Kresy i bezkresy - Jadwiga Czechowicz - ebook + książka

Kresy i bezkresy ebook

Jadwiga Czechowicz

4,4

Opis

Piękna pod każdym względem powieść przedstawia losy Polaków pod zaborem rosyjskim na Wileńszczyźnie od upadku Powstania Styczniowego aż do życia w wolnej Polsce po odzyskaniu niepodległości.

Książka zawiera opis losów Józefa Olsiewicza (1870-1936), zaś równocześnie, na tle jego perypetii życiowych, ukazana jest panorama życia Polaków od czasów popowstaniowych aż po Wielki Kryzys lat 30. XX wieku, z takimi  zjawiskami owego czasu, jak: emigracja Polaków za ocean, walka o katolickość, odzyskanie niepodległości, wreszcie pobożność, zwyczaje i - codzienne życie. Dodatkowo, książka dokładnie oddaje topografię Wileńszczyzny przełomu XIX i XX wieku. Pisząc o życiu prostych ludzi, autorka opisała wytrwałą i nieugiętą walkę Narodu Polskiego o wolność i niepodległość. Całą książkę i losy jej bohatera przenika duch, który można podsumować słowami, będącymi wyznaniem wiary naszych ówczesnych Rodaków: "Bóg, Honor, Ojczyzna".

Wracajmy, choćby przez lekturę tej powieści, do Polski zawsze wiernej Bogu i Ewangelii, która tam, na porośniętych lasem zakolach Wilii, głęboko ukryta, a jednak żywa właśnie dzięki takim jak powieściowy Józef Olsiewicz, przecież na nas czeka.

* * *

Ta książka posiada dwa ogromne walory w jednym: jest to powieść na wskroś arcypolska i zarazem na wskroś arcykatolicka, a przy tym niezwykle prawdziwa i pięknie napisana. Gorąco ją polecam.

Paweł Toboła-Pertkiewicz, Wydawca

 

 

Piszę o tym wszystkim, gdyż na rynek trafia książka, którą osobiście uważam za bardzo potrzebną. Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że Kresy i bezkresy opowiada historię zwykłej, prostej i typowej polskiej rodziny z Wileńszczyzny, z czasów w których Polski próżno było szukać na mapach świata. Tymczasem, dzięki wysiłkowi autorki, jej pięknej narracji i trzymającej w napięciu fabule trafia na rynek książka wobec której trudno przejść obojętnie. Jak żyli nasi pradziadkowie? Jak wyglądał ich zwykły dzień? Jak pracowali, jak ubierali się, jakie mieli domy, jak odżywiali się, jak spędzali wspólnie czas? Wreszcie być może najważniejsze – jakie miejsce w ich życiu odgrywała religia i Pan Bóg? Jeśli ktoś z Państwa zadaje sobie choć jedno z tych pytań to książka Jadwigi Czechowicz jest właśnie dla niego. Opowiada bowiem życie pokolenia naszych pradziadków lub dziadków, z którego nie mamy wielu świadectw pisanych, gdyż niewielu naszych przodków potrafiło wówczas posługiwać się sprawnie słowem pisanym, zdjęcia były prawdziwym rarytasem, a nawet jeśli były, to rewolucje i wojny spowodowały, że te rodzinne pamiątki często ginęły.

Fragment recenzji

 

Kresy i bezkresy to kawał pięknej literatury. Biorąc pod uwagę malowniczy język autorki, wciągającą fabułę z wplecionymi rzeczywistymi, przełomowymi dla naszego narodu wydarzeniami historycznymi, jak również moją osobistą miłość do Boga, Ojczyzny jak i poznanej niedawno Wileńszczyzny, oceniam książkę najwyżej jak tylko się da. Polecam przeczytać każdemu, komu bliska jest sercu trudna, ale jakże piękna historia Polski.

Recenzja książki piórem Karoliny Lebiedowicz na portalu wMeritum

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 661

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (32 oceny)
19
10
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Co­py­ri­ght © by Ja­dwi­ga Cze­cho­wicz

Co­py­ri­ght to this edi­tion © by Wy­daw­nic­two Pro­hi­bi­ta

ISBN:

978–83–65546–05–0

Pro­jekt okład­ki:

Szy­mon Pi­pień

Re­dak­cja i ko­rek­ta:

Bar­ba­ra Ma­niń­ska

Wy­daw­ca:

Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TA

Pa­weł To­bo­ła–Per­t­kie­wicz

www.pro­hi­bi­ta.pl

wy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.pl

Tel: 22 424 37 36

www.fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­ta

Sprze­daż książ­ki w In­ter­ne­cie:

 

 

Babie lato de­li­kat­nie ko­ły­sa­ło się i snu­ło w po­wie­trzu, jak wi­szą­ce bu­jaw­ki.

Po­god­ny czas koń­ca wrze­śnia zwia­sto­wał nad­cho­dzą­cą porę kró­lo­wa­nia je­sie­ni, a ra­zem z nią ko­lo­rów sta­re­go zło­ta, moc­nej czer­wie­ni, tu­dzież sło­necz­nych żół­ci i ja­snych od­cie­ni brą­zów. Ła­god­ne pro­my­ki słon­ka po­zwa­la­ły cie­szyć się pięk­nem wy­grza­nej po go­rą­cym le­cie przy­ro­dy, roz­świe­tla­ły i do­da­wa­ły cie­pła bar­wom. Roz­ło­ży­ste ja­bło­nie, gru­sze i śli­wy, nad po­dziw ob­fi­cie owo­cu­ją­ce tego roku, do­stoj­nie dźwi­ga­ły ob­cią­żo­ne owo­ca­mi ga­łę­zie.

Skoń­czył się czas doj­rze­wa­nia, zi­ści­ła się na­dzie­ja na plo­ny i oto przy­szedł czas koń­co­wych zbio­rów.

W sa­dzie, pod ni­ską roz­ło­ży­stą ja­błon­ką, leży wy­wró­co­ny ły­ko­wy ko­szyk i wy­sy­pa­ne z nie­go, lek­ko mu­śnię­te czer­wie­nią zło­te jabł­ka, ka­wa­łek da­lej rzu­co­na nie­dba­le bia­ła lnia­na za­pa­ska. W po­bli­żu nie wi­dać ży­wej du­szy, je­dy­nie dwa wy­grze­wa­ją­ce się koty le­ni­wie roz­cią­gnię­te na wiel­kim ka­mie­niu, tuż przy dro­dze wio­dą­cej od bra­my do ni­skiej cha­ty strze­chą kry­tej.

Jeź­dziec do­sia­da­ją­cy ka­re­go ko­nia za­trzy­mał się przed otwar­tą bra­mą, ro­zej­rzał uważ­nie wo­kół, jak­by spraw­dzał, czy ktoś go wi­dzi, i po chwi­li wje­chał na po­dwó­rze. Za­pro­wa­dził ko­nia do staj­ni i zbli­żał się już do domu, gdy usły­szał do­bie­ga­ją­ce przez otwar­te drzwi wo­ła­nie:

– Ooo…, Jezu mój…

Męż­czy­zna, za­trwo­żo­ny, szyb­ko wbiegł do środ­ka.

W izbie ku­chen­nej, przy­trzy­mu­jąc się sto­ją­ce­go przed nią stoł­ka, klę­cza­ła mło­da ko­bie­ta w sta­nie bło­go­sła­wio­nym.

– Boże mój, Łu­cyj­ko – za­wo­łał męż­czy­zna – to już?! Wy­bacz mi...

Wy­raź­nie umę­czo­na ko­bie­ta, bla­dziut­ka na twa­rzy, mimo cier­pie­nia de­li­kat­nie się uśmiech­nę­ła:

– Ja­nie…, je­stem go­to­wa. Dzię­ki Bogu, już je­steś.

– Co mam ro­bić?! – Jan był wy­raź­nie prze­ra­żo­ny.

– Po­móż mi wstać, chcę się po­ło­żyć.

Jesz­cze tej nocy, pod wy­gwież­dżo­nym nie­bem Wi­leńsz­czy­zny, przy­szedł na świat pier­wo­rod­ny syn Łu­cji i Jana Ol­sie­wi­czów, któ­re­mu dano na imię Jó­zef, a było to w 1870 roku.

* * *

Czuł, jak­by wszyst­kie smut­ki świa­ta ca­łe­go jego sa­me­go przy­wa­li­ły. Zwy­kle nie my­ślał o so­bie, wi­dział cier­pie­nie in­nych lu­dzi, ro­zu­miał je, współ­czuł i sta­rał się ze swo­jej stro­ny po­móc, ile mógł tym, któ­rzy mają cię­żej, ale wła­śnie dzi­siaj Jó­zef nie po­tra­fił ode­rwać się od po­czu­cia bo­le­ści i sa­mot­no­ści, jaka go do­się­gła.

Umar­ła mat­ka, ta naj­uko­chań­sza, naj­tro­skliw­sza, po­wier­nicz­ka i ra­tu­nek w każ­dej po­trze­bie i o każ­dym cza­sie.

Okres ostat­nich trzech mie­się­cy był cza­sem wal­ki o jej ży­cie, cza­sem jej cier­pie­nia i jej umie­ra­nia.

Każ­dy dzień za­czy­nał się i koń­czył lę­kiem i nie­pew­no­ścią, czy zro­bił wszyst­ko, co po­wi­nien. Noce dłu­gie, ciem­ne, nie­koń­czą­ce się nie przy­no­si­ły ulgi, po­dwa­ja­ły je­dy­nie lęki. Po­mi­mo zmę­cze­nia czu­wał przy niej, bo uwa­żał, że tak po­wi­nien ro­bić, chciał być dla niej na każ­de za­wo­ła­nie. Miał do­pie­ro szes­na­ście lat, ale nie wie­dział, co to zna­czy wiek mło­dzień­czy, był do­ro­sły, bar­dzo do­ro­sły i od­po­wie­dzial­ny. Oj­ciec umarł dwa lata temu. Kie­dy na­gle przy­szła cho­ro­ba mat­ki, jej sio­stra wzię­ła do sie­bie jego małe młod­sze sio­stry – Aga­tę, Elż­bie­tę i Pau­lin­kę. Cię­żar cier­pie­nia mat­ki dźwi­gał sam.

Le­karz prze­stał przy­cho­dzić, nie da­wał cho­rej szans i wy­raź­nie mu to oznaj­mił. Gdy cza­sem za­gląd­nął kto do nich, nie umiał być dłu­go, szyb­ko ucie­kał, nie ra­dząc so­bie z wi­do­kiem przy­tła­cza­ją­ce­go cier­pie­nia. Praw­dą jest też, że nikt, choć­by i naj­bar­dziej chciał, nie mógł im po­móc, bo też jak? By­wa­ły dni, gdy cho­ra czu­ła się le­piej i wte­dy po­ja­wia­ła się iskier­ka na­dziei, że może le­karz nie miał ra­cji, nie­ste­ty zwy­kle ta­kie chwi­le trwa­ły krót­ko. Naj­gor­sze było to, że i Jó­zef nie umiał jej po­móc, co­kol­wiek by ro­bił. Kar­mił ją, przy­go­to­wy­wał je­dze­nie lek­kie, de­li­kat­ne, a ona pa­trzy­ła mu w oczy i wi­dział w nich zdzi­wie­nie, że to, co jej daje, jest mało ja­dal­ne. Za­sta­na­wiał się, czy le­piej, żeby ja­dła, czy le­piej, żeby gło­do­wa­ła, bo wnę­trze było cho­re i w każ­dym wy­pad­ku cier­pia­ła. Nikt mu nie do­ra­dzał, nikt nie pod­po­wia­dał, a sam czę­sto nie wie­dział, jak po­stę­po­wać. By­wa­ło, że le­żąc już do snu, przy­glą­dał się jej zma­ga­niom i mo­dlił o to, żeby cho­ciaż część cier­pień mógł za mat­kę po­nieść. Bła­gał Boga o po­moc, o ulże­nie jej w cier­pie­niu, a dla sie­bie o wy­trwa­nie i cier­pli­wość. Mo­dlił się przy niej na głos i wi­dział, jak jej war­gi bez­gło­śnie się po­ru­sza­ją, wie­dział, że tak jest jej lżej, że mo­dli­twa gło­śna jest wy­sił­kiem. Póź­niej mo­dli­ła się mil­cząc i tak już było do śmier­ci. Nie mó­wił ni­ko­mu, jak umie­ra­ła, wszyst­ko za­cho­wał dla sie­bie. Sta­rał się my­śleć, że Bóg wy­brał dla niej to, co naj­lep­sze, że już nie cier­pi, i że już do­szła tam, gdzie jest szczę­śli­wa, ale dzi­siaj, kie­dy ją po­cho­wał, za­czął się lę­kać sa­mot­no­ści w świe­cie i nie­od­wra­cal­no­ści wy­da­rzeń. Żal, że ode­szła uko­cha­na mat­ka i nie pad­nie do jej ko­lan, i rąk spra­co­wa­nych nie uca­łu­je, że nie bę­dzie miał już ni­ko­go, kto się o nie­go za­trosz­czy i nad nim sa­mym czu­wać bę­dzie. Żal bo­le­sny ogar­nął całą jego isto­tę i po raz pierw­szy za­szlo­chał, a płacz roz­dzie­rał mu ser­ce i ujaw­niał wiel­kość stra­pie­nia, któ­re w so­bie na­gro­ma­dził. Szloch tar­gał jego cia­łem i dech za­pie­rał, a Jó­zef po­pa­dał w co­raz więk­szą nie­moc. Wy­lał ze łza­mi cały swój smu­tek, całe cier­pie­nie i go­rycz prze­ży­tych cięż­kich chwil. Wtu­lił się zmę­czo­ny w pie­rzy­nę i łka­jąc jesz­cze, po­wo­li za­snął. Nikt inny, tyl­ko sam Bóg przy­słał mu na po­cie­sze­nie i uko­je­nie sen do­bry i pe­łen mi­ło­ści. Czuł, jak za ręce bio­rą go ro­dzi­ce i uno­szą w górę, w górę, w górę, a pa­trzą się co chwi­la na nie­go i na sie­bie i uśmie­cha­ją czu­le. Wzno­sił się ku wy­so­kie­mu szczy­to­wi, gdzie sta­nę­li ra­zem, ale jak to we śnie bywa, sam nie wie­dział, dla­cze­go zna­lazł się na­gle przed cha­tą swo­ją, do któ­rej drzwi były za­mknię­te tak, że ni­jak do­stać się do niej nie mógł. Zda­wa­ło mu się, że szar­pie wej­ście co­raz moc­niej i moc­niej, aż na­gle usły­szał:

– Obudź się, Jó­ze­fie.

Ze­rwał się ze snu głę­bo­kie­go na rów­ne nogi i zro­zu­miał, że to nie on szar­pał, tyl­ko jego bu­dzo­no w ten spo­sób.

Przed nim stał Zyg­munt Wy­rwicz.

Wi­dział go dzi­siaj na po­grze­bie mat­ki i w pierw­szej chwi­li nie roz­po­znał, a był to daw­ny zna­jo­my nie­ży­ją­ce­go ojca. Przy­po­mniał so­bie, że wi­dy­wał go w dzie­ciń­stwie i fa­scy­no­wał go wte­dy ten mą­dry i bo­ga­ty czło­wiek. Oj­ciec nie był wy­kształ­co­ny, nie miał bo­gactw żad­nych, ale był przez Wy­rwi­cza nie­zwy­kle sza­no­wa­ny i wi­dział to na­wet mały wów­czas Jó­zef.

Nie­spo­dzie­wa­ny przy­bysz spoj­rzał ser­decz­nie na umę­czo­ne­go chłop­ca, szczu­płe­go, z pod­krą­żo­ny­mi oczy­ma i w tych oczach zo­ba­czył to samo świa­tło, któ­re do­strze­gał u swo­je­go przy­ja­cie­la. No­sił Wy­rwicz w so­bie ogrom­ną wdzięcz­ność wo­bec ojca Jó­ze­fa, któ­re­mu dłu­gu za ura­to­wa­ne od nie­wo­li ży­cie nie spła­cił.

Jak nic sie­dział­by te­raz na Sy­be­rii, gdy­by nie nad­szedł ra­tu­nek i gdy­by garst­ka chło­pów, na cze­le z Ol­sie­wi­czem, nie wy­dar­ła go z rąk ru­skiej stra­ży, któ­ra zła­pa­ła go z bi­bu­łą na dro­dze do Wo­ro­pa­je­wa1 i już wio­dła do cyr­ku­łu.

– Roz­mó­wić się z tobą przy­sze­dłem w waż­nej spra­wie – po­wie­dział Wy­rwicz.

– Pro­szę usiąść, bar­dzo pro­szę – Jó­zef za­trosz­czył się o przy­by­sza, nie bar­dzo ro­zu­mie­jąc, co go spro­wa­dzi­ło do nie­go sa­me­go, kie­dy już oj­ciec i mat­ka po­mar­li, a on sam prze­cież, kim­że on jest, żeby tak za­cny pan miał do nie­go in­te­res.

– Wi­dzisz, Jó­ziu­ta, roz­ma­wia­łem z ciot­ką two­ją Anną Za­wi­szą, a to w spra­wie przy­szło­ści two­jej i two­ich sióstr. Ciot­ka z mę­żem swo­im po­sta­no­wi­li, że dziew­czyn­ki wy­cho­wa­ją i sami swo­ich dzie­ci nie ma­jąc, przyj­mą je jako swo­je. O to­bie po­my­śla­łem z moją żoną, że już masz swo­je lata i by­ło­by le­piej dla cie­bie, że­byś nie sie­dział tu sam je­den, tyl­ko ze­chciał z nami za­miesz­kać w Po­sta­wach2, wię­cej zo­ba­czyć, po­znać... Hmm, a co my­ślisz o pro­po­zy­cji?

Jó­zef za­marł, nie mógł po­jąć, że to, co sły­szy, jest praw­dą, że to o nie­go cho­dzi. Opadł na krze­sło i oparł­szy ręce o stół, uchwy­cił w nie sil­no gło­wę.

– Och – wy­rwał się z nie­go jęk. – Ja nic nie my­ślę – od­parł ża­ło­śnie, wy­raź­nie przy­gnę­bio­ny i cier­pią­cy. Dzień ten był naj­trud­niej­szym do prze­ży­cia, a ostat­nie mie­sią­ce były rów­nie trud­ne. Wszyst­ko prze­ży­wał na bie­żą­co, dzień za dniem mi­ja­ły i nie miał cza­su na my­śle­nie o so­bie.

Wy­rwicz, wi­dząc za­kło­po­ta­nie Jó­ze­fa, szyb­ko kon­ty­nu­ował to, co za­czął.

– Oczy­wi­ście, ty się spo­koj­nie za­sta­no­wisz, po­my­ślisz o tym, co po­wie­dzia­łem, ale pa­mię­taj, że my z żoną by­li­by­śmy bar­dzo ra­dzi móc w ja­ki­kol­wiek spo­sób do­po­móc ci. Już przy­szło­ścią się nie martw. już nie martw.

To już cał­kiem nie mie­ści­ło się w gło­wie Jó­ze­fa, któ­ry o przy­szłość do tego cza­su ni­g­dy się nie mar­twił, mało tego, nie my­ślał o niej, ale rze­czy­wi­ście, nie był to czas po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji. Przy­tak­nął więc, że tak, że prze­my­śli to i po­dzię­ko­wał Wy­rwi­czo­wi za oka­za­ną tro­skę i wspa­nia­ło­myśl­ność, a gość słu­cha­jąc tych kur­tu­azji po­my­ślał, że może za wcze­śnie chłop­cu za­wra­cał gło­wę. Za­nim ży­cie za­cznie to­czyć się da­lej w mło­dym czło­wie­ku, czas uspo­ko­je­nia musi po­trwać, a póki co, ża­ło­ba w nim pa­nu­je i nie ma na nic in­ne­go miej­sca.

Koń­czył się dla Jó­ze­fa dzień pe­łen prze­żyć i wiel­kie­go cier­pie­nia z roz­łą­ki z mat­ką, dzień, kie­dy ko­cha­ją­ce się oso­by spla­ta świat tak ży­wych, jak i umar­łych. Nie­zwy­kły to stan, w któ­rym nie wia­do­mo, gdzie czło­wiek chce być, kro­czy wszak po zie­mi, a mi­łość, któ­rą da­rzy zmar­łą oso­bę, po­cią­ga go w wiecz­ność i się­ga da­le­ko w świat du­cho­wy. Cho­ciaż wie, że zo­stać tam nie może, to jesz­cze szu­ka wspól­no­ty z du­szą ode­szłą do Boga i po­cie­sze­nie znaj­du­je u stóp Tego, któ­ry jest obec­ny i w tym, i w tam­tym świe­cie, u Tego, któ­ry za­wsze JEST.

Mija­ły dni, pod­czas któ­rych Jó­zef sprzą­tał dom. Upo­rząd­ko­wał wszyst­ko, a co nie­po­trzeb­ne spa­lił. Na­wet naj­głęb­sze za­ka­mar­ki przej­rzał i ogar­nął, a ścia­ny we­wnątrz cha­łu­py po­bie­lił.

Sie­dział na łóż­ku któ­re­goś ko­lej­ne­go rana i roz­my­ślał, na­gle wstał, pod­szedł do sta­rej, pa­kow­nej oku­tej skrzy­ni i pod­niósł jej cięż­kie wie­ko.

Wy­cią­gnął z niej skó­rza­ne, z wy­so­ki­mi cho­le­wa­mi, sta­re buty ojca. Przy­mie­rzył, pod­sko­czył i uznał, że będą dla nie­go do­bre.

– Do­ro­słem już – po­wie­dział sam do sie­bie.

Oj­ciec Jó­ze­fa, Jan Ol­sie­wicz, był ran­ny w za­miesz­kach cza­sów Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go, wów­czas, kie­dy na Li­twie rzą­dy spra­wo­wał strasz­ny Mu­raw­jow3, Wie­sza­tie­lem na­zy­wa­ny.

O tym Wie­sza­tie­lu oj­ciec Jó­ze­fa opo­wia­dał, że ma­wiał on, iż nie na­le­ży do tych, któ­rych wie­sza­ją, ale do tych, któ­rzy wie­sza­ją. Mó­wił tak­że, ten­że Wie­sza­tiel, że przy­dat­ni dla Ro­sji Po­la­cy, to po­wie­sze­ni Po­la­cy. Ni­g­dy od ojca się nie do­wie­dzie­li, jak do­szło do po­ra­nie­nia, wia­do­mo tyl­ko, że za­miesz­ki były, bi­twy i po­tycz­ki zbroj­ne i że Jan wcze­śniej kon­takt z par­ty­zant­ką utrzy­my­wał. W pa­mię­ci mie­li tyl­ko na­zwi­sko waż­ne­go czło­wie­ka, o któ­rym Ol­sie­wicz wspo­mi­nał, a brzmia­ło ono: Da­lew­ski4. Ja­kie łą­czy­ły ich re­la­cje, co waż­ne­go miał wy­ko­nać Jan Ol­sie­wicz, nikt się ni­g­dy tego nie do­wie­dział, może oprócz żony Łu­cji, któ­ra na ten te­mat nie wspo­mnia­ła na­wet ma­łym słów­kiem, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że mó­wić o tym nie bę­dzie. Oj­ciec ni­g­dy już nie do­szedł do sie­bie, rany były zbyt po­waż­ne i do­le­gli­wo­ści trwa­ły, osła­bia­jąc co­raz bar­dziej za­pa­da­ją­ce­go na zdro­wiu męż­czy­znę. Po dłu­giej cho­ro­bie zmarł, po­zo­sta­wia­jąc żonę, któ­ra bę­dąc wą­tłej kon­dy­cji, bar­dzo krót­ko jesz­cze żyła i w dwa lata osie­ro­ci­ła czwo­ro dzie­ci.

Zdjął buty i ob­ło­żyw­szy sto­py fla­ne­lo­wy­mi onu­ca­mi, po­now­nie je wło­żył.

W skrzy­ni mie­ści­ły się świą­tecz­ne ubra­nia nie­ży­ją­ce­go ojca. Sta­no­wi­ły pa­miąt­kę, ale wo­bec cią­głej bie­dy, mat­ka trzy­ma­ła je dla syna, cze­ka­jąc, aż do­ro­śnie. Jó­zef wy­cią­gnął jesz­cze su­kien­ne spodnie ze zwę­ża­ny­mi no­gaw­ka­mi, wią­za­ne w pa­sie, lnia­ną ko­szu­lę bez koł­nie­rza za­wią­zy­wa­ną pod szy­ją trocz­ka­mi i ma­ry­nar­kę z koł­nie­rzem. Wszyst­kie ubra­nia uszy­ła dla ojca mat­ka. Wi­dział ją w pa­mię­ci, jak przy oknie do świa­tła sie­dzia­ła i lek­ko mru­żąc oczy, dłu­ba­ła igłą z de­li­kat­nym uśmie­chem na twa­rzy. Na sa­mym dnie skrzy­ni le­ża­ła oj­cow­ska pe­le­ry­na z du­żym kap­tu­rem, zmie­rzył ją, była do pół łyd­ki i ta dłu­gość wy­raź­nie mu od­po­wia­da­ła. Uszy­ta była z weł­nia­ne­go, bar­dzo gru­be­go suk­na, a do tego pod­szy­ta przez mat­kę lnia­nym płót­nem. My­ślał, że nic już nie ma w skrzy­ni, ale zo­ba­czył jesz­cze na dnie ja­kieś przed­mio­ty. Roz­po­znał oj­cow­ską skó­rza­ną tor­bę z pa­skiem na ra­mię i się­gnął po nią z za­in­te­re­so­wa­niem więk­szym niż po ubra­nia. Gdy oj­ciec wra­cał do domu z wy­jaz­dów, za­wsze w tej tor­bie miał coś dla dzie­ci. Ostat­ni raz jak wró­cił, był po­ra­nio­ny i sła­by, wszyst­ko na nim było brud­ne i skrwa­wio­ne, a przy­tro­czo­na do sio­dła koń­skie­go tor­ba nie in­te­re­so­wa­ła już dzie­ci. Otwo­rzył ją te­raz ze wzru­sze­niem i spoj­rzał do wnę­trza, było pu­ste, nie za­wie­ra­ło ni­cze­go. Przez myśl prze­bie­gły mu sło­wa mat­ki, sły­szał, jak mó­wi­ła je do ojca:

– Prze­cież nic to nie zmie­ni, po co to wszyst­ko, nie jedź, Jan­ku, pro­szę, pro­szę.

– Ci­chaj Łu­cyj­ko, ci­chaj – uspo­ka­jał oj­ciec i za­wsze ro­bił swo­je, a mat­ka z trwo­gą cze­ka­ła jego po­wro­tów.

Gdy wró­cił po raz ostat­ni, pie­lę­gno­wa­ła go, mil­cząc i nie na­rze­ka­jąc. Pa­mię­tał, jak czu­wa­ła przy nim no­ca­mi, ukrad­kiem po­pła­ku­jąc. Wszyst­kie ubra­nia, w któ­rych wró­cił, wy­czy­ści­ła, po­pra­ła i cze­ka­ły na po­wrót Jana do zdro­wia, ale on już nie wy­do­brzał.

– Chro­ni­ła nas wszyst­kich i wy­próż­ni­ła na­wet tor­bę, żeby śla­du nie było po kon­spi­ra­cji ojca – po­my­ślał o mat­ce.

Odło­żył tor­bę i się­gnął po ta­jem­ni­czą, jak oj­ciec mó­wił, „fran­cu­ską” ma­nier­kę. Oczy mu się za­szkli­ły. Przy­po­mniał so­bie, jak kie­dyś oj­ciec wró­cił do domu i po­zwo­lił mu ją po­no­sić, ba­wił się wte­dy w spra­gnio­ne­go wody po­szu­ki­wa­cza skar­bów na pu­sty­ni. „Do­sia­da­jąc” kija, obie­gał po­dwó­rze i wo­łał: „Wody, wody, wody!”. – To było jak­by wczo­raj – po­my­ślał z roz­rzew­nie­niem.

Usiadł na pod­ło­dze i opie­ra­jąc się o skrzy­nię, oglą­dał to „cudo”, któ­re tak oży­wi­ło wspo­mnie­nia. Przy­po­mi­nał so­bie, jak oj­ciec przy­niósł ją, zna­la­zł­szy w le­sie, i cie­szył się jak dziec­ko, że skarb uświad­czył cen­ny.

Jak Na­po­le­on szedł na Mo­skwę, zie­mie tu­tej­sze do­świad­czy­ły wie­lu nie­szczęść od prze­cho­dzą­cych głod­nych wojsk. Jó­zef sły­szał opo­wie­ści dzie­jo­we od star­szych lu­dzi, któ­rzy bez­po­śred­nio na so­bie od­czu­li przej­ście Fran­cu­zów. Pa­mię­ta­li oni, jak z ca­łym swo­im do­byt­kiem zmu­sze­ni byli chro­nić się na ba­gnach przed ra­bun­kiem ze stro­ny woj­sko­wych, do dziś po­zo­sta­ły po­bu­do­wa­ne tam kry­jów­ki i miej­sca prze­trwa­nia. Nie dość, że Fran­cu­zi żyw­ność lu­dziom za­bie­ra­li, to przede wszyst­kim ko­nie, któ­rych nie po­tra­fi­li utrzy­mać i co chwi­la zdy­cha­ją­ce po­zo­sta­wia­li w ol­brzy­miej licz­bie po dro­dze. Naj­gor­sze, że i sami żoł­nie­rze tra­ci­li ży­cie, zwłasz­cza z gło­du i cho­rób. Nie otrzy­maw­szy od swo­ich po­mo­cy, po­zo­sta­wia­ni na stra­ce­nie, umie­ra­li po­rzu­ce­ni.

– Po­zwól, Ja­nie, daj, zo­ba­czysz, tak bę­dzie le­piej – mat­ka tłu­ma­czy­ła ojcu, że war­to uszyć na ma­nier­kę „ubran­ko” fil­co­we.

– Za­wra­ca­nie gło­wy, Łu­cyj­ko, nie­po­trzeb­na mi jest ta ma­nier­ka, ale po­do­ba mi się. Zo­bacz, jak to po­my­śle­li ci Fran­cu­zi, żeby ta­kie przed­mio­ty ro­bić ze sta­li, a nie le­piej, żeby to mie­dzia­ne było? Miedź zdro­wa, wodę za­cho­wa do­brze, prze­cież to wia­do­mo od lat... Hmm, pew­nie nie po­tra­fią. No, ale jest, to się przy­da. ale cudo – za­chwy­cał się oj­ciec.

Mat­ka uszy­ła „ubran­ko” z fil­cu i był to bar­dzo do­bry po­mysł, bo woda w środ­ku za­cho­wy­wa­ła dłu­żej swo­ją tem­pe­ra­tu­rę. Jó­zef zdjął je te­raz ostroż­nie z ma­nier­ki i przy­glą­dał się, jak też Fran­cu­zi wy­ko­na­li to oj­cow­skie „cudo”.

Ma­nier­ka była sta­lo­wa, ocyn­ko­wa­na, w kształ­cie owa­lu, spłasz­czo­na od góry i od dołu. Mia­ła dwa otwo­ry na gó­rze, je­den był mniej­szy, a dru­gi więk­szy, a oba były moc­no za­tka­ne ko­recz­ka­mi na sznu­recz­kach umo­co­wa­nych do bocz­nych uszek ma­nier­ki, do któ­rych był też przy­mo­co­wa­ny skó­rza­ny pa­sek.

– Cudo – gło­śno stwier­dził Jó­zef, na­peł­nia­jąc ma­nier­kę wodą i odło­żyw­szy ją na bok, za­brał się do po­sił­ku przed po­dró­żą. Nie było już w domu ni­cze­go oprócz sło­ni­ny i ka­wał­ka su­che­go chle­ba, któ­ry jadł, ma­cza­jąc w wo­dzie.

Gdy skoń­czył po­si­łek, wło­żył na sie­bie oj­cow­skie ubra­nia, za­pa­ko­wał do tor­by sło­ni­nę i swój ko­zik, wziął oj­cow­ski ku­bek cy­no­wy, przy­mo­co­wał ma­nier­kę Fran­cu­zów, zgar­nął ja­kieś nie­zbęd­ne dro­bia­zgi przy­go­to­wa­ne wcze­śniej i usiadł na zy­dlu. Był go­to­wy do opusz­cze­nia pu­ste­go ro­dzin­ne­go domu.

Cała chu­do­ba z go­spo­dar­stwa była już za cho­ro­by mat­ki wy– sprze­da­na i zje­dzo­na.

Ukląkł, jak w zwy­cza­ju miał oj­ciec przed każ­dym wy­jaz­dem z domu, i po­mo­dlił się gło­śno i po­boż­nie. Czu­jąc po­wa­gę chwi­li, po­wie­rzał się Bo­żej Opatrz­no­ści i pro­sił, by za­wsze wia­ry oj­cow­skiej do­cho­wał.

– Tak mi do­po­móż Boże Oj­cze Wszech­mo­gą­cy w Trój­cy Je­dy­ny i Wszy­scy Świę­ci – wy­po­wie­dziaw­szy mo­dli­twę, za­koń­czył ją zna­kiem krzy­ża świę­te­go i po­wstał z klę­czek.

Drzwi domu za­mknął na sko­bel, fur­tę bra­my za­su­nął i ru­szył raź­nym kro­kiem. Wie­dząc, że opusz­cza dom już na za­wsze, zer­k­nął ką­tem oka w jego kie­run­ku, ale nie chcąc na­wet przed sobą sa­mym oka­zać tkli­wo­ści, moc­niej za­czął sta­wiać kro­ki w bu­tach spad­ko­wych po ojcu.

Szedł na prze­łaj, zna­jąc do­brze mie­dze i ście­żyn­ki, któ­re szyb­ciej do­pro­wa­dzić go mia­ły do za­mie­rzo­ne­go celu. Po­go­da była wy­jąt­ko­wo cie­pła, jak na ma­rzec. Zbo­czył z dro­gi do lasu, gdzie wie­dział, że stru­mień bije.

Słoń­ce było już wy­so­ko, gdy wszedł do boru so­sno­we­go, w któ­rym wia­tru nie było czuć ani tro­chę. Po­wie­trze sta­ło nie­ru­cho­mo.

– Las bez okien – po­my­ślał z uśmie­chem, zmie­rza­jąc do miej­sca, któ­re było bar­dziej po­ro­śnię­te zie­le­nią. Las nie szu­miał, kró­lo­wa­ła w nim ci­sza, bo i ptac­twu le­śne­mu o tej po­rze nie chcia­ło się fru­wać, ani śpie­wać. Świa­tła sło­necz­ne­go bar­dzo mało prze­bi­ja­ło się przez sta­re ko­ro­ny so­sen, któ­re ro­snąc zbyt gę­sto, wy­so­ko pię­ły się do pro­mie­ni.

Sły­chać było tyl­ko trzask ła­ma­nych ga­łą­zek i świsz­czą­ce pod no­ga­mi igli­wie.

Przy­spie­szył kro­ku.

Po chwi­li usły­szał mru­cze­nie, szmer ja­kiś – to jak­by de­li­kat­ne dzwo­necz­ki, jak­by bry­lan­to­we ka­mie­nie prze­su­wa­ły się wody źró­dla­ne i ni­czym dia­men­ty rzu­ca­ły chwi­la­mi iskier­ki od­bi­tych, z tru­dem prze­do­sta­ją­cych się pro­mie­ni sło­necz­nych. Po ka­my­kach o ob­łych kształ­tach, wodą przez lata ob­ro­bio­nych, pę­dził czy­sty jak krysz­tał stru­mień. Wy­mył już daw­no zie­mię, na boki ją prze­su­wa­jąc, oczy­ścił mi­ja­ne po dro­dze ko­rze­nie, dla sie­bie przy­spo­so­bił ko­ry­to, żeby po­mie­ścić się cały i wy­pły­nąw­szy gdzieś spod zie­mi, pę­dził do dal­szych miejsc, wszyst­kim da­jąc nie tyl­ko orzeź­wie­nie, ale i zdro­wie przy­no­sząc w swo­jej ży­wej wo­dzie.

Za­chwy­co­ny wi­do­kiem czy­ste­go stru­mie­nia Jó­zef schy­lił się i ob­mył w nim dło­nie, a na­stęp­nie na­brał bar­dzo zim­nej wody i uniósł do spra­gnio­nych warg. Nie wyj­mo­wał kub­ka, nie po­trze­bo­wał, wy­star­czy­ły mu wła­sne ręce. Wy­da­wa­ło mu się, że już się na­sy­cił i prze­sta­wał pić, ale po chwi­li po­now­nie na­bie­rał błysz­czą­cych krysz­ta­łów i pił, i pił, i pił. Już od­cho­dził, a jed­nak zno­wu wra­cał. Uga­siw­szy pra­gnie­nie, usiadł na brze­gu i przy­po­mi­nał so­bie, jak to lu­dzie mó­wi­li, że gdy kto w cho­ro­bie pod­upa­da, to trze­ba go na­po­ić żywą wodą ze stru­mie­nia, to i zdro­wie, i siły wró­cą, ale trze­ba pić, aż do cał­ko­wi­te­go na­sy­ce­nia. Na wszel­ki wy­pa­dek na­pił się jesz­cze raz ze zdro­ju i ru­szył w dal­szą po­dróż.

Po go­dzi­nie wszedł z pól w szer­szą dro­gę z ko­le­ina­mi, po jej bo­kach usta­wio­ne były pło­ty z dłu­gich nie­oko­ro­wa­nych żer­dzi przy­mo­co­wa­nych do wbi­tych w zie­mię pa­li­ków, a w od­da­li, spo­nad drzew owo­co­wych, ster­cza­ły sło­mia­ne da­chy i ko­mi­ny do­mów w Pan­fi­łowsz­czyź­nie5. Za wsią, po le­wej i pra­wej stro­nie, cią­gnę­ły się gę­ste, bar­dzo błot­ne lasy, przez któ­re wiej­ska dro­ga bie­gła da­lej na pół­noc. Wio­ska, skła­da­ją­ca się z kil­ku­na­stu go­spo­darstw, tęt­ni­ła ży­ciem. Sły­chać było od­gło­sy z mi­ja­nych obór i po­dwó­rek, a to zwie­rzy­ny, a to dzie­cia­ków, któ­rych peł­no było wszę­dzie.

Dzia­twa z cie­ka­wo­ścią wy­glą­da­ła na dro­gę, żeby przyj­rzeć się przy­by­szo­wi. Z jed­nej bra­my wy­pa­dły dwie dziew­czyn­ki i ob­ła­pi­ły Jó­ze­fa z ra­do­ścią, pisz­cząc i szcze­bio­cząc jed­no­cze­śnie – były to sio­stry Jó­ze­fa, Agat­ka i Elż­biet­ka.

Chło­pak, stę­sk­nio­ny za ro­dzi­ną, cie­szył się, że do­szedł do domu ciot­ki, gdzie miesz­ka­ją jego krew­ni. Roz­pro­mie­nio­ny i ro­ze­śmia­ny od ucha do ucha, po raz pierw­szy od wie­lu mie­się­cy wy­glą­dał na szczę­śli­we­go, ale roz­glą­dał się jesz­cze wo­kół, szu­ka­jąc uko­cha­nej, naj­młod­szej Pau­lin­ki. Spo­strzegł, jak uchy­la­ją się drzwi domu i wy­chy­la się z nich ślicz­na zło­to­wło­sa dziew­czyn­ka.

– Pau­lin­ko ma­leń­ka – za­wo­łał ra­do­śnie do dziec­ka, pod­biegł do niej i schwy­cił na ręce, tu­ląc ją moc­no do sie­bie. Była naj­młod­szym dziec­kiem Łu­cji i Jana Ol­sie­wi­czów, mia­ła nie­ca­łe pięć lat.

– Jó­ziu­ta! – za­wo­ła­ła. – Ty gdzie by­łeś? Nie ma cie­bie i nie ma, a ja szu­ka­łam cały czas. Jó­ziu­ta... je­steś – ob­ję­ła go rącz­ka­mi, a jemu łzy sta­nę­ły w oczach ze wzru­sze­nia i ser­ce ści­snę­ło się na myśl, że bę­dzie mu­siał zo­sta­wić to uko­cha­ne dzie­ciąt­ko, tę kru­szyn­kę, któ­rą wy­lu­lał na swo­ich rę­kach i któ­rą uko­chał naj­moc­niej, i od któ­rej czuł się tak ko­cha­ny.

Póź­nym wie­czo­rem, kie­dy dzie­ci już spa­ły, usiadł Jó­zef do po­waż­nej roz­mo­wy z sio­strą mat­ki, Anną.

– Cio­ciu dro­ga, ja chcia­łem cio­ci po­dzię­ko­wać ser­decz­nie.

– Za cóż ty mi dzię­ko­wać chcesz, Jó­ziut­ko – ode­zwa­ła się ciot­ka. – Bóg tak chciał. Ty sam na­dźwi­ga­łeś się tru­du strasz­ne­go, ja nie­wie­le ci mo­głam po­móc – wes­tchnę­ła.

– Oj, cio­ciu, co też cio­cia mówi, dziew­czyn­ki mia­ły. mają tu dom i opie­kę, to tak dużo. to wszyst­ko…, ja do koń­ca ży­cia nie wy­wdzię­czę się, dzię­ku­ję – wy­po­wie­dział te sło­wa i rzu­cił się do stóp ciot­ki, za ręce schwy­cił i uca­ło­wał je z sza­cun­kiem. Chciał wszyst­ko zro­bić jak na­le­ży, chciał, żeby ro­dzi­ce w nie­bie wie­dzie­li, że zro­bił to, co po­wi­nien.

– Taka trud­na sy­tu­acja nas spo­tka­ła, to nic, że­ście krew­ni, nie mu­sie­li­ście, a jed­nak szla­chet­nie przy­gar­nę­li­ście dzie­ci, sie­ro­ty, z do­bre­go ser­ca. Niech do­bry Bóg wam za to za­pła­ci – dzię­ko­wał wzru­szo­ny, ca­łu­jąc dło­nie ciot­ki.

Anna zna­ła Jó­ziu­tę i bar­dzo ce­ni­ła go za szla­chet­ność i do­broć. Wie­dzia­ła, że wy­jąt­ko­wy z nie­go mło­dzie­niec, któ­re­mu nie w gło­wie były pso­ty i za­ba­wy, któ­ry przez swo­ją po­sta­wę wy­ka­zał się doj­rza­ło­ścią więk­szą niż nie­je­den do­ro­sły.

Ze swo­jej stro­ny Anna zro­bi­ła, co mo­gła, przy­ję­ła pod swój dach dzie­ci sio­stry, gdy ta ob­łoż­nie za­cho­ro­wa­ła i po jej śmier­ci nad nimi prze­ję­ła opie­kę. Wła­sne­go po­tom­stwa jesz­cze nie mia­ła i ufa­ła, że po­do­ła, ra­zem z mę­żem, wy­cho­wa­niu trzech dziew­czy­nek, cho­ciaż trud to wiel­ki bę­dzie i ob­cią­że­nie, przyj­mo­wa­ła go jak obo­wią­zek, któ­ry spadł na nią, jako sio­strę, z woli nie­ba.

– Wola Boża. Ci­cho, ci­cho Jó­ziut­ko, wiem, że ci cięż­ko, wiem... wstań, dziec­ko – po­wie­dzia­ła do nie­go gło­sem po­dob­nym do mat­ki, a jemu ser­ce ści­snę­ło się z tę­sk­no­ty za ro­dzi­ciel­ką. Wstał, nie da­jąc po­znać po so­bie wzru­sze­nia. Szyb­ko prze­szedł do in­ne­go te­ma­tu, bo roz­czu­le­nie dła­wi­ło mu krtań, a chciał ciot­ce po­ka­zać swo­ją do­ro­słość i od­po­wie­dzial­ność, żeby ma­jąc pod opie­ką jego ro­dzeń­stwo, cho­ciaż o nie­go była spo­koj­na.

– Zo­sta­nę u was, je­śli trze­ba co po­móc, a póź­niej ru­szę da­lej w dro­gę. do Po­staw.

– Czy ty za­my­ślasz iść do Wy­rwi­czów? – spy­ta­ła ci­chym gło­sem.

– Tak cio­ciu. Dom i całe go­spo­dar­stwo zo­sta­wiam na za­wsze dla was. Jest po­sprzą­ta­ne w środ­ku, wy­bie­lo­ne. to już wa­sze, zrób­cie z nim, co chce­cie – od­po­wie­dział, a po chwi­li do­dał gło­sem sta­now­czym, pew­nym, jak­by to nie była waż­na de­cy­zja:

– Sko­rzy­stam z pro­po­zy­cji pana Wy­rwi­cza i pój­dę do nie­go.

– Oj, Jó­ziut­ko – cio­cia Anna wes­tchnę­ła wzru­szo­na.

– Niech cio­cia się nie mar­twi o mnie, on mi po­mo­że zdo­być ja­kiś fach, prze­szko­lę się, to za­ro­bię coś pie­nię­dzy i wam po­mo­gę.

– Sy­necz­ku, taki je­steś do­bry i taki dziel­ny. Nie myśl ty o nas, obyś po­ra­dził so­bie w ob­cym, o mój Boże, ta­kim nie­bez­piecz­nym świe­cie – za­mar­twia­ła się o nie­go szcze­rze. – Jak­byś chciał, to i z nami zo­stać mo­żesz, two­ja wola, tyle że roz­ma­wia­łam z pa­nem Wy­rwi­czem i my­ślę so­bie, że ty tam wię­cej zdo­bę­dziesz. Pan Zyg­munt to nie­zwy­kle szla­chet­ny czło­wiek i jak ze­chciał cię za­pro­sić, i obie­cał po­moc, to po­mo­że, trze­ba ko­rzy­stać z otwar­tych drzwi na świat, a na­wet jak jest lęk i strach przed tym, co obce, to za­ufać trze­ba Bogu.

– Tak, cio­ciu – po­wie­dział jak­by do sie­bie, bez prze­ko­na­nia, jak­by py­ta­jąc, ale z na­dzie­ją, że tak bę­dzie, że so­bie po­ra­dzi, że wy­peł­ni za­da­ne ży­cie, mimo lęku przed nie­wia­do­mym.

Szep­ta­li ra­zem jesz­cze dłu­go w noc.

Zo­stał z ro­dzi­ną kil­ka dni, w obej­ściu po­mógł na­pra­wiać dach sta­rej sto­do­ły i po­że­gnaw­szy się czu­le, ru­szył w dro­gę swo­je­go do­ro­słe­go ży­cia.

Poran­na rosa okry­wa­ła tra­wy, błysz­cząc jak szkla­ne ko­ra­li­ki i two­rząc ko­bier­ce ro­ze­sła­ne po roz­le­głej rów­ni­nie. Mgła za­snu­wa­ła wszyst­ko wo­kół jak we­lo­nem, kła­dła się na pola, łąki i lasy, ota­cza­ła gdzie­nie­gdzie sto­ją­ce po­je­dyn­cze drze­wa i kępy krza­ków. Jak zza mu­śli­nu wi­dać było roz­my­te słoń­ce, któ­re gdy mgła opad­nie, rzu­ci przez czy­ste po­wie­trze sno­py pro­mie­ni, ostro i go­rą­co do­się­ga­jąc nimi na­wet naj­mniej­szych za­ka­mar­ków. Wte­dy, przy bra­ku po­wie­wu, trud­no bę­dzie iść po­dróż­ne­mu, któ­ry odzia­ny w cięż­kie buty i gru­bą ma­ry­nar­kę ma­sze­ru­je, od­dy­cha­jąc rześ­kim jesz­cze na ra­zie po­wie­trzem.

Jó­zef bar­dzo wcze­śnie wstał tego dnia, opusz­cza­jąc ostat­nie zna­ne so­bie miej­sce. Obej­rzał się jesz­cze za sie­bie i przez chwi­lę po­pa­trzył na po­zo­sta­wio­ną w od­da­li wieś.

Mło­de ser­ce za­czę­ło wa­lić moc­no w pier­si, krtań ści­snął szloch, a z oczu mi­mo­wol­nie po­la­ły się pie­ką­ce, wiel­kie jak gro­chy łzy.

– Gdzie ja idę? – wy­po­wie­dział te sło­wa łka­jąc i szyb­ko za­milkł, nie chcąc ich sły­szeć, bo w ci­szy czuł wię­cej pew­no­ści sie­bie.

– Le­piej nie wie­dzieć, gdzie, co i jak, trze­ba iść do przo­du, a choć­by i bez­myśl­nie – do­dał so­bie od­wa­gi.

Mi­jał pola i wsie, wy­szedł już za Mo­sarz6, w któ­rym po­zo­stał jego ko­ściół, i po­my­ślał, że ni­g­dy da­lej nie był, wszyst­ko przed nim było te­raz nowe, obce i nie­pew­ne.

Szedł dróż­ka­mi przez lasy i pola, żeby jak naj­da­lej od go­ściń­ców, na któ­rych wię­cej ob­cych spo­tkał­by, a nie­do­świad­czo­ny w ze­tknię­ciu z po­li­cją car­ską, wo­lał zro­bić wszyst­ko, żeby jej unik­nąć, bo też ta po­tocz­nie zwa­na ochra­na, już nie­jed­ne­mu zni­we­czy­ła pla­ny.

Na bez­dro­żach jed­nak ni­g­dy nie było bez­piecz­nie, bywa prze­cie, że i ci, co nie­cne za­my­sły mają, wy­bie­ra­ją ubo­cza do prze­miesz­cza­nia, to­też na­le­ża­ło za­cho­wać ostroż­ność i nie być lek­ko­du­chem.

Szedł mil­cząc. Mi­ja­ne miej­sca sta­rał się za­cho­wać w pa­mię­ci, bo gdy bę­dzie od­wie­dzał krew­nych, a za­mie­rza cho­ciaż­by raz na rok, przy­da się zna­jo­mość tra­sy. Roz­my­ślał nad cu­dow­no­ścią przy­ro­dy, nad za­pa­cha­mi na­tu­ry, któ­re wraz z nad­cho­dzą­cą wio­sną po­ja­wia­ły się co­raz czę­ściej.

Idąc tak, za­ob­ser­wo­wał z dala bia­łe cie­nie ob­ło­ków, a po chwi­li wi­dział już nad­cią­ga­ją­ce co­raz więk­sze chmu­ry, któ­re z każ­dą chwi­lą za­cią­ga­ły się bar­dziej na nie­bie, gęst­nia­ły i zni­ża­ły, do zie­mi przy­bli­ża­jąc. Wiel­kie chmu­ry, jak pie­rzy­ny pu­cha­te, całe w ko­lo­rze gra­na­tu prze­cho­dzą­ce­go w sza­rość czar­nie­ją­cą, groź­nie po­mru­ki­wa­ły, po­hu­ki­wa­ły i da­wa­ły znać, że po­ka­żą, oj, po­ka­żą swo­ją siłę.

– W mar­cu, gdy są grzmo­ty, zbo­ża po­nad pło­ty – Jó­zef przy­po­mniał so­bie, jak mat­ka ma­wia­ła.

Chło­pak roz­glą­dał się od ja­kie­goś cza­su, szu­ka­jąc schro­nie­nia przed nad­cho­dzą­cym desz­czem i bu­rzą. Wie­dział, że nie­bez­piecz­nie jest cho­wać się pod sa­mot­nym drze­wem, a z da­le­ka doj­rzał ich kil­ka ra­zem sto­ją­cych. Wy­gląd mia­ły drzew owo­co­wych.

– Jak nic musi i do­mo­stwo ja­kieś tam się skry­wać – po­my­ślał i ru­szył w kie­run­ku drzew bar­dzo szyb­kim kro­kiem.

Rze­czy­wi­ście, za ma­łym sa­dem owo­co­wym było sie­dli­sko, nie­ste­ty po­żar stra­wił więk­szą jego część, po­zo­sta­wia­jąc je­dy­nie ster­czą­ce zglisz­cza.

– Co ro­bić, co ro­bić? – roz­glą­dał się, go­rącz­ko­wo ści­ga­jąc z nad­cho­dzą­cą bu­rzą i szu­ka­jąc miej­sca na schro­nie­nie. Wy­szu­ki­wał oczy­ma by­stro pa­trzą­cy­mi zie­mian­ki, bo prze­waż­nie każ­de go­spo­dar­stwo taką mia­ło. Po dru­giej stro­nie zglisz­czy za­uwa­żył pa­gó­rek po­ro­śnię­ty tra­wą i krzacz­ka­mi, po­nad któ­ry­mi ster­cza­ło tak­że kil­ka mło­dych brzó­zek. Ru­szył więc w tam­tą stro­nę, za­szedł od tyłu wznie­sie­nia, scho­dząc w dół, gdzie było ob­ni­że­nie te­re­nu i po­mi­mo co­raz więk­szych ciem­no­ści zo­ba­czył uci­na­ją­cą pa­gó­rek ścia­nę z uło­żo­nych war­stwa po war­stwie wiel­kich po­lnych ka­mie­ni i fu­try­nę zro­bio­ną z klo­ców gru­be­go drew­na, a w niej za­war­te drzwicz­ki. Kil­ka me­trów przed drzwia­mi zie­mian­ki za­czy­nał się krza­cza­sty gąszcz buj­nych, kłu­ją­cych wą­sów je­żyn i ma­lin, któ­ry da­lej prze­cho­dził w roz­ło­ży­ste lesz­czy­ny i gło­gi. Żywa za­po­ra ukry­wa­ła schro­nie­nie i Jó­zef ucie­szył się, że tu­taj tra­fił. Pchnął lek­ko zmur­sza­łe wej­ście i oczom chłop­ca uka­za­ło się ciem­ne wnę­trze, któ­re­go nie po­tra­fił do­brze obej­rzeć, do­pó­ki nie przy­wykł do ciem­no­ści. Buch­nę­ło ze środ­ka zim­ne, zie­mią pach­ną­ce po­wie­trze. Do­strzegł, że w głę­bi jest dużo miej­sca i kil­ka gru­bych dech le­żą­cych na ka­mie­niach. Za­mknął za sobą do­kład­nie drzwi, bo deszcz moc­ny­mi kro­pla­mi pa­dał już na dwo­rze, a grzmie­nie bu­rzy było pra­wie nad nim. Zdjął kil­ka de­sek z ka­mie­ni i uło­żył je na zie­mi. Przy­go­to­wał so­bie w ten spo­sób le­go­wi­sko. Tor­bę po­ło­żył pod gło­wę i przy­krył się oj­cow­ską pe­le­ry­ną. Małą chwil­kę my­ślał o tym, że mu cie­pło i przy­tul­nie pod przy­kry­ciem, szyb­ko jed­nak zmo­rzył go sen twar­dy i głę­bo­ki. Bu­rza na ze­wnątrz sza­la­ła, gro­żąc z wy­so­ka i wy­sy­ła­jąc pio­ru­ny, jak­by ob­ra­żo­na, że uciekł jej wę­dro­wiec, że deszcz zmo­czyć go nie może i że za­snął nie­świa­dom jej zło­wiesz­cze­go wy­gra­ża­nia.

Spał snem ka­mien­nym, nie sły­sząc sza­ru­gi, któ­rej koń­ca nie było wi­dać. Roz­pła­ka­ne nie­bo wy­le­wa­ło na­gro­ma­dzo­ne wody na prze­su­szo­ną, spra­gnio­ną zie­mię. Nie była to do­bra po­go­da do wę­dro­wa­nia, ale też Jó­ze­fo­wi wca­le nie spie­szy­ło się do no­we­go, nie­zna­ne­go miej­sca. Sen przy­niósł mu uko­je­nie, po­ukła­dał ja­koś ży­cio­we pro­ble­my i po­ma­gał uspo­ko­ić to, co wzbu­rzo­ne, nie­spo­koj­ne.

Ile cza­su spał, nie wie­dział, na­gle, przez sen jesz­cze, usły­szał ja­kiś dziw­ny chro­bot i to bli­sko nie­go. Uniósł się lek­ko na swo­im po­sła­niu i przez chwi­lę na­słu­chi­wał, chcąc ro­ze­znać, co sły­szy, na­gle ze­rwał się i aż krzyk­nął prze­ra­żo­ny, za­ty­ka­jąc so­bie jed­no­cze­śnie usta ręką:

– Boże mój!

W mro­ku zie­mian­ki, pra­wie tuż obok sie­bie, zo­ba­czył le­żą­cą po­stać. Po­mi­mo ru­mo­ru, jaki Jó­zef zro­bił, zry­wa­jąc się gwał­tow­nie, obcy spał.

– Nie musi być groź­ny – po­my­ślał chło­pak. – Spa­łem jak wszedł i nic mi nie zro­bił... scho­wał się tak jak ja, ucie­ka­jąc przed desz­czem – uspo­ka­jał się cał­kiem roz­waż­nie, nie wpa­da­jąc w pa­ni­kę. Jed­nak nie po­tra­fił już spo­koj­nie się po­ło­żyć, nie bar­dzo też pa­so­wa­ło mu wy­cho­dze­nie z zie­mian­ki w deszcz ulew­ny. Przy­klęk­nął więc na de­skach i pró­bo­wał doj­rzeć wię­cej szcze­gó­łów w mro­ku piw­ni­cy.

Obcy był bar­dzo schlud­nie ubra­ny, nie wy­glą­dał na ob­wie­sia, ani na dzia­da. Spra­wiał wra­że­nie nie­wie­le star­sze­go od Jó­ze­fa. Buty miał so­lid­ne i przy­kry­ty był rów­nie do­brą, jak dla wę­drow­ca, pe­le­ry­ną. Na twa­rzy miał za­rost, ja­sne wąsy i bro­dę, bo­ko­bro­dy, ale nie ro­sną­ce byle jak, tyl­ko ure­gu­lo­wa­ne, a brwi zro­śnię­te. Gło­wę trzy­mał na du­żej tor­bie, a pe­le­ry­ną był okry­ty pra­wie po uszy. Po­now­nie roz­legł się dźwięk, któ­ry go wcze­śniej obu­dził. Zro­zu­miał, że to z ust śpią­ce­go wy­do­by­wa­ły się nie­wy­raź­nie brzmią­ce sło­wa.

– Gada przez sen – uśmiech­nął się spo­koj­niej­szy już Jó­zef. Prze­stra­szył się jed­nak po chwi­li, gdyż le­żą­cy za­czął się szar­pać i wo­łać gło­śno, nie­zro­zu­mia­le.

– Co się dzie­je, pi­ja­ny czy co?

Jó­zef po­wo­lut­ku na­chy­lił się w kie­run­ku śpią­ce­go, chcąc spraw­dzić, czy czuć al­ko­hol, po­czuł jed­nak, że od nie­zna­jo­me­go bije go­rą­co, się­gnął ręką do czo­ła ob­ce­go i po chwi­li zro­zu­miał, że jest on w ma­li­gnie.

Wes­tchnął głę­bo­ko. Zno­wu cho­ro­ba przy nim, zno­wu po­moc jest po­trzeb­na, a nie ma ni­ko­go, kto by to zro­bił, tyl­ko on, Jó­zef. Musi coś wy­my­ślić, prze­cież nie zo­sta­wi ob­ce­go nie­przy­tom­ne­go, w go­rącz­ce.

Się­gnął po swo­ją pe­le­ry­nę i otu­lił nią cho­re­go. Wy­cią­gnął z tor­by ko­zik i ro­zej­rzaw­szy się po zie­mian­ce wy­brał naj­gor­szą de­skę, któ­rą po­sta­no­wił za­mie­nić w szczap­ki. Pra­co­wał wy­trwa­le, roz­dzie­ra­jąc wil­got­ne od zie­mi drew­no, szczę­ściem przy­naj­mniej nie było zmo­czo­ne desz­czem. Przy­pa­try­wał się daw­niej, jak mat­ka po­ma­ga­ła ojcu w cho­ro­bie i umiał po­móc, gdy ona za­cho­ro­wa­ła. Znał spo­so­by na ból i go­rącz­kę i wie­dział, jak jej za­ra­dzić, w do­dat­ku był na to przy­go­to­wa­ny.

– Masz ty czło­wie­ku szczę­ście, że na mnie tra­fi­łeś – mruk­nął po ci­chu sam do sie­bie, nie prze­sta­jąc pra­co­wać.

Z de­ski na­łu­pał dość spo­rą ilość szcza­pek. Do­brze, że lu­dzie mie­li w zwy­cza­ju bu­do­wać zie­mian­ki, ma­ją­ce pa­le­ni­ska i dym­ni­ki – wszyst­ko mógł przy­go­to­wać, nie wpusz­cza­jąc do środ­ka zmo­czo­ne­go przez deszcz, wil­got­ne­go po­wie­trza. Po­trze­bo­wał za­go­to­wać wodę. Miał jej w sta­rej fran­cu­skiej ma­nier­ce cał­kiem jesz­cze dużo.

– Wy­star­czy – po­my­ślał, po­ru­sza­jąc ma­nier­ką.

Na pa­le­ni­sku uło­żył sto­sik ze szcza­pek i ka­mie­nie, na któ­rych po­sta­wił swój cy­no­wy ku­bek z wodą.

– Masz ty, czło­wie­ku szczę­ście, oj masz – mru­czał pod no­sem.

– Wy­ka­ra­skam cię z tej bie­dy, wy­ka­ra­skam.

Pa­ku­jąc się do wyj­ścia z domu, wy­bie­rał wszyst­ko to samo, co oj­ciec brał, wy­cho­dząc w świat na dłu­żej. Miał za­pa­ko­wa­ne­go bły­sko­por­ka7 z brzo­zy, któ­ry to grzy­bek nisz­czy bied­ne drze­wo, de­for­mu­je i pa­so­ży­tu­je na nim, a wy­su­szo­ny sta­je się wspa­nia­łą hub­ką, któ­rą ma­leń­ka na­wet iskier­ka bły­ska­wicz­nie roz­pa­la. Grzy­bek trzy­mał ra­zem z krze­mie­niem i krze­si­wem w skó­rza­nym wo­recz­ku, któ­ry miał za­wie­szo­ny na szyi, dla bez­pie­czeń­stwa, żeby w ra­zie cze­go nie za­mókł, miał tam tak­że kil­ka pió­rek, żeby uzy­skać ła­two pło­myk.

Wziął do ręki krze­mień i uło­żył na nim grzy­bek, przy­trzy­mu­jąc pal­ca­mi, za­czął te­raz ude­rzać krze­si­wem w krze­mień, a po­wsta­ją­ca iskra roz­ża­rzy­ła bły­sko­por­ka. Jó­zef szyb­ko odło­żył krze­si­wo i przy­ło­żył do żaru piór­ka, któ­re chwy­ci­ły pło­mień i dały po­czą­tek ognio­wi pod­pa­la­ją­ce­mu uło­żo­ne na pa­le­ni­sku szczap­ki. Wszyst­ko wy­ko­ny­wał w wiel­kim na­pię­ciu, bał się, czy za­pa­mię­tał do­brze na­uki ojca, któ­ry uczył go, jak ra­dzić so­bie w po­trze­bie bez ni­czy­jej po­mo­cy. Na szczę­ście wszyst­ko po­szło do­kład­nie tak, jak ocze­ki­wał i za chwi­lę woda w kub­ku wrza­ła. Zdjął ją z żaru, ale ogień zo­sta­wił pło­ną­cy, żeby za­grzać po­wie­trze w zie­mian­ce i żeby cho­re­mu było cie­plej.

Do cy­no­we­go kub­ka wsy­pał szczyp­tę su­chej, sprosz­ko­wa­nej kory wierz­bo­wej, któ­rą za­brał z domu ro­dzin­ne­go, a któ­rą zro­bił dla mat­ki z mło­dych ga­łą­zek wierz­by i po­da­wał jej, gdy go­rącz­ko­wa­ła, i gdy ją bo­la­ło. Uznał, że ten pro­szek to pa­na­ceum na wszyst­ko, dla­te­go za­brał nie­zu­ży­ty z opusz­cza­ne­go ro­dzin­ne­go domu jako za­bez­pie­cze­nie dla sie­bie w ra­zie na­głej po­trze­by.

Zdjął szyb­ko filc z ma­nier­ki i za­krył nią ku­bek, żeby za­pa­rzyć korę.

Nie go­rą­cym, ale jesz­cze bar­dzo cie­płym na­pa­rem spró­bo­wał na­po­ić cho­re­go. Nie było ła­two, bo cho­ry w ma­li­gnie ma­chał rę­ka­mi, wy­ry­wał się, jak­by prze­stra­szo­ny i nie po­zwa­lał się unieść. Jó­zef spró­bo­wał więc in­ne­go spo­so­bu. Wziął de­li­kat­nie rękę le­żą­ce­go i za­czął tłu­ma­czyć:

– Słu­chaj, czło­wie­ku! Je­steś cho­ry, masz go­rącz­kę, ma­ja­czysz. Chcę ci po­móc, po­dam ci le­kar­stwo, mu­sisz wy­pić – po czym po­wo­li po­ło­żył dłoń męż­czy­zny i za­czął go lek­ko uno­sić na ręce, a dru­gą ręką po­da­wał mu do ust wy­war. Cho­ry za­czął po­słusz­nie pić. Le­kar­stwo nie było smacz­ne, ale wy­pił wszyst­ko.

Jó­zef uło­żył go po­now­nie na po­sła­niu, do­kład­nie otu­la­jąc pe­le­ry­na­mi. Usiadł obok, pa­trząc w tlą­ce się jesz­cze szczap­ki, a po chwi­li uło­żył gło­wę na swo­jej tor­bie i za­snął.

Mi­nę­ła noc, mi­nął dzień i ko­lej­na noc.

Jó­zef rano i wie­czo­rem po­da­wał nie­zna­jo­me­mu le­kar­stwo.

W dzień wy­cho­dził z zie­mian­ki, szu­kał po le­sie źró­deł, żeby sa­me­mu na­pić się wody i uzu­peł­nić ma­nier­kę.

Dużo się mo­dlił i roz­my­ślał, czu­wa­jąc przy cho­rym. Po raz pierw­szy w ży­ciu czuł się nie­za­leż­ny. Nikt na nie­go nie cze­kał, do ni­ko­go nie mu­siał się spie­szyć, nikt nie wy­ma­gał ni­cze­go od nie­go, a je­dy­nym jego obo­wiąz­kiem był ten cho­ry, któ­re­go pil­no­wał. Przyj­rzał się do­kład­nie ru­inom spa­lo­ne­go domu, oglą­dał, jak był po­sa­do­wio­ny, jaki miał ob­rys, cie­ka­wi­ło go, z ja­kie­go zo­stał wy­ko­na­ny drew­na. Zdu­miał się, że był z mo­drze­wia, mu­siał być pięk­ny, co też mo­gło się wy­da­rzyć, że jest spa­lo­ny? Szu­ka­jąc stru­mie­nia, któ­ry zna­lazł w głę­bi lasu, po­znał mniej wię­cej oko­li­cę. Czuł się tu już do­brze i bez­piecz­nie. Gło­du nie do­świad­czał. Cio­cia Anna na­peł­ni­ła jego tor­bę su­cha­ra­mi i kieł­ba­są, a on jadł jesz­cze sło­ni­nę ze swo­je­go domu wzię­tą.

Ko­lej­na noc mi­nę­ła, aż obu­dził go na­gle głos nie­zna­jo­me­go:

– Gdzie ja je­stem?! Kto tu?!

– Spo­koj­nie, nie bój się. Wszyst­ko w po­rząd­ku – po­wie­dział ła­god­nym pół­gło­sem, żeby nie prze­stra­szyć cho­re­go.

Obcy w na­pię­ciu przy­glą­dał się mu, wy­raź­nie wzbu­rzo­ny. W oczach miał nie­pew­ność i lęk.

– Ktoś ty?! – spy­tał twar­do i su­ro­wo.

– Zdro­wie ci ra­to­wa­łem. Nie bój się – uspo­ka­jał cho­re­go, jak mógł – ucie­kłem tu przed bu­rzą i za­sną­łem, nie wiem, kie­dy ty wsze­dłeś. Mia­łeś go­rącz­kę, ma­ja­czy­łeś cią­gle.

– Mó­wi­łem?! Co mó­wi­łem?! – nie­zna­jo­my wy­raź­nie się za­nie­po­ko­ił.

– E tam, mó­wi­łeś... ma­ja­czy­łeś bez ładu i skła­du, nic nie ro­zu­mia­łem. Prze­stań krzy­czeć, ślę­czę przy to­bie jak niań­ka już dwie noce, gdy­by nie moje na­pa­ry, źle by z tobą było. Uspo­kój się.

– Co mi da­wa­łeś? – za­py­tał za­nie­po­ko­jo­ny.

– Cu­dow­ny lek, ha­ha­ha – za­śmiał się Jó­zef, a po­waż­nie­jąc, wy­ja­śnił: – Na­par z kory wierz­bo­wej.

Nie­zna­jo­my za­sta­no­wił się, coś so­bie przy­po­mi­nał i po chwi­li po­wie­dział:

– Dzię­ku­ję. Po­mo­głeś mi, prze­pra­szam.

– Nie ma za co, niech ci na zdro­wie wszyst­ko wyj­dzie, a ty kto? Zresz­tą nie mów, bo wi­dzę, że prze­stra­szasz się nie­po­trzeb­nie. Mnie wo­ła­ją Jó­zef – lek­ko i od nie­chce­nia przed­sta­wił się ob­ce­mu.

– He­he­he, mnie też Ziuk – nie­zna­jo­my za­śmiał się szcze­rze. – Mów, skąd i do­kąd idziesz?

Jó­zef opo­wie­dział cho­re­mu swo­ją hi­sto­rię z grub­sza, a on wy­słu­chaw­szy, po­wie­dział:

– Aaaaa, to taka hi­sto­ria. – i za­milkł, a po chwi­li do­dał: – Moja mat­ka też zmar­ła. dwa lata temu.

Za­mil­kli obaj, a po chwi­li Ziuk za­py­tał:

– Wiesz ty, gdzie jest Mo­sarz?

– Prze­cho­dzi­łem tam­tę­dy idąc od Łu­żek8, to i za­sze­dłem na chwi­lę po­mo­dlić się, bo to świę­te miej­sce, a ty co, do ko­ścio­ła idziesz?

– Tak py­tam. Da­le­ko jesz­cze? – py­tał i uno­sił brwi zro­śnię­te ra­zem, spo­glą­da­jąc na Jó­ze­fa nie­uf­nie.

– Nie, tyl­ko trze­ba wie­dzieć, któ­rę­dy iść, żeby nie wejść w ba­gna.

– Dam so­bie radę.

– Chwi­la, chwi­la, jesz­cze nie te­raz, mu­sisz le­żeć, nie spiesz się, bo i tak nie dasz rady na no­gach ustać. Su­cha­ry mam, zro­bię na­po­ju, pod­kar­mię cię, po­ga­da­my – rzu­cił Jó­zef.

Cho­ry już tego nie sły­szał, za­snął po­now­nie, cho­ro­ba i sła­bość zmo­gły go, nie tak szyb­ko bę­dzie szy­ko­wał się do dro­gi.

Jó­zef zno­wu nie miał z kim roz­ma­wiać, ale ostat­ni­mi mie­sią­ca­mi przy­zwy­cza­ił się do mil­cze­nia. Za­sta­na­wiał się, kim też jest cho­ry, bo po praw­dzie to on sam opo­wie­dział jemu o so­bie do­kład­nie wszyst­ko, a ten dru­gi to tyl­ko, że jest Ziuk i że in­te­re­su­je go Mo­sarz, tyle..., a może aż tyle?

– Jak to jest, że tak szcze­rze wszyst­ko opo­wie­dzia­łem o so­bie? – du­mał. – Nie mó­wił­bym, gdy­bym miał coś do za­ta­je­nia, a cho­ry nic nie opo­wie­dział. Wy­ni­ka z tego, że ma coś do ukry­cia, na pew­no. Wy­zdro­wie­je i każ­dy pój­dzie w swo­ją stro­nę – po­my­ślał i przy­po­mniał so­bie, że idzie w miej­sce nie­zna­ne, do ob­cych osób – Czy one też będą skry­te, jak ten tu­taj? – my­ślał. – Może ja za dużo mó­wię? Może je­stem za bar­dzo od­kry­ty?

Jó­zef uznał, że nie bę­dzie ob­ce­go wy­py­ty­wał, to nie jego spra­wa.

Cho­ry, le­żąc, czę­sto ob­ser­wo­wał Jó­ze­fa, cza­sem coś pod­py­tał, a to czy mu do­brze na świe­cie, czy wszyst­ko się mu po­do­ba, a czy chciał­by coś zmie­nić, a je­że­li, to ja­kim spo­so­bem?

Jó­zef czuł, że cho­ry nie jest bied­ny, że na­wet le­żąc, chęt­nie rzą­dzić lubi i jest wład­czy, wy­ma­ga po­słu­szeń­stwa.

Po­my­ślał so­bie na­wet, czy gdy­by le­żą­cy nie był cho­ry i w po­trze­bie, to czy roz­ma­wiał­by z nim, nie­ma­ją­cym ni­cze­go sie­ro­tą?

Spę­dzi­li ra­zem w zie­mian­ce czte­ry dni i roz­sta­li się, a każ­dy po­szedł w swo­ją stro­nę. Na po­że­gna­nie Ziuk wy­cią­gnął rękę do Jó­ze­fa i pod wą­sem mruk­nął zdaw­ko­we po­dzię­ko­wa­nie.

– Dzię­ku­ję za tro­skę. Jak­byś był kie­dy w po­trze­bie, to zwróć się do mnie – i ru­szy­li w swo­je dro­gi.

Jó­zef za­sta­na­wiał się, gdzie by to miał w świe­cie szu­kać Ziu­ka, o któ­rym nic wię­cej nie wie­dział, tyl­ko że on Ziuk, i idąc le­śną dróż­ką, ro­ze­śmiał się w głos, a echo le­śne po­rwa­ło ten śmiech i na­gle ze­rwa­ły się do lotu wszyst­kie pta­ki, za­trze­po­ta­ły skrzy­dła­mi spło­szo­ne, jak­by strzał się roz­legł i dał sy­gnał do uciecz­ki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersjiSprze­daż książ­ki w In­ter­ne­cie:

Ja­dwi­ga Cze­cho­wicz (z domu Za­rzec­ka) przy­szła na świat w 1953 roku w Zie­lo­nej Gó­rze, od 40 lat miesz­ka w Łań­cu­cie.

Au­tor­ka jest wnucz­ką głów­ne­go bo­ha­te­ra książ­ki Kre­sy i bez­kre­sy, a po­wieść jest kre­acją li­te­rac­ką ży­cia jej przod­ków. Jest to za­ra­zem jej li­te­rac­ki de­biut.

Przypisy

[

←1

]

Wo­ro­pa­je­wo – mia­sto na Wi­leńsz­czyź­nie.

[

←2

]

Po­sta­wy – mia­sto na Wi­leńsz­czyź­nie.

[

←3

]

Mi­cha­ił Mu­raw­jow – ro­syj­ski ge­ne­rał, gu­ber­na­tor wi­leń­ski w cza­sie tłu­mie­nia Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go (1863–1865), ze wzglę­du na spo­sób wy­ko­ny­wa­nia wy­ro­ków zwa­ny Wie­sza­tie­lem.

[

←4

]

Ty­tus Da­lew­ski – pol­ski dzia­łacz pa­trio­tycz­ny, je­den z przy­wód­ców Po­wsta­nia Stycz­nio­we­go na Li­twie (1863–1865).

[

←5

]

Pan­fi­łowsz­czy­zna – mała wieś na Wi­leńsz­czyź­nie.

[

←6

]

Mo­sarz – wieś na Wi­leńsz­czyź­nie. W tu­tej­szym ko­ście­le pw. świę­tej Anny od 1838 r. znaj­du­ją się re­li­kwie świę­te­go Ju­sty­na, wcze­śniej, od 1754 r., prze­cho­wy­wa­ne w Mia­dzio­le w ko­ście­le oo. Kar­me­li­tów. W miej­sco­wo­ści mie­ści się fol­wark ro­dzi­ny Pił­sud­skich.

[

←7

]

Bły­sko­po­rek – grzyb pa­so­ży­tu­ją­cy naj­czę­ściej pod korą brzo­zy, na­zy­wa­ny ina­czej czar­ną hubą.

[

←8

]

Łuż­ki – mała wieś na Wi­leńsz­czyź­nie.