Kolonia - Audrey Magee - ebook + książka

Kolonia ebook

Magee Audrey

4,6
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

1979 rok. Jedna z irlandzkich wysepek.
Anglik Lloyd jest malarzem. Na wyspę przybywa w poszukiwaniu wyjątkowego światła i przestrzeni. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało jego weny.
Francuz Jean-Pierre Masson jest językoznawcą. Na wyspę przybywa, żeby badać dialekt jej mieszkańców. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało wyników jego badań.
Irlandczycy z zainteresowaniem przyglądają się spotkaniu tych dwóch osobowości. Niektórzy dziwią się przybyszom, inni irytują ich nachalną obecnością, a jeszcze inni wiążą z nimi nadzieje na lepsze jutro.
Tymczasem w ogarniętej wojną domową Irlandii dochodzi do eskalacji przemocy i niemal codziennie giną niewinni ludzie.
Audrey Magee odmalowała barwny portret wyspiarskiego życia. Pokazała zarazem, jakie koszty niesie ze sobą imperializm w najróżniejszych – nawet pozornie niewinnych – formach. Kolonia to czuła, ale i pełna szorstkiego humoru powieść, celebrująca piękno i trwałość więzi między ludźmi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 287

Rok wydania: 2024

Oceny
4,6 (32 oceny)
20
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kasiamanna12

Nie oderwiesz się od lektury

genialna
10
bstrdbwn

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie poetycka powieść o kolonializmie, o ludziach, o kobietach. Fantastycznie wciąga i zaskakuje. Polecam.
00
Balijka1976
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Na początku nudziła mnie i dłużyła się. Im bliżej do brzegu tym ciekawiej i zajmująco. Aż w końcu serce mi pękło.
00
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Dobra, dającą do myślenia. Trochę wytrącały mnie z lektury wstawki dokumentalne, ale mimo to polecam.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Co­lony
Co­py­ri­ght © Au­drey Ma­gee, 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Do­bro­miła Jan­kow­ska, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca • Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący • An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Ida Świer­kocka
Ko­rekta • Anna Zien­tek, Mał­go­rzata Ku­śnierz
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki • © Jack Smyth
Ilu­stra­cja na okładce (skała) • © Mor­phart Cre­ation / Shut­ter­stock
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-12-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Johna Ma­gee

„Prawdy są złu­dami, o któ­rych za­po­mniano, że nimi są”.

Fry­de­ryk Nie­tz­sche, O praw­dzie i kłam­stwie w po­za­mo­ral­nym sen­sieprzeł. Bog­dan Ba­ran

Po­dał szta­lugę łód­ka­rzowi, się­ga­jąc z po­mo­stu w kie­runku mo­rza.

Trzy­masz?

Tak, pa­nie Lloyd.

Jego pędzle i farby znaj­do­wały się w ma­ho­nio­wej skrzyni owi­nię­tej war­stwami gru­bej bia­łej fo­lii. Za­niósł skrzy­nię na kra­wędź po­mo­stu.

Ta jest ciężka, po­wie­dział.

Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd. Niech pan poda.

Ukląkł na be­to­nie i po ścia­nie po­mo­stu spu­ścił skrzy­nię w stronę prze­woź­nika; biała fo­lia wy­śli­zgi­wała się z pal­ców.

Nie utrzy­mam jej, po­wie­dział.

Pro­szę pu­ścić, pa­nie Lloyd.

Przy­siadł na pię­tach i pa­trzył, jak łód­karz mo­cuje skrzy­nię i szta­lugę pod sie­dze­niem przy dzio­bie, przy­wią­zu­jąc je do sie­bie ja­skra­wo­nie­bie­skim sznur­kiem.

Są za­bez­pie­czone?

Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd.

Mam na­dzieję, że są za­bez­pie­czone.

Jak po­wie­dzia­łem, bę­dzie do­brze.

Wstał i otrze­pał kurz ze spodni.

Prze­woź­nik pod­niósł rękę, po­da­jąc mu dłoń.

Zo­stał tylko pan.

Lloyd ski­nął głową. Od­dał męż­czyź­nie paczkę z płót­nami i ostroż­nie wszedł na dra­binkę przy­mo­co­waną do roz­pa­da­ją­cego się po­mo­stu.

Pro­szę się od­wró­cić, pa­nie Lloyd. Ple­cami do mnie.

Spoj­rzał w dół, na nie­wielką łódkę, na mo­rze. Za­wa­hał się. Zwle­kał.

Bę­dzie do­brze, pa­nie Lloyd.

Ob­ró­cił się, spu­ścił prawą nogę, szu­ka­jąc pierw­szego szcze­bla pod spodem, i zła­pał się rdze­wie­ją­cego me­talu, noga da­lej zwi­sała, po­wieki się za­ci­snęły, bo prze­cież mógł

otrzeć na­skó­rek

po­ra­nić palce

oszpe­cić dło­nie

po­śli­zgnąć się

na stop­niach

po­kry­tych glo­nami i szla­mem

spaść

spaść do mo­rza

Szcze­bel jest pod pa­nem, pa­nie Lloyd.

Nie mogę go zna­leźć.

Pro­szę roz­luź­nić ko­lano, pa­nie Lloyd. I wy­cią­gnąć nogę.

Nie mogę.

Wszystko bę­dzie do­brze.

Wy­pro­sto­wał ko­lano i od­na­lazł szcze­bel. Za­stygł, nie­ru­chomo trzy­ma­jąc się dra­binki.

Zo­stały tylko dwa, pa­nie Lloyd.

Prze­su­nął w dół dło­nie, po­tem nogi. Za­trzy­mał się na trze­cim stop­niu. Spoj­rzał w dół, na szcze­linę mię­dzy dra­binką i ni­sko cu­mu­jącą ło­dzią.

To za da­leko.

Pro­szę tylko wy­cią­gnąć nogę, pa­nie Lloyd.

Po­trza­snął głową, ca­łym cia­łem. Znów spoj­rzał w dół, na ple­cak, szta­lugę, skrzy­nię z far­bami przy­wią­zane już jedne do dru­gich na po­dróż przez mo­rze w ręcz­nie ro­bio­nej łódce. Spu­ścił prawą nogę, po­tem lewą, ale da­lej kur­czowo trzy­mał się dra­binki.

au­to­por­tret I: upa­dek

au­to­por­tret II: uto­nię­cie

au­to­por­tret III: znik­nię­cie

au­to­por­tret IV: pod wodą

au­to­por­tret V: ci, któ­rzy znik­nęli

Pro­szę pu­ścić, pa­nie Lloyd.

Nie mogę.

Bę­dzie do­brze.

Ru­nął na łódkę, prze­chy­la­jąc ją na bok, mo­cząc spodnie, buty i skar­pety, po­czuł wodę przy pal­cach u stóp, pod­czas gdy prze­woź­nik prawą nogą pró­bo­wał opa­no­wać mor­ską falę prze­chla­pu­jącą się nad burtą i ma­chał ener­gicz­nie, do­póki cur­rach nie od­zy­skał rów­no­wagi. Łód­karz na­chy­lił się do przodu, ukląkł. Ciężko dy­szał.

Mam prze­mo­czone stopy, oznaj­mił Lloyd.

Do­brze, że tylko stopy.

Łód­karz wska­zał na rufę.

Pro­szę tam usiąść.

Ale mam prze­mo­czone stopy.

Łód­karz uspo­koił od­dech.

Tak to jest na ło­dzi, pa­nie Lloyd.

Lloyd nie­pew­nie prze­su­nął się na tył ło­dzi i oparł się na po­kry­tych od­ci­skami dło­niach łód­ka­rza, by ob­ró­cić się i usiąść na wą­skiej, spę­ka­nej de­sce.

Nie­na­wi­dzę mieć mo­krych stóp, po­wie­dział.

Wy­cią­gnął ręce w stronę łód­ka­rza.

We­zmę już swój ple­cak. Dzię­kuję.

Męż­czy­zna po­dał ple­cak i Lloyd po­ło­żył go so­bie na ko­la­nach, z dala od wody wciąż po­chla­pu­ją­cej o dno łódki.

Nie będę pro­te­sto­wał, je­śli zmieni pan zda­nie, pa­nie Lloyd. I nie po­li­czę za to. Przy­naj­mniej nie całą sumę.

Kon­ty­nu­ujmy zgod­nie z pla­nem, dzię­kuję.

Już się tak nie robi. Nie prze­pra­wia w ten spo­sób.

Mam tego świa­do­mość.

Może być ciężko.

