Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
1979 rok. Jedna z irlandzkich wysepek.
Anglik Lloyd jest malarzem. Na wyspę przybywa w poszukiwaniu wyjątkowego światła i przestrzeni. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało jego weny.
Francuz Jean-Pierre Masson jest językoznawcą. Na wyspę przybywa, żeby badać dialekt jej mieszkańców. Zależy mu na izolacji, tak żeby nic nie zaburzało wyników jego badań.
Irlandczycy z zainteresowaniem przyglądają się spotkaniu tych dwóch osobowości. Niektórzy dziwią się przybyszom, inni irytują ich nachalną obecnością, a jeszcze inni wiążą z nimi nadzieje na lepsze jutro.
Tymczasem w ogarniętej wojną domową Irlandii dochodzi do eskalacji przemocy i niemal codziennie giną niewinni ludzie.
Audrey Magee odmalowała barwny portret wyspiarskiego życia. Pokazała zarazem, jakie koszty niesie ze sobą imperializm w najróżniejszych – nawet pozornie niewinnych – formach. Kolonia to czuła, ale i pełna szorstkiego humoru powieść, celebrująca piękno i trwałość więzi między ludźmi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Rok wydania: 2024
Pamięci Johna Magee
„Prawdy są złudami, o których zapomniano, że nimi są”.
Fryderyk Nietzsche, O prawdzie i kłamstwie w pozamoralnym sensieprzeł. Bogdan Baran
Podał sztalugę łódkarzowi, sięgając z pomostu w kierunku morza.
Trzymasz?
Tak, panie Lloyd.
Jego pędzle i farby znajdowały się w mahoniowej skrzyni owiniętej warstwami grubej białej folii. Zaniósł skrzynię na krawędź pomostu.
Ta jest ciężka, powiedział.
Będzie dobrze, panie Lloyd. Niech pan poda.
Ukląkł na betonie i po ścianie pomostu spuścił skrzynię w stronę przewoźnika; biała folia wyślizgiwała się z palców.
Nie utrzymam jej, powiedział.
Proszę puścić, panie Lloyd.
Przysiadł na piętach i patrzył, jak łódkarz mocuje skrzynię i sztalugę pod siedzeniem przy dziobie, przywiązując je do siebie jaskrawoniebieskim sznurkiem.
Są zabezpieczone?
Będzie dobrze, panie Lloyd.
Mam nadzieję, że są zabezpieczone.
Jak powiedziałem, będzie dobrze.
Wstał i otrzepał kurz ze spodni.
Przewoźnik podniósł rękę, podając mu dłoń.
Został tylko pan.
Lloyd skinął głową. Oddał mężczyźnie paczkę z płótnami i ostrożnie wszedł na drabinkę przymocowaną do rozpadającego się pomostu.
Proszę się odwrócić, panie Lloyd. Plecami do mnie.
Spojrzał w dół, na niewielką łódkę, na morze. Zawahał się. Zwlekał.
Będzie dobrze, panie Lloyd.
Obrócił się, spuścił prawą nogę, szukając pierwszego szczebla pod spodem, i złapał się rdzewiejącego metalu, noga dalej zwisała, powieki się zacisnęły, bo przecież mógł
otrzeć naskórek
poranić palce
oszpecić dłonie
poślizgnąć się
na stopniach
pokrytych glonami i szlamem
spaść
spaść do morza
Szczebel jest pod panem, panie Lloyd.
Nie mogę go znaleźć.
Proszę rozluźnić kolano, panie Lloyd. I wyciągnąć nogę.
Nie mogę.
Wszystko będzie dobrze.
Wyprostował kolano i odnalazł szczebel. Zastygł, nieruchomo trzymając się drabinki.
Zostały tylko dwa, panie Lloyd.
Przesunął w dół dłonie, potem nogi. Zatrzymał się na trzecim stopniu. Spojrzał w dół, na szczelinę między drabinką i nisko cumującą łodzią.
To za daleko.
Proszę tylko wyciągnąć nogę, panie Lloyd.
Potrzasnął głową, całym ciałem. Znów spojrzał w dół, na plecak, sztalugę, skrzynię z farbami przywiązane już jedne do drugich na podróż przez morze w ręcznie robionej łódce. Spuścił prawą nogę, potem lewą, ale dalej kurczowo trzymał się drabinki.
autoportret I: upadek
autoportret II: utonięcie
autoportret III: zniknięcie
autoportret IV: pod wodą
autoportret V: ci, którzy zniknęli
Proszę puścić, panie Lloyd.
Nie mogę.
Będzie dobrze.
Runął na łódkę, przechylając ją na bok, mocząc spodnie, buty i skarpety, poczuł wodę przy palcach u stóp, podczas gdy przewoźnik prawą nogą próbował opanować morską falę przechlapującą się nad burtą i machał energicznie, dopóki currach nie odzyskał równowagi. Łódkarz nachylił się do przodu, ukląkł. Ciężko dyszał.
Mam przemoczone stopy, oznajmił Lloyd.
Dobrze, że tylko stopy.
Łódkarz wskazał na rufę.
Proszę tam usiąść.
Ale mam przemoczone stopy.
Łódkarz uspokoił oddech.
Tak to jest na łodzi, panie Lloyd.
Lloyd niepewnie przesunął się na tył łodzi i oparł się na pokrytych odciskami dłoniach łódkarza, by obrócić się i usiąść na wąskiej, spękanej desce.
Nienawidzę mieć mokrych stóp, powiedział.
Wyciągnął ręce w stronę łódkarza.
Wezmę już swój plecak. Dziękuję.
Mężczyzna podał plecak i Lloyd położył go sobie na kolanach, z dala od wody wciąż pochlapującej o dno łódki.
Nie będę protestował, jeśli zmieni pan zdanie, panie Lloyd. I nie policzę za to. Przynajmniej nie całą sumę.
Kontynuujmy zgodnie z planem, dziękuję.
Już się tak nie robi. Nie przeprawia w ten sposób.
Mam tego świadomość.
Może być ciężko.
Czytałem o tym.
Ciężej niż gdziekolwiek indziej.
Dziękuję, nic mi nie będzie.
Zapiął guziki woskowanej kurtki i naciągnął na głowę nową tweedową czapkę, której zielone i brązowe barwy stopiły się z resztą ubrania.
autoportret: przygotowanie do morskiej przeprawy
Sięgnął w dół i strzepał kropelki wody ze spodni, skarpetek, sznurowadeł.
Na długo pan przyjechał, panie Lloyd?
Na lato.
To panu wystarczy.
Lloyd poprawił plecak na kolanach.
Jestem gotowy.
W porządku.
Nie powinniśmy ruszać?
Niedługo.
Czyli kiedy?
Wkrótce.
Ale stracimy światło dzienne.
Łódkarz się zaśmiał.
Mamy czerwiec, panie Lloyd.
I?
Na tym niebie zostało mnóstwo światła.
Jaka jest prognoza?
Łódkarz spojrzał w niebo.
Spokojny dzień, dzięki Bogu.
Ale to się może zmienić.
Może, panie Lloyd.
A zmieni się?
Pewnikiem tak, panie Lloyd.
A więc powinniśmy ruszać. Zanim się zmieni.
Jeszcze nie, panie Lloyd.
Lloyd westchnął. Zamknął oczy i podniósł twarz do słońca, zaskoczony jego ciepłem, choć oczekiwał tylko północnego zimna, północnego deszczu. Przez kilka minut chłonął to ciepło i otworzył oczy. Łódkarz stał tam, gdzie poprzednio, spoglądał w stronę lądu, jego ciało kołysało się w rytm wody, która delikatnie obijała się o ścianę nabrzeża. Lloyd westchnął ponownie.
Naprawdę sądzę, że powinniśmy ruszać, powiedział.
Jeszcze nie, panie Lloyd.
Bardzo chciałbym dotrzeć na miejsce. Rozpakować się.
Jeszcze wcześnie, panie Lloyd.
Łódkarz sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i wyjął papierosa. Oderwał filtr i strzepnął go do morza.
Jakaś ryba może to zjeść, zauważył Lloyd.
Może.
To przecież szkodliwe dla ryb.
Łódkarz wzruszył ramionami.
Następnym razem będą bardziej uważać.
Lloyd zamknął oczy, ale otworzył je ponownie.
Chciałbym ruszać, powiedział.
Jeszcze nie, panie Lloyd.
Dużo zapłaciłem, dodał.
W rzeczy samej, panie Lloyd, i jestem wdzięczny.
A teraz chciałbym ruszać.
Rozumiem.
Ruszajmy więc.
Jak mówiłem, jeszcze nie, panie Lloyd.
Ale dlaczego ciągle nie? Jestem gotowy.
Przewoźnik głęboko zaciągnął się papierosem. Lloyd westchnął, wydychając powietrze przez usta, i wbił obcasy i palce w drewnianą ramę łodzi okrytą płótnem oraz smołą.
Pan ją zbudował?
Tak jest.
Długo to trwało?
Długo.
Jak długo?
Dość długo.
autoportret: rozmowa z łódkarzem
Z bocznej kieszeni plecaka wyjął niewielki szkicownik oraz ołówek. Otworzył na czystej stronie i zaczął rysować molo, krótkie i nieeleganckie, ale ozdobione pąklami i glonami lśniącymi w słońcu; muszle i listki wciąż wilgotne od porannego przypływu. Narysował linę prowadzącą od pomostu do łodzi, właśnie szkicował ramę currach, kiedy łódkarz się odezwał.
No jest. We własnej osobie.
Lloyd podniósł wzrok.
Kto?
Francis Gillan.
Kto taki?
Łódkarz wrzucił niedopałek do morza. Złożył dłonie i pochuchał w nie, pocierając.
To daleka droga, panie Lloyd.
I?
Sam nie dam rady wiosłować.
Mógł mnie pan uprzedzić.
Właśnie to zrobiłem, panie Lloyd.
Francis zeskoczył z drabinki na currach, lekko wylądował na pokładzie, a jego ruchy ledwie zmarszczyły powierzchnię wody.
Lloyd westchnął
tanecznie
dostojnie
inaczej niż ja
Skinął Francisowi głową.
Dzień dobry, powiedział.
Francis wyciągnął linę z obręczy w pomoście.
Dia is Muire dhuit[1], rzucił.
Łódkarz się zaśmiał.
Nie odezwie się po angielsku, stwierdził. Przynajmniej nie dziś rano.
Mężczyźni podnieśli długie, cienkie kije; po jednym do każdej ręki.
No to ruszamy, oznajmił łódkarz.
Lloyd schował szkicownik i ołówek do kieszeni plecaka.
Nareszcie, powiedział.
Mężczyźni zanurzyli kije w wodzie.
Czy to są wiosła?
W rzeczy samej, panie Lloyd.
Nie mają łopatek. Nie mają piór.
Niektóre mają. Inne nie.
Nie potrzebujecie ich?
O ile dotrzemy na miejsce, to nie.
Mężczyźni odepchnęli się od ściany pomostu i Lloyd złapał się burty po obu stronach, wbijając palce w płótno i smołę, w szorstką kruchość ręcznie robionej łodzi wypływającej na Atlantyk, w nieznane, nieznajome
nie w
trzcinowe rzeki
nawoływanie sterników
umięśnione ramiona, opalone ciało
okulary przeciwsłoneczne, czapki, odliczanie
nie to
znajome
nie
Ruszyli w stronę wyjścia z portu, mijali niewielkie trawlery i łodzie wiosłowe z silnikami. Łódkarz wskazał na jednostkę mniejszą od trawlerów, ale większą od currach.
Taka przywiezie pana bagaże, powiedział.
Lloyd skinął głową.
Tak przeprawiają się inni goście.
Jest ich wielu?
Nie.
To dobrze.
Lepiej by panu było na tamtej, panie Lloyd.
Lloyd zamknął na moment oczy, odcinając się od głosu łódkarza. Otworzył je ponownie.
W tej mi dobrze.
Ta większa jest bezpieczniejsza, panie Lloyd. Ma silnik i żagle.
Nic mi nie będzie.
W porządku, panie Lloyd.
Opuścili port, mijając skały poczernione i wygładzone falami; mewy odpoczywające na nieruchomej powierzchni gapiły się, gdy przepływali obok nich.
autoportret: z mewami i skałami
autoportret: z łódkarzami, mewami i skałami
Ile to zajmie?
Trzy, cztery godziny. Zależy.
To dziesięć mil, prawda?
Dziewięć. Ta moja druga łódź płynie trochę ponad godzinę.
Ta mi się podoba. Jest bliżej morza.
Łódkarz wciągnął wiosła.
W porządku.
Lloyd pochylił się na bok i włożył rękę do wody, rozpościerając palce i burząc taflę.
autoportret: stając się wyspiarzem
autoportret: stawanie się tubylcem
Wytarł wychłodzoną rękę o spodnie. Podniósł plecak i położył go za sobą.
To ryzykowne, powiedział łódkarz.
Nic mu nie będzie, odparł Lloyd.
Oparł się o plecak i zaczął ruszać palcami tak, jakby rysował łódkarzy podczas wiosłowania
małych mężczyzn
drobnych mężczyzn
biodra, ramiona, plecy
płynące
nad zakotwiczonymi nogami
Ta łódź ma inny kształt niż na rysunkach w książce.
Na różne morza są różne łodzie, panie Lloyd.
Ta wydaje się głębsza.
Głębsze łodzie na głębsze wody. Te płytkie nadają się na wyspy znajdujące się w pobliżu.
A na tę nie?
Nie, za daleko.
Jest bezpieczna?
Ta łódź?
Tak.
Łódkarz wzruszył ramionami.
Trochę za późno na takie pytania.
Lloyd się zaśmiał.
Pewnie tak.
autoportret: stawanie się tubylcem wśród wyspiarzy
A przeciekają?
Przeciekają, panie Lloyd.
Smołowanie na dachu mojego garażu zawsze przecieka, powiedział.
Tak to już jest ze smołą.
A z tą łodzią?
Niedawno ją łatałem.
A toną?
Ależ tak.
A ta tonęła?
Łódkarz powoli pokręcił głową.
Cóż, płyniemy nią, panie Lloyd.
Tak, odparł. Na to wygląda.
Sięgnął za siebie i ponownie wyjął z kieszeni plecaka szkicownik oraz ołówek. Spojrzał na niebo i zaczął rysować
mewy
wirujące i nurkujące
zawisające i skręcające
na
bezchmurnym błękicie
seria wyspiarska: widok z łodzi I
Potem spojrzał na morze
toczące się do brzegu
do skał, do lądu
toczące się z
okolonego bielą błękitu
do
okolonej zielenią szarości
seria wyspiarska: widok z łodzi II
Z wody tuż obok uniósł się ptak
czarne pióra
ochlapane bielą
czerwone nogi
jaskrawe
jedna wciąż macha
seria wyspiarska: widok z łodzi III
Zamknął szkicownik.
Czy to był maskonur?
Nurzyk, panie Lloyd. Czarny.
Wygląda jak maskonur.
Tak pan sądzi?
Bardzo chciałbym zobaczyć maskonura.
Może się panu uda. Jeśli zostanie pan wystarczająco długo.
Jak długo?
Przynajmniej miesiąc.
W bagażu miał książkę o ptakach, atlas z fotografiami, rozmiarami, nazwami, odgłosami, informacjami o zimowym i letnim upierzeniu, o rozmnażaniu i odżywianiu, ze szczegółami na temat ptaków nurkujących, nurkujących z powietrza, nurkujących z wody, detale pozwalające odróżnić rybitwy od mew, kormorany czarne od czubatych, detale, które pozwolą mu je rysować i malować, wtopić w krajobraz morski, w krajobraz lądu
tworzyć je
tak jak wyglądają
A czy macie tu foki?
Po tej stronie czasem się jakaś trafi, za to na wyspie żyje kolonia.
Wspaniałe stworzenia.
Potwornie chrapią.
Naprawdę?
Istna kocia muzyka.
Łodzią gwałtownie zatrzęsło, aż Lloyd wylądował przy kolanach łódkarza, a plecak uderzył go w krzyż. Wyprostował się, przesunął plecak z powrotem na kolana i wcisnął szkicownik oraz ołówek do kieszeni. Na głowę i twarz chlusnęła mu woda. Łódkarz coś krzyknął.
Trzymać się!
Lloyd wbił pięty we wręgi łodzi i złapał się z obu stron. Odkrzyknął.
Mówiłem, żeby wyruszyć wcześniej.
To jest Atlantyk, panie Lloyd! zawołał łódkarz. W currach.
Fale strąciły łódkę na lewo, potem na prawo, popychając Lloyda z jednej strony na drugą, rzucając nim, obijając, przewracając, wykręcając mu szyję, plecy.
Przyzwyczai się pan.
Mocniej zaparł się piętami i zacisnął palce na burcie.
Nie chcę się do tego przyzwyczajać.
Możemy zawrócić, panie Lloyd.
Nie. Nie. Płyniemy dalej.
Lepiej by panu było w większej łodzi.
Chcę płynąć w ten sposób.
No dobrze, panie Lloyd. Pana decyzja.
Lloyd patrzył na dwóch mężczyzn wiosłujących od jednej fali do drugiej.
seria wyspiarska: łódkarze I
muskularni
zwinni silni
w płaskodennej łodzi
seria wyspiarska: łódkarze II
ręce poplamione słońcem
cienkie kije
uderzające w ocean
seria wyspiarska: łódkarze III
pochylający się ku lądowi
potem od lądu
w kierunku i dalej
seria wyspiarska: łódkarze IV
spojrzenie
na nadchodzące morze
nieskończoność
Zamknął oczy.
Lepiej mieć otwarte oczy, panie Lloyd.
Potrząsnął głową.
Wcale nie.
Jak pan chce.
Zerwał z głowy nową czapkę, przechylił się przez burtę i zwymiotował. Rękawem nowej kurtki otarł usta i brodę. Nadleciały mewy i pożarły, co było jego, tłukąc się raz po raz dziobami.
Obrzydliwe stworzenia, powiedział.
Przynajmniej nie są wybredne, odparł łódkarz.
Lloyd ponownie zamknął oczy.
Jak długo jeszcze?
Dopiero wyruszyliśmy, panie Lloyd.
No tak, oczywiście.
I tak jak mówiłem, panie Lloyd, możemy zawrócić, jeśli pan chce.
Nie, nic mi nie będzie.
Bezwładnie opadł na rufę.
Nie znoszę łodzi, powiedział. Od zawsze.
Mógł pan to wziąć pod uwagę wcześniej, panie Lloyd.
Lloyd zwymiotował po raz drugi. Mewy znowu się zebrały.
Nie spodziewałem się, że będzie tak wzburzone, powiedział.
Dziś mamy spokojny dzień, panie Lloyd. Na morzu tylko niewielki wiatr, i tyle.
Wygląda gorzej.
Tak to jest w currach.
Nad dziobem, tuż nad skrzynią z farbami, przewaliła się fala.
Czy moje farby są bezpieczne?
Tak bezpieczne jak my, panie Lloyd.
