Koszmar - Izabela Kaminski - ebook

Koszmar ebook

Izabela Kaminski

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Koszmar” to historia młodej, zakochanej i zaślepionej dziewczyny. Szczęście, łzy, przemoc, ból, koszmar. Jak wiele trzeba przeżyć, jak wiele trzeba zrozumieć, zanim podejmie się słuszną i dojrzałą decyzję. Godząca się na wszystko bohaterka żyła w toksycznym związku dwadzieścia lat. Owocem tego związku były dzieci. Owocem tego związku były problemy. Owocem tego związku była też chęć odebrania sobie życia. W imię czego? W imię sprawiedliwości, której nie znalazła w polskim sądownictwie.

Ta książka to terapia, choć ból zadawany przez tak wiele lat przez oprawcę pozostawił ranę w sercu dziewczyny na zawsze. Udało jej się odnaleźć spokój. Udało jej się odzyskać utracone dziecko. Udało jej się odnaleźć prawdziwą miłość. A wszystko to dzięki ludziom, którzy w nią wierzyli i walczyli o nią i jej dzieci. Ofiara przemocy domowej przyjęła pomoc – przyjęła wyciągniętą do niej dłoń. Jest teraz wolna od bólu, cierpienia i nienawiści.

Jeśli ta historia pomoże choć jednej kobiecie, jeśli ta historia doda siły do walki ofiarom przemocy domowej, to będzie znaczyło, że było warto. Warto, ponieważ żadna z nas nie zasługuje na takie traktowanie. Żadna z nas nie zasługuje na bicie, poniżanie i pozbawienie własnej godności.

Izabella Kaminski – urodzona w roku 1978. Pochodzi z niewielkiej nadmorskiej miejscowości w województwie zachodniopomorskim. Z wykształcenia technik ekonomista. Matka dwójki dzieci. Gospodyni domowa. W długie zimowe wieczory pisuje wiersze, które skrywa na dnie szuflady. Uwielbia długie spacery po lesie i szum morskich fal. Ceni sobie spokój. Rodzina jest największym skarbem, jaki posiada.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 188

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ilustracja na okładce: depositphotos.com

projekt okładki: RED Monika Brankiewicz

redakcja: Magdalena Mieczkowska

korekta: Ewa Turek

projekt graficzny środka, skład do druku: RED Monika Brankiewicz

przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

 

© copyright by Izabella Kaminski 2023© copyright by Pan Wydawca 2023

 

ISBN 978-83-67910-31-6

wydanie 1Gdańsk 2024

 

Pan Wydawca sp. z o. o.ul. Wały Piastowskie 1/150880-855 GdańskPanWydawca.pl

 

Ta książka to pewnego rodzaju terapia…

Ta książka to przestroga dla kobiet…

Ta książka to motywacja do działań…

Ta książka to motywacja do walki o lepsze jutro…

Ta książka to motywacja do walki o samą siebie…

Jako młoda dziewczyna marzyłam o księciu z bajki, pięknym domu i biegających w nim dzieciach.

Tak naprawdę wszystko to miałam… z małym – a może i z wielkim – wyjątkiem.

Piękny dom, mąż i dzieci. Miałam wszystko, czego pragnęły inne dziewczyny, ale gdyby tylko wiedziały, jaką cenę zapłaciłam za marzenia i… za bajkę, w której żyłam.

Przez wiele lat zadawałam sobie pytanie, co poszło nie tak.

Niemożliwe, żeby młoda dziewczyna musiała w życiu przejść tak wiele.

A życie przecież mamy tylko jedno – i tylko jedną szansę, aby przeżyć je we właściwy sposób.

Tylko jedna szansa, aby móc spojrzeć w lustro i nie mieć sobie nic do zarzucenia.

Tylko jedna szansa, aby spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: „Wszystko jest OK, wszystko zrobiłaś dobrze”.

Niestety…

Życie to nie bajka – pisze własne scenariusze, a my mu w tym jedynie pomagamy…

Moja bajka zaczęła się pięknie, lecz jej zakończenie…

Ale… od początku.

* * *

„Do niczego się nie nadajesz”.

„Jesteś nikim”.

„Jak ty wyglądasz?”.

„Beze mnie zginiesz”.

Wciąż w uszach brzmią mi te okropne i poniżające słowa, które słyszałam przeszło dwadzieścia lat.

Tak… przeszło dwadzieścia lat.

Tego wszystkiego było tak wiele, że sama nie wiem, skąd wzięłam siłę, żeby to wszystko zakończyć…

Rodzina… rodzice, rodzeństwo i moje dzieci. To dla nich żyłam w takich chwilach, to dla nich uśmiechałam się przez łzy, to dla nich często obolała i bezsilna wstawałam z łóżka i łykałam powietrze niczym ryba wyjęta z wody.

I w końcu… to dzięki nim zaczęłam nowe życie.

Dzisiaj nabrałam odwagi, aby o tym wszystkim opowiedzieć, choć wspomnienia o moim życiu są bardzo bolesne i z oczu płyną mi łzy. Choć rana w sercu nie jest zabliźniona i wciąż boli. I choć wiem, że na świecie jest wiele kobiet, które za zamkniętymi drzwiami swojego wymarzonego niegdyś świata przeżywają koszmar podobny do mojego.

I choć wiem, że będzie mi trudno, przelewam na papier wszystkie wspomnienia z mojego życia.

Z życia, które nie było bajką. Z życia, które było… KOSZMAREM.

* * *

Spokojne letnie popołudnie 1995 roku. Wraz z moją przyjaciółką spacerowałyśmy po ulicach naszego miasta. Świetnie się rozumiałyśmy i dogadywałyśmy. Każdą wolną chwilę spędzałyśmy razem. Miałyśmy tyle planów na życie, tyle wspólnych tematów do rozmów, że nawet nie zorientowałyśmy się, kiedy lato pomału zaczęło dobiegać końca.

Wszystko wokół było dla nas mało ważne aż do momentu, kiedy Kora zatrzymała się, szturchnęła mnie i powiedziała:

– Nie wiem, czy zauważyłaś, Kinia, ale po raz kolejny przejechał obok nas chłopak w czerwonym maluchu i tak jak poprzednio, zwolnił i bacznie nam się przyglądał. Chyba nas obserwuje.

Dziwne, ja niczego ani nikogo nie zauważyłam.

Czy nas…? Jedną na pewno tak. Niczym myśliwy wypatrywał swojej zdobyczy, i tak dzień po dniu.

Młode, głupie, naiwne… Zaczęłyśmy uśmiechać się pod nosem i kokieteryjnie spoglądać na kierowcę przejeżdżającego obok nas samochodu. A on uważnie nam się przyglądał. Sprawiał wrażenie sympatycznego. Pewnego dnia Kora stwierdziła, że ten tak ciągle jeżdżący koło nas chłopak ewidentnie poluje na… no właśnie, powiedziała to.

Poluje na mnie.

Zdziwiłam się, bo przecież nigdy nie uważałam się za ładną, a już na pewno nie za atrakcyjną dziewczynę. Kora jednak nie odpuszczała.

– Wpadłaś mu w oko – oznajmiła.

– No coś ty, on patrzył na ciebie – odparłam, śmiejąc się.

Kora nic więcej nie powiedziała, ale widziałam, jak uniosły się kąciki jej ust. A w mojej głowie rozszalała się burza myśli.

Spacerowałyśmy tak po mieście codziennie przez ostatnie dni upalnego lata i każdego dnia nieznany kierowca przejeżdżał obok nas kilka razy i się uśmiechał.

Tyle tylko, że już wiedziałam, że ten uśmiech był dla mnie…

Lato minęło, nadszedł wrzesień, a wraz z nim – szkoła, czyli nauka i mnóstwo obowiązków. W mojej głowie jednak panował mętlik.

Zaczynałam drugą klasę szkoły średniej; już od pierwszych dni miałam sporo nauki i od razu zapowiedziano nam sprawdziany. Ja natomiast myślałam tylko o jednym: spacery i on.

W trakcie rozmowy z moją starszą siostrą wspomniałam o nieznajomym i dokładnie go opisałam. Maria powiedziała mi, że wie, kto to, i że zna jego kuzynkę, bo chodziły do jednej klasy. Ona i on razem z nią zdawali do szkoły średniej, więc go kojarzyła.

Niesamowite. On zna moją starszą siostrę. To już coś.

Tyle udało mi się dowiedzieć. W mojej młodej, niedoświadczonej głowie wciąż rozbrzmiewało: Kim on jest, już wiem, ale czego ode mnie chce?

Głupie pytanie, przecież wiedziałam. Kora miała rację. Podobałam się mu…

Nigdy nie miałam chłopaka, a jako szesnastolatka o tym marzyłam. Oczywiście nie liczyły się te młodociane, podwórkowe miłostki. Byłam dojrzalsza i myślałam już trochę inaczej, dlatego robiłam wszystko, co było możliwe, żeby natknąć się na tego chłopaka z czerwonego malucha.

Musiało to wyglądać komicznie, kiedy z całego rodzeństwa tylko ja wyrywałam się, żeby pójść po zakupy do sklepu, gdy mama o to prosiła. Albo kiedy nalała mi zupę, pamiętam, pomidorową z makaronem, a ja zamiast zjeść ją, jak przystało, przy stole, stałam w drzwiach balkonowych z miską w ręce i patrzyłam na chłopaka w czerwonym maluchu, który zaparkował naprzeciwko mojego domu.

Aż nadszedł ten jakże wymarzony dzień.

Pewnego wrześniowego popołudnia szłam do Kamila, kolegi z klasy – umówiliśmy się na wspólną naukę do bardzo ważnego sprawdzianu z matematyki. (Przecież żaden nauczyciel nie będzie nas pytał, czy mamy chęć na sprawdziany na początku roku szkolnego. Pomijając już to, że wszyscy moi koledzy żyli jeszcze wakacjami, a ja… marzeniami).

Nagle na przejściu dla pieszych zatrzymał się samochód – czerwony maluch – a w środku… on…

Nogi ugięły się pode mną.

Opuścił szybę i powiedział:

– Cześć.

Ja, wygadana i śmiała, jak nigdy zapomniałam języka w gębie.

Co się ze mną dzieje?

Szybko się otrząsnęłam.

– Cześć – odpowiedziałam. Byłam totalnie zaskoczona.

– Umówisz się ze mną? – zapytał prosto z mostu.

Po tym pytaniu nastała chwila milczenia.

Jak to? Ja z nim? On ze mną? To jakiś sen.

Co powiedzą moi rodzice? Przecież mam dopiero szesnaście lat. Dopiero – a może już?

Powtórzył pytanie.

– Tak, tylko kiedy? Jutro mam sprawdzian i sporo nauki – powiedziałam, udając niedostępną.

– Może dzisiaj o dziewiętnastej? – zaproponował.

Po dłuższej chwili zastanowienia w końcu się zgodziłam.

Zgodziłam się.

Powtarzałam to sobie przez całą drogę do Kamila, a uśmiech nie schodził mi z twarzy.

Nauka do sprawdzianu mi nie szła, a on szybko zauważył, że myślami jestem gdzie indziej.

– Kinia, gdzie jesteś? – zapytał z uśmiechem.

Zawsze doskonale rozumieliśmy się z Kamilem, dlatego – mimo że trochę zmieszana – z rumieńcem na policzkach opowiedziałam o tym spotkaniu z chłopakiem z czerwonego malucha. I oczywiście o tym, że właśnie dzisiaj zaprosił mnie… na randkę. Chyba. Kamil poklepał mnie po ramieniu jak starego, dobrego kumpla i powiedział:

– Idź, kochana, bo widzę, że nie możesz się już doczekać.

Nie wiedziałam jeszcze, że tak zaczyna się mój koszmar. Koszmar, który trwać będzie dwadzieścia trzy lata.

To było nasze pierwsze spotkanie.

Jejku, w co ja się ubiorę?

Dylemat każdej młodej dziewczyny wychodzącej na randkę.

Mam! Już wiem.

Ubrałam się w sukienkę w białe margerytki i wylałam na siebie fiolkę perfum marki Dior, którą dostałam od kuzynki z Ameryki. Może trochę przesadziłam, ale z tego przejęcia zupełnie nie czułam ich zapachu.

Spotkaliśmy się niedaleko mojego domu, w kawiarni Ratuszowej.

Miła atmosfera, pyszne lody, a potem długi spacer i rozmowa.

Było bardzo przyjemnie. Wojtek, bo tak miał na imię mój myśliwy, okazał się miłym i szarmanckim chłopakiem, a o ustalonej godzinie odprowadził mnie pod dom.

Pożegnaliśmy się, wcześniej umówiwszy na kolejne spotkanie.

Ojejku, ileż ja się nagadałam o tym pierwszym i jakże sympatycznym wieczorze. Moi rodzice mieli mnie chyba dość. Ale mimo to mama uważnie słuchała – a to ja mówiłam najwięcej.

Nasze randki powtarzały się prawie codziennie. Byliśmy stałymi bywalcami Ratuszowej i restauracji Magellan. Do dziś pamiętam ręcznie produkowane lody i ten nieziemski smak spaghetti. Pychotka.

I spotkania z nowymi znajomymi, i wspólne imprezy weekendowe.

Wojtek był czuły, interesował się tylko mną. Co było dla mnie ważne i bardzo mnie cieszyło. Może to za wiele, ale tak właśnie wkraczałam w dorosłe życie. No i… miałam pierwszego w swoim życiu prawdziwego chłopaka.

Po kilku miesiącach znajomości Wojtek wyznał mi miłość. Byłam najszczęśliwszą dziewczyną na świecie. Pragnęłam tej bliskości i czułości chyba jak każda zakochana dziewczyna.

Był moim pierwszym chłopakiem i wtedy – kiedy jeszcze nie znałam swojej przyszłości – chciałam spędzić z nim resztę życia i mieć z nim dzieci.

Dlatego zrobiłam to.

Nie rozmawiałam z mamą ani ze starszą siostrą. Wiem, że nie poparłyby mojej decyzji i że byłam na to za młoda. Pewnie usłyszałabym: „Czekaj do ślubu”, ale ja poczułam, że już czas.

Ten pierwszy raz był w hotelu. Odbywaliśmy takie spotkania w Staromiejskim regularnie przez wiele miesięcy. Oczywiście Wojtek nie przedstawiał swoich dokumentów – zawsze to ja dawałam dowód przy zameldowaniu, ale on płacił. Z perspektywy czasu myślę, że nie wyglądałam zbyt dobrze w oczach tej starszej pani z recepcji hotelowej.

W szkole radziłam sobie całkiem nieźle, więc moi rodzice nie mieli żadnych zastrzeżeń co do moich wychodnych i późnych powrotów do domu. Z wyjątkiem jednego: Wojtek bardzo często nadużywał alkoholu. Nie sądziłam, że to doprowadzi go – a właściwie nas – do zguby. Moim rodzicom nie podobało się to, ale jednak bardzo często przymykali na to oko, żebym nie czuła się urażona.

Wielokrotnie zdarzało się, że przychodził do mojego domu w środku nocy pod wpływem alkoholu, bo bał się wracać do siebie. A ja, nie wiedząc jeszcze wtedy, że uzależniam się od swojego chłopaka, grzecznie przynosiłam miskę, gdy chciał wymiotować, a po wszystkim robiłam mu ciepłą herbatkę. Moi rodzice to tolerowali, choć wcale nie musieli. Moje szczęście było dla nich najważniejsze.

Po pewnym czasie poznałam zaś jego rodziców, wydawali się mili. Dlatego też nie wiedziałam, co stało na przeszkodzie, żeby wracał na noc do swojego domu. Jego mama była pracowitą i sympatyczną kobietą, a ojciec… Nie wiem czemu, ale nigdy go nie lubiłam. Dopiero po latach dowiedziałam się, dlaczego.

Uśmiech na mojej twarzy i chęć bycia z Wojtkiem… to było silniejsze niż jakiekolwiek przeszkody.

Ta sielanka trwała rok, do… wakacji.

Bardzo często jeździliśmy do rodzinnego miasta mojego taty, do babci. I tym razem rodzice zaplanowali wyjazd, ale ja nie pojechałam – zostałam w domu, sama. W wakacje pracowałam i byłam na tyle odpowiedzialna, że rodzice spokojnie się na to zgodzili.

Mimo tego, że byłam prawie dorosła, nie wiem, dlaczego podczas samotnego pobytu w domu dopadł mnie dziwny lęk. Bałam się być sama w nocy, dlatego zapytałam Wojtka, czy chce u mnie spać, ale odmówił.

Dopiero później dowiedziałam się, jaki był tego powód.

Nie zastanawiając się dłużej, zadzwoniłam do Kory. Wojtek jej nie lubił, wciąż ją obrażał, wyzywał. Nie miał okazji lepiej jej poznać, a właściwie nie chciał jej poznawać, mimo to szybko wyrobił sobie o niej zdanie. Naturalnie – bardzo złe. Ja jednak zawsze mogłam na nią liczyć. Nasz kontakt wciąż był bardzo dobry, choć nie miałyśmy już zbyt wiele czasu na to, żeby się widywać. Zostały nam rozmowy telefoniczne w wolnej chwili i przypadkowe spotkania na ulicy. Miałyśmy szkołę, obowiązki, wakacyjną pracę i… chłopaków. No a fakt, że tak dawno nie spędziłyśmy razem czasu, spowodował, że miałyśmy o czym gadać. Mogłyśmy więc trochę to nadrobić.

Wybrałam numer i…

– Halo, Kora, co tam u ciebie? – zapytałam.

– No, kochana, znam cię i wiem, że coś jest na rzeczy – zaśmiała się. – Dawaj…

– Chata wolna, więc szykuje się piżama party… Tylko ty i ja – oznajmiłam z radością w głosie.

– Babskie party. Super. – Zgodziła się.

Wieczorem wraz z Korą siedziałyśmy przy herbatce i rozmawiałyśmy. Nadrabiałyśmy stracony czas. Wspominałyśmy, planowałyśmy, płakałyśmy ze śmiechu. Było tak jak kiedyś. Dopóki nagle nie zadzwonił do mnie zdenerwowany Wojtek.

– Co się stało? – zapytałam i w pierwszej chwili pomyślałam: Wypadek.

– Nic – odpowiedział zniecierpliwiony.

– Więc dlaczego dzwonisz? Jest u mnie Kora – powiedziałam.

– Kto? – zapytał, a po chwili podniesionym tonem dodał: – Wolałaś, żeby ta szmata spała u ciebie zamiast mnie!

Oho, dolałam oliwy do ognia.

Zaczął krzyczeć. Powiedział, że czeka na molo i mam tam być za pięć minut. (Mieszkałam w bloku nad zatoką, na trzecim piętrze. Miałam piękne widoki na wodę i amfiteatr). Przeprosiłam Korę, zeszłam na dół, po czym udałam się na miejsce wyznaczonego spotkania.

Byłam przerażona, dlatego zanim wyszłam, poprosiłam Korę, żeby stała na balkonie i patrzyła, jak idę nad wodę, by się z nim zobaczyć.

Było ciemno, a ja bałam się ciemności. Dodatkowo tego dnia miałam dziwne lęki.

Kiedy dotarłam do Wojtka, nie poznałam go. Był oschły i zdenerwowany. Zaczął krzyczeć, że nic dla mnie nie znaczy, skoro wolałam, żeby spała u mnie koleżanka, której on tak bardzo nie lubi. A nie lubił żadnego z moich znajomych.

Nie wiedziałam, co mam zrobić, jak się zachować. Poprosiłam, żeby się uspokoił, ale on nie reagował. Był w jakimś amoku.

Nie wiem dlaczego, ale zrobiłam to.

Podniosłam na niego rękę.

Uderzyłam go w twarz, krzycząc, żeby przestał i natychmiast się uspokoił.

To był mój błąd. I pierwszy stopień do piekła.

Spojrzał na mnie z nienawiścią, nie zawahał się ani chwili, ani jednej sekundy.

Oko za oko. Cios za cios.

Uderzył mnie… Nie, on mnie nie uderzył – on mi oddał.

A ja odczułam dany mi policzek tak mocno, że mało brakowało, a bym upadła. Łzy pociekły mi z oczu. Trzymając się za lewą stronę twarzy, spojrzałam mu w oczy, a on… on uciekł, krzycząc, że się zabije.

To była moja wina.

Oskarżałam siebie. Moje wyrzuty sumienia, że podniosłam na niego rękę, były ogromne. Pobiegłam za nim. Wołałam, przepraszałam, ale on się nie odzywał.

Wbiegł na wąski most, który nazywaliśmy kładką, łączący nasze miasto z inną miejscowością. Biegłam tak szybko, jak tylko potrafiłam, po chwili jednak… stanęłam.

Wokół mnie było ciemno. Nikogo ani niczego nie widziałam, czułam strach.

Wycofałam się.

Wróciłam do domu zapłakana i roztrzęsiona. Kora otworzyła mi drzwi.

– Co się stało? Dlaczego płaczesz? – zapytała, mimo że wszystko widziała i pewnie słyszała.

Usiadłyśmy na łóżku. Opowiedziałam jej całą sytuację ze łzami w oczach.

– Zostaw go. On nie jest ciebie wart – powiedziała, ale ja jej nie słuchałam. – Uderzył raz, będzie robił to ciągle – dodała po chwili.

– Co ty mówisz? To była moja wina, to ja go sprowokowałam – odparowałam.

– Co z tobą? Co ty gadasz? Kinga, dziewczyno, on cię uderzył! – zagrzmiała.

Przeprosiłam ją i poprosiłam, żeby wyszła.

Może Wojtek miał rację?Może to nie jest koleżanka dla mnie?

I tak zerwałam kilkuletnią przyjaźń z Korą – dla niego.

Wojtek nie odzywał się przez kilka dni, a ja czekałam i przeżywałam. W jednej chwili straciłam przyjaciółkę i chłopaka. Cierpiałam. „Dlaczego?”, „za co?”– te pytania nie dawały mi spokoju.

Naturalnie nikomu nic nie powiedziałam. To była tajemnica, która ciążyła mi przez wiele lat.

Po kilku dniach przyjechał. Kwiaty, czekoladki, słowa „przepraszam” i „kocham cię”. Czułam się jak w niebie. Przeprosiłam go za ten policzek. On wybaczył mi, a ja jemu. Znów było miło. Wspólnie wybieraliśmy się na przejażdżki, chodziliśmy do Magellana na najlepsze spaghetti w mieście, rozmawialiśmy i się śmialiśmy.

W weekendy jeździliśmy na dyskotekę do Dziwnowa, do słynnej Żeglarskiej; imprezy do rana i znowu nerwowo nastawiony do mnie Wojtek. Teraz stwierdził, że za dobrze się bawię.

– Prowokujesz innych mężczyzn, a jesteś tylko moja – powiedział.

Zastanawiałam się w duchu, o co mu chodzi. Od zawsze lubiłam rozmawiać z ludźmi i łatwo nawiązywałam kontakty.

I to go bolało.

Byłam miłą, lubianą dziewczyną i nie wiedziałam, dlaczego tak mnie ograniczał. Ja nie potrzebowałam alkoholu, żeby śmiać się, rozmawiać czy tańczyć. Wojtek przeciwnie – musiał się napić. A potem stawał się szorstki. W tańcu nie okazywał już czułości, tak jak to robił kiedyś. Szarpał mnie, obrażał i zostawiał na parkiecie, po czym szedł do innych dziewczyn.

A ja czułam się idiotycznie. Ale mimo to się uśmiechałam. Nie… Ja nie uśmiechałam się, ale nieświadomie nakładałam MASKĘ.

Wracałam do domu i byłam zadowolona, zachwalałam swojego chłopaka. Mimo że zachowywał się jak cham.

– Jesteś tylko moja i zapamiętaj to sobie – powiedział pewnego dnia Wojtek. – Beze mnie nic nie znaczysz. Jesteś nikim.

Co on do mnie mówił? Jak to jestem nikim? Uczyłam się w szkole średniej, w technikum ekonomicznym, byłam lubiana, pracowita i zawsze chętnie pomagałam innym. Ale gdy słyszy się codziennie te słowa, nie sposób nie uwierzyć w nie.

Więc uwierzyłam i z otwartej, szczerej, przebojowej i uśmiechniętej dziewczyny stawałam się podporządkowaną szarą myszką.

Tego dnia, zaraz po wypowiedzeniu tych słów, oznajmił, że za chwilę jedziemy ze znajomymi do Szczecina coś zjeść. Był wieczór, nie miałam nic do roboty, więc dlaczego by nie. Zgodziłam się.

Atmosfera była bardzo sympatyczna, śmialiśmy się, żartowaliśmy, smacznie zjedliśmy, wsiedliśmy do auta i…

W drodze powrotnej do domu, nie wiedzieć czemu, coś w niego wstąpiło.

Nie, poprawka, ja wiedziałam – nie tak się odezwałam. Byłam za szczęśliwa.

Co chwilę na mnie krzyczał, a nasi znajomi milczeli. Nagle Wojtek zjechał na leśny parking i zatrzymał auto, ale silnik wciąż pracował.

– Co jest? – zapytałam z uśmiechem na twarzy.

Nasi znajomi wciąż milczeli, a Boryna dziwnie na mnie patrzyła.

Doskonale wiedziała, jaki Wojtek był narwany.

– Wysiadaj – rozkazał.

– Co? Zwariowałeś? Jest ciemna noc. No i po co mam wysiąść? – zapytałam.

– Wysiadaj – zagrzmiał głosem nieprzyjmującym sprzeciwu.

– Przepraszam, ale co ja takiego zrobiłam? – zapytałam przerażona, ponieważ atmosfera zrobiła się naprawdę nieciekawa.

– Wypieprzaj z tego auta, ale to już! – wrzasnął. Przechylił się w moją stronę i otworzył drzwi. – Wypieprzaj, powiedziałem.

Wysiadłam, a on z piskiem opon odjechał.

Boże, co się stało? Co ja tu robię? Jest ciemna noc, nie ma żywej duszy, tylko ja na leśnym parkingu.

Byłam przerażona. Płakałam. Modliłam się, żeby nic mi się nie stało.

Usiadłam na jednym z kamieni, rozglądałam się i próbowałam wypatrzyć cokolwiek w ciemności, ale niczego nie dostrzegłam.

Z głębi lasu dochodziły przerażające dźwięki.

Po chwili, która dla mnie trwała wieczność, podjechało jakieś auto. Otworzyły się drzwi i usłyszałam:

– Masz sekundę, żeby wsiąść do samochodu.

To był on, wrócił po mnie.

Ale czypowinnam wsiąść?

Tak bardzo się bałam. Tak okropnie mnie potraktował.

Jeśli tego nie zrobię, to jak wrócę do domu? I czy w ogóle wrócę?

Wsiadłam, byłam cała roztrzęsiona i zapłakana. Zapięłam pasy i do końca drogi nie odezwałam się ani słowem.

Podjechał pod mój dom. Wysiadając, pożegnałam się z naszymi znajomymi i pobiegłam do siebie.

Długo nie mogłam zasnąć. Rozmyślałam. Dlaczego on mnie tak traktował? Co ja złego zrobiłam? Nic, kompletnie nic, ale tak to jest, kiedy stajesz się ofiarą swojego myśliwego.

Tak spędzałam czas ze swoim chłopakiem. Za każdym razem wybaczałam i nie potrafiłam powiedzieć: „To koniec”.

W pewien weekend nalegał, żebyśmy pojechali na dyskotekę. Nie miałam na to ochoty, byłam raczej domatorem, a tam znowu hałas i alkohol. To nie dla mnie. Ale czy miałam jakiś wybór? Wyszykowałam się i pojechaliśmy.

Nasi znajomi i, oczywiście, Wojtek bawili się świetnie. Ja stałam pod ścianą całkiem zobojętniała i chyba psułam im imprezę.

– Co ja tu robię? Po co się zgodziłam? I co on robi…? – pytałam głośno samą siebie.

Bacznie obserwowałam, jak mój chłopak tańczy i dobrze się bawi z jedną dziewczyną z naszego miasta. Nie miał zamiaru do mnie podejść – usiadł przy ich stoliku.

Dziwne, kupił dla niej i jej znajomych szampana. Co się dzieje?

Podeszłam do nich.

– Co ty robisz? – zapytałam, ale mnie odepchnął.

Zbliżyłam się kolejny raz i zdenerwowana powtórzyłam:

– Co robisz, do cholery? Lepisz się do niej, jakbyś chciał ją przelecieć – powiedziałam.

Błąd, to był błąd.

– Spieprzaj stąd – powiedział, ale ja nie ustąpiłam.

Wstał, chwycił mnie mocno za ramię i chwiejnym krokiem wyprowadził na zewnątrz.

– Masz tu zostać, szmato – warknął.

„Szmato”. Tak, to było moje imię, kiedy Wojtek był pijany.

Zostałam. Wiedziałam, że nieposłuszeństwo nie byłoby dla mnie niczym dobrym.

Widzieli to nasi… jego… znajomi, ale nikt nie zareagował.

Wdał się w romansik z Lucyną, tymczasem ja coraz częściej ponosiłam kary za złe pytania, za niewłaściwe zachowanie.

Zaczął mnie okłamywać: dużo pracy, awaria auta i inne podobne wymówki. Doskonale wiedziałam, co robił i z kim.

Odważyłam się. Powiedziałam to.

– To koniec.

Roześmiał się.

– Koniec będzie, kiedy ja tak powiem – odpowiedział. – Albo ja cię będę miał, albo nikt inny.

Chyba moje uczucie wygasało, ale bałam się. Bałam się odejść, bałam się konsekwencji.

Romans z Lucyną zakończył po jakimś czasie. Ale czy na pewno? Może zamydlił mi oczy i dalej robił swoje? Byłam co prawda atrakcyjniejsza od niej, ale widocznie mniej rozrywkowa. Byłam jej przeciwieństwem: ona paliła, piła, jeździła na balety, bawiła się i korzystała z życia – no i oczywiście zabawiała się z moim chłopakiem. No cóż, summasummarum mój myśliwy został ze swoją zdobyczą, którą coraz częściej źle traktował.

Wojtek rozstał się z kochanką (tak ją nazywałam), a ja zdawałam maturę.

Sporo nauki, a mój jakże kochający chłopak zapytał:

– Jaki to ma sens? Po co ty tyle zakuwasz?

– Jak to po co? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie. – Nie po to chodzę do szkoły średniej, żeby nie napisać matury – dodałam.

Na co on błyskawicznie stwierdził:

– Wiesz, mam świetną pracę, dobrze zarabiam. Uważam, że powinnaś odpuścić sobie maturę. Do niczego ci się nie przyda.

Hmm, ciekawa myśl. Sam miał maturę, średnie wykształcenie i wyuczony zawód.

Kiedy odważyłam się powiedzieć to moim rodzicom, o mało mnie nie zabili.

– Co?! – odezwał się wściekły tata. – Tyle lat nauki! Nigdy! Marsz do książek!

Tak też zrobiłam – zaczęłam się znowu uczyć. Szanowałam i szanuję rodziców, jak mogłabym zrobić coś wbrew ich woli? Poza tym uczyłam się dla siebie i z myślą o swojej przyszłości. Zastanawiałam się, co powiedziałabym swoim dzieciom, gdyby zapytały: „Mamo, a ty masz maturę?”. Odpowiedziałabym: „Nie, bo wasz tatuś mi nie pozwolił podejść do matury. Stwierdził, że świetnie zarabia i że wystarczy nam to na całe życie”.

Z maturą nie było lekko, ale zdałam. Ukończyłam szkołę średnią. Jupi, tak bardzo się cieszyłam. Teraz praca. Tę też dostałam, ale nie czułam się spełniona. Zamarzyły mi się studia. Mój szef zgodził się na to, bym uczyła się w weekendy. Mało tego, powiedział, że jeśli ukończę studia i przedstawię mu dyplom, dostanę podwyżkę.

Zapisałam się więc na tryb zaoczny. Marketing i zarządzanie. Dawałam radę, godziłam ze sobą wszystko. Chociaż nie – jak się później dowiedziałam, mój chłopak był mną rozczarowany.

– Praca, studia w weekendy. Może raczysz mi powiedzieć, kiedy znajdziesz czas dla mnie?

– No wiesz – odpowiedziałam zaskoczona – przecież widujemy się wieczorami.

– I uważasz, że jesteś w porządku wobec mnie? – zapytał.

– Że co? O co tym razem ci chodzi? Powinieneś być dumny, że daję sobie radę ze wszystkimi obowiązkami – odparłam, ale Wojtek spojrzał kpiącym wzrokiem i zanim wyszedł, burknął:

– Ze znajomymi studentami masz czas szlajać się po knajpach.

Zrobiłam wielkie oczy ze zdumienia. Przecież zanim gdziekolwiek wyszłam po zajęciach, trzy razy go pytałam, czy nie ma nic przeciwko temu. Tym bardziej że studiowałam ze znajomymi ze szkoły średniej. Ewa była moją koleżanką z klasy, dobrze się znałyśmy, a on też ją znał. Ba, ku mojemu zaskoczeniu, nawet ją lubił.

Poszedł sobie. OK. Przecież nie będę za każdym razem za nim biegła. Był starszy ode mnie, a momentami zachowywał się jak smarkacz. Ciągle coś. Byłam już tym zmęczona.

Kiedy byłam w trakcie studiów, Polskę nawiedziła powódź. W tym czasie mój dziadek, który mieszkał trzysta kilometrów od nas, miał bardzo poważną operację, niestety nigdy się z niej nie wybudził. Rodzice podjęli decyzję o przeprowadzce. Ja się nie zgodziłam. Tutaj miałam pracę, studia, chłopaka. Zostałam więc sama w mieszkaniu rodziców, które zamierzali w przyszłości sprzedać.

Kiedyś, gdy tak wygodnie leżałam z Wojtkiem na kanapie, nieśmiało zaczęłam:

– Wiesz, rodzice planują sprzedać mieszkanie. – Oboje mieliśmy pracę, on świetnie zarabiał. Moja pensja szła na opłaty i jakieś drobne wydatki. – Może delikatnie z nimi pogadam, ile by chcieli za to mieszkanko. – Kułam żelazo, póki gorące.

Był żywo zainteresowany.

– Ile mogą chcieć? – zapytał.

– Bo ja wiem. Myślę, że jakieś dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Przecież z córki nie będą zdzierać – zażartowałam. Nie sądziłam, że temat kupna mieszkania tak go zainteresuje.

Zauważyłam zmiany w jego zachowaniu. Przestał się tak czepiać. Był milszy i okazywał mi większą sympatię. Uśpił moją czujność i wykorzystał naiwność.

Był grudniowy zimowy wieczór, wybraliśmy się na spacer po zaśnieżonym mieście. Nagle przystanęliśmy, Wojtek skierował wzrok na witrynę sklepową, a ja na napis – „Jubiler”.

Nie, to niemożliwe, żeby to planował.

– Który pierścionek ci się podoba? – zapytał.

– Ten jest ładny – odpowiedziałam, wskazując palcem na jeden z wystawy. Popatrzył, uśmiechnął się i poszliśmy dalej.

Nadszedł czas świąt Bożego Narodzenia. Wojtek podarował mi w prezencie pierścionek, ale nic nie powiedział. Uznałam go za pierścionek zaręczynowy i nosiłam każdego dnia, zastanawiając się, czy się nie pomyliłam.

Zaraz po Nowym Roku otrzymaliśmy wiadomość o terminie wykupu mieszkania. Sprawy potoczyły się bardzo szybko.

Wojtek każdego dnia dopytywał mnie, ile rodzice chcą za to mieszkanie, a ja dla świętego spokoju odpowiadałam:

– Nie wiem, trzydzieści tysięcy złotych, a może czterdzieści.

Wściekał się, że moja odpowiedź nie jest konkretna, ale sama nie wiedziałam, jaką kwotę będą chcieli rodzice.

W lutym podjęliśmy decyzję: skoro dogadał się wstępnie z rodzicami, że da pieniądze na wykup mieszkania ze spółdzielni, a potem je od nich odkupi, to trzeba wziąć ślub.

Tak, ślub.

Nie chciał czekać. Poszliśmy do urzędu stanu cywilnego i ustaliliśmy datę ślubu na kwiecień. Następnie zadzwoniliśmy do naszych rodziców i powiadomiliśmy ich o terminie.

Rozpętało się piekło.

– Jak to ślub cywilny? – pytali.

Miesiąc. Tylko jeden miesiąc na zmianę terminu i formy ślubu na konkordatowy. Jeden miesiąc na znalezienie sali, ustalenie menu, rozesłanie zaproszeń i znalezienie sukni.

Pojechałam do wypożyczalni. Suknie były piękne, wybrałam jedną i już tylko czekałam. Czekałam na dzień ślubu.

Wszystko było podopinane na ostatni guzik. Tak mi się wtedy wydawało, aż tu nagle płacz i rozpacz. Mama nie wiedziała, co się dzieje.

– Córeczko, co się stało? – zapytała.

– Mamusiu, moja suknia ślubna… – odpowiedziałam zapłakana.

Mama spojrzała na mnie i nie wiedziała, co ma powiedzieć. Zastanawiała się pewnie, co ta jej córcia wymyśla, przecież suknię odbiera dopiero za kilka dni, więc dlaczego tak płacze.

– Moja suknia jest okropna, wygląda, jakby pokryta była rybią łuską – zapłakałam.

Mama nie wytrzymała i zaczęła się śmiać. Spojrzałam na nią i zastanawiałam się, co w tym tragizmie jest takiego śmiesznego, a ona przytuliła mnie i powiedziała:

– Ubieraj się, jedziemy zobaczyć te twoje rybie łuski.

Nie zastanawiałam się ani chwili i po godzinie byłyśmy na miejscu. Zapłakana weszłam do środka, a kiedy doradczyni z salonu mnie zobaczyła, przeraziła się.

– Pani Kingo, czy coś się stało? – zapytała.

Mogę sobie tylko wyobrazić, co miała na myśli – pewnie odwołany ślub, stąd niedoszła panna młoda rozpacza.

Mama opowiedziała pani Joli, jaki mamy – a właściwie, jaki ja mam – problem. Ona natomiast z uśmiechem na twarzy powiedziała, że suknia jest gotowa do odbioru, ale jeśli mam obawy, mogę ją jeszcze raz obejrzeć i przymierzyć. Podskoczyłam z radości i tak też zrobiłam. Ku mojemu zaskoczeniu wszystko było dobrze. Suknia pasowała idealnie, a moja wymyślona rybia łuska okazała się delikatną koronką.

Czyżby dopadał mnie przedślubny stres?

Odebrałyśmy suknię i wróciłyśmy do domu, gdzie – przez ten stres, który sama wywołałam – usnęłam jak niemowlę.

Wszystko było umówione: restauracja, orkiestra, kwiaty, fryzjer, kosmetyczka. Tylko ja miałam dziwne przeczucie, jakieś absurdalne lęki.

W końcu nadszedł ten dzień.

O piątej rano już byłam na nogach. Podniosłam rolety i… Nie, wszystko, tylko nie to. Marcowa pogoda lubi płatać figle, ale dlaczego właśnie dzisiaj? Deszcz, wiatr, śnieg. Wszystko to od samego rana. Moja starsza siostra poradziła, żebym wystawiła swoje ślubne buty na parapet1. Tak też zrobiłam.

Pojechałyśmy z mamą robić się na bóstwo. Kosmetyczka i fryzjerka. Dobrze, wszystko zrobione. Jeszcze dwie godziny i… gotowe. Ubrana w suknię ślubną czekałam na pana młodego i jego rodziców.

Przyjechali.

Rodzice nas pobłogosławili.

Czy to już wszystko? Czy wszystko zrobione? Czy o niczym nie zapomnieliśmy?

Jechaliśmy do kościoła, oczywiście Wojtek zawsze lubił błyszczeć, więc dwukrotnie przejechaliśmy przez nasze miasto.

– Zapomniałem dowodu osobistego – wypalił nagle.

To jakiś żart. Przecież nie mamy już czasu.

Ale nie – on zawsze go ma. Wychodził z założenia, że należy się spóźnić, żeby mieć efektowne wejście. Dobrze. Ale, kurczę, nie na własny ślub.

Wszyscy – i to dosłownie – podjechaliśmy pod jego dom, a on:

– Oj, zapomniałem, dowód mam w kieszeni płaszcza, a płaszcz jest w bagażniku. Możemy już jechać. – No tak, nie byłby sobą, gdyby nie odstawił popisówki.

Podjechaliśmy pod kościół punktualnie. Wysiadłam z limuzyny i… ogarnął mnie lęk. W mojej głowie były dwie Kingi. Jedna mówiła: „Nie rób tego”, a druga: „Pomyśl o wstydzie”.

Pomyślałam, ale nie o swoim, tylko o wstydzie dla rodziców. Uciekająca panna młoda – tego w naszym mieście jeszcze nie było.

Nie myślałam o tym, że mnie bił. Nie myślałam o tym, jak mnie poniżał w towarzystwie znajomych, nie pomyślałam o ciemnym, leśnym parkingu. Nie, ja się nie liczyłam. Myślałam o swoich rodzicach, którzy tak ciężko pracowali, by odłożyć na mój ślub. Pomyślałam, że nie mogę im i innym gościom sprawić zawodu.

Więc wyszłam za mąż.

Mówią, że świadkami nie powinna być para. Bo prędzej czy później małżeństwo się rozsypie. W naszym wypadku tak było. Moją świadkową była jego siostra, a jego świadkiem jej chłopak.

Mówią też, że jaka pogoda w dniu ślubu, takie całe wspólne życie.

I można by powiedzieć, że wszystko było jak z bajki, ale byłoby to kłamstwem.

Po mszy składano nam życzenia. Czy byłam szczęśliwa? Nie wiem. Wiedziałam jedno – co mnie czeka u boku męża.

Zarówno my, młoda para, jak i nasi goście udaliśmy się do restauracji, gdzie mój świeżo upieczony mąż przeniósł mnie przez próg. (Trochę ważyłam, więc sobie podźwigał). Goście odśpiewali nam piękne Sto lat i rozpoczęła się zabawa. Jedli, tańczyli, rozmawiali. Było bardzo miło.

Około północy podziękowaliśmy naszym rodzicom za wszystko, co dla nas zrobili. Odśpiewaliśmy piosenkę Mam cudownych rodziców i poczułam, że to moje ostatnie chwile. Ostatnie chwile jako ich córcia.

Oczywiście nie obeszło się, jak to bywa na chyba każdym weselu, bez małych akcji. Wujek Wojtka posprzeczał się z żoną i pieszo wracał do domu, a miał do pokonania jakieś czterdzieści kilometrów. Nikt o tej kłótni nie wiedział, ale wszyscy – a na pewno większość jego rodziny – rozpoczęli poszukiwania.

Zabawa trwała do czwartej nad ranem. Goście udali się do swoich pokoi, my, para młoda, również.

Bez względu na to, kiedy był ten twój „pierwszy raz”, chcesz mieć swoją noc poślubną. Ja też tego chciałam, ale widać mój małżonek miał inne plany.

Grzecznie, ale chwiejnym krokiem, udał się do naszego pokoju. Apartament był pięknie udekorowany. Biała pościel, a na niej rozsypane czerwone płatki róż. Na poduszkach leżały róże, a na stoliczku stały butelka szampana i dwa kieliszki. Taki prezent od hotelu dla nowożeńców.

To było miłe.

Poszłam się przebrać, a kiedy wróciłam, mojego męża już nie było. Nie rozumiałam, co się znowu działo. Zadzwoniłam do pokoju jego kuzynki Wiktorii, a ona roześmiana oznajmiła, że mój mąż jest u nich i że zaraz przyjdzie. Dzwoniłam jeszcze kilka razy, aż w końcu usnęłam.

Kiepski początek małżeństwa.

No cóż, tam był alkohol, kuzynka z mężem, a co za tym idzie – na pewno świetna zabawa. A w innym pokoju czekała świeżo poślubiona, nudna żona.

Po poprawinach wszyscy rozjechali się w swoje strony. A my – już jako małżeństwo – wspólnie kupiliśmy mieszkanie od moich rodziców i w nim zamieszkaliśmy. Pomału wszystko wracało do normalności. (Z wyjątkiem coweekendowego opijania naszego ślubu).

Po zakupie Wojtek nie omieszkał mi wypomnieć, że został oszukany. Zapytałam, co ma na myśli, a on, że kwotę. Bo oczywiście nic się nie dołożyłam, bo mało zarabiam, a jego mama dała mu książeczkę mieszkaniową. Pomyślałam tylko, że to żałosne. Ale co będę wdawała się w dyskusje. On zawsze musiał pokazać, że jest kimś lepszym.

Planowaliśmy remont.

Teściowa zgodziła się, żebyśmy w tym czasie mieszkali u nich. Świetnie, prace potrwają około miesiąca i nie trzeba będzie przebywać w tym kurzu. Spakowałam wszystkie nasze rzeczy i pojechaliśmy do jego rodziców. Ku mojemu zdziwieniu w pokoju pościelone były dwa łóżka.

Hmm. Czyżby teściowa miała spać z nami w pokoju?

Nie, nic bardziej mylnego. Teściowa pościeliła dla nas.

– To jakiś żart – skwitowałam.

– Wojtek musi się wyspać – usłyszałam w odpowiedzi.

Tak, młode małżeństwo przez miesiąc spało w osobnych łóżkach, ale w jednym pokoju.

Po skończonym remoncie zapragnęłam dziecka. Pokoik był gotowy, ale ja nie mogłam zajść w ciążę. Próbowałam i nic. Koleżanka dobra rada podpowiedziała mi, żebym trzymała nogi w górze. Tak też robiłam, lecz mijały kolejne długie miesiące i nic.

* * *

Nadeszło lato. Razem z mężem i jego siostrą pojechaliśmy odwiedzić jej chłopaka. Było z nami jeszcze kilka osób. Panowie szybko znudzili się słuchaniem o torebkach czy butach i wybrali się na przejażdżkę samochodem, a my, same panie, postanowiłyśmy uczcić te pięć minut bez mężczyzn.

Wypiłyśmy po kilka lampek wina, śmiałyśmy się, żartowałyśmy. W pewnym momencie wspomniałam, że pragnę mieć dziecko. I się zaczęło. Moja szwagierka, z którą dobrze się rozumiałyśmy, wpadła w szał. Zaczęła wykrzykiwać, że jej mama, a moja teściowa, nie chce, żebyśmy mieli dziecko.

– Co? – zdziwiłam się, próbowałam ją uspokoić, ale ona pow-tórzyła:

– Tak, dobrze słyszałaś. Mama nie chce, żebyście mieli dziecko, bo pójdziecie na balety, a ona będzie musiała się waszym bachorem zajmować!

To bolało, bardzo. Tak pragnęłam mieć dziecko. W tamtej chwili marzyłam, żeby stamtąd wyjść.

Po jakimś czasie panowie podjechali pod dom.

Szybko wstałam, pożegnałam się i zanim udałam się do samochodu, od szwagierki usłyszałam jeszcze:

– Nie waż się nikomu o tym powiedzieć.

Wsiadłam do auta i poprosiłam Wojtka, żeby jak najszybciej zawiózł mnie do domu. Był zaskoczony. Dopytywał, co się stało, ale ja nic nie mówiłam. W końcu jednak pękłam.

– Twoja mama nie chce, żebyśmy mieli dziecko – powiedziałam zapłakana.

– Co? Kto ci takich bzdur naopowiadał? – zapytał.

Nie umiałam milczeć. To strasznie bolało. Wojtek był taki, jaki był, ale potrafił mnie czasem obronić.

– Twoja siostra, ale zastrzegła, żebym nikomu o tym nie mówiła – wydusiłam z siebie, a potem spokojnie wszystko mu opowiedziałam.

Nad ranem obudził mnie okropny ból głowy. Nic dziwnego, kilka lampek wina to dla mnie zdecydowanie za dużo. Wstałam po wodę. Wojtka nie było w domu. Nie zastanawiałam się długo nad tym, gdzie jest. Ja to wiedziałam – pojechał rozmówić się z matką.

Teściowa dowiedziała się o wszystkim. Nic nie powiedziała swojej córce, ale zmieniła wobec mnie swoje nastawienie. Za każdym razem, gdy byliśmy u niej na obiedzie, dopytywała o… wnuka.

1 Popularny zabobon ślubny. Postawienie butów ślubnych panny młodej na parapecie ma sprawić, że wejdzie do nich szczęście, co przełoży się na pomyślność w małżeństwie (przyp. red.).

Izabellla Kaminski – urodzona w roku 1978. Pochodzi z niewielkiej nadmorskiej miejscowości w województwie zachodniopomorskim.

Z wykształcenia technik ekonomista. Matka dwójki dzieci. Gospodyni domowa.

W długie zimowe wieczory pisuje wiersze, które skrywa na dnie szu􀅂ady. Uwielbia długie spacery po lesie i szum morskich fal. Ceni sobie spokój.

Rodzina jest największym skarbem, jaki posiada.