Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzowsko zbudowana, pełna suspensu powieść ze sprytnym zwrotem akcji przed finałem – J.M. Coetzee
Do jakiego stopnia jesteśmy bezsilni wobec zrządzeń losu?
Upalne lato 1944 roku. W amerykańskim Newark szaleje epidemia polio, która szczególnie zagraża życiu dzieci. Bucky Cantor, opiekun boiska, z powodu słabego wzroku jako jeden z nielicznych młodych mężczyzn nie przebywa na froncie. Codziennie musi patrzeć na to, jak kolejni jego podopieczni padają ofiarą śmiertelnej choroby. Marcia, piękna narzeczona Bucky’ego, proponuje mu, by przeniósł się na te mordercze wakacje do górskiego obozu dla dzieci. Bucky staje przed moralnym dylematem, a decyzje, które podejmie, zaważą na całej jego egzystencji.
Philip Roth w Nemezis zastanawia się nad wyborami, które sprawiają, że los przechyla się na stronę tragedii. Prowokuje do pytań o okrucieństwo, niesprawiedliwość i kruchość życia.
Szalenie cierpka i piękna proza – jeden z najlepszych przykładów tego rodzaju we współczesnej literaturze. „The Toronto Star”
Książka Rotha łączy wyrafinowanie baśni z nieuchronnością tragedii greckiej. „The New Yorker”
Proza Rotha i jego mistrzowskie użycie słowa zawsze karmiły się bliźniaczymi namiętnościami: pożądaniem i gniewem. „The New Republic”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Książki Philipa Rothaw Wydawnictwie Literackim
Kompleks Portnoya
Konające zwierzę
Amerykańska sielanka
Dziedzictwo
Ludzka skaza
Nemezis
PHILIP ROTH urodził się 19 marca 1933 roku w Newark w stanie New Jersey jako drugie dziecko Amerykanów drugiego pokolenia, Bess i Hermana Rothów. Dorastał w społeczności głównie żydowskiej, w Weequahic, miejscu, które niejednokrotnie przywoływał w swojej twórczości. W 1950 roku ukończył tam liceum, a później studiował na Bucknell University w Pensylwanii oraz Uniwersytecie Chicagowskim, gdzie otrzymał stypendium na studia magisterskie na kierunku literatura anglojęzyczna.
W 1959 roku wydał Goodbye, Columbus – zbiór opowiadań z nowelą, za które otrzymał National Book Award. Dziesięć lat później opublikował czwartą książkę, Kompleks Portnoya, która okazała się bestsellerem i została dobrze przyjęta przez krytykę, co ugruntowało pozycję Rotha jako jednego z najlepszych amerykańskich pisarzy młodego pokolenia. Wydał 31 tytułów, w tym te, które śledzą losy Nathana Zuckermana oraz fikcyjnego Philipa Rotha. W książkach tych podejmował temat złożoności amerykańskiego doświadczenia w XX i XXI wieku.
Przemożny wpływ Rotha na literaturę był uznawany przez całe życie pisarza zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i za granicą. Pośród jego licznych nagród nie sposób nie wspomnieć o Pulitzerze i międzynarodowym Bookerze. Roth dwukrotnie zdobył National Book Critics Circle Award i National Book Award, a prezydenci Bill Clinton i Barack Obama uhonorowali go odpowiednio National Medal of Arts i National Humanities Medal.
Zmarł 22 maja 2018 roku w wieku 85 lat. Sześć lat przed śmiercią przeszedł na pisarską emeryturę.
Dla H.L.
1
Tropikalny Newark
Pierwszy przypadek polio tego lata wystąpił na początku czerwca, tuż po Dniu Pamięci, w biednej dzielnicy włoskiej, położonej na przeciwległym do naszego krańcu miasta. U nas, w żydowskiej dzielnicy Weequahic, zajmującej kwartał północno-zachodni, nikt nawet o nim nie usłyszał, podobnie jak o następnych dziesięciu pojedynczych przypadkach odnotowanych na całym obszarze Newark, z wyjątkiem właściwie tylko naszej okolicy. Dopiero około święta Czwartego Lipca, gdy stwierdzonych w mieście przypadków było już czterdzieści, na pierwszej stronie naszej wieczornej gazety pojawił się artykuł zatytułowany Naczelny Lekarz ogłasza alert dla rodziców w związku z polio, w którym przytoczono słowa doktora Williama Kittella, głównego inspektora Komisji Zdrowia, wzywające rodziców do bacznej obserwacji dzieci i natychmiastowego kontaktu z lekarzem, gdyby ich dziecko zdradzało takie objawy, jak: ból głowy, ból gardła, mdłości, sztywność karku, bóle stawowe lub gorączka. Aczkolwiek doktor Kittell potwierdził, że czterdzieści zachorowań na polio ponaddwukrotnie przekracza liczbę przypadków zgłaszanych zazwyczaj na początku sezonu występowania tej choroby, to jednocześnie kategorycznie podkreślił, że dla miasta liczącego czterysta dwadzieścia dziewięć tysięcy mieszkańców nie jest to żadną miarą sytuacja epidemii poliomyelitis. Tego lata, tak jak każdego lata, należy wzmóc czujność i zadbać o zabezpieczenia higieniczne, nie ma jednak powodu, aby bić na alarm, wzorem „ze wszech miar usprawiedliwionych” rodziców sprzed dwudziestu ośmiu lat, z czasów największego w historii ataku polio – epidemii roku tysiąc dziewięćset szesnastego, która dotknęła wszystkie północno-wschodnie stany Ameryki, zbierając żniwo dwudziestu siedmiu tysięcy zachorowań, w tym sześciu tysięcy śmiertelnych. W Newark odnotowano wówczas tysiąc trzysta sześćdziesiąt przypadków, a trzystu sześćdziesięciu trzech pacjentów zmarło.
Powiedzmy sobie szczerze, że nawet w roku średniej liczby zachorowań, gdy prawdopodobieństwo zarażenia się polio było zdecydowanie mniejsze niż w pamiętnym roku tysiąc dziewięćset szesnastym, paraliżująca choroba, która czyniła dziecko kaleką do końca życia, deformowała ciało lub uniemożliwiała oddychanie poza metalowym cylindrem respiratora zwanego potocznie „żelaznym płucem” – o ile nie spowodowała śmierci wskutek paraliżu mięśni układu oddechowego – napawała rodziców zrozumiałym niepokojem i zakłócała beztroskę dzieci, które, wolne od szkoły na letnie miesiące, mogły nareszcie bawić się na dworze całymi dniami, aż do późnego wieczora. Lęk przed straszliwymi konsekwencjami ciężkich przypadków polio potęgowało to, że nie istniał ani lek przeciwko tej chorobie, ani szczepionka dająca na nią odporność. Polio – czyli paraliż dziecięcy, która to nazwa upowszechniła się w czasach, gdy sądzono, że choroba atakuje głównie dzieci w pierwszych latach życia – mogło przytrafić się każdemu, bez widocznego powodu. Jego ofiarami były zazwyczaj dzieci i młodzież do lat szesnastu, jednak zdarzały się też przypadki ciężkiej infekcji wśród dorosłych, czego przykładem ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych.
Franklin Delano Roosevelt, najsłynniejsza ofiara polio, zapadł na tę chorobę jako tryskający zdrowiem trzydziestodziewięcioletni mężczyzna, a po jej przebyciu musiał być początkowo podtrzymywany przy chodzeniu, później zaś nosił stalowo-skórzane protezy, sięgające od bioder po stopy i pozwalające mu utrzymać się w pozycji stojącej. Fundacja dobroczynna Marsz Dziesięciocentówek, którą powołał FDR, gdy pełnił urząd w Białym Domu, zbierała pieniądze na badania naukowe nad polio oraz na pomoc finansową rodzinom chorych; bo jakkolwiek częściowe, a nawet całkowite wyzdrowienie było możliwe, dochodziło do niego dopiero po miesiącach, albo nawet latach, kosztownego leczenia szpitalnego i rehabilitacji. Podczas dorocznych zbiórek amerykańska młodzież ofiarowywała w szkołach dziesięciocentówki na walkę z chorobą, wrzucano je też do puszek obnoszonych po widowniach kin przez bileterów, a plakaty z hasłami „Ty też możesz pomóc!” i „Wspomóż walkę z polio!” pojawiały się na murach sklepów i biur, a także w szkolnych korytarzach całego kraju; na plakatach widniały dzieci na wózkach inwalidzkich – śliczna dziewczynka z protezami na nogach, ssąca kciuk, albo chłopczyk o urodzie prymusa, z protezami na nogach, uśmiechający się z heroiczną nadzieją – przez te plakaty nawet najzdrowsze dzieci czuły się jeszcze bardziej zagrożone straszną chorobą.
Okresy letnie były wilgotne i upalne w nisko położonym Newark, a ponieważ miasto po części okalały rozległe bagna – główne źródło malarii w czasach, gdy i ona była nieuleczalną chorobą – roje komarów, które trzeba było tłuc i odganiać, dokuczały nam, gdy siedzieliśmy wieczorami na leżakach w bocznych alejkach albo przed domami, szukając wytchnienia od duchoty mieszkań, w których dla ochłody przed piekielnym gorącem mieliśmy tylko zimny prysznic i wodę z lodem. Były to czasy poprzedzające epokę domowej klimatyzacji, w których mały czarny wentylator elektryczny, ustawiony na stole dla zapewnienia minimum przewiewu we wnętrzu, niewielką sprawiał ulgę, gdy temperatura na zewnątrz przekraczała trzydzieści pięć stopni Celsjusza, co tego lata zdarzało się nagminnie i trwało za każdym razem tydzień albo dziesięć dni. Na zewnątrz ludzie palili świece z olejkiem cytroneli i psikali się insektycydem Flit w blaszanych puszkach, by odpędzić komary i muchy, które – jak głosiła wieść gminna – roznosiły malarię, żółtą febrę i tyfus, a przez wielu, począwszy od burmistrza Newark, Drummonda, który zainicjował ogólnomiejską kampanię „Precz z muchami”, pomawiane były również o roznoszenie polio. Ilekroć mucha albo komar wcisnęły się do mieszkania przez nieszczelną moskitierę bądź przez otwarte na chwilę drzwi, polowano na nie aż do skutku z packą i flitem, w podszytym lękiem przekonaniu, że jeśli przycupną pełnymi zarazków odnóżami na którejś ze śpiących pociech, dziecko niechybnie zapadnie na polio. Ponieważ nikt nie znał jeszcze wtedy źródła zarazy, podejrzenie mogło paść na cokolwiek, choćby na wychudłe uliczne koty, które buszowały po naszych podwórkowych śmietnikach, albo na wygłodniałe bezpańskie psy, które kręciły się w pobliżu domów, defekując po całych trotuarach, ewentualnie na gołębie, gruchające w podcieniach ganków i brudzące schodki wapiennymi odchodami. W pierwszych miesiącach masowych zachorowań – zanim jeszcze Komisja Zdrowia uznała sytuację za epidemię – miejski wydział zdrowia zaczął systematycznie eksterminować olbrzymią populację ulicznych kotów, mimo że nikt nie miał pewności, czy mają one większy związek z polio niż oswojone koty domowe.
Na pewno wiadomo było jedno: że choroba jest silnie zakaźna i do jej przekazania wystarczy bliski kontakt zdrowego z chorym. Z tego powodu, w miarę jak w mieście rosła liczba zachorowań – a z nią razem powszechny lęk – wielu dzieciakom z naszego sąsiedztwa rodzice zakazali korzystania z wielkiego publicznego basenu w Parku Olimpijskim pobliskiego Irvington, zabronili im też chodzenia do miejscowych „wentylowanych” kin oraz jeżdżenia autobusem do centrum i kolejką Down Neck na Wilson Avenue, gdzie nasza niskoligowa drużyna, Newark Bears, rozgrywała mecze baseballowe na stadionie Rupperta. Przestrzegano nas przed korzystaniem z publicznych toalet, piciem wody z ulicznych kranów, podpijaniem sobie nawzajem oranżady z butelek, przeziębieniem się, zabawą z nieznajomymi, wypożyczaniem książek z miejskiej biblioteki, korzystaniem z automatów telefonicznych, kupowaniem jedzenia z ulicznych straganów i spożywaniem czegokolwiek przed starannym umyciem rąk mydłem i wodą. Mieliśmy myć owoce i warzywa przed jedzeniem oraz trzymać się z dala od każdego, kto wyglądał na chorego lub uskarżał się na charakterystyczne objawy polio.
Radykalna ucieczka z przegrzanego miasta i pobyt na obozie letnim w górach albo na wsi uchodziły za najlepszą ochronę dziecka przed infekcją polio. Podobnie jak rodzinny wyjazd na całe lato nad morze, na wybrzeże Jersey. Rodzina, którą było na to stać, wynajmowała pokój z możliwością korzystania z kuchni w którymś z domów Bradley Beach, gdzie były wąska plaża, deptak i ciągnący się przez milę szpaler wiejskich domów, od kilkudziesięciu lat cieszące się wzięciem wśród Żydów z North Jersey. Matki z dziećmi chodziły tam przez cały tydzień nad morze, by wdychać świeże, zdrowotne oceaniczne powietrze, a na weekendy i na urlop dołączali do nich ojcowie rodzin. Oczywiście przypadki polio odnotowywano również na obozach letnich i w nadmorskich kurortach, jednak liczebnie było to nic w porównaniu z tym, co działo się w Newark; wierzono powszechnie, że obszary miejskie, z brudnymi chodnikami i zatęchłym powietrzem, sprzyjają zarazie, natomiast okolice nadmorskie, a także wieś i góry stanowią najsolidniejszą dostępną gwarancję uniknięcia choroby.
Tak więc uprzywilejowani szczęściarze, jeden po drugim, znikali z miasta, a my, reszta, zostawaliśmy w nim i robiliśmy dokładnie to, czego robić nie należało, zważywszy, że „nadmierny wysiłek fizyczny” był jeszcze jedną z domniemanych przyczyn polio: rozgrywaliśmy rundę po rundzie baseballu lub mecz po meczu softballu na spieczonym asfalcie szkolnego boiska, ganiając całymi dniami w najgorszym upale, łapczywie piliśmy zakazaną wodę z hydrantów, w przerwach pomiędzy rozgrywkami cisnęliśmy się jeden przy drugim na ławkach, gniotąc w podołkach zużyte, wyświnione rękawice baseballowe, którymi w trakcie gry ocieraliśmy pot z czoła, żeby nie ściekał nam do oczu – słowem: błaznowaliśmy na całego w przepoconych podkoszulkach i woniejących tenisówkach, nie bacząc na to, że owa nierozwaga może dla któregokolwiek z nas oznaczać wyrok dożywotniego uwięzienia w żelaznym płucu i urealnienia się wszystkich najgorszych cielesnych lęków.
Na nasze boisko przychodziło najwyżej z dziesięć dziewczynek, przeważnie małych, ośmio-, dziewięcioletnich, które najczęściej skakały przez skakanki na dalekim poboczu pola centralnego, oddzielającym boisko od wąskiej szkolnej uliczki, zamkniętej dla ruchu kołowego. Jeżeli nie skakały przez skakanki, to grały na chodniku w klasy albo w ciupy, ścigały się, kto pierwszy do mety, albo przez cały dzień kozłowały w miejscu różową piłkę. Czasami, gdy dziewczynki urządzały grę z dwiema skakankami, kręcąc nimi w przeciwnych kierunkach, któryś z chłopaków wskakiwał znienacka pomiędzy nie, odtrącał łokciem tę, która właśnie miała skakać, sam zajmował jej miejsce i błazeńskim wrzaskiem parodiował ulubioną skakankową piosenkę dziewczynek, celowo zaplątując się w rozkręcone linki: „H, nazywam się Hipopotam...!”. Dziewczynki piszczały: „Przestań! Przestań!”, i wzywały na pomoc opiekuna boiska, któremu wystarczyło huknąć z dowolnego miejsca pola na łobuziaka (był to przeważnie zawsze ten sam chłopak): „Dosyć, Myron! Zostaw dziewczynki w spokoju albo zaraz pójdziesz do domu!”, by zamieszanie natychmiast ustało. Skakanki szły z powrotem w ruch, świszcząc w powietrzu do wtóru wyliczanki, podejmowanej przez jedną dziewczynkę po drugiej:
A, nazywam się Agnes,
A mój mąż nazywa się Alfons,
Przybywamy z Alabamy
I przywozimy stamtąd ananasy!
B, nazywam się Bev,
A mój mąż nazywa się Bill,
Przybywamy z Bermudów
I przywozimy stamtąd buraki!
C, nazywam się...
Dziecinne głosiki dziewczynek, dobiegające nas z końca boiska, przemierzały w nieustannej improwizacji cały alfabet, tam i z powrotem, przy czym aliterowane rzeczowniki kończące wersy każdej zwrotki, nieraz przedziwne, były za każdym razem inne. Skacząc i podrygując z emocji – o ile w zabawę nie włączył się brutalnie Myron Kopferman lub inny małpiszon – dziewczynki demonstrowały zdumiewającą energię; dopóki nie zawołał ich opiekun boiska, polecając schronić się przed upałem w cieniu budynku szkoły, okupowały uliczkę non stop od czerwcowego piątku, gdy kończył się semestr wiosenny, do wtorku po Święcie Pracy, kiedy rozpoczynał się semestr jesienny; potem mogły skakać ze skakanką tylko po lekcjach i na przerwach.
Opiekunem boiska był tamtego lata Bucky Cantor, który z racji słabego wzroku, zmuszającego go do noszenia okularów o grubych soczewkach, jako jeden z nielicznych młodych mężczyzn z naszego sąsiedztwa nie wyjechał na wojnę. W minionym roku szkolnym pan Cantor został nowym nauczycielem wuefu w szkole na Chancellor Avenue, toteż gdy przyszły wakacje, znał już z lekcji wielu z nas, stałych bywalców boiska. Latem obchodził dwudzieste trzecie urodziny, był absolwentem South Side, mieszanej pod względem ras i religii szkoły średniej w Newark, a potem Panzer College of Physical Education and Hygiene w East Orange. Mierzył niespełna pięć stóp i pięć cali, więc chociaż sportowcem był świetnym i walecznym, niski wzrost – w połączeniu ze słabym wzrokiem – nie pozwolił mu wejść do uczelnianych reprezentacji futbolu, baseballu ani koszykówki, ograniczając dyscypliny jego międzyuczelnianych popisów do rzutu oszczepem i podnoszenia ciężarów. Mocne ciało wieńczyła pokaźna głowa o szlachetnej rzeźbie wzniesień i wklęsłości: wydatne kości policzkowe, wysokie czoło, kanciasta szczęka i długi, prosty, wysoko sklepiony nos, nadający profilowi ostrość wizerunku wyrytego na monecie. Pełne usta miały kształt zarysowany równie wyraźnie jak mięśnie całego ciała, a cera przez okrągły rok pozostawała oliwkowa. Od szkoły średniej strzygł się krótko, po wojskowemu. Z powodu tej fryzury uwagę przykuwały jego uszy, nie dlatego, że były szczególnie duże, bo takie nie były, ani też dlatego, że ściśle przylegały do czaszki, chociaż przylegały, tylko dlatego, że widziane z boku przypominały kształtem karcianego asa pik albo skrzydełka u stóp postaci mitologicznych, gdyż ich górne części nie były, jak u większości ludzkich uszu, zaokrąglone, lecz zwężały się nieomal w szpic. Zanim dziadek nadał mu przydomek Bucky, dziecięcy koledzy z ulicy przez czas pewien wołali go As, nie tyle z racji niezwykłych uzdolnień sportowych, ile z powodu niecodziennego kształtu uszu właśnie.