Pocieszające.
autoportret: na morzu
Chciałbym, żebyście zaśpiewali, powiedział.
My nie śpiewamy, panie Lloyd.
Ale muszę się na czymś skupić. Na liczeniu albo śpiewaniu.
Nie w tej łodzi.
Przeczytałem gdzieś, że zawsze śpiewacie podczas wiosłowania.
To w takim razie była kiepska książka, panie Lloyd.
Z jej powodu tu jestem.
Łódkarz spojrzał za plecy Lloyda, na ląd za nimi.
Potrzebuje pan lepszej książki, panie Lloyd.
Najwyraźniej.
Lloyd spojrzał wokół na przestwór oceanu.
A skąd wiecie, dokąd płynąć?
We mgle bywa trudno.
A jeśli nadejdzie znienacka?
To po nas.
A ktoś się dowie?
Łódkarz wzruszył ramionami.
Domyślą się, jak nie wrócimy do domu na kolację.
I tyle.
Tyle.
autoportret: tonięcie I
białogrzywe fale
pochłaniające łódź
autoportret: tonięcie II
zimna słona woda
wsiąkająca w farby
w ciało
autoportret: tonięcie III
rozcieńczająca farbę
rozbijająca ciało
autoportret: tonięcie IV
smugi
szarego brązu
czerwieni żółci
błękitu zieleni
Jak długo jeszcze?
Jeszcze trochę, panie Lloyd.
Żona policjanta czeka przy drzwiach na przyjaciółkę. Jest sobotnie popołudnie 2 czerwca. Jak co tydzień, wybierają się na zakupy do Armagh. Świeci słońce. Jej pięcioro dzieci zostało w domu, a mąż David w mundurze stoi na ulicy, oparty o samochód kolegi, z którym właśnie rozmawia.
Ulicą jedzie jakieś ciemne auto. Kobieta słyszy huk i zakłada, że pojazd się rozbił, ale widzi męża wiszącego na drzwiach wozu przyjaciela i krew rozlewającą się z przodu jego białej koszuli. Mężczyzna upada. David Alan Dunne, trzydziestosześcioletni protestant, nie żyje. Ginie także jego trzydziestojednoletni kolega David Stinson, protestant, żonaty, ojciec trojga dzieci.
Do zamachu przyznaje się Irlandzka Narodowa Armia Wyzwoleńcza.
Widzi pan, panie Lloyd?
Co takiego?
Przed nami.
Ujrzał przed sobą falę większą niż dotychczasowe.
Niech się pan trzyma. Damy radę.
Mężczyźni dowiosłowali do grzbietu i Lloyd zobaczył dużą skałę otoczoną oceanem.
To ona?
Tak jest.
A potem zniknęła za ścianą wody.
Oczekiwałem więcej. Czegoś większego.
Nic więcej nie ma.
Spoglądał przez pojawiające się przerwy między falami, obserwował, jak wyspa rośnie i nabiera kolorów, szarość skały straciła jednorodność, w miarę jak się zbliżali, przetykana plamami zielonej trawy, paskami żółtego piasku i drobinkami bielonych domów.
Są tutaj sami, powiedział.
To prawda, panie Lloyd.
Na krawędzi Europy.
Zgadza się, panie Lloyd.
autoportret I: de novo
autoportret II: ab initio
Mówią po angielsku?
Trochę. Zrozumieją pana.
Ale pan mówi.
Uczyłem się więcej niż inni.
Chyba łatwiej zdobyć pracę. Z angielskim.
Wiosłuje się tak samo w każdym języku, panie Lloyd.
Zauważył zatokę, pomost z rampą i plażę. Widział ruiny starych budynków przy zatoce, a na wzgórzu, dalej od morza, skupisko nowszych domów z kolorowymi drzwiami i szarymi łupkowymi dachami. Dostrzegł też pasące się osły na krawędzi wyspy.
seria wyspiarska: widok z currach
Fala uderzyła w łódkę i przewróciła Lloyda na bok. Wioślarze krzyknęli coś do siebie.
Niech się pan trzyma!
Fala uderzyła w nich z drugiej strony. Mężczyźni podnieśli się i zanurzyli wiosła głębiej, napinając ramiona, szyje, twarze. Lloyd mocniej ścisnął burtę i schował głowę w ramionach. Krzyknął do łódkarza.
Chcę wysiąść!
Taki jest plan, panie Lloyd! odkrzyknął tamten.
Mężczyźni walczyli z wodą, która zmieniała kolor z niebieskiego na szary, z ciemnoszarego na czarny, powierzchnia i podbrzusze oceanu kotłowały się i mieszały, aby zepchnąć i wywrócić łódź, rzucając nią od jednej fali do kolejnej; łódkarze nie mogli wiosłować przeciwko tej sile, a jedynie wykorzystać wiosła do złapania równowagi mimo turbulencji, byle tylko się nie wywrócić.
Lloyd opadł na dno, w stojącą, brudną wodę, wciąż trzymał plecak na kolanach, wciąż ściskał burtę. Widział, jak z domów na klifie wysypują się mężczyźni i kobiety. Na ścieżkę prowadzącą do zatoki. Wodny wał ruszył na łódkę i wylądował prosto na Lloydzie, całkiem mocząc jego głowę i tors.
tratwa géricault
cholerny currach lloyda
zwymiotował po raz trzeci, żółcią, i żółtą pianą ubrudził kurtkę i plecak, ale nie zainteresował tym mew. Otarł usta i kurtkę.
Nienawidzę cholernych łodzi!
Krzyknął w stronę wioślarzy.
Nienawidzę tej pieprzonej łodzi!
Oni jednak skupiali się na wcinającej się w ocean skale, rozdzielającej, rozszczepiającej i rozdzierającej wodę, która rzucała łodzią z boku na bok, w tył i w przód, aż żyły i tętnice uwidoczniły się na ich szyjach, kiedy walczyli, by obrócić łódź w kierunku starych mężczyzn i kobiet machających do nich z pomostu w zatoczce. Lloyd chciał odmachać, zasygnalizować przybycie, ale fala walnęła w dziób łodzi i wprawiła ją w obrót, aż tumult morza, nieba i lądu zaczął wirować wokół niego, coraz szybciej i szybciej, w kółko i w kółko, a wioślarze krzyczeli, wrzeszczeli
w tym języku
gardłowym
dopóki nie udało im się wydostać z wiru i dotrzeć w spokój zatoki, do pomostu usianego wyspiarzami w ciemnych ubraniach, mężczyznami, kobietami i dziećmi, milczącymi i obserwującymi. Łódkarze rzucili wiosła i ciężko osunęli się na ławkę, oddając currach starym mężczyznom, którzy weszli do wody
w butach
nie gumowcach
tu nie ma kaloszy
Wyspiarze wyjęli sztalugę, skrzynię i wiosła. Wioślarze wyszli z łodzi, choć Lloyd został na miejscu, na dnie currach w kałuży wody, z paznokciami odciśniętymi w smole. Jeden ze starych wyspiarzy odezwał się do niego.
Amach leat anois[2].
Starzec przywołał Lloyda machnięciem dłoni.
Amach leat anois.
Lloyd skinął głową, ale się nie poruszył. Starzec znowu machnął ręką.
Wysiadać.
Chwycił dłoń mężczyzny, a potem jego ramię, przylgnął do szorstkiej wełnianej kurtki i wyszedł na dziobatą betonową płytę, nogi zadrżały mu, a potem się ugięły.
autoportret: jak nowo narodzone źrebię
Oparł się o klif oklejony zasuszonymi pąklami i porostami. Patrzył, jak starzy wyspiarze wynoszą łódź z wody i obracają ją, by nieść nad głowami i ramionami, tak jak na zdjęciu w książce o tej wyspie.
seria wyspiarska: idąca łódź
Przewoźnicy i mieszkańcy zeszli z pomostu, podążyli za starymi mężczyznami z łodzią, wiosłami, jego sztalugą, skrzynią z farbami i pędzlami, ale Lloyd został z tyłu, by obmyć twarz i włosy, z ulgą przyjął słoną świeżość na skórze. Zamoczył rękaw, potarł plamy na kurtce i plecaku i ruszył za nimi drogą z zatoki, ociekając wodą, a starzy wyspiarze odstawili łódź na skraju pomostu.
Potem ruszyli, na wzgórze, w stronę wioski, Lloyd na samym końcu milczącego, nierównego pochodu, który zmierzał do jednego z domów. Wszedł do środka. Jakaś kobieta przywitała się skinieniem głowy i wskazała mu miejsce u szczytu pomalowanego na niebiesko drewnianego stołu, z włożonym w ramę laminowanym blatem i kawałkami starego jedzenia uwięzionymi i gnijącymi między żywicą i drewnem.
Postawiła przed nim filiżankę, spodek i talerz. Nalała herbaty z dużego metalowego czajnika. Druga kobieta, młodsza, z falującymi, rudymi włosami opadającymi na pierś, zaproponowała mu chleb.
An mbeidh greim aráin agat?[3]
Potrząsnął głową. Odsunęła się.
włosy
spływające
w dół
farby i tusz
brązowe barwy
proste
miękkie
linie
Łódkarze wzięli po dwie kromki, rozmawiali i smarowali je masłem, potem dżemem, używali tego samego noża, aż dżem pobrudził się masłem, a masło dżemem.
Nalał sobie herbaty z dzbanka, większego i cięższego, niż przewidywał. Na stół rozlał się mleczny płyn. Poszukał serwetki, ale żadnej nie znalazł. Pomachał, jednak starsza kobieta stała odwrócona. Pstryknął palcami. Obróciła się, znieruchomiała i wróciła do stołu z czystą filiżanką. I spodkiem. Wytarła, co rozlał, nalała świeżej herbaty i dodała mleka. Wypił, napawając się gorzkim ciepłem.
Powiedziałem im, że przyjechał pan tu malować.
Odezwał się do niego Francis Gillan.
Zgadza się.
I zostanie pan do końca lata.
To także prawda.
Chcą wiedzieć, co pan maluje.
Przyjechałem malować klify. Nic więcej.
Nie chcą, żeby pan ich malował.
Zatem nie będę.
Kobieta dolała mu herbaty i mleka. Lloyd wypił. Do kuchni wchodzili kolejni mężczyźni, zdejmowali czapki i wkładali je do kieszeni, siadali. Patrzyli na Lloyda, pili herbatę i jedli chleb.
autoportret: uprzedmiotowiony
Odwrócił się od tych mężczyzn, starych, a także od Francisa, i zwrócił się do pierwszego łódkarza.
Ile osób mieszka na tej wyspie?
Dziewięćdziesiąt dwie, panie Lloyd. Dwanaście rodzin.
Kto z nich mówi po angielsku?
Dzieci nieźle go opanowały.
A z dorosłych?
Ci, którzy mówili dobrze, wyjechali.
Po raz drugi podziękował za chleb.
Jak duża jest wyspa?
Trzy mile długa i pół mili szeroka.
Gdzie będę mieszkał?
Pokażę panu.
Kiedy?
Najpierw wypijemy herbatę, panie Lloyd.
Łódkarze rozmawiali ze starymi wyspiarzami o bezzębnych ustach, w kurtkach pokrytych skorupą brudu i soli morskiej, z twarzami głęboko pomarszczonymi, rzeźbionymi wiatrem i solą morską
paznokieć na olejach
Morze ponownie wzburzyło się i przepłynęło przez niego. Zamknął oczy, by uspokoić żołądek, ale fale nie przestawały pędzić gdzieś w środku, mieszając się z gardłowymi dźwiękami języka, którego nie rozumiał, oraz z obrzydliwymi zapachami palonego torfu i gotowanego mięsa.
autoportret: mdłości
Wstał. Gwałtownie. Przywołał pierwszego łódkarza.
Muszę się położyć.
Za chwilę, panie Lloyd. Już kończę.
Nie. Teraz.
Przewoźnik odstawił filiżankę na stół i powoli wstał. Naciągnął czapkę, skinął pozostałym mężczyznom i kobietom stojącym przy ogniu; z palców Mairéad Ní Ghiolláin, młodszej z nich, luźno zwisała chochelka. Patrzyli, jak Lloyd wychodzi, tłumiąc śmiech, dopóki on i łódkarz nie znaleźli się na zewnątrz i nie minęli trzech okien na ścianie domu. Mairéad zarechotała. Bean Uí Néill, starsza kobieta, przyniosła na stół świeżo zaparzoną herbatę.
Widzieliście kiedyś coś takiego? zapytała.
Myślałam, że Micheál go walnie, odparła Mairéad.
Ma szczęście, że go nie utopiliśmy, powiedział Francis.
Wszyscy się zaśmiali.
Co za arogancki człowiek, powiedziała Bean Uí Néill.
I jeszcze się obrzygał, powiedziała Mairéad.
Zaśmiali się znowu.
Ohydny, tylko tak można go nazwać, dodała Bean Uí Néill.
Niewiarygodne, powiedziała Mairéad.
A widzieliście, jak pstryknął na mnie palcami? zapytała Bean Uí Néill. Widzieliście to wszyscy?
Widzieliśmy, Mam. Jakbyś była indyjskim służącym.
W moim domu, Mairéad. Za kogo on się uważa?
Starzy mężczyźni zaśmiali się, otwierając usta i odchylając głowy do tyłu.
Trudno was zadowolić, powiedział Francis.
Ma szczęście, że nie wylałam mu herbaty na głowę, odparła Bean Uí Néill.
I nie rzuciłam w niego chlebem, dodała Mairéad.
Francis podniósł rękę.
Przestańcie już, powiedział.
No co? zareagowała Mairéad. Uważa nas za głupków.
Biedaczek, powiedział Francis. Jest tu gościem.
Myśli, że jesteśmy analfabetami, dodała Mairéad. Że w ogóle nie znamy angielskiego.
Biedaczek, powtórzył Francis.
Mairéad spojrzała na niego.
Czyżby Francis Gillan okazywał współczucie Anglikowi?
Ech, Mairéad, przyjechał tu pierwszy raz.
To nie daje mu prawa, żeby traktować nas niegrzecznie.
Pierwszy raz płynął currach, Mairéad.
Jego wybór, Francis.
Surowo oceniasz tego biedaka.
W pomieszczeniu zapanowała cisza. Znieruchomienie.
Francis pstryknął palcami.
Wyspiarze wybuchnęli śmiechem.
Żałujcie, że nie widzieliście go na tej łodzi, powiedział.
Francis podniósł filiżankę. Bean Uí Néill dolała mu herbaty. Podała chleb.
Przez całą drogę chorował, dodał Francis. I gadał do siebie. Mamrotał jak stara baba.
Wystarczy, że widziałam go w zatoczce, powiedziała Bean Uí Néill. Był w fatalnym stanie.
Po co on to zrobił, Francis? zapytała Mairéad.
Francis potrząsnął głową.
Nie wiem.
Mógł płynąć dużą łodzią jak wszyscy inni, stwierdziła Mairéad.
Ten facet nie uważa się za takiego jak inni.
No ale currach, zauważyła Mairéad, to nie to samo.
I zapłacił kupę kasy za tę przyjemność, dodał Francis.
Bean Uí Néill się wzdrygnęła.
Nie wsiadłabym na żadną z tych łodzi nawet za pieniądze.
Ja też potrzebowałem chwili, dodał Francis. Dawno w ten sposób nie pływałem.
Zauważyliśmy, powiedziała Bean Uí Néill. Widzieliśmy was na skałach.
Francis oparł się na krześle.
Do motorowej jednostki szybko się przyzwyczajasz.
Macie szczęście, że wam się udało.
Francis wzruszył ramionami.
Świetnie nam poszło, Bean Uí Néill.
Oby się opłaciło, odparła.
Opłaciło się.
Ile?
Nie ma mowy, Bean Uí Néill.
No dalej, Francis. Ile?
Potrzasnął głową. Kobieta zebrała talerze, spodki i filiżanki i postawiła stos przed sobą.
Jak on się w ogóle nazywa?
Lloyd, odparł Francis. Z Londynu.
Ma coś wspólnego z tym bankiem? zapytała.
Na pewno, odparł Francis, biorąc pod uwagę, ile zapłacił, by tu przypłynąć.
Zaśmiali się, potem umilkli. W stronę wejścia, mijając trzy okna, szedł Micheál.
A tego co ugryzło, powiedziała Mairéad.
Otworzył drzwi na oścież.
Jego lordowska mość życzy sobie przemeblowania, oznajmił.
To ci dopiero urwis, rzuciła Bean Uí Néill.
I chce, żeby rozmontować łóżko, dodał Micheál.
Łóżko?
Tak, Mairéad. Łóżko. Potrzebujemy klucza.
Nigdy czegoś takiego nie mieliśmy, powiedziała Bean Uí Néill.
Nie mieliśmy, potwierdził Micheál.
Wszyscy dotychczasowi goście byli zadowoleni z łóżka.
Ale ten nie jest, powiedział Micheál. Stoi tam i narzeka na wszystko.
Francis i dwóch starszych mężczyzn poszło za Micheálem do domku, do surowo otynkowanego pokoju woniejącego pleśnią, w którym bielona ściana łuszczyła się i kruszyła przy podłodze. Lloyd stał obok niewielkiego okna wychodzącego na morze, a o jego policzek ocierała się zawilgotniała firanka.
Mówiłem, że potrzebuję domu ze światłem.
Ma pan lampy, panie Lloyd.
Do pracy.
Przyniosę więcej lamp.
Lloyd pokręcił głową i zaprowadził ich do pokoju obok, w którym stały podwójne łóżko nakryte wyblakłą zieloną kapą, szafa i toaletka pozbawiona lustra. Ściany tu były suchsze, choć okno równie małe.
Nie zaniesiemy tej szafy na górę, panie Lloyd.
Wynieście ją z tego pokoju.
Niech pan maluje na górze, panie Lloyd. Tam jest pusty pokój.
Ale nie ma światła.
Powiedział pan, że tutaj na dole też nie ma światła, więc co za różnica?
Lloyd ściągnął materac z łóżka.
Załatwmy to. Proszę.
Czterech mężczyzn rozłożyło łóżko i zaniosło je na piętro. To samo zrobili z toaletką, ale szafę tylko zaciągnęli do głównego pomieszczenia, w którym znajdowały się duże palenisko do gotowania, stół i sześć krzeseł.
Czy to wystarczy, panie Lloyd?
Jest trochę lepiej.
W takim razie musi wystarczyć.
