dwu­dzie­stej pierw­szej. Było to oczy­wi­ście bar­dzo miłe, ale ni­jak nie roz­wią­zy­wało ro­dzą­cego się pro­blemu. Było już bo­wiem sporo po osiem­na­stej, a wy­tę­sk­nio­nego Wal­diego jak nie było, tak nie było... A umó­wili się prze­cież na szes­na­stą! Fakt, że Waldi za­wsze się spóź­niał i że z Kra­kowa to jed­nak ka­wa­łek drogi, w pe­wien spo­sób dzia­łał na nią uspo­ka­ja­jąco. Przy­naj­mniej pół go­dziny temu jesz­cze za mocno się nie de­ner­wo­wała. Ale te­raz za­częła czuć co­raz więk­sze znie­cier­pli­wie­nie po­mie­szane z nie­po­ko­jem. Jed­nym hau­stem do­piła są­czone od dwóch go­dzin, zu­peł­nie już cie­płe piwo, skrzy­wiła się i się­gnęła do to­rebki po te­le­fon.

No tak! Po­grą­żona w po­dzi­wia­niu wi­do­ków za oknem i we wspo­mnie­niach, zu­peł­nie za­po­mniała, że wy­ci­szyła dźwięk!

Cho­lera, pew­nie dzwo­nił albo pi­sał i te­raz de­ner­wuje się moim mil­cze­niem, my­ślała, go­rącz­kowo grze­biąc w cze­lu­ściach torby. W końcu wy­ło­wiła ko­mórkę i spoj­rzała na wy­świe­tlacz. Nic, żad­nego po­wia­do­mie­nia, ani jed­nego nie­ode­bra­nego po­łą­cze­nia. Na­wet z pracy? Zmarsz­czyła brwi, ale na­tych­miast przy­po­mniała so­bie, że prze­cież Wie­sia, star­sza ko­le­żanka, przy­ja­ciółka na­wet, z którą pra­co­wały w biu­rze po­dróży, za­po­wie­działa, że skoro Pau­linka bie­rze urlop, to ma od­po­cząć, i że ona za­dba, by nikt jej nie prze­szka­dzał. Wpraw­dzie jej en­tu­zjazm nieco ostygł, kiedy się do­wie­działa, po co tak na­prawdę Pau­linka je­dzie i jaki ma plan.

– Czyś ty zu­peł­nie zi­dio­ciała? – za­py­tała, otrzą­sa­jąc się z osłu­pie­nia, w które wpra­wiło ją wy­zna­nie ko­le­żanki. – Mam na­dzieję, że to ja­kiś po­nury żart, bo w in­nym wy­padku nie będę miała wy­boru i będę zmu­szona uznać cię za kom­pletną kre­tynkę! W do­datku zde­spe­ro­waną!

– Ale dla­czego od razu ta­kie mocne słowa? Zi­dio­ciała kre­tynka? Zde­spe­ro­wana? – po­wie­działa z urazą. – Prze­cież mu się nie oświad­czam, na li­tość wszyst­kiego! Ja tylko chcę po­pchnąć sprawę nieco do przodu...

– Z tego, co mó­wisz, ra­czej to on ma cie­bie po­pchnąć. I to z kon­kret­nym re­zul­ta­tem – prze­rwała jej Wie­sia, krzy­wiąc się szpet­nie. – Pau­linka, po co ci to, dziew­czyno, co? Tak się tego nie za­ła­twia.

– Za­ła­twia, za­ła­twia. Szcze­gól­nie jak ktoś ma taki cha­rak­ter jak Waldi! Żeby coś z tego wy­szło, to po pro­stu musi się za­dziać. Trzeba po­sta­wić go przed fak­tem do­ko­na­nym, bo ina­czej to będę cze­kała w nie­skoń­czo­ność. On na­wet na ko­lor ko­szuli nie może się zde­cy­do­wać. Mu­szę wy­bie­rać za niego!

– O, bi­du­lek, no na­prawdę nie wiem, kogo żal mi bar­dziej, jego czy cie­bie – sark­nęła Wie­sia. – A co się dzieje w dra­ma­tycz­nej sy­tu­acji, jak cie­bie aku­rat nie ma w po­bliżu? Dzwoni i pyta: slipy gra­na­towe, moja duszko, czy bok­serki w osiołki?

– Wtedy za­myka oczy i lo­suje. – Pau­linka nic so­bie nie ro­biła z do­cin­ków. – I majtki wy­biera sam. Kło­pot ma z górną czę­ścią gar­de­roby. Zresztą nie o to w tym cho­dzi, to był tylko przy­kład, który miał ci uświa­do­mić, dla­czego ro­bię to, co ro­bię!

– No a ja ci po­wta­rzam, że głu­pio ro­bisz! I to bar­dzo! Ale znam cię i wiem, że jak so­bie coś umy­śli­łaś, to choćby skały srały, zro­bisz po swo­jemu. A więc jedź w te góry, a ja do­pil­nuję, że­byś na­prawdę miała wolne.

I jak wi­dać na za­łą­czo­nym ob­razku, do­trzy­mała słowa. Żad­nych te­le­fo­nów, żad­nych ma­ili. Nic. Do­kład­nie tak, jak miało być. Tylko Pau­linka, Waldi i ten jej głupi, bez­na­dziejny plan – mó­wiąc sło­wami Wiesi.

Pau­linka na­dal jed­nak nie ro­zu­miała, dla­czego bez­na­dziejny... Prze­cież chciała je­dy­nie dać Wal­diemu wspa­niały i wy­cze­ki­wany przez wszyst­kich męż­czyzn pre­zent. I tyle. To ra­czej piękne, a nie durne!

Wes­tchnęła i jesz­cze raz przy­na­gla­jąco spoj­rzała na te­le­fon. Osiem­na­sta pięt­na­ście. Tym ra­zem Waldi prze­gi­nał i na­wet jej wy­tre­so­waną cier­pli­wość wy­sta­wiał na próbę. Wzięła kilka głę­bo­kich od­de­chów, nie mo­gła się de­ner­wo­wać. W końcu to miał być ro­man­tyczny wie­czór, przy świe­cach, pysz­nym obie­dzie, wi­nie. W re­stau­ra­cji z wi­do­kiem na góry. W taki wie­czór nie można się wście­kać, bo iry­ta­cja jed­nak prze­szka­dza­łaby w re­ali­za­cji pięk­nego planu. Uspo­ko­iła od­dech i wy­brała nu­mer Wal­diego. Do­piero po kilku ko­lej­nych pró­bach i bli­sko pięt­na­stu mi­nu­tach dzwo­nie­nia w słu­chawce roz­legł się wy­cze­ki­wany głos.

– Tak, słu­cham? – Le­żący w wy­mię­tej po­ścieli męż­czy­zna był nie­zwy­kle przy­stojny. Wy­soki i aniel­sko zbu­do­wany, mógł tra­fić na okładkę mo­do­wego albo kul­tu­ry­stycz­nego ma­ga­zynu dla pa­nów. Albo o in­nej te­ma­tyce zgoła: dla pań. Nieco za­ru­mie­niona twarz wska­zy­wać mo­gła, że to, co tak okrut­nie obe­szło się z po­ścielą, skoń­czyło się chwilę temu. – Halo!

– Cześć, Wal­deczku... – Głos Pau­linki w te­le­fo­nie był uwo­dzi­ciel­sko ni­ski. – No, gdzie je­steś, ko­chany?

– Jak to „gdzie”? – W gło­sie Wal­diego sły­chać było szczere zdzi­wie­nie. – W domu, mia­łem calla z Ame­ry­ka­nami, wiesz, ten big deal. Mó­wi­łem ci.

– No ale prze­cież umó­wi­li­śmy się dzi­siaj w Biesz­cza­dach?! Przy­po­mi­na­łam ci o tym ty­dzień temu, jak so­bie ży­czy­łeś. Mam na­dzieję, że już wsia­dasz w auto i do mnie je­dziesz. – Nie­po­kój w gło­sie Pau­liny zdra­dzał pa­nikę.

– No jak w Biesz­cza­dach, słońce ty moje? Prze­cież za­raz będę ga­dał z Ja­poń­czy­kami. Jak to so­bie wy­obra­żasz? – Waldi przy­brał taki ton, jakby mó­wił do nie­mą­drego, roz­ka­pry­szo­nego dziecka.

– No, ale mó­wi­łam ci prze­cież, że to nie­spo­dzianka! A ty...

– No mó­wi­łaś, mó­wi­łaś, coś tam wspo­mi­na­łaś, ale mia­łem wra­że­nie, że się kon­kret­nie nie do­ga­dy­wa­li­śmy, że to taki plan na ja­kąś dal­szą przy­szłość, a nie tak na se­rio raz-dwa... Zresztą sama przy­znasz, że za­zwy­czaj te twoje po­my­sły od planu do re­ali­za­cji mają spory roz­bieg. – Waldi na wi­dok wcho­dzą­cej do sy­pialni zu­peł­nie na­giej ślicz­nej dziew­czyny po­ło­żył pa­lec na ustach.

– Bo za­wsze cze­kam, aż ty się zde­cy­du­jesz! Nie mogę prze­cież de­cy­do­wać za nas oboje, a ty zwy­kle się wy­krę­casz! Ale tym ra­zem obie­ca­łeś! I ja tu­taj cze­kam jak ja­kaś...