Czy­ta­łem o tym.

Cię­żej niż gdzie­kol­wiek in­dziej.

Dzię­kuję, nic mi nie bę­dzie.

Za­piął gu­ziki wo­sko­wa­nej kurtki i na­cią­gnął na głowę nową twe­edową czapkę, któ­rej zie­lone i brą­zowe barwy sto­piły się z resztą ubra­nia.

au­to­por­tret: przy­go­to­wa­nie do mor­skiej prze­prawy

Się­gnął w dół i strze­pał kro­pelki wody ze spodni, skar­pe­tek, sznu­ro­wa­deł.

Na długo pan przy­je­chał, pa­nie Lloyd?

Na lato.

To panu wy­star­czy.

Lloyd po­pra­wił ple­cak na ko­la­nach.

Je­stem go­towy.

W po­rządku.

Nie po­win­ni­śmy ru­szać?

Nie­długo.

Czyli kiedy?

Wkrótce.

Ale stra­cimy świa­tło dzienne.

Łód­karz się za­śmiał.

Mamy czer­wiec, pa­nie Lloyd.

I?

Na tym nie­bie zo­stało mnó­stwo świa­tła.

Jaka jest pro­gnoza?

Łód­karz spoj­rzał w niebo.

Spo­kojny dzień, dzięki Bogu.

Ale to się może zmie­nić.

Może, pa­nie Lloyd.

A zmieni się?

Pew­ni­kiem tak, pa­nie Lloyd.

A więc po­win­ni­śmy ru­szać. Za­nim się zmieni.

Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Lloyd wes­tchnął. Za­mknął oczy i pod­niósł twarz do słońca, za­sko­czony jego cie­płem, choć ocze­ki­wał tylko pół­noc­nego zimna, pół­noc­nego desz­czu. Przez kilka mi­nut chło­nął to cie­pło i otwo­rzył oczy. Łód­karz stał tam, gdzie po­przed­nio, spo­glą­dał w stronę lądu, jego ciało ko­ły­sało się w rytm wody, która de­li­kat­nie obi­jała się o ścianę na­brzeża. Lloyd wes­tchnął po­now­nie.

Na­prawdę są­dzę, że po­win­ni­śmy ru­szać, po­wie­dział.

Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Bar­dzo chciał­bym do­trzeć na miej­sce. Roz­pa­ko­wać się.

Jesz­cze wcze­śnie, pa­nie Lloyd.

Łód­karz się­gnął do we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki i wy­jął pa­pie­rosa. Ode­rwał filtr i strzep­nął go do mo­rza.

Ja­kaś ryba może to zjeść, za­uwa­żył Lloyd.

Może.

To prze­cież szko­dliwe dla ryb.

Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.

Na­stęp­nym ra­zem będą bar­dziej uwa­żać.

Lloyd za­mknął oczy, ale otwo­rzył je po­now­nie.

Chciał­bym ru­szać, po­wie­dział.

Jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Dużo za­pła­ci­łem, do­dał.

W rze­czy sa­mej, pa­nie Lloyd, i je­stem wdzięczny.

A te­raz chciał­bym ru­szać.

Ro­zu­miem.

Ru­szajmy więc.

Jak mó­wi­łem, jesz­cze nie, pa­nie Lloyd.

Ale dla­czego cią­gle nie? Je­stem go­towy.

Prze­woź­nik głę­boko za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem. Lloyd wes­tchnął, wy­dy­cha­jąc po­wie­trze przez usta, i wbił ob­casy i palce w drew­nianą ramę ło­dzi okrytą płót­nem oraz smołą.

Pan ją zbu­do­wał?

Tak jest.

Długo to trwało?

Długo.

Jak długo?

Dość długo.

au­to­por­tret: roz­mowa z łód­ka­rzem

Z bocz­nej kie­szeni ple­caka wy­jął nie­wielki szki­cow­nik oraz ołó­wek. Otwo­rzył na czy­stej stro­nie i za­czął ry­so­wać molo, krót­kie i nie­ele­ganc­kie, ale ozdo­bione pą­klami i glo­nami lśnią­cymi w słońcu; muszle i listki wciąż wil­gotne od po­ran­nego przy­pływu. Na­ry­so­wał linę pro­wa­dzącą od po­mo­stu do ło­dzi, wła­śnie szki­co­wał ramę cur­rach, kiedy łód­karz się ode­zwał.

No jest. We wła­snej oso­bie.

Lloyd pod­niósł wzrok.

Kto?

Fran­cis Gil­lan.

Kto taki?

Łód­karz wrzu­cił nie­do­pa­łek do mo­rza. Zło­żył dło­nie i po­chu­chał w nie, po­cie­ra­jąc.

To da­leka droga, pa­nie Lloyd.

I?

Sam nie dam rady wio­sło­wać.

Mógł mnie pan uprze­dzić.

Wła­śnie to zro­bi­łem, pa­nie Lloyd.

Fran­cis ze­sko­czył z dra­binki na cur­rach, lekko wy­lą­do­wał na po­kła­dzie, a jego ru­chy le­d­wie zmarsz­czyły po­wierzch­nię wody.

Lloyd wes­tchnął

ta­necz­nie

do­stoj­nie

ina­czej niż ja

Ski­nął Fran­ci­sowi głową.

Dzień do­bry, po­wie­dział.

Fran­cis wy­cią­gnął linę z ob­rę­czy w po­mo­ście.

Dia is Mu­ire dhuit[1], rzu­cił.

Łód­karz się za­śmiał.

Nie ode­zwie się po an­giel­sku, stwier­dził. Przy­naj­mniej nie dziś rano.

Męż­czyźni pod­nie­śli dłu­gie, cien­kie kije; po jed­nym do każ­dej ręki.

No to ru­szamy, oznaj­mił łód­karz.

Lloyd scho­wał szki­cow­nik i ołó­wek do kie­szeni ple­caka.

Na­resz­cie, po­wie­dział.

Męż­czyźni za­nu­rzyli kije w wo­dzie.

Czy to są wio­sła?

W rze­czy sa­mej, pa­nie Lloyd.

Nie mają ło­pa­tek. Nie mają piór.

Nie­które mają. Inne nie.

Nie po­trze­bu­je­cie ich?

O ile do­trzemy na miej­sce, to nie.

Męż­czyźni ode­pchnęli się od ściany po­mo­stu i Lloyd zła­pał się burty po obu stro­nach, wbi­ja­jąc palce w płótno i smołę, w szorstką kru­chość ręcz­nie ro­bio­nej ło­dzi wy­pły­wa­ją­cej na Atlan­tyk, w nie­znane, nie­zna­jome

nie w

trzci­nowe rzeki

na­wo­ły­wa­nie ster­ni­ków

umię­śnione ra­miona, opa­lone ciało

oku­lary prze­ciw­sło­neczne, czapki, od­li­cza­nie

nie to

zna­jome

nie

Ru­szyli w stronę wyj­ścia z portu, mi­jali nie­wiel­kie traw­lery i ło­dzie wio­słowe z sil­ni­kami. Łód­karz wska­zał na jed­nostkę mniej­szą od traw­le­rów, ale więk­szą od cur­rach.

Taka przy­wie­zie pana ba­gaże, po­wie­dział.

Lloyd ski­nął głową.

Tak prze­pra­wiają się inni go­ście.

Jest ich wielu?

Nie.

To do­brze.

Le­piej by panu było na tam­tej, pa­nie Lloyd.

Lloyd za­mknął na mo­ment oczy, od­ci­na­jąc się od głosu łód­ka­rza. Otwo­rzył je po­now­nie.

W tej mi do­brze.

Ta więk­sza jest bez­piecz­niej­sza, pa­nie Lloyd. Ma sil­nik i ża­gle.

Nic mi nie bę­dzie.

W po­rządku, pa­nie Lloyd.

Opu­ścili port, mi­ja­jąc skały po­czer­nione i wy­gła­dzone fa­lami; mewy od­po­czy­wa­jące na nie­ru­cho­mej po­wierzchni ga­piły się, gdy prze­pły­wali obok nich.

au­to­por­tret: z me­wami i ska­łami

au­to­por­tret: z łód­ka­rzami, me­wami i ska­łami

Ile to zaj­mie?

Trzy, cztery go­dziny. Za­leży.

To dzie­sięć mil, prawda?

Dzie­więć. Ta moja druga łódź pły­nie tro­chę po­nad go­dzinę.

Ta mi się po­doba. Jest bli­żej mo­rza.

Łód­karz wcią­gnął wio­sła.

W po­rządku.

Lloyd po­chy­lił się na bok i wło­żył rękę do wody, roz­po­ście­ra­jąc palce i bu­rząc ta­flę.

au­to­por­tret: sta­jąc się wy­spia­rzem

au­to­por­tret: sta­wa­nie się tu­byl­cem

Wy­tarł wy­chło­dzoną rękę o spodnie. Pod­niósł ple­cak i po­ło­żył go za sobą.

To ry­zy­kowne, po­wie­dział łód­karz.

Nic mu nie bę­dzie, od­parł Lloyd.

Oparł się o ple­cak i za­czął ru­szać pal­cami tak, jakby ry­so­wał łód­ka­rzy pod­czas wio­sło­wa­nia

ma­łych męż­czyzn

drob­nych męż­czyzn

bio­dra, ra­miona, plecy

pły­nące

nad za­ko­twi­czo­nymi no­gami

Ta łódź ma inny kształt niż na ry­sun­kach w książce.

Na różne mo­rza są różne ło­dzie, pa­nie Lloyd.

Ta wy­daje się głęb­sza.

Głęb­sze ło­dzie na głęb­sze wody. Te płyt­kie na­dają się na wy­spy znaj­du­jące się w po­bliżu.

A na tę nie?

Nie, za da­leko.

Jest bez­pieczna?

Ta łódź?

Tak.

Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.

Tro­chę za późno na ta­kie py­ta­nia.

Lloyd się za­śmiał.

Pew­nie tak.

au­to­por­tret: sta­wa­nie się tu­byl­cem wśród wy­spia­rzy

A prze­cie­kają?

Prze­cie­kają, pa­nie Lloyd.

Smo­ło­wa­nie na da­chu mo­jego ga­rażu za­wsze prze­cieka, po­wie­dział.

Tak to już jest ze smołą.

A z tą ło­dzią?

Nie­dawno ją ła­ta­łem.

A toną?

Ależ tak.

A ta to­nęła?

Łód­karz po­woli po­krę­cił głową.

Cóż, pły­niemy nią, pa­nie Lloyd.

Tak, od­parł. Na to wy­gląda.

Się­gnął za sie­bie i po­now­nie wy­jął z kie­szeni ple­caka szki­cow­nik oraz ołó­wek. Spoj­rzał na niebo i za­czął ry­so­wać

mewy

wi­ru­jące i nur­ku­jące

za­wi­sa­jące i skrę­ca­jące

na

bez­chmur­nym błę­ki­cie

se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi I

Po­tem spoj­rzał na mo­rze

to­czące się do brzegu

do skał, do lądu

to­czące się z

oko­lo­nego bielą błę­kitu

do

oko­lo­nej zie­le­nią sza­ro­ści

se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi II

Z wody tuż obok uniósł się ptak

czarne pióra

ochla­pane bielą

czer­wone nogi

ja­skrawe

jedna wciąż ma­cha

se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z ło­dzi III

Za­mknął szki­cow­nik.

Czy to był ma­sko­nur?

Nu­rzyk, pa­nie Lloyd. Czarny.

Wy­gląda jak ma­sko­nur.

Tak pan są­dzi?

Bar­dzo chciał­bym zo­ba­czyć ma­sko­nura.

Może się panu uda. Je­śli zo­sta­nie pan wy­star­cza­jąco długo.

Jak długo?

Przy­naj­mniej mie­siąc.

W ba­gażu miał książkę o pta­kach, atlas z fo­to­gra­fiami, roz­mia­rami, na­zwami, od­gło­sami, in­for­ma­cjami o zi­mo­wym i let­nim upie­rze­niu, o roz­mna­ża­niu i od­ży­wia­niu, ze szcze­gó­łami na te­mat pta­ków nur­ku­ją­cych, nur­ku­ją­cych z po­wie­trza, nur­ku­ją­cych z wody, de­tale po­zwa­la­jące od­róż­nić ry­bi­twy od mew, kor­mo­rany czarne od czu­ba­tych, de­tale, które po­zwolą mu je ry­so­wać i ma­lo­wać, wto­pić w kra­jo­braz mor­ski, w kra­jo­braz lądu

two­rzyć je

tak jak wy­glą­dają

A czy ma­cie tu foki?

Po tej stro­nie cza­sem się ja­kaś trafi, za to na wy­spie żyje ko­lo­nia.

Wspa­niałe stwo­rze­nia.

Po­twor­nie chra­pią.

Na­prawdę?

Istna ko­cia mu­zyka.

Ło­dzią gwał­tow­nie za­trzę­sło, aż Lloyd wy­lą­do­wał przy ko­la­nach łód­ka­rza, a ple­cak ude­rzył go w krzyż. Wy­pro­sto­wał się, prze­su­nął ple­cak z po­wro­tem na ko­lana i wci­snął szki­cow­nik oraz ołó­wek do kie­szeni. Na głowę i twarz chlu­snęła mu woda. Łód­karz coś krzyk­nął.

Trzy­mać się!

Lloyd wbił pięty we wręgi ło­dzi i zła­pał się z obu stron. Od­krzyk­nął.

Mó­wi­łem, żeby wy­ru­szyć wcze­śniej.

To jest Atlan­tyk, pa­nie Lloyd! za­wo­łał łód­karz. W cur­rach.

Fale strą­ciły łódkę na lewo, po­tem na prawo, po­py­cha­jąc Lloyda z jed­nej strony na drugą, rzu­ca­jąc nim, obi­ja­jąc, prze­wra­ca­jąc, wy­krę­ca­jąc mu szyję, plecy.

Przy­zwy­czai się pan.

Moc­niej za­parł się pię­tami i za­ci­snął palce na bur­cie.

Nie chcę się do tego przy­zwy­cza­jać.

Mo­żemy za­wró­cić, pa­nie Lloyd.

Nie. Nie. Pły­niemy da­lej.

Le­piej by panu było w więk­szej ło­dzi.

Chcę pły­nąć w ten spo­sób.

No do­brze, pa­nie Lloyd. Pana de­cy­zja.

Lloyd pa­trzył na dwóch męż­czyzn wio­słu­ją­cych od jed­nej fali do dru­giej.

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze I

mu­sku­larni

zwinni silni

w pła­sko­den­nej ło­dzi

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze II

ręce po­pla­mione słoń­cem

cien­kie kije

ude­rza­jące w ocean

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze III

po­chy­la­jący się ku lą­dowi

po­tem od lądu

w kie­runku i da­lej

se­ria wy­spiar­ska: łód­ka­rze IV

spoj­rze­nie

na nad­cho­dzące mo­rze

nie­skoń­czo­ność

Za­mknął oczy.

Le­piej mieć otwarte oczy, pa­nie Lloyd.

Po­trzą­snął głową.

Wcale nie.

Jak pan chce.

Ze­rwał z głowy nową czapkę, prze­chy­lił się przez burtę i zwy­mio­to­wał. Rę­ka­wem no­wej kurtki otarł usta i brodę. Nad­le­ciały mewy i po­żarły, co było jego, tłu­kąc się raz po raz dzio­bami.

Obrzy­dliwe stwo­rze­nia, po­wie­dział.

Przy­naj­mniej nie są wy­bredne, od­parł łód­karz.

Lloyd po­now­nie za­mknął oczy.

Jak długo jesz­cze?

Do­piero wy­ru­szy­li­śmy, pa­nie Lloyd.

No tak, oczy­wi­ście.

I tak jak mó­wi­łem, pa­nie Lloyd, mo­żemy za­wró­cić, je­śli pan chce.

Nie, nic mi nie bę­dzie.

Bez­wład­nie opadł na rufę.

Nie zno­szę ło­dzi, po­wie­dział. Od za­wsze.

Mógł pan to wziąć pod uwagę wcze­śniej, pa­nie Lloyd.

Lloyd zwy­mio­to­wał po raz drugi. Mewy znowu się ze­brały.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że bę­dzie tak wzbu­rzone, po­wie­dział.

Dziś mamy spo­kojny dzień, pa­nie Lloyd. Na mo­rzu tylko nie­wielki wiatr, i tyle.

Wy­gląda go­rzej.

Tak to jest w cur­rach.

Nad dzio­bem, tuż nad skrzy­nią z far­bami, prze­wa­liła się fala.

Czy moje farby są bez­pieczne?

Tak bez­pieczne jak my, pa­nie Lloyd.

Po­cie­sza­jące.

au­to­por­tret: na mo­rzu

Chciał­bym, że­by­ście za­śpie­wali, po­wie­dział.

My nie śpie­wamy, pa­nie Lloyd.

Ale mu­szę się na czymś sku­pić. Na li­cze­niu albo śpie­wa­niu.

Nie w tej ło­dzi.

Prze­czy­ta­łem gdzieś, że za­wsze śpie­wa­cie pod­czas wio­sło­wa­nia.

To w ta­kim ra­zie była kiep­ska książka, pa­nie Lloyd.

Z jej po­wodu tu je­stem.

Łód­karz spoj­rzał za plecy Lloyda, na ląd za nimi.

Po­trze­buje pan lep­szej książki, pa­nie Lloyd.

Naj­wy­raź­niej.

Lloyd spoj­rzał wo­kół na prze­stwór oce­anu.

A skąd wie­cie, do­kąd pły­nąć?

We mgle bywa trudno.

A je­śli na­dej­dzie znie­nacka?

To po nas.

A ktoś się do­wie?

Łód­karz wzru­szył ra­mio­nami.

Do­my­ślą się, jak nie wró­cimy do domu na ko­la­cję.

I tyle.

Tyle.

au­to­por­tret: to­nię­cie I

bia­ło­grzywe fale

po­chła­nia­jące łódź

au­to­por­tret: to­nię­cie II

zimna słona woda

wsią­ka­jąca w farby

w ciało

au­to­por­tret: to­nię­cie III

roz­cień­cza­jąca farbę

roz­bi­ja­jąca ciało

au­to­por­tret: to­nię­cie IV

smugi

sza­rego brązu

czer­wieni żółci

błę­kitu zie­leni

Jak długo jesz­cze?

Jesz­cze tro­chę, pa­nie Lloyd.

Żona po­li­cjanta czeka przy drzwiach na przy­ja­ciółkę. Jest so­bot­nie po­po­łu­dnie 2 czerwca. Jak co ty­dzień, wy­bie­rają się na za­kupy do Ar­magh. Świeci słońce. Jej pię­cioro dzieci zo­stało w domu, a mąż Da­vid w mun­du­rze stoi na ulicy, oparty o sa­mo­chód ko­legi, z któ­rym wła­śnie roz­ma­wia.

Ulicą je­dzie ja­kieś ciemne auto. Ko­bieta sły­szy huk i za­kłada, że po­jazd się roz­bił, ale wi­dzi męża wi­szą­cego na drzwiach wozu przy­ja­ciela i krew roz­le­wa­jącą się z przodu jego bia­łej ko­szuli. Męż­czy­zna upada. Da­vid Alan Dunne, trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni pro­te­stant, nie żyje. Gi­nie także jego trzy­dzie­sto­jed­no­letni ko­lega Da­vid Stin­son, pro­te­stant, żo­naty, oj­ciec trojga dzieci.

Do za­ma­chu przy­znaje się Ir­landzka Na­ro­dowa Ar­mia Wy­zwo­leń­cza.

Wi­dzi pan, pa­nie Lloyd?

Co ta­kiego?

Przed nami.

Uj­rzał przed sobą falę więk­szą niż do­tych­cza­sowe.

Niech się pan trzyma. Damy radę.

Męż­czyźni do­wio­sło­wali do grzbietu i Lloyd zo­ba­czył dużą skałę oto­czoną oce­anem.

To ona?

Tak jest.

A po­tem znik­nęła za ścianą wody.

Ocze­ki­wa­łem wię­cej. Cze­goś więk­szego.

Nic wię­cej nie ma.

Spo­glą­dał przez po­ja­wia­jące się prze­rwy mię­dzy fa­lami, ob­ser­wo­wał, jak wy­spa ro­śnie i na­biera ko­lo­rów, sza­rość skały stra­ciła jed­no­rod­ność, w miarę jak się zbli­żali, prze­ty­kana pla­mami zie­lo­nej trawy, pa­skami żół­tego pia­sku i dro­bin­kami bie­lo­nych do­mów.

Są tu­taj sami, po­wie­dział.

To prawda, pa­nie Lloyd.

Na kra­wę­dzi Eu­ropy.

Zga­dza się, pa­nie Lloyd.

au­to­por­tret I: de novo

au­to­por­tret II: ab in­i­tio

Mó­wią po an­giel­sku?

Tro­chę. Zro­zu­mieją pana.

Ale pan mówi.

Uczy­łem się wię­cej niż inni.

Chyba ła­twiej zdo­być pracę. Z an­giel­skim.

Wio­słuje się tak samo w każ­dym ję­zyku, pa­nie Lloyd.

Za­uwa­żył za­tokę, po­most z rampą i plażę. Wi­dział ru­iny sta­rych bu­dyn­ków przy za­toce, a na wzgó­rzu, da­lej od mo­rza, sku­pi­sko now­szych do­mów z ko­lo­ro­wymi drzwiami i sza­rymi łup­ko­wymi da­chami. Do­strzegł też pa­sące się osły na kra­wę­dzi wy­spy.

se­ria wy­spiar­ska: wi­dok z cur­rach

Fala ude­rzyła w łódkę i prze­wró­ciła Lloyda na bok. Wio­śla­rze krzyk­nęli coś do sie­bie.

Niech się pan trzyma!

Fala ude­rzyła w nich z dru­giej strony. Męż­czyźni pod­nie­śli się i za­nu­rzyli wio­sła głę­biej, na­pi­na­jąc ra­miona, szyje, twa­rze. Lloyd moc­niej ści­snął burtę i scho­wał głowę w ra­mio­nach. Krzyk­nął do łód­ka­rza.

Chcę wy­siąść!

Taki jest plan, pa­nie Lloyd! od­krzyk­nął tam­ten.

Męż­czyźni wal­czyli z wodą, która zmie­niała ko­lor z nie­bie­skiego na szary, z ciem­no­sza­rego na czarny, po­wierzch­nia i pod­brzu­sze oce­anu ko­tło­wały się i mie­szały, aby ze­pchnąć i wy­wró­cić łódź, rzu­ca­jąc nią od jed­nej fali do ko­lej­nej; łód­ka­rze nie mo­gli wio­sło­wać prze­ciwko tej sile, a je­dy­nie wy­ko­rzy­stać wio­sła do zła­pa­nia rów­no­wagi mimo tur­bu­len­cji, byle tylko się nie wy­wró­cić.

Lloyd opadł na dno, w sto­jącą, brudną wodę, wciąż trzy­mał ple­cak na ko­la­nach, wciąż ści­skał burtę. Wi­dział, jak z do­mów na kli­fie wy­sy­pują się męż­czyźni i ko­biety. Na ścieżkę pro­wa­dzącą do za­toki. Wodny wał ru­szył na łódkę i wy­lą­do­wał pro­sto na Lloy­dzie, cał­kiem mo­cząc jego głowę i tors.

tra­twa géri­cault

cho­lerny cur­rach lloyda

zwy­mio­to­wał po raz trzeci, żół­cią, i żółtą pianą ubru­dził kurtkę i ple­cak, ale nie za­in­te­re­so­wał tym mew. Otarł usta i kurtkę.

Nie­na­wi­dzę cho­ler­nych ło­dzi!

Krzyk­nął w stronę wio­śla­rzy.

Nie­na­wi­dzę tej pie­przo­nej ło­dzi!

Oni jed­nak sku­piali się na wci­na­ją­cej się w ocean skale, roz­dzie­la­ją­cej, roz­sz­cze­pia­ją­cej i roz­dzie­ra­ją­cej wodę, która rzu­cała ło­dzią z boku na bok, w tył i w przód, aż żyły i tęt­nice uwi­docz­niły się na ich szy­jach, kiedy wal­czyli, by ob­ró­cić łódź w kie­runku sta­rych męż­czyzn i ko­biet ma­cha­ją­cych do nich z po­mo­stu w za­toczce. Lloyd chciał od­ma­chać, za­sy­gna­li­zo­wać przy­by­cie, ale fala wal­nęła w dziób ło­dzi i wpra­wiła ją w ob­rót, aż tu­mult mo­rza, nieba i lądu za­czął wi­ro­wać wo­kół niego, co­raz szyb­ciej i szyb­ciej, w kółko i w kółko, a wio­śla­rze krzy­czeli, wrzesz­czeli

w tym ję­zyku

gar­dło­wym

do­póki nie udało im się wy­do­stać z wiru i do­trzeć w spo­kój za­toki, do po­mo­stu usia­nego wy­spia­rzami w ciem­nych ubra­niach, męż­czy­znami, ko­bie­tami i dziećmi, mil­czą­cymi i ob­ser­wu­ją­cymi. Łód­ka­rze rzu­cili wio­sła i ciężko osu­nęli się na ławkę, od­da­jąc cur­rach sta­rym męż­czy­znom, któ­rzy we­szli do wody

w bu­tach

nie gu­mow­cach

tu nie ma ka­lo­szy

Wy­spia­rze wy­jęli szta­lugę, skrzy­nię i wio­sła. Wio­śla­rze wy­szli z ło­dzi, choć Lloyd zo­stał na miej­scu, na dnie cur­rach w ka­łuży wody, z pa­znok­ciami od­ci­śnię­tymi w smole. Je­den ze sta­rych wy­spia­rzy ode­zwał się do niego.

Amach leat anois[2].

Sta­rzec przy­wo­łał Lloyda mach­nię­ciem dłoni.

Amach leat anois.

Lloyd ski­nął głową, ale się nie po­ru­szył. Sta­rzec znowu mach­nął ręką.

Wy­sia­dać.

Chwy­cił dłoń męż­czy­zny, a po­tem jego ra­mię, przy­lgnął do szorst­kiej weł­nia­nej kurtki i wy­szedł na dzio­batą be­to­nową płytę, nogi za­drżały mu, a po­tem się ugięły.

au­to­por­tret: jak nowo na­ro­dzone źre­bię

Oparł się o klif okle­jony za­su­szo­nymi pą­klami i po­ro­stami. Pa­trzył, jak sta­rzy wy­spia­rze wy­no­szą łódź z wody i ob­ra­cają ją, by nieść nad gło­wami i ra­mio­nami, tak jak na zdję­ciu w książce o tej wy­spie.

se­ria wy­spiar­ska: idąca łódź

Prze­woź­nicy i miesz­kańcy ze­szli z po­mo­stu, po­dą­żyli za sta­rymi męż­czy­znami z ło­dzią, wio­słami, jego szta­lugą, skrzy­nią z far­bami i pędz­lami, ale Lloyd zo­stał z tyłu, by ob­myć twarz i włosy, z ulgą przy­jął słoną świe­żość na skó­rze. Za­mo­czył rę­kaw, po­tarł plamy na kurtce i ple­caku i ru­szył za nimi drogą z za­toki, ocie­ka­jąc wodą, a sta­rzy wy­spia­rze od­sta­wili łódź na skraju po­mo­stu.

Po­tem ru­szyli, na wzgó­rze, w stronę wio­ski, Lloyd na sa­mym końcu mil­czą­cego, nie­rów­nego po­chodu, który zmie­rzał do jed­nego z do­mów. Wszedł do środka. Ja­kaś ko­bieta przy­wi­tała się ski­nie­niem głowy i wska­zała mu miej­sce u szczytu po­ma­lo­wa­nego na nie­bie­sko drew­nia­nego stołu, z wło­żo­nym w ramę la­mi­no­wa­nym bla­tem i ka­wał­kami sta­rego je­dze­nia uwię­zio­nymi i gni­ją­cymi mię­dzy ży­wicą i drew­nem.

Po­sta­wiła przed nim fi­li­żankę, spodek i ta­lerz. Na­lała her­baty z du­żego me­ta­lo­wego czaj­nika. Druga ko­bieta, młod­sza, z fa­lu­ją­cymi, ru­dymi wło­sami opa­da­ją­cymi na pierś, za­pro­po­no­wała mu chleb.

An mbe­idh greim aráin agat?[3]

Po­trzą­snął głową. Od­su­nęła się.

włosy

spły­wa­jące

w dół

farby i tusz

brą­zowe barwy

pro­ste

mięk­kie

li­nie

Łód­ka­rze wzięli po dwie kromki, roz­ma­wiali i sma­ro­wali je ma­słem, po­tem dże­mem, uży­wali tego sa­mego noża, aż dżem po­bru­dził się ma­słem, a ma­sło dże­mem.

Na­lał so­bie her­baty z dzbanka, więk­szego i cięż­szego, niż prze­wi­dy­wał. Na stół roz­lał się mleczny płyn. Po­szu­kał ser­wetki, ale żad­nej nie zna­lazł. Po­ma­chał, jed­nak star­sza ko­bieta stała od­wró­cona. Pstryk­nął pal­cami. Ob­ró­ciła się, znie­ru­cho­miała i wró­ciła do stołu z czy­stą fi­li­żanką. I spodkiem. Wy­tarła, co roz­lał, na­lała świe­żej her­baty i do­dała mleka. Wy­pił, na­pa­wa­jąc się gorz­kim cie­płem.

Po­wie­dzia­łem im, że przy­je­chał pan tu ma­lo­wać.

Ode­zwał się do niego Fran­cis Gil­lan.

Zga­dza się.

I zo­sta­nie pan do końca lata.

To także prawda.

Chcą wie­dzieć, co pan ma­luje.

Przy­je­cha­łem ma­lo­wać klify. Nic wię­cej.

Nie chcą, żeby pan ich ma­lo­wał.

Za­tem nie będę.

Ko­bieta do­lała mu her­baty i mleka. Lloyd wy­pił. Do kuchni wcho­dzili ko­lejni męż­czyźni, zdej­mo­wali czapki i wkła­dali je do kie­szeni, sia­dali. Pa­trzyli na Lloyda, pili her­batę i je­dli chleb.

au­to­por­tret: uprzed­mio­to­wiony

Od­wró­cił się od tych męż­czyzn, sta­rych, a także od Fran­cisa, i zwró­cił się do pierw­szego łód­ka­rza.

Ile osób mieszka na tej wy­spie?

Dzie­więć­dzie­siąt dwie, pa­nie Lloyd. Dwa­na­ście ro­dzin.

Kto z nich mówi po an­giel­sku?

Dzieci nie­źle go opa­no­wały.

A z do­ro­słych?

Ci, któ­rzy mó­wili do­brze, wy­je­chali.

Po raz drugi po­dzię­ko­wał za chleb.

Jak duża jest wy­spa?

Trzy mile długa i pół mili sze­roka.

Gdzie będę miesz­kał?

Po­każę panu.

Kiedy?

Naj­pierw wy­pi­jemy her­batę, pa­nie Lloyd.

Łód­ka­rze roz­ma­wiali ze sta­rymi wy­spia­rzami o bez­zęb­nych ustach, w kurt­kach po­kry­tych sko­rupą brudu i soli mor­skiej, z twa­rzami głę­boko po­marsz­czo­nymi, rzeź­bio­nymi wia­trem i solą mor­ską

pa­zno­kieć na ole­jach

Mo­rze po­now­nie wzbu­rzyło się i prze­pły­nęło przez niego. Za­mknął oczy, by uspo­koić żo­łą­dek, ale fale nie prze­sta­wały pę­dzić gdzieś w środku, mie­sza­jąc się z gar­dło­wymi dźwię­kami ję­zyka, któ­rego nie ro­zu­miał, oraz z obrzy­dli­wymi za­pa­chami pa­lo­nego torfu i go­to­wa­nego mięsa.

au­to­por­tret: mdło­ści

Wstał. Gwał­tow­nie. Przy­wo­łał pierw­szego łód­ka­rza.

Mu­szę się po­ło­żyć.

Za chwilę, pa­nie Lloyd. Już koń­czę.

Nie. Te­raz.

Prze­woź­nik od­sta­wił fi­li­żankę na stół i po­woli wstał. Na­cią­gnął czapkę, ski­nął po­zo­sta­łym męż­czy­znom i ko­bie­tom sto­ją­cym przy ogniu; z pal­ców Ma­iréad Ní Ghiol­láin, młod­szej z nich, luźno zwi­sała cho­chelka. Pa­trzyli, jak Lloyd wy­cho­dzi, tłu­miąc śmiech, do­póki on i łód­karz nie zna­leźli się na ze­wnątrz i nie mi­nęli trzech okien na ścia­nie domu. Ma­iréad za­re­cho­tała. Bean Uí Néill, star­sza ko­bieta, przy­nio­sła na stół świeżo za­pa­rzoną her­batę.

Wi­dzie­li­ście kie­dyś coś ta­kiego? za­py­tała.

My­śla­łam, że Mi­cheál go wal­nie, od­parła Ma­iréad.

Ma szczę­ście, że go nie uto­pi­li­śmy, po­wie­dział Fran­cis.

Wszy­scy się za­śmiali.

Co za aro­gancki czło­wiek, po­wie­działa Bean Uí Néill.

I jesz­cze się obrzy­gał, po­wie­działa Ma­iréad.

Za­śmiali się znowu.

Ohydny, tylko tak można go na­zwać, do­dała Bean Uí Néill.

Nie­wia­ry­godne, po­wie­działa Ma­iréad.

A wi­dzie­li­ście, jak pstryk­nął na mnie pal­cami? za­py­tała Bean Uí Néill. Wi­dzie­li­ście to wszy­scy?

Wi­dzie­li­śmy, Mam. Jak­byś była in­dyj­skim słu­żą­cym.

W moim domu, Ma­iréad. Za kogo on się uważa?

Sta­rzy męż­czyźni za­śmiali się, otwie­ra­jąc usta i od­chy­la­jąc głowy do tyłu.

Trudno was za­do­wo­lić, po­wie­dział Fran­cis.

Ma szczę­ście, że nie wy­la­łam mu her­baty na głowę, od­parła Bean Uí Néill.

I nie rzu­ci­łam w niego chle­bem, do­dała Ma­iréad.

Fran­cis pod­niósł rękę.

Prze­stań­cie już, po­wie­dział.

No co? za­re­ago­wała Ma­iréad. Uważa nas za głup­ków.

Bie­da­czek, po­wie­dział Fran­cis. Jest tu go­ściem.

My­śli, że je­ste­śmy anal­fa­be­tami, do­dała Ma­iréad. Że w ogóle nie znamy an­giel­skiego.

Bie­da­czek, po­wtó­rzył Fran­cis.

Ma­iréad spoj­rzała na niego.

Czyżby Fran­cis Gil­lan oka­zy­wał współ­czu­cie An­gli­kowi?

Ech, Ma­iréad, przy­je­chał tu pierw­szy raz.

To nie daje mu prawa, żeby trak­to­wać nas nie­grzecz­nie.

Pierw­szy raz pły­nął cur­rach, Ma­iréad.

Jego wy­bór, Fran­cis.

Su­rowo oce­niasz tego bie­daka.

W po­miesz­cze­niu za­pa­no­wała ci­sza. Znie­ru­cho­mie­nie.

Fran­cis pstryk­nął pal­cami.

Wy­spia­rze wy­buch­nęli śmie­chem.

Ża­łuj­cie, że nie wi­dzie­li­ście go na tej ło­dzi, po­wie­dział.

Fran­cis pod­niósł fi­li­żankę. Bean Uí Néill do­lała mu her­baty. Po­dała chleb.

Przez całą drogę cho­ro­wał, do­dał Fran­cis. I ga­dał do sie­bie. Mam­ro­tał jak stara baba.

Wy­star­czy, że wi­dzia­łam go w za­toczce, po­wie­działa Bean Uí Néill. Był w fa­tal­nym sta­nie.

Po co on to zro­bił, Fran­cis? za­py­tała Ma­iréad.

Fran­cis po­trzą­snął głową.

Nie wiem.

Mógł pły­nąć dużą ło­dzią jak wszy­scy inni, stwier­dziła Ma­iréad.

Ten fa­cet nie uważa się za ta­kiego jak inni.

No ale cur­rach, za­uwa­żyła Ma­iréad, to nie to samo.

I za­pła­cił kupę kasy za tę przy­jem­ność, do­dał Fran­cis.

Bean Uí Néill się wzdry­gnęła.

Nie wsia­dła­bym na żadną z tych ło­dzi na­wet za pie­nią­dze.

Ja też po­trze­bo­wa­łem chwili, do­dał Fran­cis. Dawno w ten spo­sób nie pły­wa­łem.

Za­uwa­ży­li­śmy, po­wie­działa Bean Uí Néill. Wi­dzie­li­śmy was na ska­łach.

Fran­cis oparł się na krze­śle.

Do mo­to­ro­wej jed­nostki szybko się przy­zwy­cza­jasz.

Ma­cie szczę­ście, że wam się udało.

Fran­cis wzru­szył ra­mio­nami.

Świet­nie nam po­szło, Bean Uí Néill.

Oby się opła­ciło, od­parła.

Opła­ciło się.

Ile?

Nie ma mowy, Bean Uí Néill.

No da­lej, Fran­cis. Ile?

Po­trza­snął głową. Ko­bieta ze­brała ta­le­rze, spodki i fi­li­żanki i po­sta­wiła stos przed sobą.

Jak on się w ogóle na­zywa?

Lloyd, od­parł Fran­cis. Z Lon­dynu.

Ma coś wspól­nego z tym ban­kiem? za­py­tała.

Na pewno, od­parł Fran­cis, bio­rąc pod uwagę, ile za­pła­cił, by tu przy­pły­nąć.

Za­śmiali się, po­tem umil­kli. W stronę wej­ścia, mi­ja­jąc trzy okna, szedł Mi­cheál.

A tego co ugry­zło, po­wie­działa Ma­iréad.

Otwo­rzył drzwi na oścież.

Jego lor­dow­ska mość ży­czy so­bie prze­me­blo­wa­nia, oznaj­mił.

To ci do­piero urwis, rzu­ciła Bean Uí Néill.

I chce, żeby roz­mon­to­wać łóżko, do­dał Mi­cheál.

Łóżko?

Tak, Ma­iréad. Łóżko. Po­trze­bu­jemy klu­cza.

Ni­gdy cze­goś ta­kiego nie mie­li­śmy, po­wie­działa Bean Uí Néill.

Nie mie­li­śmy, po­twier­dził Mi­cheál.

Wszy­scy do­tych­cza­sowi go­ście byli za­do­wo­leni z łóżka.

Ale ten nie jest, po­wie­dział Mi­cheál. Stoi tam i na­rzeka na wszystko.

Fran­cis i dwóch star­szych męż­czyzn po­szło za Mi­che­álem do domku, do su­rowo otyn­ko­wa­nego po­koju wo­nie­ją­cego ple­śnią, w któ­rym bie­lona ściana łusz­czyła się i kru­szyła przy pod­ło­dze. Lloyd stał obok nie­wiel­kiego okna wy­cho­dzą­cego na mo­rze, a o jego po­li­czek ocie­rała się za­wil­got­niała fi­ranka.

Mó­wi­łem, że po­trze­buję domu ze świa­tłem.

Ma pan lampy, pa­nie Lloyd.

Do pracy.

Przy­niosę wię­cej lamp.

Lloyd po­krę­cił głową i za­pro­wa­dził ich do po­koju obok, w któ­rym stały po­dwójne łóżko na­kryte wy­bla­kłą zie­loną kapą, szafa i to­a­letka po­zba­wiona lu­stra. Ściany tu były such­sze, choć okno rów­nie małe.

Nie za­nie­siemy tej szafy na górę, pa­nie Lloyd.

Wy­nie­ście ją z tego po­koju.

Niech pan ma­luje na gó­rze, pa­nie Lloyd. Tam jest pu­sty po­kój.

Ale nie ma świa­tła.

Po­wie­dział pan, że tu­taj na dole też nie ma świa­tła, więc co za róż­nica?

Lloyd ścią­gnął ma­te­rac z łóżka.

Za­ła­twmy to. Pro­szę.

Czte­rech męż­czyzn roz­ło­żyło łóżko i za­nio­sło je na pię­tro. To samo zro­bili z to­a­letką, ale szafę tylko za­cią­gnęli do głów­nego po­miesz­cze­nia, w któ­rym znaj­do­wały się duże pa­le­ni­sko do go­to­wa­nia, stół i sześć krze­seł.

Czy to wy­star­czy, pa­nie Lloyd?

Jest tro­chę le­piej.

W ta­kim ra­zie musi wy­star­czyć.

Męż­czyźni wy­szli, a Lloyd otwo­rzył drzwi i okna. Zdjął wszyst­kie za­słony i rzu­cił je w kąt głów­nego po­miesz­cze­nia, za drzwiami. Roz­ło­żył szta­lugę w sy­pialni, gdzie już nie stało łóżko, i ob­ró­cił ją nie­mal pro­sto­pa­dle do okna, na­chy­la­jąc tak, by ła­pała świa­tło, ale nie rzu­cała cie­nia. Z to­a­letki wy­jął naj­węż­szą szu­fladę i usta­wił ją na dwóch ku­chen­nych krze­słach po le­wej stro­nie szta­lugi. Ma­ho­niową skrzy­nię, wciąż mo­krą od mor­skiej wody, spod drzwi wej­ścio­wych prze­niósł do pra­cowni i od­wi­nął fo­lię, wstrzy­mu­jąc od­dech, a po­tem otwo­rzył i uniósł wieko

farby nie­tknięte

nie­za­bru­dzone mo­rzem

nie­na­ru­szone

Wes­tchnął i prze­ło­żył za­war­tość skrzyni do szu­flady: pa­leta, noże pa­le­towe, osiem pędzli bor­su­czych, osiem pędzli so­bo­lo­wych, trzy bu­telki ter­pen­tyny, trzy oleju lnia­nego, jedna kleju, ście­reczki, ta­śma, sło­iki, bu­telki, grunty, ołówki, pióra, tu­sze i wę­giel, a także scy­zo­ryk, no­życzki, sznu­rek i far­tuch, czarny, by po­chła­niał słońce. A po­tem farby, po­ma­rań­czowa, żółta, czer­wona, ochra

sło­necz­niki

czer­wone da­chy

sto­iska tar­gowe

na­si­la­jący się upał

tu bez­u­ży­teczne

zimna mo­kra zie­mia sza­ro­ści

zie­le­nie, brązy, błę­kity

Czy to są farby?

Prze­stra­szył się. Obok stał chło­pak

bar­dziej męż­czy­zna

niż chło­pak

ale jesz­cze chło­pak

Czy to są farby?

Nie pu­ka­cie tu?

Nie.

To po­win­ni­ście. Te­raz to moja pra­cow­nia.

Ko­la­cja go­towa.

Nie je­stem głodny.

Czy to są farby?

Tak. Jak się na­zy­wasz?

Ja­mes Gil­lan.

Ar­ty­sta wy­cią­gnął dłoń.

Syn Fran­cisa Gil­lana?

Ja­mes po­trzą­snął głową.

Nie, to mój wu­jek.

Ja­mes po­ka­zał na szu­fladę.

Mogę spró­bo­wać?

Nie, to do mo­jej pracy.

W każ­dym ra­zie ko­la­cja go­towa.

Dzię­kuję, zjem coś póź­niej.

Nie bę­dzie póź­niej.

Lloyd wes­tchnął.

Za­tem pójdę od razu, jak pro­po­nu­jesz.

Lloyd po­dą­żył za nim z po­wro­tem do pierw­szego domu. Ja­mes niósł białą fo­lię wy­rzu­coną przez Lloyda.

Miesz­kasz tu­taj?

Tak. To dom mo­jej babci.

A do kogo na­leży ten, z któ­rego ko­rzy­stam?

Do brata Mi­che­ála.

Gdzie on mieszka?

W Ame­ryce.

Czyli nie na wy­spie.

No nie, po­wie­dział Ja­mes. Jest wła­ści­cie­lem dwóch do­mów tu­taj. Wy­naj­muje je. Za­ra­bia kupę kasy na lu­dziach ta­kich jak pan.

Nie­obecny go­spo­darz, po­wie­dział Lloyd.

Ir­land­czyk, do­dał Ja­mes.

To ja­kaś róż­nica?

Dla mnie żadna.

Usiadł na tym sa­mym miej­scu co po­przed­nio. Mi­cheál i Fran­cis cze­kali już przy stole.

Bean Uí Néill przy­nio­sła ta­le­rze ze sma­żoną rybą, tłu­czo­nymi ziem­nia­kami i go­to­waną ka­pu­stą. Lloyd dzia­bał je­dze­nie wi­del­cem, ale nie jadł.

Po­wi­nien pan zjeść, pa­nie Lloyd, ode­zwał się Mi­cheál.

Nie je­stem głodny.

Co­dzien­nie o pierw­szej jest obiad, pa­nie Lloyd, a o wpół do szó­stej ko­la­cja.

Za­tem to jest ko­la­cja?

Tak.

Wy­gląda jak obiad. Jak w ta­kim ra­zie wy­gląda obiad?

Jak ko­la­cja.

Lloyd się za­śmiał.

Chyba nie ro­zu­miem.

Nic trud­nego, pa­nie Lloyd. Zwy­kle jada się te same po­trawy.

Ma­iréad na­lała her­batę, a Bean Uí Néill po­kro­iła cia­sto z jabł­kami. Zjadł i wy­pił.

Przy­zwy­czai się pan, po­wie­dział Mi­cheál.

Na pewno, od­parł.

Ar­ty­sta wstał i ski­nął głową dwóm ko­bie­tom przy ko­minku.

Dzię­kuję.

Ski­nęły w od­po­wie­dzi.

Tá fáilte rom­hat[4].

Pójdę te­raz na spa­cer, po­wie­dział. Żeby się ro­zej­rzeć.

Do­bry wie­czór na to, od­parł Mi­cheál.

Któ­rędy naj­le­piej pójść?

Gdzie tylko pan chce.

Chciał­bym zo­ba­czyć klify.

Nie da się tu zgu­bić, pa­nie Lloyd.

Do­brze wie­dzieć.

Choć może pan spaść.

Dzię­kuję. Będę o tym pa­mię­tał.

Wziął kurtkę, czapkę, szki­cow­nik, ołó­wek i ru­szył wzgó­rzem przez wio­skę, mi­ja­jąc opar­tych o ni­ski mu­rek sta­rych męż­czyzn z pa­pie­ro­sami w dło­niach, w ustach, z psami przy no­gach. Mach­nęli mu, uśmiech­nęli się i pa­trzyli, jak bada ścieżkę, nie­pewny, któ­rędy iść, wie­dząc tylko, że musi odejść, z dala od ga­pią­cych się na niego oczu, ga­da­ją­cych o nim ust, od­dy­chał i szedł szyb­ciej, niżby chciał, a zwol­nił do­piero, gdy od­da­lił się od wio­ski, mi­nął stosy torfu przy­kry­tego nie­bie­ską, po­ma­rań­czową i białą fo­lią, przy­wią­zaną sznur­kiem, ale i tak po­wie­wa­jącą na wie­czor­nym wie­trze. Prze­szedł obok grządki wa­rzyw­nej, mi­nął rzędy ziem­nia­ków, ka­pu­sty i ce­buli po­kryte war­stwami gni­ją­cych glo­nów, kury dzio­biące w ziemi. Mi­nął trzy krowy, dwie świ­nie, jesz­cze kilka za­gu­bio­nych kur, cztery osły i stado owiec pa­są­cych się swo­bod­nie na tra­wie, która ro­sła co­raz gę­ściej na dro­dze, dro­dze, która stała się szla­kiem, w miarę jak od­da­lał się od wio­ski w otwartą dzi­kość wy­spy, czu­jąc wil­gotną zie­mię pod sto­pami, choć trawa po­żół­kła i wy­schła, po­wy­ry­wana i spa­lona przez wiatr. Za­uwa­żył ki­ca­jące kró­liki, ptaki wy­la­tu­jące z trawy, na­wo­łu­jące się i wzbi­ja­jące się w górę w wie­czorne słońce. Za­gwiz­dał i ru­szył da­lej, za­trzy­mu­jąc się tam, gdzie szlak zni­kał, gu­bił się w tra­wie. Ro­zej­rzał się za ścieżką, ale żad­nej nie zna­lazł, więc skie­ro­wał się przez nie­za­dep­taną trawę ku naj­bar­dziej stro­mej czę­ści wy­spy, zro­bił pauzę na na­szki­co­wa­nie drzewa roz­trza­ska­nego przez wiatr w zbitą kulę po­wy­gi­na­nych ga­łęzi i pnia, a po­tem znowu, by na­ry­so­wać nie­wiel­kie je­zioro, słońce lśniące na wo­dzie. Nu­cił, gdy wspi­nał się w po­szu­ki­wa­niu kli­fów, które go tu spro­wa­dziły, za­uwa­żył, że zie­mia opada co­raz stro­miej, na­ci­ska na jego łydki, kiedy szedł na za­chod­nią kra­wędź wy­spy, w stronę wie­czor­nego słońca, sto­ją­cego wciąż wy­soko na nie­bie, wy­żej, niż był przy­zwy­cza­jony. W żo­łądku czuł drże­nie

ocze­ki­wa­nia

eks­cy­ta­cji

au­to­por­tret: randka w ciemno

Ru­szył do kra­wę­dzi klifu, na­chy­lił się i za­mknął oczy

prawda książki

idąca łódź

nie­prawda książki

śpie­wa­jący łód­ka­rze

nie­prawda

prawda

jedna wszyst­kie

klify zde­cy­do­wały

Otwo­rzył oczy i spoj­rzał w dół. Kop­nął spa­loną wia­trem trawę

pa­stele

błę­kit

zie­leń

nuty różu

nie­dzielni ma­la­rze

par­kowe ogro­dze­nie

nie­warte

olej­nych farb

wil­goci

desz­czu i zimna

ka­pu­sty

ziem­nia­ków

sma­żo­nej ryby

Opadł na trawę i scho­wał głowę w ra­mio­nach.

au­to­por­tret: randka w ciemno, po­kło­sie

Wy­li­czył straty, pie­nią­dze wy­dane na ło­dzie, po­ciągi i au­to­busy, za­liczka za do­mek, nie­dawny koszt po­dróży na po­łu­dnie

do sło­necz­ni­ków

czer­wo­nych da­chów

wy­schnię­tej ziemi

lśnią­cego mo­rza

ob­razu już go­to­wego

Wstał i po­now­nie spoj­rzał na klify z na­dzieją, że zo­ba­czy je ina­czej – tak jak wy­glą­dały w książce. Po­trzą­snął głową i za­wró­cił w stronę wio­ski, idąc wzdłuż kra­wę­dzi wy­spy, wal­czył ze wzma­ga­ją­cym się wia­trem. Wsa­dził czapkę do kie­szeni, zra­żony tą gwał­tow­no­ścią, i ru­szył pod górę, szu­ka­jąc ścieżki, roz­glą­da­jąc się za drogą po­wrotną do domku, by spa­ko­wać ba­gaże i wy­pły­nąć z łód­ka­rzami, i wró­cić

po­now­nie

do na­sy­co­nych

za­do­wo­lo­nych

mar­szan­dów

ich ulu­bień­ców

au­er­ba­cha

ba­cona

i freuda

ulu­bio­nych mar­szan­dów

ulu­bio­nej mar­szandki

Wiatr stał się zbyt mocny i Lloyd ukląkł, nie­pewny, jak zna­leźć drogę po­wrotną. Pod­czoł­gał się do szczytu wznie­sie­nia, do kra­wę­dzi wy­spy, w na­dziei, że zo­ba­czy świa­tła z wio­ski. Spoj­rzał w dół. Na klify. Ta­kie jak w książce, su­rowe, po­szar­pane, gwał­towne piękno, wzbu­rzony ocean roz­bi­ja­jący się o skały dwie­ście stóp pod jego ko­la­nami i dłońmi. Po­ło­żył się na brzu­chu i się­gnął da­lej, za kra­wędź, a siła oce­anu bi­ją­cego o skałę od­biła się echem w jego ciele, w ko­ściach

piękno

od­sło­nięte

nie­wi­dziane

nie­na­ma­lo­wane

warte

olej­nych farb

Za­śmiał się

wil­goci

desz­czu i zimna

ka­pu­sty

ziem­nia­ków

i sma­żo­nej ryby

Le­żał na brzu­chu, pa­trząc, jak za­cho­dzące słońce oświe­tla klif, a fe­eria świa­teł od­sła­nia róże, czer­wie­nie, po­ma­rań­cze i żół­cie ukryte w skale, ko­lory, któ­rych nie spo­dzie­wał się zo­ba­czyć tak da­leko na pół­nocy. Na­ry­so­wał je w szki­cow­niku i pod­czoł­gał się wzdłuż kra­wę­dzi klifu, by zer­k­nąć na ja­ski­nie i łuki wy­cięte przez ocean, na­ry­so­wać mewy sre­brzy­ste, kor­mo­rany i ry­bi­twy, krzy­czące i ob­kle­ja­jące skałę gę­stym bia­łym gu­anem, któ­rego nie mo­gła wchło­nąć, szki­co­wać, jak pada świa­tło na tak da­le­kiej pół­nocy, wie­dząc, że o świ­cie by­łoby inne, tak samo jak w po­łu­dnie, o czwar­tej po po­łu­dniu, w desz­czu, we mgle, zimą, je­sie­nią, la­tem, wio­sną, bo in­te­rak­cje mię­dzy słoń­cem a skałą są nie­ogra­ni­czone, nie­skoń­czone.

Prze­to­czył się na plecy i wpa­try­wał w ciem­nie­jące niebo,

nu­cąc

jedna prawda

dwie prawdy

trzy prawdy

męż­czyźni na­prawdę śpie­wają, wio­słu­jąc

cho­ciaż

nie

dla mnie

Ran­kiem, po śnia­da­niu skła­da­ją­cym się z owsianki, her­baty i chleba, za­dał py­ta­nie Bean Uí Néill. Mó­wił po­woli, wy­ma­wia­jąc wy­raź­nie każdą sy­labę.

Wie pani, o któ­rej przy­pływa łódź pocz­towa?

Wy­łą­czyła ra­dio i krzyk­nęła. Przy­biegł Ja­mes.

Bí ag ca­int leis[5], po­wie­działa.

Czego panu trzeba? za­py­tał.

Łódź pocz­towa. O któ­rej przy­pływa?

Ju­tro, pa­nie Lloyd.

My­śla­łem, że dzi­siaj.

Dzi­siaj jest nie­dziela.

Ale ja po­trze­buję swo­ich ba­gaży.

W nie­dziele nie przy­pływa żadna łódź, pa­nie Lloyd.

To co mam ro­bić do ju­tra?

Ja­mes wzru­szył ra­mio­nami.

Cze­kać.

Lloyd wy­niósł na dwór krze­sło i po­sta­wił je na łup­ko­wej pły­cie wbi­tej w zie­mię przy fron­to­wych drzwiach domku. Otwo­rzył szki­cow­nik i za­czął ry­so­wać wio­skę, domki, domy, męż­czyzn i ko­biety prze­cho­dzą­cych od drzwi do drzwi, psy, koty i kury ła­żące po je­dy­nej ulicy. Na­ry­so­wał mo­rze, ścieżkę pro­wa­dzącą w dół do wody. Na­ry­so­wał Ja­mesa, idą­cego do niego z fi­li­żanką i ta­le­rzem, her­batą z do­la­nym już mle­kiem, chle­bem już cienko po­sma­ro­wa­nym ma­słem i dże­mem.

To panu po­może, pa­nie Lloyd.

Dzię­kuję, Ja­mes.

Wziął od niego fi­li­żankę i ta­lerz.

Co bę­dziesz ro­bił dziś rano?

Msza.

Nie wi­dzia­łem ko­ścioła.

W szkole.

A ksiądz?

Ja­mes wzru­szył ra­mio­nami.

Bean Uí Néill wie do­syć.

Ja­mes od­szedł i Lloyd znów na­ry­so­wał wy­spia­rzy, tym ra­zem le­piej ubra­nych, męż­czyzn w ma­ry­nar­kach, z za­cze­sa­nymi wło­sami, ko­biety w su­kien­kach, roz­pi­na­nych swe­trach i ze szminką na ustach.

scena wy­spiar­ska: nie­dzielna msza

Mi­cheál za­ma­chał i za­wo­łał do niego.

Idzie pan, pa­nie Lloyd?!

Lloyd po­trzą­snął głową.

To nie dla mnie.

Wziął kurtkę, czapkę, wsa­dził szki­cow­nik i ołó­wek do kie­szeni i ru­szył wzdłuż kra­wę­dzi wy­spy, pil­nu­jąc, by słońce po­zo­sta­wało na po­łu­dniu i wscho­dzie, tu wznie­sie­nia były ła­god­niej­sze dla nóg. Usiadł na tra­wie i spoj­rzał na ogrom mo­rza wo­kół wy­spy, blask słońca od­bi­ja­jący się od po­wierzchni, nur­ku­jące i gwał­tow­nie za­wra­ca­jące ptaki, na­pa­wał się od­le­gło­ścią od Lon­dynu, od in­nych, od nich, ich wy­staw, re­cen­zji, po­kla­sku, ich sceny

jej

tam

w ich gro­nie

ulu­biona mar­szandka

ich grono

jej grono

nie moje

Po­ło­żył się. By po­cze­kać. Choć wiatr go zię­bił. Pod­niósł się i znowu spoj­rzał na prze­pastne mo­rze, bar­dziej szare niż wcze­śniej.

au­to­por­tret: na kra­wę­dzi

Wró­cił do wio­ski i pod­czas wie­czor­nego po­siłku usiadł w tym sa­mym miej­scu. Łód­ka­rze jesz­cze nie od­pły­nęli. Fran­cis na­chy­lił się w jego stronę.

Ry­so­wał pan wy­spia­rzy.

Tak. W dro­dze na mszę.

Mó­wił pan, że tego nie zrobi.

Na­prawdę? Za­po­mnia­łem.

Nie­wiele czasu to panu za­jęło, pa­nie Lloyd.

Co ta­kiego?

Żeby za­po­mnieć.