Mężczyźni wyszli, a Lloyd otworzył drzwi i okna. Zdjął wszystkie zasłony i rzucił je w kąt głównego pomieszczenia, za drzwiami. Rozłożył sztalugę w sypialni, gdzie już nie stało łóżko, i obrócił ją niemal prostopadle do okna, nachylając tak, by łapała światło, ale nie rzucała cienia. Z toaletki wyjął najwęższą szufladę i ustawił ją na dwóch kuchennych krzesłach po lewej stronie sztalugi. Mahoniową skrzynię, wciąż mokrą od morskiej wody, spod drzwi wejściowych przeniósł do pracowni i odwinął folię, wstrzymując oddech, a potem otworzył i uniósł wieko
farby nietknięte
niezabrudzone morzem
nienaruszone
Westchnął i przełożył zawartość skrzyni do szuflady: paleta, noże paletowe, osiem pędzli borsuczych, osiem pędzli sobolowych, trzy butelki terpentyny, trzy oleju lnianego, jedna kleju, ściereczki, taśma, słoiki, butelki, grunty, ołówki, pióra, tusze i węgiel, a także scyzoryk, nożyczki, sznurek i fartuch, czarny, by pochłaniał słońce. A potem farby, pomarańczowa, żółta, czerwona, ochra
słoneczniki
czerwone dachy
stoiska targowe
nasilający się upał
tu bezużyteczne
zimna mokra ziemia szarości
zielenie, brązy, błękity
Czy to są farby?
Przestraszył się. Obok stał chłopak
bardziej mężczyzna
niż chłopak
ale jeszcze chłopak
Czy to są farby?
Nie pukacie tu?
Nie.
To powinniście. Teraz to moja pracownia.
Kolacja gotowa.
Nie jestem głodny.
Czy to są farby?
Tak. Jak się nazywasz?
James Gillan.
Artysta wyciągnął dłoń.
Syn Francisa Gillana?
James potrząsnął głową.
Nie, to mój wujek.
James pokazał na szufladę.
Mogę spróbować?
Nie, to do mojej pracy.
W każdym razie kolacja gotowa.
Dziękuję, zjem coś później.
Nie będzie później.
Lloyd westchnął.
Zatem pójdę od razu, jak proponujesz.
Lloyd podążył za nim z powrotem do pierwszego domu. James niósł białą folię wyrzuconą przez Lloyda.
Mieszkasz tutaj?
Tak. To dom mojej babci.
A do kogo należy ten, z którego korzystam?
Do brata Micheála.
Gdzie on mieszka?
W Ameryce.
Czyli nie na wyspie.
No nie, powiedział James. Jest właścicielem dwóch domów tutaj. Wynajmuje je. Zarabia kupę kasy na ludziach takich jak pan.
Nieobecny gospodarz, powiedział Lloyd.
Irlandczyk, dodał James.
To jakaś różnica?
Dla mnie żadna.
Usiadł na tym samym miejscu co poprzednio. Micheál i Francis czekali już przy stole.
Bean Uí Néill przyniosła talerze ze smażoną rybą, tłuczonymi ziemniakami i gotowaną kapustą. Lloyd dziabał jedzenie widelcem, ale nie jadł.
Powinien pan zjeść, panie Lloyd, odezwał się Micheál.
Nie jestem głodny.
Codziennie o pierwszej jest obiad, panie Lloyd, a o wpół do szóstej kolacja.
Zatem to jest kolacja?
Tak.
Wygląda jak obiad. Jak w takim razie wygląda obiad?
Jak kolacja.
Lloyd się zaśmiał.
Chyba nie rozumiem.
Nic trudnego, panie Lloyd. Zwykle jada się te same potrawy.
Mairéad nalała herbatę, a Bean Uí Néill pokroiła ciasto z jabłkami. Zjadł i wypił.
Przyzwyczai się pan, powiedział Micheál.
Na pewno, odparł.
Artysta wstał i skinął głową dwóm kobietom przy kominku.
Dziękuję.
Skinęły w odpowiedzi.
Tá fáilte romhat[4].
Pójdę teraz na spacer, powiedział. Żeby się rozejrzeć.
Dobry wieczór na to, odparł Micheál.
Którędy najlepiej pójść?
Gdzie tylko pan chce.
Chciałbym zobaczyć klify.
Nie da się tu zgubić, panie Lloyd.
Dobrze wiedzieć.
Choć może pan spaść.
Dziękuję. Będę o tym pamiętał.
Wziął kurtkę, czapkę, szkicownik, ołówek i ruszył wzgórzem przez wioskę, mijając opartych o niski murek starych mężczyzn z papierosami w dłoniach, w ustach, z psami przy nogach. Machnęli mu, uśmiechnęli się i patrzyli, jak bada ścieżkę, niepewny, którędy iść, wiedząc tylko, że musi odejść, z dala od gapiących się na niego oczu, gadających o nim ust, oddychał i szedł szybciej, niżby chciał, a zwolnił dopiero, gdy oddalił się od wioski, minął stosy torfu przykrytego niebieską, pomarańczową i białą folią, przywiązaną sznurkiem, ale i tak powiewającą na wieczornym wietrze. Przeszedł obok grządki warzywnej, minął rzędy ziemniaków, kapusty i cebuli pokryte warstwami gnijących glonów, kury dziobiące w ziemi. Minął trzy krowy, dwie świnie, jeszcze kilka zagubionych kur, cztery osły i stado owiec pasących się swobodnie na trawie, która rosła coraz gęściej na drodze, drodze, która stała się szlakiem, w miarę jak oddalał się od wioski w otwartą dzikość wyspy, czując wilgotną ziemię pod stopami, choć trawa pożółkła i wyschła, powyrywana i spalona przez wiatr. Zauważył kicające króliki, ptaki wylatujące z trawy, nawołujące się i wzbijające się w górę w wieczorne słońce. Zagwizdał i ruszył dalej, zatrzymując się tam, gdzie szlak znikał, gubił się w trawie. Rozejrzał się za ścieżką, ale żadnej nie znalazł, więc skierował się przez niezadeptaną trawę ku najbardziej stromej części wyspy, zrobił pauzę na naszkicowanie drzewa roztrzaskanego przez wiatr w zbitą kulę powyginanych gałęzi i pnia, a potem znowu, by narysować niewielkie jezioro, słońce lśniące na wodzie. Nucił, gdy wspinał się w poszukiwaniu klifów, które go tu sprowadziły, zauważył, że ziemia opada coraz stromiej, naciska na jego łydki, kiedy szedł na zachodnią krawędź wyspy, w stronę wieczornego słońca, stojącego wciąż wysoko na niebie, wyżej, niż był przyzwyczajony. W żołądku czuł drżenie
oczekiwania
ekscytacji
autoportret: randka w ciemno
Ruszył do krawędzi klifu, nachylił się i zamknął oczy
prawda książki
idąca łódź
nieprawda książki
śpiewający łódkarze
nieprawda
prawda
jedna wszystkie
klify zdecydowały
Otworzył oczy i spojrzał w dół. Kopnął spaloną wiatrem trawę
pastele
błękit
zieleń
nuty różu
niedzielni malarze
parkowe ogrodzenie
niewarte
olejnych farb
wilgoci
deszczu i zimna
kapusty
ziemniaków
smażonej ryby
Opadł na trawę i schował głowę w ramionach.
autoportret: randka w ciemno, pokłosie
Wyliczył straty, pieniądze wydane na łodzie, pociągi i autobusy, zaliczka za domek, niedawny koszt podróży na południe
do słoneczników
czerwonych dachów
wyschniętej ziemi
lśniącego morza
obrazu już gotowego
Wstał i ponownie spojrzał na klify z nadzieją, że zobaczy je inaczej – tak jak wyglądały w książce. Potrząsnął głową i zawrócił w stronę wioski, idąc wzdłuż krawędzi wyspy, walczył ze wzmagającym się wiatrem. Wsadził czapkę do kieszeni, zrażony tą gwałtownością, i ruszył pod górę, szukając ścieżki, rozglądając się za drogą powrotną do domku, by spakować bagaże i wypłynąć z łódkarzami, i wrócić
ponownie
do nasyconych
zadowolonych
marszandów
ich ulubieńców
auerbacha
bacona
i freuda
ulubionych marszandów
ulubionej marszandki
Wiatr stał się zbyt mocny i Lloyd ukląkł, niepewny, jak znaleźć drogę powrotną. Podczołgał się do szczytu wzniesienia, do krawędzi wyspy, w nadziei, że zobaczy światła z wioski. Spojrzał w dół. Na klify. Takie jak w książce, surowe, poszarpane, gwałtowne piękno, wzburzony ocean rozbijający się o skały dwieście stóp pod jego kolanami i dłońmi. Położył się na brzuchu i sięgnął dalej, za krawędź, a siła oceanu bijącego o skałę odbiła się echem w jego ciele, w kościach
piękno
odsłonięte
niewidziane
nienamalowane
warte
olejnych farb
Zaśmiał się
wilgoci
deszczu i zimna
kapusty
ziemniaków
i smażonej ryby
Leżał na brzuchu, patrząc, jak zachodzące słońce oświetla klif, a feeria świateł odsłania róże, czerwienie, pomarańcze i żółcie ukryte w skale, kolory, których nie spodziewał się zobaczyć tak daleko na północy. Narysował je w szkicowniku i podczołgał się wzdłuż krawędzi klifu, by zerknąć na jaskinie i łuki wycięte przez ocean, narysować mewy srebrzyste, kormorany i rybitwy, krzyczące i obklejające skałę gęstym białym guanem, którego nie mogła wchłonąć, szkicować, jak pada światło na tak dalekiej północy, wiedząc, że o świcie byłoby inne, tak samo jak w południe, o czwartej po południu, w deszczu, we mgle, zimą, jesienią, latem, wiosną, bo interakcje między słońcem a skałą są nieograniczone, nieskończone.
Przetoczył się na plecy i wpatrywał w ciemniejące niebo,
nucąc
jedna prawda
dwie prawdy
trzy prawdy
mężczyźni naprawdę śpiewają, wiosłując
chociaż
nie
dla mnie
Rankiem, po śniadaniu składającym się z owsianki, herbaty i chleba, zadał pytanie Bean Uí Néill. Mówił powoli, wymawiając wyraźnie każdą sylabę.
Wie pani, o której przypływa łódź pocztowa?
Wyłączyła radio i krzyknęła. Przybiegł James.
Bí ag caint leis[5], powiedziała.
Czego panu trzeba? zapytał.
Łódź pocztowa. O której przypływa?
Jutro, panie Lloyd.
Myślałem, że dzisiaj.
Dzisiaj jest niedziela.
Ale ja potrzebuję swoich bagaży.
W niedziele nie przypływa żadna łódź, panie Lloyd.
To co mam robić do jutra?
James wzruszył ramionami.
Czekać.
Lloyd wyniósł na dwór krzesło i postawił je na łupkowej płycie wbitej w ziemię przy frontowych drzwiach domku. Otworzył szkicownik i zaczął rysować wioskę, domki, domy, mężczyzn i kobiety przechodzących od drzwi do drzwi, psy, koty i kury łażące po jedynej ulicy. Narysował morze, ścieżkę prowadzącą w dół do wody. Narysował Jamesa, idącego do niego z filiżanką i talerzem, herbatą z dolanym już mlekiem, chlebem już cienko posmarowanym masłem i dżemem.
To panu pomoże, panie Lloyd.
Dziękuję, James.
Wziął od niego filiżankę i talerz.
Co będziesz robił dziś rano?
Msza.
Nie widziałem kościoła.
W szkole.
A ksiądz?
James wzruszył ramionami.
Bean Uí Néill wie dosyć.
James odszedł i Lloyd znów narysował wyspiarzy, tym razem lepiej ubranych, mężczyzn w marynarkach, z zaczesanymi włosami, kobiety w sukienkach, rozpinanych swetrach i ze szminką na ustach.
scena wyspiarska: niedzielna msza
Micheál zamachał i zawołał do niego.
Idzie pan, panie Lloyd?!
Lloyd potrząsnął głową.
To nie dla mnie.
Wziął kurtkę, czapkę, wsadził szkicownik i ołówek do kieszeni i ruszył wzdłuż krawędzi wyspy, pilnując, by słońce pozostawało na południu i wschodzie, tu wzniesienia były łagodniejsze dla nóg. Usiadł na trawie i spojrzał na ogrom morza wokół wyspy, blask słońca odbijający się od powierzchni, nurkujące i gwałtownie zawracające ptaki, napawał się odległością od Londynu, od innych, od nich, ich wystaw, recenzji, poklasku, ich sceny
jej
tam
w ich gronie
ulubiona marszandka
ich grono
jej grono
nie moje
Położył się. By poczekać. Choć wiatr go ziębił. Podniósł się i znowu spojrzał na przepastne morze, bardziej szare niż wcześniej.
autoportret: na krawędzi
Wrócił do wioski i podczas wieczornego posiłku usiadł w tym samym miejscu. Łódkarze jeszcze nie odpłynęli. Francis nachylił się w jego stronę.
Rysował pan wyspiarzy.
Tak. W drodze na mszę.
Mówił pan, że tego nie zrobi.
Naprawdę? Zapomniałem.
Niewiele czasu to panu zajęło, panie Lloyd.
Co takiego?
Żeby zapomnieć.