– Oj, ko­cha­nie, to skoro już je­steś w tak pięk­nym miej­scu i oko­licz­no­ściach przy­rody, to od­pocz­nij so­bie, na­leży ci się. – Prze­rwał znie­cier­pli­wiony i zde­cy­do­wany nie do­pu­ścić do ko­lej­nych wy­rzu­tów. Nie miał za­miaru psuć so­bie na­stroju. Może gdyby był sam, pró­bo­wałby ją ja­koś udo­bru­chać, a może na­wet by tam do niej po­je­chał, kto wie? Była nie­zła w łóżku. Ale nie umy­wała się do tego wy­głod­nia­łego ko­ciaka, który te­raz cze­kał nie­cier­pli­wie na za­koń­cze­nie roz­mowy. A Waldi nie miał w zwy­czaju po­zwa­lać, by na­gie dziew­czyny z no­gami do nieba na niego cze­kały.

– Waldi, jaja so­bie ro­bisz? Jak „od­pocz­nij”? Jak...

– Pauli, ko­cha­nie, nie go­rącz­kuj się tak. Może nie naj­le­piej wy­szło, ale skoro tam je­steś, to sko­rzy­staj. Już tak to wy­gląda, że żeby jedni mo­gli le­niu­cho­wać, inni ha­rują! Pa­dło na mnie. Za­miast się zło­ścić, do­ceń, jak się o cie­bie trosz­czę! I wiesz co? Na­wet przy­go­tuję ci ja­kąś nie­spo­dziankę na po­wrót. Kiedy wra­casz?

– Nie wiem, może dzi­siaj. – Ku jego za­do­wo­le­niu udało mu się ją sko­ło­wać. Sły­szał to wy­raź­nie w jej gło­sie.

– Ale gdzie bę­dziesz jeź­dzić po nocy? Bez sensu. Poza tym skoro już masz urlop, to go wy­ko­rzy­staj. No i jesz­cze jedno, sły­szę po gło­sie, że coś pi­łaś, prawda? Do kiedy masz coś wy­na­jęte?

– Fakt, pi­łam. Piwo. A wy­na­jęte mamy – to słowo wy­mó­wiła z na­ci­skiem – do wtorku.

– No wła­śnie, szkoda, żeby prze­pa­dło. – Ręka Wal­diego gła­dziła plecy blon­dynki, która po­ło­żyła się obok i prze­cią­gała jak kotka. – No to, Pau­linko, roz­łą­czamy się i ja da­lej pra­cuję, a ty od­po­czy­waj, do­brze? Jak mi się uda, to do­jadę, a jak nie, to je­ste­śmy na łą­czach. Mam tu­taj górę ro­boty. – Waldi prze­wró­cił oczami i spoj­rzał na śmie­jącą się w ku­łak dziew­czynę.

– No do­brze, za­łatw tych Ja­poń­czy­ków i przy­jedź – po­wie­działa z re­zy­gna­cją Pau­lina.

– Obie­cać ci nie obie­cam, w su­mie to ra­czej bym na to nie li­czył. A te­raz na­prawdę mu­szę koń­czyć. – Waldi z se­kundy na se­kundę co­raz bar­dziej się nie­cier­pli­wił. Miał dość tej dys­ku­sji. – Będę się od­zy­wał – do­rzu­cił na ko­niec.

– W po­rządku – wy­mam­ro­tała do słu­chawki, choć prze­cież nic w po­rządku nie było.

Pau­lina już nie słu­chała. Odło­żyła te­le­fon na stół i otarła po­je­dyn­czą łzę, która wy­msknęła się zdra­dli­wie i po­to­czyła po po­liczku. A więc mnie wy­sta­wił, po­my­ślała ze smut­kiem. Te jego tłu­ma­cze­nia to oczy­wi­ste kłam­stwo, do­dat­kowo gru­bymi nićmi szyte. Za­gry­zła dolną wargę i od­ru­chowo się­gnęła po te­le­fon. Już chciała wrzu­cić go do to­rebki, ale wy­świe­tlacz za­mi­go­tał i oka­zało się, że nie tylko ona się nie roz­łą­czyła, ale po­łą­cze­nia nie prze­rwał też Wal­de­czek.

A może chciał jej coś po­wie­dzieć? Może cały czas mówi na przy­kład, że tylko żar­to­wał i że za­raz przy­je­dzie – Pol­ly­anna znów do­rwała się do głosu. Jak naj­szyb­ciej przy­ło­żyła te­le­fon do ucha i za­marła. Po dru­giej stro­nie wy­raź­nie sły­szała ko­biecy głos:

– Czyli mia­łeś z nią je­chać w Biesz­czady? Ale po co?

– No nie wiem, ko­lejny durny po­mysł tej mo­jej dziuni. Gdyby mnie spy­tała, to po­wie­dział­bym, że Lanc­ko­rona wy­star­czy. Po co wlec się taki ka­wał?

– Rze­czy­wi­ście o tym za­po­mnia­łeś?

– No co ty, mam pa­mięć jak słoń. Tylko że się z tym nie ob­no­szę. Wolę, żeby za­wczasu się przy­zwy­cza­jała. Jak przy­wyk­nie, że się spóź­niam albo że tak mam, że wszystko mi się myli, to głowy nie bę­dzie su­szyć, a ja będę wolny i swo­bodny. A w te Biesz­czady to mi się upior­nie nie chciało je­chać. Poza tym w ten week­end by­łaś dla mnie znów num­ber one, ko­ciaku! Chodź tu na­tych­miast!

Pau­linka nie słu­chała dłu­żej. Zszo­ko­wana na­ci­snęła czer­woną słu­chawkę i przez mo­ment, za­sty­gła w bez­ru­chu, wpa­try­wała się w ciemny już wy­świe­tlacz. Czuła całą sobą, że jej sta­bilne i spo­kojne ży­cie od­jeż­dża su­per­szyb­kim po­cią­giem w naj­dal­szą dal i ra­czej bez­pow­rot­nie. Wła­ści­wie czego się spo­dzie­wała? W końcu to nie był pierw­szy raz. Wie­działa o ro­man­sach Wal­diego, taki ko­leś nie miał pro­ble­mów z la­skami, ale prze­cież obie­cy­wał jej, że to się skoń­czyło. On obie­cy­wał, a ona głu­pia mu uwie­rzyła. W końcu czemu miała nie wie­rzyć, prze­cież mó­wił, to wie­dział!

– Idiotka, idiotka, idiotka – wy­szep­tała, przy­my­ka­jąc oczy.

Wie­sia miała ra­cję. Była kre­tynką i o mało co nie wpa­ko­wała się po uszy w gówno. Prze­cież miała ten swój plan, od któ­rego za nic nie za­mie­rzała od­stą­pić! Bo na co miała cze­kać, skoro on się zmie­nił, skoro miał ko­chać tylko ją! A tym­cza­sem znów ja­kiś „num­ber one”... I jesz­cze ko­ciak... Spoj­rzała na sie­dzącą przy sto­liku tuż koło baru młodą ko­bietę o im­po­nu­ją­cych czar­nych wło­sach, która siłą rze­czy mu­siała sły­szeć roz­mowę z Wal­dim, choć ni­czego nie da­wała po so­bie po­znać.

– Prze­pra­szam pa­nią! – Pau­lina wy­chy­liła się w jej stronę.

– Tak? – za­py­tała tamta, wsta­jąc. – W czymś mogę po­móc?

– To za­leży. Wie pani, jak się czuje ko­bieta, która uświa­do­miła so­bie, że jej uko­chany part­ner to ostat­nia świ­nia, a ona sama była tak głu­pia, że tej głu­poty star­czy­łoby dla kom­pa­nii pie­choty? – za­py­tała, nie ba­wiąc się w żadne wstępy ani w dy­plo­ma­cję.

Dziew­czyna za­mru­gała gę­sto, wy­raź­nie za­sko­czona jej bez­po­śred­nio­ścią, zmarsz­czyła brwi i spoj­rzała na Pau­linkę ba­daw­czym wzro­kiem. Wi­dać za­sta­na­wiała się, czy od­po­wie­dzieć zdaw­kowo, ale pro­fe­sjo­nal­nie, czy jed­nak prze­kro­czyć gra­nice za­wo­do­wej uczyn­no­ści. To dru­gie nie za­wsze się opła­cało. Prze­ko­nała się nie raz i nie dwa, że za by­cie em­pa­tyczną i wraż­liwą cza­sem do­staje się nie­złe wciry. W Pau­lince było jed­nak coś, co ją do niej prze­ko­nało, bo z jej twa­rzy znik­nął uprzejmy uśmiech, a w za­mian po­ja­wiło się współ­czu­cie po­mie­szane z sym­pa­tią.

– Nie, ale mogę to so­bie wy­obra­zić. No i z ob­ser­wa­cji, i do­świad­cze­nia za­wo­do­wego wiem, co w pierw­szej chwili na­leży zro­bić. Jak się jest kel­nerką, to coś w ro­dzaju pierw­szej po­mocy. Or­dy­nuję kie­li­szek wina.

– No nie wiem... – Pau­li­nie strasz­nie po­do­bała się ta knajpa, ale chyba jesz­cze bar­dziej po­do­bała jej się ob­słu­gu­jąca go­ści dziew­czyna. – Wino to zbyt szla­chetny tru­nek, aby zmy­wać nim Wal­diego... A ma­cie whi­sky?

– Tak. Ale też szla­chetne. – Dziew­czyna śmiesz­nie zmarsz­czyła nos. – Może nie top to­pów, ale jed­nak... – Za­wie­siła głos i roz­ło­żyła ręce.

– Dużo ro­dza­jów? – Pau­linka wy­ka­zała oży­wie­nie.

– Z sześć ga­tun­ków. – Dziew­czyna spoj­rzała na bar. – A nie! Osiem!

– A na­pije się pani ze mną? Tłoku nie ma. W za­sa­dzie to mam na imię Pau­lina, ale wszy­scy mó­wią Pau­linka, bo to przy­nosi szczę­ście – do­rzu­ciła w za­my­śle­niu, jakby do sie­bie.

Kel­nerka zer­k­nęła na nią za­in­try­go­wana. Miała ochotę o to imienne szczę­ście pod­py­tać, choć to chyba nie był naj­lep­szy mo­ment.

– No to jak, na­pije się pani ze mną? Bo tak sa­mej to ja­koś nie­zręcz­nie – wdarł się w jej roz­my­śla­nia głos Pau­liny.

– Nie mogę. – Po­krę­ciła sta­now­czo głową. – Ale mogę z pa­nią usiąść, je­żeli ma pani ochotę – do­dała na­tych­miast, wi­dząc na twa­rzy Pau­linki roz­cza­ro­wa­nie. – Aha, je­stem Mi­rela i wszy­scy mó­wią Mi­rela. Cho­ciaż to w su­mie ni­czego nie przy­nosi – za­śmiała się pod no­sem.

– Tego aku­rat nie wiesz. Mi­rela do cie­bie pa­suje, wy­glą­dasz mi na Mi­relę, a to już o czymś świad­czy – mruk­nęła Pau­linka, wy­tę­ża­jąc wzrok w kie­runku półki, na któ­rej pysz­niły się bu­telki. – Wo­la­ła­bym, że­byś mo­gła się ze mną na­pić, ale ro­zu­miem, praca. Więc bądź tak miła i na­lej z każ­dej z tych whi­sky po szkla­neczce i zwy­czaj­nie ze mną po­ga­daj. Wy­glą­dasz na taką, przy któ­rej nie upija się na smutno – do­rzu­ciła z cięż­kim wes­tchnie­niem.

– Na pewno wiesz, co ro­bisz? Osiem por­cji? To grubo. A moje to­wa­rzy­stwo i zja­dliwe po­czu­cie hu­moru może i po­prawi ci na­strój, ale od kaca nie uchroni. – Mi­rela spoj­rzała na nią zna­cząco.

– Dzięki za tro­skę, lecz pod­ję­łam de­cy­zję. Nie ma mięk­kiej gry i albo grubo, albo wcale! Dość pół­środ­ków i za­do­wa­la­nia się czym­kol­wiek! W nowe ży­cie za­mie­rzam wejść z przy­tu­pem. A poza tym skoro wszystko się po­sy­pało, to jak ktoś tam śpie­wał, tylko upić się warto.

– Jak tam so­bie pa­nienka uważa. W końcu klient nasz pan. – Mi­rela skło­niła się z uśmie­chem i po­szła przy­go­to­wać szkla­neczki.

Dwie go­dziny i po­nad pół li­tra whi­sky póź­niej Pau­linka w pół słowa oparła głowę o stół i za­snęła snem spra­wie­dli­wego. Mi­rela pa­trzyła na nią, gę­sto mru­ga­jąc. Ab­so­lut­nie się tego nie spo­dzie­wała, bo mi­nutę wcze­śniej cał­kiem sen­sow­nie i roz­trop­nie oma­wiały wady i za­lety Wal­diego. Za­le­tom nie po­świę­cały zbyt wiele uwagi, skon­cen­tro­wały się głów­nie na wa­dach, któ­rych Wal­de­czek miał całe mro­wie. Roz­ma­wiało im się świet­nie, bo Pau­lince po whi­sky ję­zyk się roz­wią­zał, a dow­cip wy­ostrzył. Opo­wia­dała wartko, płyn­nie, z iro­nią. Tym bar­dziej dziwne było to jej na­głe za­śnię­cie.

Mi­rela naj­pierw de­li­kat­nie po­kle­pała ją po ra­mie­niu, po­tem, gdy sub­tel­ność za­wio­dła, po­trzą­snęła Pau­linką nieco moc­niej, ale żadna z tych prób nie przy­nio­sła po­żą­da­nego efektu. Pod­dała się więc, wstała od sto­lika i po­szła na za­ple­cze.

– Woj­tuś – ode­zwała się przy­mil­nie do chło­paka za­głę­bio­nego w lek­tu­rze gru­bego to­misz­cza – sprawa jest...

– Yhym... – mruk­nął nie­uważ­nie, nie od­ry­wa­jąc oczu od książki.

– Woj­tek, tu zie­mia, ha­loo! – Po­de­szła bli­żej i za­ma­chała ręką tuż przed jego no­sem.

– No już, czemu krzy­czysz, prze­cież sły­szę! Chcia­łem tylko do­koń­czyć zda­nie – mruk­nął. – Co się uro­dziło?

– W su­mie to Pau­linka. Ta pani, która sie­działa przy stole obok okna. Był­byś tak miły i od­niósł ją do jej domku?

– Że co pro­szę? – Brwi Wojtka unio­sły się tak wy­soko, że Mi­rela miała wra­że­nie, że za mo­ment wy­lą­dują gdzieś na środku jego głowy.

– Czego tu można nie ro­zu­mieć? Trzeba ją od­nieść. Sama bym to zro­biła, ale nie­stety po­mimo naj­szczer­szych chęci nie dam rady, a ty je­steś prze­cież na­szym wy­ki­dajłą, prawda?

– Z za­ło­że­nia tak, ale za­wsze my­śla­łem, że to po­lega ra­czej na tym, że wy­rzu­cam awan­tu­ru­ją­cych się go­ści. O do­star­cza­niu do dom­ków tych, co po­snęli, ja­koś nie było mowy.

– Woj­tuś, nie bądź taki dro­bia­zgowy – za­śmiała się Mi­rela. – Ta Pau­linka jest po­stury kur­czaka, na­wet nie za­uwa­żysz, że coś nie­siesz. Zresztą chodź i sam zo­bacz, czy masz su­mie­nie wy­rzu­cić ją za drzwi i tam zo­sta­wić. – Zła­pała go za rękę i po­cią­gnęła za sobą. – Ostat­nia szkla­neczka jej chyba za­szko­dziła i bie­daczka usnęła, i te­raz nie mogę jej obu­dzić – do­rzu­ciła, sto­jąc koło sto­lika, na któ­rym spo­czy­wała upo­jona Pau­linka.

– No rze­czy­wi­ście, wy­pisz wy­ma­luj, śpiąca kró­lewna. – Woj­tek z tru­dem ukrył roz­ba­wie­nie. – Chyba sporo tych szkla­ne­czek było. Czuć go­rzel­nią. – Su­ge­styw­nie po­cią­gnął no­sem.

– Fakt, piła z du­żym za­an­ga­żo­wa­niem. Trzeba bę­dzie uzu­peł­nić za­pasy whi­sky, bo to była koń­cówka. – Mó­wiąc to, Mi­rela jesz­cze raz po­kle­pała Pau­linkę po ra­mie­niu, ale bez skutku. – No sam wi­dzisz, że do­ku­ment­nie od­pły­nęła. Dasz radę ją prze­tasz­czyć?

– Phi! Sama po­wie­dzia­łaś, że to taki tro­chę kur­czak. Oj, bę­dzie ją ju­tro bo­lała głowa. Coś tak czuję. Który do­mek?

– Górna szóstka. Masz klu­czyk. – Mi­rela po­dała le­żący obok śpią­cej Pau­linki klucz. – Po­cze­kaj, jesz­cze to­rebka, prze­rzucę ci ją przez głowę, że­byś nie zgu­bił.

– A ty ze mną nie idziesz? – Po­chy­lony nad sto­łem Woj­tek na mo­ment znie­ru­cho­miał.

– Je­śli mu­szę, to pójdę, ale trzeba tu jesz­cze po­sprzą­tać, po­za­my­kać. Jak będę wsta­wiała rze­czy do zmy­warki, to w tym cza­sie tro­chę prze­wie­trzę, żeby ju­tro na śnia­da­niu go­ście nam od tych al­ko­ho­lo­wych opa­rów nie po­pa­dali. A jak pójdę z tobą, to okien prze­cież nie zo­sta­wię otwar­tych. Po­ra­dzisz so­bie? – Spoj­rzała na niego bła­gal­nie.

Woj­tek omiótł spoj­rze­niem jej pod­krą­żone, zmę­czone oczy i wes­tchnął. Mi­rela była na no­gach od wielu go­dzin, zo­stała dłu­żej, bo wi­dać nie miała serca wy­pro­sić, w tej chwili chra­pią­cej i le­żą­cej na stole, śpią­cej kró­lewny. Nie dzi­wił się, że po­świę­ce­nie ko­lej­nych dwu­dzie­stu mi­nut jej się nie uśmie­cha. Sie­dząc na za­ple­czu, chcąc nie chcąc, sły­szał co nieco z opo­wie­ści Pau­linki. Po­zna­jąc hi­sto­rię jej i nie­ja­kiego pa­lanta Wal­deczka, nie dzi­wił się, że przy­jezdna tak się spo­nie­wie­rała. Przez mo­ment na­wet miał wy­rzuty su­mie­nia, że pod­słu­chuje, ale po chwili sam się roz­grze­szył. Roz­grzana i na­pę­dzona whi­sky Pau­linka mó­wiła tak gło­śno, że mu­siałby być kom­plet­nie głu­chy, żeby nie sły­szeć tego, co opo­wiada. Było w tej hi­sto­rii coś ta­kiego, co spra­wiało, że Woj­tek miał szczerą ochotę zna­leźć tego ca­łego Wal­deczka i po­rząd­nie obić mu gębę. Nie znał Pau­linki, ale i tak wzbu­dziła w nim sym­pa­tię. Może dla­tego, że się nad sobą za bar­dzo nie roz­tkli­wiała. A może dla­tego, że i ow­szem, ob­ga­dy­wała tego swo­jego po­żal się Boże chłop­ta­sia, w su­mie to nie zo­sta­wiła na nim su­chej nitki, ale ja­kimś cu­dem ro­biła to z ogromną klasą. Przy oka­zji nie oszczę­dza­jąc też sie­bie. Była uczciwa, a to Woj­tek bar­dzo ce­nił. Wi­dać Mi­rela czuła po­dob­nie, bo z całą pew­no­ścią nie zo­sta­wa­łaby po go­dzi­nach i nie do­trzy­my­wa­łaby to­wa­rzy­stwa tu­ry­stce tylko dla­tego, że ta miała cią­goty do al­ko­holu. Ta cała Pau­linka i ją mu­siała bar­dzo ująć. Co nie zmie­niało faktu, że te­raz Mi­rela była wy­koń­czona. Na­wia­sem mó­wiąc, już od dłuż­szego czasu po­winna być w dro­dze do domu. Pła­ciła za swoje do­bre serce i pa­trząc na jej bladą twarz, mu­siałby być kom­plet­nie po­zba­wiony uczuć, żeby jej nie po­móc.

– Pew­nie, że dam radę. Tylko wiesz co, w ta­kim ra­zie za­tasz­czę na­szego go­ścia na miej­sce i pójdę już do sie­bie. Bez sensu, że­bym wra­cał. Może być?

– Ja­sne. Ja tu wszystko po­za­my­kam. Do­bra­noc, Woj­tuś. – Mi­rela uśmiech­nęła się do chło­paka.

– Pa! O matko, cał­kiem wy­pa­siony ten kur­czak – jęk­nął, za­rzu­ca­jąc so­bie Pau­linkę na ra­mię.

Dziew­czyna mruk­nęła coś nie­zro­zu­mia­łego, ale nie otwo­rzyła oczu. Tro­chę jak­bym dźwi­gał wo­rek zboża, po­my­ślał z roz­ba­wie­niem, zbli­ża­jąc się do domku nu­mer sześć. Do­brze, że nie pada. Po pierw­sze, na­sza panna cał­ko­wi­cie by prze­mo­kła i jesz­cze mu­siał­bym ją prze­bie­rać, a tego sta­now­czo wo­lał­bym unik­nąć, a po dru­gie, w końcu zro­bię swoje wy­ma­rzone zdję­cia – zer­k­nął na ciemne niebo, na któ­rym pysz­nił się wielki, okrą­gły księ­życ w pełni.

– Ide­alne wa­runki, zero chmur, niebo jak złoto – mruk­nął pod no­sem i za­pewne gdyby nie to, że ręce miał za­jęte, to za­tarłby je z za­do­wo­le­niem.

Sa­piąc, wdra­pał się po wą­skich scho­dach na ta­ras i otwo­rzył drzwi. Może i kur­czak, ale jed­nak było co nieść. Wta­ra­ba­nił się do środka i po­ło­żył na­dal śpiącą dziew­czynę na łóżku, zsu­wa­jąc buty z jej stóp.

Przez mo­ment przy­glą­dał się jej ze współ­czu­ciem, na które mógł so­bie po­zwo­lić, bo prze­cież nikt go nie wi­dział. Są­dząc po licz­bie pu­stych szkla­nek i bu­te­lek, ju­tro bę­dzie miała ciężki dzień. W końcu piła jak sta­rzy biesz­czad­nicy, lu­dzie Biesz­czad, o któ­rych opo­wia­dał oj­ciec. No, tylko że oni pili bim­ber i byli chło­pami wiel­kimi jak buki albo niedź­wie­dzie, a nie dziew­czyną po­stury wy­ro­śnię­tej si­korki!

Bio­rąc pod uwagę, ile wlała w sie­bie tego świń­stwa, to pew­nie bę­dzie pi­jana ze dwa dni, po­my­ślał. Przy­naj­mniej nie bę­dzie miała siły na roz­pa­mię­ty­wa­nie tego, co się wy­da­rzyło. Cho­ciaż za­pewne le­dwo się obu­dzi i już bę­dzie ża­ło­wać każ­dej kro­pli, którą w sie­bie wlała.

Już miał wy­cho­dzić, ale za­wró­cił spod drzwi. Się­gnął po le­żący na fo­telu koc i otu­lił nim co­raz moc­niej po­chra­pu­jącą dziew­czynę. Jak mały miś – prze­mknęło mu przez głowę. Za­śmiał się pod no­sem i zbli­żył do wyj­ścia. W pół kroku za­trzy­mały go do­by­wa­jące się spod koca dziwne dźwięki. Ob­ró­cił się ku niej i zo­ba­czył, że choć się nie obu­dziła, to wy­ko­nuje kon­wul­syjne ru­chy.

– Noż kurna, tylko tego mi bra­ko­wało! A jak ona, do cho­lery, jest chora, bie­rze ja­kieś leki, ma pa­daczkę?! – Przez głowę prze­bie­gły mu nie­po­ko­jące my­śli i na­tych­miast za­wró­cił.

Dziew­czyna w tym cza­sie zdą­żyła roz­ko­pać koc i na­dal śpiąc, mio­tała się po łóżku. Woj­tek z nie­po­ko­jem po­chy­lił się nad nią, usi­łu­jąc wy­grze­bać z pa­mięci, co na li­tość wszyst­kiego robi się w przy­padku ataku epi­lep­sji. Ale coś mu nie pa­so­wało. Z na­my­słem wpa­try­wał się w le­żącą i w końcu do­tarło do niego, co Pau­linka wy­czy­nia. Ni mniej, ni wię­cej, wal­czyła ze spodniami, które naj­wy­raź­niej usi­ło­wała zdjąć.

– No, nie! Nie, nie, nie! – jęk­nął Woj­tek.

Wlała w sie­bie tyle płynu, że za­pewne chciało jej się do ła­zienki. Jak ją tu zo­sta­wię, to nie­chyb­nie zleje się w łóżko – do­tarło do niego.

– No cóż, jak ma­wiała mama, jak się po­wie „A”, to po­tem trzeba przejść do „B” – mruk­nął i za­ci­ska­jąc zęby, po­chy­lił się nad Pau­linką, przy­trzy­mał ją sta­now­czym ru­chem i roz­piął jej spodnie.

Sta­ra­jąc się nie pa­trzeć, nieco je zsu­nął, po czym szyb­kim ru­chem, ła­piąc za ma­te­riał u ko­stek, nie­mal wy­trzą­snął dziew­czynę z no­ga­wek.

– Oż, kurwa! – wy­rwało się mu.

Tego nie był w sta­nie prze­wi­dzieć. Wpraw­dzie sły­szał, sie­dząc na za­ple­czu, sporo, ale w swo­ich zwie­rze­niach Pau­linka nie do­tarła do tak in­tym­nych szcze­gó­łów, mó­wią­cych o tym, że tego dnia po­sta­no­wiła pa­ra­do­wać w spodniach bez bie­li­zny. Waldi bar­dzo to lu­bił, a ona prze­cież tego wie­czoru po­sta­no­wiła dać mu wszystko, czego pra­gnął. Na­wet to, o czym jesz­cze nie wie­dział, że jest jego ma­rze­niem. W efek­cie co miał zo­ba­czyć Waldi, stało się udzia­łem Wojtka. Dwa krą­głe, zgrabne po­śladki na chwilę przy­kuły jego wzrok, który ja­koś nie bar­dzo chciał się od­wró­cić.

Jak na si­korkę miała bar­dzo dużo atu­tów. Krą­gło­ści do­kład­nie tam, gdzie trzeba i ile trzeba. Stary, nie idź tą drogą, na­ka­zał so­bie w du­chu, bio­rąc się w garść i ła­piąc gra­mo­lącą się z łóżka, pół­przy­tomną Pau­linkę za ło­kieć.

– No co tam, księż­niczko, pew­nie wy­bie­rasz się do ła­zienki? – za­ga­dał, ho­lu­jąc ją w stronę od­po­wied­niego po­miesz­cze­nia i na wszelki wy­pa­dek wbi­ja­jąc wzrok w su­fit. Trzeba by było od­ma­lo­wać, od­no­to­wał, śli­zga­jąc się spoj­rze­niem po ścia­nie wo­kół lampy.

– Eee, bryy, sku – do­bie­gło go spod ra­mie­nia.

– Tak, tak, siku – po­wie­dział uspo­ka­ja­jąco, otwie­ra­jąc klapę se­desu.

Gdy­bym wie­dział, jak to się skoń­czy, za nic nie zre­zy­gno­wał­bym z to­wa­rzy­stwa Mi­reli, po­my­ślał, gdy udało mu się od­pro­wa­dzić Pau­linkę do łóżka. Czym prę­dzej po raz drugi tego wie­czoru przy­krył śpiącą dziew­czynę ko­cem. Pau­linka sko­men­to­wała jego po­czy­na­nia apro­bu­ją­cym mruk­nię­ciem, zwi­nęła się w kłę­bek i spała da­lej w naj­lep­sze. Woj­tek ode­tchnął i wresz­cie opu­ścił do­mek.

Do­brze, że za­ło­ży­li­śmy zamki za­trza­skowe – po­my­ślał, za­my­ka­jąc ci­cho drzwi. Głupi ten jej Waldi, że aż strach – prze­mknęło mu przez głowę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki