Konające zwierzę - Philip Roth - ebook + audiobook + książka

Konające zwierzę ebook

Philip Roth

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

David Kepesh jest powszechnie poważanym i zapraszanym do mediów krytykiem kultury. Gwiazdą w gronie wykładowców jednej z nowojorskich uczelni. Gdy przekroczył sześćdziesiątkę, spotkał na swojej drodze Consuelę Castillo, wytworną, ułożoną dwudziestoczteroletnią studentkę, córkę zamożnych kubańskich emigrantów, która szybko wprowadza w jego życie erotyczny zamęt.

Od rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych, gdy opuścił swoją żonę i dziecko, Kepesh oddawał się doznawaniu – jak ją określa – „wyemancypowanej męskości”, i odkładał na bok myśl o rodzinie lub związku. Wraz z upływem lat udało mu się ten radosny okres buntu i rozpasania przekształcić w uporządkowane życie, w którym bez krępacji zaznaje rozkoszy Erosa i jednocześnie z pieczołowitością realizuje swoje estetyczne pasje. Jednak młodość i piękno Consueli zawładną nim bez reszty, a pragnienie seksualnego posiadania strąci w otchłań odrażającej zazdrości. Nonszalancka erotyczna przygoda przekształci się, na przestrzeni ośmiu lat, w historię o ponurej stracie.

Zdumiewa, ile z erotycznego krajobrazu Ameryki po rewolucji seksualnej udało się zawrzeć w Konającym zwierzęciu. Raz jeszcze, z niezrównaną lekkością, Roth potrafi spleść los swoich postaci z siłami społecznymi, które kształtują naszą codzienną egzystencję. I trudno wyobrazić sobie postać, która lepiej ukazywałaby sposób, w jaki przeżywamy pożądanie, niż David Kepesh.

To dzieło dojmujące w swojej bezpośredniości, zadające śmiałe pytania o przywiązanie i ludzką wolność. Konające zwierzę jest powieścią odważną intelektualnie, szczerą i donośną. Na wskroś aktualną i bez precedensu – to historia erotycznego olśnienia opowiedziana przez samego jej bohatera, siedemdziesięcioletniego mężczyznę. Historia na temat siły Erosa i nieuchronności śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 149

Oceny
3,8 (97 ocen)
35
30
21
4
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Henry_Rackham

Nie polecam

to jak hard porno wolę erotyki jak już
00
Tuliaszn

Nie oderwiesz się od lektury

100% Philipha Rotha.
00
Radeba

Dobrze spędzony czas

Ostatnie 20 minut dziwaczne. Poza tym proza szczera do bólu.
00
pdefiance

Całkiem niezła

bohater książki dołącza do zaszczytnego grona najbardziej antypatycznych mężczyzn w literaturze - dzieli to miejsce z bohaterem 'Urugwajki', 'Uległości' i książek Bukowskiego. gratulacje! całe szczęście, że Roth nawet w nieprzyjemnej historii potrafi przemycić ciekawe obserwacje o naturze ludzkiej. mimo wszystko, gdybym akurat nie potrzebowała audiobooka, pewnie bym tego nie dokończyła, bo trochę szkoda mi czasu na erotyczne rozterki narcystycznego seniora-intelektualisty.
00
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Traktat o przemijaniu i starości ubrany w erotyczne wyznania starszego człowieka. Od wyzwolenia i perwersji do upadku w tęsknotę i uczucia.
00

Popularność




Copyright © 2001, Philip Roth All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Jolanta Kozak © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie 2016 Tytuł oryginału: "The Dying Animal" Fotografia autora na 4. stronie © Nancy Crampton PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Robert Kleemann REDAKTOR PROWADZĄCY: Ewa Polańska KOREKTA: Paweł Ciemniewski, Anna RudnickaWydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-07746-7 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

PHILIP ROTH urodził się 19 marca 1933 roku w Newark w stanie New Jersey jako drugie dziecko Amerykanów drugiego pokolenia, Bess i Hermana Rothów. Dorastał w społeczności głównie żydowskiej, w Weequahic, miejscu, które niejednokrotnie przywoływał w swojej twórczości. W 1950 roku ukończył tam liceum, a później studiował na Bucknell University w Pensylwanii oraz Uniwersytecie Chicagowskim, gdzie otrzymał stypendium na studia magisterskie na kierunku literatura anglojęzyczna.

W 1959 roku wydał Goodbye, Columbus — zbiór opowiadań z nowelą, za które otrzymał National Book Award. Dziesięć lat później opublikował czwartą książkę Kompleks Portnoya, która okazała się bestsellerem i została dobrze przyjęta przez krytykę, co ugruntowało pozycję Rotha jako jednego z najlepszych amerykańskich pisarzy młodego pokolenia. Wydał 31 tytułów, w tym te, które śledzą losy Nathana Zuckermana oraz fikcyjnego Philipa Rotha. W książkach tych podejmował temat złożoności amerykańskiego doświadczenia w XX i XXI wieku.

Przemożny wpływ Rotha na literaturę był uznawany przez całe życie pisarza zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i za granicą. Pośród jego licznych nagród nie sposób nie wspomnieć o Pulitzerze i międzynarodowym Bookerze. Roth dwukrotnie zdobył National Book Critics Circle Award i National Book Award, a prezydenci Bill Clinton i Barack Obama uhonorowali go odpowiednio National Medal of Arts i National Humanities Medal.

Zmarł 22 maja 2018 roku w wieku 85 lat. Sześć lat przed śmiercią przeszedł na pisarską emeryturę.

Dla N.M.

Ciało zachowuje historię życia w tym samym stopniu co umysł.

EDNA O’BRIEN

Znałem ją osiem lat temu. Była na moim kursie. Nie wykładam już na pełnym etacie; ściśle mówiąc, w ogóle nie wykładam już literatury — od lat prowadzę tylko ten jeden kurs: obszerne seminarium z krytyki literackiej dla studentów ostatniego roku, pod nazwą „Krytyka stosowana”. Przyciąga ono masę studentek. Z dwóch powodów. Po pierwsze, temat seminarium sugeruje kuszącą kombinację kariery intelektualnej i dziennikarskiej. Po drugie, panienki znają mnie z radia NPR, gdzie recenzuję książki, albo z telewizyjnej Trzynastki, gdzie wygłaszam pogadanki o kulturze. Przez piętnaście lat telewizyjnych występów w roli krytyka kulturalnego stałem się w okolicy postacią dość znaną, i tym właśnie tłumaczę popularność swojego kursu. Początkowo nie przypuszczałem, że dziesięć minut obecności na ekranie telewizyjnym raz w tygodniu może zrobić na kimkolwiek aż takie wrażenie, jakie obserwowałem u swoich studentek. Ale sława — nawet tak skromna jak moja — działa na nie jak potężny magnes.

Jak wiadomo, jestem niezmiernie wrażliwy na kobiecą urodę. Każdy z nas ma jakąś słabostkę, a moją jest właśnie ta. Widok piękna zaślepia mnie na wszystko dokoła. Studentki wchodzą na pierwsze zajęcia, a ja niemal natychmiast wiem, która dziewczyna jest dla mnie. Jest takie opowiadanie Marka Twaina, w którym bohater ucieka przed bykiem na drzewo, a byk zadziera łeb i myśli sobie: „Dopadnę cię, mój paniczu”. Zamieńmy „mój paniczu” na „moja panno” — i mamy sytuację mojego spotkania w sali wykładowej z nową grupą. Przenieśmy się osiem lat wstecz: ja mam już lat sześćdziesiąt dwa, a ona, dziewczyna, która nazywa się Consuela Castillo — dwadzieścia cztery. Jest niepodobna do reszty grupy. Nie wygląda na studentkę, przynajmniej nie na typową studentkę. To nie przerośnięta nastolatka, niechlujna i potargana, stale na kogoś pozująca. Consuela Castillo wysławia się kulturalnie, jest opanowana i ma nienaganną postawę — wydaje się wiedzieć coś o dorosłym życiu, włącznie z tym, jak należy siedzieć, wstawać i się poruszać. Wykładowca wchodzący do sali widzi z miejsca, że ta dziewczyna albo już wie, albo chce wiedzieć więcej niż inne. Jej styl ubierania się. Nie nazwałbym go szykownym, nie ma w nim cienia ekstrawagancji — ale zacznijmy od tego, że Consuela Castillo nigdy nie nosi dżinsów, nawet wyprasowanych. Ubiera się starannie, z dyskretną elegancją, w spódnice, sukienki i szyte na miarę spodnie. Nie po to, aby ująć sobie zmysłowości, ale raczej by dodać profesjonalizmu — nosi się jak atrakcyjna sekretarka prestiżowej firmy adwokackiej. Jak osobista sekretarka prezesa banku. Kremowa jedwabna bluzka pod szytym na zamówienie granatowym żakietem ze złotymi guzikami, płaska torebka z kosztownej skóry, dopasowane do torebki niskie sztyblety i szara spódniczka z lekko elastycznej dzianiny, podkreślająca kształty ciała tak subtelnie, jak na nobliwą spódniczkę przystało. Fryzura naturalna, ale zadbana. Jasna karnacja, usta pełne, o łukowatym zarysie, czoło wypukłe — lśniące, gładkie czoło o elegancji rzeźb Brâncușiego. Consuela Castillo jest Kubanką. Jej zamożna kubańska rodzina mieszka w Jersey, w okręgu Bergen, po drugiej stronie rzeki. Consuela ma kruczoczarne włosy, lśniące, ale leciutko szorstkawe. I jest dorodna. Jest dorodną kobietą. Trzy rozpięte guziki jedwabnej bluzki pozwalają domyślać się pod spodem jędrnego, pięknego biustu. Jej dekolt natychmiast rzuca się w oczy. I widać po niej, że o tym wie. Widać, że pomimo całej swojej nobliwości, skrupulatności i starannie pielęgnowanego stylu — a może dzięki nim — jest doskonale świadoma siebie. Na pierwsze zajęcia wchodzi w zapiętym żakiecie, ale już po pięciu minutach go zdejmuje. Gdy ponownie zerkam w jej stronę, widzę, że włożyła żakiet z powrotem. A więc jasne, że jest świadoma swojej siły, tylko jeszcze niepewna, jak jej używać, co z nią zrobić, jak dalece ją wykorzystać. Własne ciało wciąż jest dla niej nowością: wypróbowuje je, zastanawia się nad nim, trochę jak smarkacz, który paraduje po ulicy z nabitą bronią i sam dobrze nie wie, czy naładował ją dla samoobrony, czy po to, by rozpocząć życie przestępcze.

Ale ona jest świadoma jeszcze czegoś, czego nie byłem w stanie stwierdzić po pierwszych zajęciach: świadoma jest wagi kultury, którą traktuje ze staroświecką rewerencją. Nie żeby chciała żyć z kultury. Nie ma ani takiego zamiaru, ani możliwości — zbyt tradycyjnie została wychowana — ale nie zna nic ważniejszego ani wspanialszego na świecie. Jest typem osoby, którą zachwycają impresjoniści, ale która w kubistycznego Picassa musi wpatrywać się długo i uważnie — zawsze z poczuciem niepokojącej konsternacji — usiłując za wszelką cenę pojąć ideę dzieła. Stoi przed obrazem, oczekując zaskakującego, nowego doznania, nowej myśli, nowego uczucia, a gdy te nie przychodzą — wyrzuca sobie nieudolność i brak… czego właściwie? Wyrzuca sobie to, że nie wie nawet, czego jej nie dostaje. Sztuka o posmaku nowoczesności stanowi dla niej źródło nie tylko zagadki, ale i rozczarowania sobą. Ona przecież tak bardzo by chciała, żeby Picasso znaczył dla niej więcej, żeby przeistoczył ją wewnętrznie — ale cienka zasłona przeciągnięta przez proscenium geniuszu utrudnia jej percepcję i narzuca adoracji pewien dystans. Consuela Castillo daje sztuce, wszelkiej sztuce, znacznie więcej, niż otrzymuje w zamian — daje jej swoistą, żarliwą szczerość, niepozbawioną zniewalającego uroku. Uczciwe serce, śliczna buzia, spojrzenie zarazem zapraszające i zdystansowane, bajeczny biust, i ta świeżo wykluta kobiecość, tak młodziutka, że wcale bym się nie zdziwił na widok okruchów skorupki przywartych do owoidalnej wypukłości jej czoła. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to właśnie będzie moja dziewczyna.

Ale uwaga: od dobrych piętnastu lat przestrzegam jednej żelaznej zasady. Nie zadaję się już prywatnie ze studentkami, dopóki nie pozdają ostatnich egzaminów i nie uzyskają dyplomu, a ja nie przestanę występować wobec nich in loco parentis. Pomimo pokus — a nawet oczywistych sygnałów drugiej strony do rozpoczęcia flirtu — nie złamałem tej zasady ani razu, odkąd, jeszcze w połowie lat osiemdziesiątych, przyklejono mi na drzwiach gabinetu numer telefonu zaufania dla ofiar molestowania seksualnego. Nie zadaję się więc ze studentkami przed dyplomem, aby nie przysłużyć się tym kolegom z uniwersytetu, którzy, gdyby tylko dać im pretekst, z największą radością zatruliby mi życie.

Co roku prowadzę zajęcia przez czternaście tygodni i w tym czasie nie wdaję się w romanse ze słuchaczkami. Stosuję za to pewien trick. Trick uczciwy, jawny i niewinny — ale jednak trick. Po końcowych egzaminach i wystawieniu ocen urządzam u siebie w domu imprezę dla całej grupy. Imprezy te zawsze są udane i zawsze przebiegają tak samo. Zapraszam na drinka około szóstej. Zapowiadam, że o ósmej kończymy, ale za każdym razem część gości siedzi do drugiej nad ranem. Najodważniejsi po dziesiątej ożywiają się i zaczynają opowiadać o tym, co ich rzeczywiście interesuje. W seminarium „Krytyki stosowanej” uczestniczy zwykle dwadzieścia parę osób, z czego piętnaście-szesnaście to dziewczęta, a pozostałe pięć-sześć — chłopcy, w tym dwóch, najwyżej trzech heteroseksualistów. Połowa grupy opuszcza imprezę przed dziesiątą. Zostaje zazwyczaj jeden facet hetero, jeden homo, i, powiedzmy, dziewięć dziewczyn. Są to zawsze ci najkulturalniejsi, najinteligentniejsi i z największym polotem. Rozmawiają o tym, co czytają, czego słuchają, jakie oglądają wystawy — i to z entuzjazmem, jakiego nie zdradzają z reguły w dyskusjach ze starszymi i bardzo rzadko z kolegami. Nagle odkrywają siebie nawzajem. I odkrywają mnie. Podczas imprezy przekonują się znienacka, że jestem istotą ludzką. Nie wykładowcą, nie wcieleniem własnej reputacji, nie zastępcą rodziców. Widzą, że mam miłe, schludne, dwupoziomowe mieszkanie, widzą wielką, zajmującą prawie cały parter bibliotekę z rzędami regałów dwustronnie zastawionych lekturami całego mojego życia, widzą fortepian, widzą moje zaangażowanie w to, co robię — i zostają do późna.

Najzabawniejsza studentka tego roku wycięła mi numer jak ta kózka z bajki, która schowała się w zegarze. Ostatnich gości wyrzuciłem o drugiej, ale życząc im w drzwiach dobrej nocy, nie doliczyłem się jednej osoby.

— A gdzie się podziała nasza klasowa komediantka, córka Prospera? — spytałem.

— Miranda chyba już wyszła — odpowiedział ktoś z jej przyjaciół.

Zamknąłem więc za nimi drzwi i wziąłem się do sprzątania — aż tu nagle słyszę trzaśnięcie na górze. Drzwi od łazienki. Miranda zeszła na dół roześmiana, promieniejąca beztroskim poczuciem bezkarności — aż do tej chwili nie zauważyłem, jaka jest ładna — i oświadczyła:

— Sprytna jestem, prawda? Schowałam się w łazience na górze, a teraz pójdę z panem do łóżka.

Taki drobiazg, najwyżej metr sześćdziesiąt w butach, a jednym ruchem ściągnęła sweter, obnażając dziewczęcy biust nieśmiało perwersyjnej dziewicy z obrazu Balthusa. Oczywiście, że się z nią przespałem. W końcu przez cały wieczór Miranda zachowywała się tak, jakby zbiegła z ryzykownego melodramatu dzieła Balthusa w radosny żywioł studenckiej imprezy: łaziła na czworakach z wypiętą pupą, rozkładała się na mojej kanapie albo omdlewała na niby w bujanym fotelu, pozornie nieświadoma tego, że z podciągniętą wysoko spódniczką i nieprzystojnie rozwartymi nogami emanuje Balthusowską aurą kobiety na wpół gołej, chociaż całkowicie odzianej. Wszystko zakryte, a nic nie ukryte. Spora część tych panienek rozpoczyna życie seksualne w czternastym roku życia, gdy więc dochodzą do dwudziestki, znajdzie się zawsze kilka gotowych spróbować, jak to się robi z facetem w moim wieku — choćby tylko raz, żeby nazajutrz opowiedzieć koleżankom, które będą się krzywić i dopytywać: „A nie jest pomarszczony? A nie pachnie dziwnie? A ma długi siwy zarost na piersi? A nie przeszkadzało ci jego obwisłe podgardle? Ani brzuch? Nie zrobiło ci się niedobrze?”.

Już po wszystkim Miranda powiedziała mi:

— Na pewno spałeś z setkami kobiet. Chciałam sprawdzić, jak to jest.

— No i?

Na co padła odpowiedź, w którą nie całkiem uwierzyłem, ale to nieważne. Miranda okazała wielką śmiałość — i to od samego początku, chociaż pewnie najadła się strachu, ukryta dzielnie w łazience. Odkryła, że potrafi być odważna w konfrontacji z tak niecodzienną sytuacją, że potrafi pokonać wstępne lęki i domniemane wstępne obrzydzenie, natomiast ja — zważywszy specyfikę sytuacji — przeżyłem w sumie fantastyczne chwile. Rozpasana, błaznująca, wyuzdana Miranda, pozująca przede mną z bielizną u stóp. Sama przyjemność patrzenia na nią była rozkoszna. A na tym się bynajmniej nie skończyło. Tych parę dekad, które upłynęły od lat sześćdziesiątych, dokonało cudów w dziele dopełnienia rewolucji seksualnej. Nastało oto pokolenie zdumiewających rozpustnic. Takich jak one nie było jeszcze nigdy w kategorii młodych kobiet.

Consuela Castillo. Zobaczyłem ją i wywarła na mnie piorunujące wrażenie swoim stylem bycia. Znała wartość własnego ciała. Wiedziała, kim jest. Wiedziała też, że nigdy nie wpasuje się w kulturalny świat, którego ja byłem obywatelem — kultura miała pozostać dla niej olśnieniem, a nie chlebem powszednim. Jednak przyszła na imprezę — a obawiałem się, że może nie przyjść — i po raz pierwszy zachowywała się wobec mnie swobodnie. Niepewny stopnia jej samokontroli i ostrożności, pilnowałem się bardzo, aby ani na zajęciach, ani przy okazji dwóch indywidualnych spotkań w moim gabinecie dla omówienia prac pisemnych, nie okazać jej szczególnego zainteresowania. Ona również nie zdradzała podczas tych dwóch prywatnych spotkań nic oprócz skromności i szacunku, notując pilnie wszystkie moje uwagi, nawet całkiem banalne. Wchodziła do gabinetu w żakiecie, i tak samo wychodziła. Za pierwszym razem — dodam, że siadaliśmy przy moim biurku obok siebie, przodem do drzwi, które zostawiałem szeroko otwarte na korytarz, tak że osiem naszych kończyn i dwa jakże odmienne torsy były świetnie widoczne dla każdego Wielkiego Brata mijającego mój gabinet (okno zresztą też było otwarte na oścież, otwarte przeze mnie, w obawie przed zapachem jej perfum) — za pierwszym razem miała na sobie eleganckie szare wełniane spodnie z mankietem, za drugim razem czarną dżersejową spódniczkę i czarne rajstopy, a do tego zawsze bluzkę podkreślającą mleczną biel skóry — jedwabną bluzkę w tym czy innym odcieniu kremowym, rozpiętą do trzeciego guzika. Na imprezie zdjęła jednak żakiet już po pierwszym kieliszku wina i wyzwolona z uniformu, uśmiechała się do mnie promiennie, z ujmującą szczerością. Nie dzieliło nas nawet pół metra; staliśmy w moim gabinecie, gdzie pokazywałem jej autentyczny rękopis Kafki — trzystronicowy tekst przemówienia, wygłoszonego przezeń na pożegnalnym bankiecie z okazji przejścia na emeryturę szefa biura ubezpieczeniowego, gdzie Kafka pracował — rękopis z tysiąc dziewięćset dziesiątego roku, podarowany mi przez zamożną trzydziestoletnią mężatkę, która była przed laty moją studentką kochanką.

Consuela rozprawiała z ożywieniem o wszystkim naraz. Dotknięcie rękopisu Kafki wprawiło ją w taką euforię, że zalała mnie potokiem pytań, które hodowała w zanadrzu przez cały semestr, tak jak ja hodowałem w sekrecie swój pociąg do niej.

— Jakiej muzyki pan słucha? Naprawdę gra pan na fortepianie? Czyta pan od rana do wieczora? Zna pan na pamięć wszystkie wiersze ze swojej biblioteki?

Każde z tych pytań dowodziło, jak zachwyca ją — to jej własne określenie — moje życie, moje spójne, uładzone, kulturalne życie. Ja w rewanżu spytałem o nią, o jej życie, i dowiedziałem się, że po ukończeniu szkoły średniej nie od razu poszła na studia — najpierw postanowiła zostać osobistą sekretarką. I właśnie to w niej od początku widziałem: nienaganną, lojalną osobistą sekretarkę, biurowy skarb mężczyzny na stanowisku, jakiegoś dyrektora banku albo szefa wielkiej firmy. Należała bezsprzecznie do minionej epoki, epoki lepszych manier — domyślałem się też, że na jej sposób myślenia o sobie, podobnie jak na sposób bycia, znacznie wpłynęło pochodzenie z rodziny zamożnych kubańskich emigrantów, którzy zbiegli z ojczyzny przed rewolucją.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki