Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stawka jest jeszcze wyższa, czarownice bardziej zabójcze, a romans niezmiennie gorący! Z niecierpliwością wyczekiwana kontynuacja „Gołębia i węża”, która stała się natychmiastowym bestsellerem New York Timesa i IndieBound. Idealna dla fanów Sarah J. Maas!
Po uniknięciu śmierci z rąk Dames Blanches, Lou, Reid, Coco i Ansel uciekają przed sabatem, królestwem oraz Kościołem. Są teraz zbiegami, którzy nie mają się gdzie ukryć.
Lou i Reid potrzebują sojuszników, aby uratować się przed czarownicami i chasseurami depczącymi im po piętach. Ochrona ma jednak swoją cenę, dlatego zmuszeni są podjąć oddzielne misje, aby odbudować siły. Gdy Lou i Reid próbują przezwyciężyć tworzącą się między nimi przepaść, nikczemna Morgane wciąga ich w zabójczą grę w kotka i myszkę, która w konsekwencji grozi zniszczeniem czegoś, co warte jest więcej niż jakikolwiek sabat.
„Rzuca zaklęcie na fanów romansów”. – Kirkus Revievs
„Zapierająca dech w piersiach kontynuacja «Gołębia i węża» jest rozwinięciem magicznego świata, który stworzyła Mahurin. Konfrontuje siłę miłości z potrzebą ochrony ukochanych… za wszelką cenę. Czy oddałbyś swoją duszę, aby ocalić kogoś innego? «Krew i miód» nie tylko odpowiada na to pytanie, ale wciąga czytelnika w genialną historię. To jak niekończąca się jazda kolejką górską!”. – Jodi Picoult, autorka bestsellerów New York Timesa „Małe wielkie rzeczy” i „Iskra światła”
„Genialny debiut, pełen wszystkiego, co kocham: z nietuzinkową bohaterką z krwi i kości, pokręconym i śmiercionośnym systemem magii oraz płomiennym romansem, który sprawiał, że zarywałam noce, czytając kolejne strony. „Gołąb i wąż” to absolutna perełka wśród książek”. – Sarah J. Maas o „Gołębiu i wężu”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 536
Tytuł oryginału: Blood & Honey
Copyright © 2020 by Shelby Mahurin
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Copyright © for the Polish translation
by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021
Map art copyright © by Leo Hartas
Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara
Marketing i promocja: Damian Pawłowski, Oliwia Żyłka
Redakcja: Natalia Szczepkowska
Korekta: Anna Nowak, Damian Pawłowski, Robert Narloch
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt ilustracji okładkowej: © Katt Phatt, 2020
Projekt okładki: Jessie Gang
Adaptacja okładki, stron tytułowych i mapy: Magdalena Zawadzka
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-66657-38-0
Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca
i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo
do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
WE NEED YA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.weneedya.pl
Dla Beau, Jamesa i Rose,
których kocham bezwarunkowo
CZĘŚĆ PIERWSZA
Il n’y a pas plus sourd que celui qui ne veut pas entendre
Nikt nie jest tak głuchy, jak ci, którzy nie chcą słuchać
– francuskie przysłowie
NAZAJUTRZ
Lou
Na niebie zebrały się ciemne chmury.
Chociaż przez gęste korony drzew w La Fôret des Yeux nie widziałam nieba ani nie czułam zimnego wiatru wzmagającego się wokół naszego obozu, wiedziałam, że zbiera się na burzę. W szarym półmroku kołysały się drzewa, a zwierzęta przyczaiły się pod ziemią. Kilka dni temu sami zaszyliśmy się w swego rodzaju jamie: dziwnym zagłębieniu w poszyciu leśnym, gdzie korzenie drzew wyglądały jak palce przedzierające się przez wychłodzoną ziemię. Czule nazwałam ją Pustką. Mimo że śnieg oprószył wszystko wokół, płatki topiły się w kontakcie z ochronnym czarem, którym otoczyła nas Madame Labelle.
Poprawiając nad ogniem kamień służący nam za ruszt, zerknęłam z nadzieją na leżącą na nim bezkształtną grudę. W zasadzie nie można jej było nazwać chlebem, jako że użyłam do jej wyrobienia tylko mielonej kory i wody, ale nie chciałam ponownie jeść orzeszków piniowych i korzenia ostropestu plamistego. Po prostu powiedziałam, że nie. Dziewczyna musi czasem zjeść coś, co ma smak, i nie miałam tu na myśli dzikiego czosnku, który Coco znalazła dziś rano. Nadal zionęłam jak smok.
– Nie zjem tego – oznajmił stanowczo Beau, zerkając na sosnowy chleb tak, jakby bochenek miał zaraz wyhodować sobie nogi i rzucić się na niego. Jego czarne włosy, zwykle misternie ufryzowane, sterczały we wszystkie strony, opadając falami, a na śniadym policzku miał brudne smugi. Chociaż jego aksamitny strój mógł uchodzić za szczyt elegancji w Cesarine, teraz był cały umazany błotem.
– Jasne. Możesz głodować – odpowiedziałam szyderczo.
– Czy to… – Ansel zbliżył się i ukradkiem zmarszczył nos. Oczy lśniły mu z głodu, włosy potargał wiatr, nie radził sobie lepiej w dziczy niż Beau. Mimo to Ansel ze swoją oliwkową skórą i gibką sylwetką, długimi rzęsami i szczerym uśmiechem zawsze wyglądał pięknie. Nic nie mogło tego zepsuć. – Sądzisz, że to…
– Jadalne? – wtrącił Beau, unosząc ciemną brew. – Nie.
– Nie to chciałem powiedzieć! – Policzki Ansela zaróżowiły się i posłał mi przepraszające spojrzenie. – Chciałem zapytać, czy to, hm… będzie smaczne. Sądzisz, że będzie?
– Też nie. – Beau skupił się na przerzucaniu zawartości swojego tobołka. Po chwili wyprostował się z triumfalną miną i garścią cebul. Jedną od razu włożył do ust. – To dzisiaj zjem na obiad, dziękuję.
Otworzyłam już usta, żeby odciąć się zjadliwie, ale wtedy poczułam rękę Reida na swoich ramionach, ciężką, ciepłą i krzepiącą. Pocałował mnie w skroń.
– Jestem przekonany, że ten chleb jest pyszny.
– No właśnie. – Wtuliłam się w niego, ciesząc z komplementu. – Pyszny. I nie będziemy capić gównem, to znaczy cebulą, przez resztę dnia. – Uśmiechnęłam się słodko do Beau, który znieruchomiał z dłonią w połowie drogi do ust i popatrywał to na mnie, to na swoją cebulę. – Będziesz wydzielał ten zapach przez pory jeszcze co najmniej jutro.
Śmiejąc się, Reid pochylił się nisko, żeby pocałować mnie w ramię, a jego głos – niespieszny i głęboki – zadudnił tuż przy mojej skórze:
– Wiesz, kawałek dalej płynie strumień.
Instynktownie wyciągnęłam szyję, a on pocałował mnie tuż pod szczęką. Podskoczyło mi tętno, gdy poczułam tam jego usta. Chociaż Beau wydął wargi z odrazą, widząc nasze czułości, zignorowałam go i rozkoszowałam się bliskością Reida. Nie byliśmy sami, odkąd ocknęłam się po Modraniht.
– Może powinniśmy tam pójść – powiedziałam nieco zdyszana. Jak zwykle, Reid odsunął się ode mnie odrobinę zbyt szybko. – Moglibyśmy zabrać nasz chleb i… urządzić sobie piknik.
Madame Labelle, siedząca pod drugiej stronie obozu, gdzie pośród korzeni bardzo starej jodły sprzeczała się z Coco, poderwała głowę i spojrzała na nas. Każda z nich ściskała jeden koniec pergaminu, stres uwidaczniał się w ich sztywnych ramionach i zaciętych minach. Coco miała palce poplamione atramentem i krwią. Wysłała już dwie wiadomości do La Voisin w obozie krwawych, w których prosiła o schronienie. Jej ciotka nie odpowiedziała na żadną z nich. Wątpiłam, by trzeci list mógł coś zmienić.
– Absolutnie nie – powiedziała Madame Labelle. – Nie możesz opuścić obozu. Zakazałam tego. Poza tym zbiera się na burzę.
Zakazałam tego. Te słowa mnie ubodły. Nikt niczego mi nie zakazywał, odkąd skończyłam trzy lata.
– Chciałabym ci przypomnieć – ciągnęła tonem nieznoszącym sprzeciwu, zadarłszy głowę – że w lesie roi się od łowców i mimo że ich nie widzimy, tuż za nimi zapewne są czarownice. Nie wspominając nawet o straży królewskiej. Wieści o śmierci Florina w Modraniht już się rozeszły – Reid i ja znieruchomieliśmy na chwilę, trzymając się w objęciach – i stawka za wasze głowy wzrosła. Każdy wieśniak zna już wasze twarze. Nie możemy opuścić obozu, dopóki nie wymyślimy jakiejś strategii ataku.
Nie umknęło mojej uwadze, że mówiąc „wasze”, spojrzała na mnie i Reida. To my nie mogliśmy opuszczać obozu. Nasze podobizny rozwieszono w całym Saint-Loire, a do tej chwili zapewne też w każdej wsi w królestwie. Coco i Ansel zerwali kilka plakatów przedstawiających poszukiwanych, gdy wracali z wyprawy do Saint-Loire po zapasy – na jednym z nich była przystojna twarz Reida z włosami pokolorowanymi na czerwono marzanną barwierską, drugi przedstawiał mnie.
Rysownik domalował mi brodawkę na brodzie.
Naburmuszyłam się na samą myśl o tym i przewróciłam na drugą stronę bochenek chleba. Pod spodem ukazała się poczerniała skórka. Wszyscy patrzyliśmy na nią przez chwilę.
– Masz rację, Reid. Wygląda pysznie. – Beau rozciągnął usta w ironicznym uśmiechu. Tuż za nim Coco wyciskała na list krew z rozciętej dłoni. Spadające krople skwierczały i dymiły, doszczętnie spalając pergamin i przenosząc go w miejsce, gdzie aktualnie obozowały La Voisin i Dames Rouges. Beau pomachał mi przed nosem pozostałymi cebulami, by przyciągnąć moją uwagę.
– Jesteś pewna, że nie chcesz jednej?
Wytrąciłam mu je z ręki.
– Odwal się.
Reid lekko uścisnął moje ramię, po czym zdjął przypalony bochenek z kamienia i z wielką precyzją odkroił kawałek.
– Nie musisz tego jeść – powiedziałam z ponurą miną.
– Bon appétit – odparł z uśmiechem.
Patrzyliśmy zahipnotyzowani, jak wkłada chleb do ust i… się krztusi.
Beau ryknął śmiechem.
Ansel poklepał Reida po plecach, a ten załzawionymi oczami pospiesznie przełknął kęs.
– Smaczny – zapewnił mnie, wciąż kaszląc i próbując przeżuwać. – Naprawdę. Smakuje jak… jak…
– Węgiel? – Beau zgiął się wpół ze śmiechu na widok mojej miny, Reid natomiast popatrzył spode łba i nadal kaszląc, uniósł nogę, by kopnąć go w dupę. Dosłownie. Beau stracił równowagę i upadł na mech i porosty na ziemi, ale na tylnej części jego aksamitnych spodni wyraźnie odznaczał się odcisk buta.
Splunął błotnistą mazią, gdy Reid w końcu przełknął chleb.
– Fiut.
Zanim wziął kolejny kęs, wytrąciłam mu chleb z dłoni prosto do ognia.
– Twoja rycerskość została zauważona, mój mężu, i zostaniesz za nią nagrodzony.
Wziął mnie w ramiona, tym razem szczerze się uśmiechając. Nieudolnie i wstydliwie próbował zamaskować, że mu ulżyło.
– Zjadłbym do końca.
– Powinnam była ci pozwolić.
– A teraz wszyscy będziecie głodni – skwitował Beau.
Ignorując zdradliwe burczenie w brzuchu, wyjęłam butelkę wina, którą wcześniej ukryłam w plecaku Reida. Nie mogłam sama się spakować na podróż, gdyż Morgane uprowadziła mnie ze schodów katedry Saint-Cécile d’Cesarine. Na szczęście wczoraj przypadkowo zapuściłam się nieco zbyt daleko od obozu i udało mi się zabezpieczyć kilka przydatnych drobiazgów od handlarki pałętającej się po drodze. Wino było najważniejsze. Nowe ubrania także. Chociaż Coco i Reidowi udało się skompletować dla mnie strój, który mogłam włożyć zamiast zakrwawionej sukni ceremonialnej, wszystko na mnie wisiało, bo schudłam – byłam szczupła, nie, wynędzniała po pobycie w Chateau. Jak dotąd udawało mi się ukryć owoce mojej małej wyprawy – zarówno w plecaku Reida, jak i pod pożyczoną od Madame Labelle peleryną – ale w końcu trzeba będzie je ujawnić.
Najlepiej od razu.
Wzrok Reida zatrzymał się na butelce wina. W jednej chwili jego uśmiech zniknął.
– A co to jest?
– Prezent, naturalnie. Nie wiesz, jaki dzisiaj dzień? – Byłam zdeterminowana uratować ten wieczór, więc wetknęłam butelkę w ręce zdumionego Ansela. Jego palce zacisnęły się na szyjce, uśmiechnął się i ponownie zarumienił. Serce mi się uradowało. – Bon anniversaire, mon petit chou!
– Urodziny mam dopiero w przyszłym miesiącu – powiedział zakłopotany, ale nadal trzymał butelkę przy piersi. Blask ogniska otulał jego cichą radość ciepłym światłem. – Nikt nigdy… – Odchrząknął i przełknął ślinę. – Nigdy wcześniej nie dostałem prezentu.
Jakby ktoś wbił igłę w moją przepełnioną szczęściem pierś.
Gdy byłam dzieckiem, moje urodziny świętowano przez kilka dni. Do Chateau le Blanc przybywały czarownice z całego królestwa, żeby je uświetnić, i razem tańczyliśmy w świetle księżyca, dopóki nie rozbolały nas nogi. Świątynia była skąpana w ostrym zapachu magii, a matka zasypywała mnie wyszukanymi prezentami – jednego roku tiarą z brylantów i pereł, innego bukietem wiecznotrwałych widmowych orchidei. Pewnego razu rozdzieliła nurt L’Eau Mélancolique, żebym mogła przejść po dnie, a meluzyny przyciskały swoje piękne, upiorne twarze do wodnych ścian, żeby na nas popatrzeć, ich lśniące włosy i srebrzyste ogony falowały w wodzie.
Nawet wtedy wiedziałam, że moje siostry bardziej celebrowały moją śmierć niż moje życie, ale dopiero później, w chwilach zwątpienia, zaczęłam się zastanawiać, czy tak samo było z moją matką.
– Prześladuje nas pech, ciebie i mnie – wyszeptała w moje piąte urodziny, całując mnie w czoło. Chociaż nie pamiętałam dokładnie szczegółów, tylko cienie w moim pokoju, zimne nocne powietrze na skórze i olejek z eukaliptusa na włosach, wydaje mi się, że po jej policzku spłynęła łza. W chwilach zwątpienia byłam przekonana, że Morgane w ogóle nie celebrowała moich urodzin.
Opłakiwała je.
– Wydaje mi się, że należałoby podziękować. – Coco zarzuciła czarne loki na ramię i wstała, żeby przyjrzeć się butelce wina. Ansel spąsowiał. Z premedytacją przesunęła palcem po krągłościach butelki, jednocześnie przyciskając swoje krągłości do jego smukłego ciała. – Jaki rocznik?
Beau przewrócił oczami, widząc jej zachowanie, po czym schylił się, żeby pozbierać cebule. Patrzyła na niego kątem oka. Od kilku dni nie zamienili ze sobą ani jednego kulturalnego słowa. Z początku było to nawet zabawne, gdy Coco kawałek po kawałku równała z ziemią nadętego księcia, ale ostatnio włączyła do tej jatki również Ansela. Wkrótce będę musiała z nią o tym porozmawiać. Zerknęłam na Ansela, który nadal uśmiechał się od ucha do ucha, patrząc na wino.
Jutro. Jutro z nią porozmawiam.
Kładąc dłoń na dłoni chłopaka, Coco uniosła butelkę, by zapoznać się z pomarszczoną etykietą. Światło ogniska wyłowiło niezliczone blizny na jej brązowej skórze.
– Boisaîné – przeczytała, powoli odcyfrowując litery. Zdrapała grudkę błota z rąbka peleryny. – Elderwood. – Spojrzała na mnie. – Nigdy nie słyszałam o takim miejscu. Wygląda jednak na stare. Zapewne kosztowało fortunę.
– Znacznie mniej, niż sądzisz. – Uśmiechając się pod podejrzliwym wzrokiem Reida, wyrwałam butelkę z jej ręki i puściłam oko. Na etykiecie widniał potężny dąb, a pod nim potworny człowiek z porożem i kopytami oraz koroną z gałęzi na głowie. Jego oczy z kocimi źrenicami pociągnięto fosforyzującą żółtą farbą.
– Groźnie wygląda – zauważył Ansel, pochylając się nade mną, żeby też przyjrzeć się etykiecie.
– To Dziki Mąż. – Niespodziewanie poczułam przypływ tęsknoty. – Dziki człowiek z lasu, król całej fauny i flory. Morgane opowiadała mi o nim różne historie, kiedy byłam dzieckiem.
Natychmiast można było zobaczyć, jakie wrażenie robi wypowiedziane na głos imię mojej matki. Beau w jednej chwili przestał się dąsać. Ansel rumienić, a Coco drwić. Reid rozejrzał się i sięgnął po balisardę tkwiącą w bandolierze. Nawet płomienie zmalały, jakby sama Morgane owionęła je zimnym oddechem spomiędzy drzew.
Uśmiechnęłam się sztucznie.
Nie mieliśmy żadnych wieści o Morgane od Modraniht. Dni mijały, a my nie natknęliśmy się na żadną czarownicę. Szczerze mówiąc, niewiele widzieliśmy poza tą klatką z korzeni. Tak naprawdę nie mogłam jednak narzekać na Pustkę. Mimo braku prywatności i autokratycznych rządów Madame Labelle niemal czułam ulgę, że La Voisin nic nie odpowiedziała. Dostaliśmy czas na wytchnienie. Poza tym mieliśmy tutaj wszystko, czego potrzebowaliśmy. Czary Madame Labelle trzymały nas z dala od niebezpieczeństwa – ogrzewały nas, zasłaniały przed szpiegującymi spojrzeniami, a Coco znalazła w pobliżu strumień zasilany wodą z gór. Był bystry, nie zamarzł, więc Anselowi na pewno uda się nałowić w nim ryb.
Miałam wrażenie, że znajdujemy się w zagięciu czasu i przestrzeni niezależnym od reszty świata. Morgane i jej Dames Blanches, Jean Luc i jego chasseurzy, nawet król August – tutaj nie istnieli. Nikt nie mógł nas tknąć. Było… dziwnie spokojnie.
Jakby cisza przed burzą.
Madame Labelle wypowiedziała na głos moje obawy:
– Wiecie, że nie możemy się wiecznie ukrywać – powtórzyła wysłużony argument. Wymieniłyśmy urażone spojrzenia z Coco, gdy do nas podeszła i skonfiskowała wino. Gdybym usłyszała jeszcze jedno surowe ostrzeżenie, chybabym odkorkowała butelkę i ją w niej utopiła. – Matka cię znajdzie. Sami nie jesteśmy w stanie cię przed nią ukryć. Jednak gdyby udało nam się zebrać sprzymierzeńców, skłonić innych do poparcia naszej sprawy, wtedy być może…
– Cisza krwawych czarownic nie może być bardziej wymowna. – Odebrałam jej butelkę i zaczęłam siłować się z korkiem. – Nie zaryzykują gniewu Morgane i nie poprą naszej sprawy. Jakakolwiek by ta cholerna sprawa była.
– Nie bądź głupia. Jeśli Josephine odmówi nam pomocy, są inni silni gracze, którzy…
– Potrzebuję więcej czasu – przerwałam jej głośno, wskazując swoje gardło. Chociaż czary Reida zamknęły ranę, ratując mi życie, wciąż pozostawał gruby strup. Bolało jak diabli. Ale to nie dlatego chciałam tu jeszcze pozostać. – Sama ledwie co się wyleczyłaś, Helene. Jutro zastanowimy się, co dalej.
– Jutro. – Zmrużyła oczy, słysząc tę pustą obietnicę. Mówiłam to samo od kilku dni. Tym razem jednak nawet ja słyszałam, że słowa zabrzmiały inaczej, prawdziwiej. Madame Labelle nie zgodziłaby się na nic innego. Jakby potwierdzając moje myśli, powiedziała: – Nazajutrz porozmawiamy, niezależnie od tego, czy La Voisin przyśle odpowiedź, czy nie. Zgoda?
Wbiłam nóż w korek i mocno przekręciłam. Wszyscy się wzdrygnęli. Ponownie się uśmiechnęłam i lekko skinęłam głową.
– Kto jest spragniony? – Rzuciłam korek w nos Reida, a on odtrącił go zniecierpliwionym gestem. – Ansel?
Zrobił wielkie oczy.
– Och, ja nie…
– Wydaje mi się, że powinniśmy wystarać się o mleko matki. – Beau przechwycił butelkę spod nosa Ansela i pociągnął duży łyk. – Dla niego byłoby odpowiedniejsze.
Parsknęłam śmiechem.
– Przestań, Beau…
– Masz rację. Nie miałby pojęcia, co zrobić z piersią.
– Piłeś już w ogóle kiedyś, Ansel? – ciekawsko zapytała Coco.
Twarz chłopaka pokrył rumieniec, wyrwał wino z rąk Beau i uniósł je do ust. Zamiast wypić łyk, wlał w siebie pół butelki. Kiedy skończył, otarł wargi wierzchem dłoni i podał butelkę Coco. Jego policzki wciąż były różowe.
– Gładko wchodzi.
Nie wiedziałam, co było zabawniejsze – wyraz zdumienia na twarzach Beau i Coco czy zadowolenie Ansela. Z zachwytu aż złożyłam dłonie.
– Och, dobra robota, Ansel. Kiedy powiedziałeś mi, że lubisz wino, nie wiedziałam, że pijesz jak smok.
Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– Przez wiele lat mieszkałem w Saint-Cécile. Tam je polubiłem. – Spojrzał na butelkę w ręce Coco. – To smakuje o wiele lepiej od win ze świątyni. Skąd je masz?
– Właśnie – odezwał się Reid, w jego głosie nie było słychać rozbawienia całą sytuacją. – Skąd? Coco i Ansel nie kupili go, gdy wybrali się po zapasy.
Oboje mieli dość przyzwoitości, by przybrać skruszone miny.
– Ach – zatrzepotałam rzęsami, gdy Beau podał butelkę Madame Labelle, która tylko pokręciła głową. Czekała na moją odpowiedź ze ściągniętymi ustami. – Nie pytaj, mon amour, a nie usłyszysz kłamstwa.
Zacisnął zęby, walcząc ze złością, a ja przygotowywałam się na inkwizycję. Chociaż Reid już nie nosił niebieskiego munduru, nie potrafił się powstrzymać. Prawo to prawo. Nieważne, po której stronie się stało. Niech mu będzie.
– Powiedz, że go nie ukradłaś. Powiedz, że znalazłaś je w jakiejś dziurze – odparł.
– Dobrze. Nie ukradłam go. Znalazłam je w jakiejś dziurze.
Założył ręce na piersi i przyglądał mi się z poważną miną.
– Lou.
– Słucham? – zapytałam niewinnie. Coco przyszła mi z pomocą i podała butelkę, więc pociągnęłam łyk i niespeszona podziwiałam jego bicepsy, kwadratową szczękę, pełne usta i miedziane włosy. Wyciągnęłam rękę, żeby poklepać go po policzku. – Nie prosiłeś o prawdę.
Zatrzymał moją dłoń przy swojej twarzy.
– Teraz proszę. – Patrzyłam na niego, w gardle rosło mi kłamstwo. Ale nie. Zmarszczyłam brwi i przez chwilę skupiłam się na swoim pierwotnym instynkcie. On natomiast pomylił moje milczenie z odmową, więc podszedł, żeby namówić mnie do udzielenia odpowiedzi. – Ukradłaś je, Lou? Wyznaj prawdę, proszę.
– No cóż, to aż ocieka potępieniem. Możemy zacząć od nowa?
Z westchnieniem pochylił się i ucałował moje palce.
– Jesteś niemożliwa.
– Jestem niepraktyczna, niemożliwa, ale nigdy nie do wytrzymania. – Stanęłam na palcach i przycisnęłam usta do jego warg. Kręcąc głową, chichocząc mimo prób zachowania powagi, pochylił się, ujął mnie w ramiona i namiętnie pocałował. Poczułam falę rozkoszy, musiałam mocno nad sobą panować, żeby nie powalić go na ziemię i zrobić z nim tego, co podpowiadała mi wyobraźnia.
– Boże – powiedział Beau, nie kryjąc odrazy. – To wygląda, jakby zjadał jej twarz.
Ale Madame Labelle nie słuchała. Jej oczy – tak znajome i niebieskie – zalśniły ze złości.
– Odpowiedz na pytanie, Louise. – Zesztywniałam, słysząc jej ostry ton. Ku mojemu zaskoczeniu Reid również. Powoli odwrócił się w jej stronę. – Opuszczałaś obóz?
Ze względu na Reida uprzejmie odpowiedziałam:
– Niczego nie ukradłam. Na pewno nie wina. – Wzruszyłam ramionami, zmuszając się do swobodnego uśmiechu. – Kupiłam je od handlarki, którą spotkałam na drodze, za kilka Reidowych couronnes.
– Okradłaś mojego syna?
Reid pojednawczo wyciągnął rękę.
– Spokojnie. Niczego nie ukradła…
– To mój mąż. – Bolała mnie szczęka od wymuszonego uśmiechu, uniosłam też rękę, żeby to podkreślić. Na moim palcu lśnił jej własny pierścionek z kamieniem z macicy perłowej. – To, co moje, należy do niego, a co jego, należy i do mnie. Czy nie tak brzmi przysięga małżeńska?
– Ależ tak – Reid potaknął i spojrzał na mnie wspierająco, po czym zwrócił się do Madame Labelle: – Może brać wszystko, co mam.
– Oczywiście, synu. – Uśmiechnęła się wymuszenie. – Aczkolwiek czuję się zobowiązana, by zauważyć, że nigdy tak naprawdę nie zawarliście małżeństwa. Louise użyła fałszywego nazwiska na akcie ślubu, nie on jest zatem ważny. Naturalnie, jeśli nadal chcesz dzielić się z nią tym, co posiadasz, możesz to robić, ale prawnie nie jesteś do tego zobowiązany. Zwłaszcza jeśli ona uparcie naraża twoje życie, życie nas wszystkich, swoją impulsywnością i bezmyślnym zachowaniem.
W końcu przestałam udawać, że się uśmiecham.
– Ukryłam twarz pod kapturem twojej peleryny. Kobieta mnie nie rozpoznała.
– A jeśli rozpoznała? Co będzie, jeśli chasseurzy i Dames Blanches zastawią na nas zasadzkę dziś wieczorem? – Kiedy nic nie odpowiedziałam, westchnęła i spokojnie mówiła dalej: – Rozumiem twoją niechęć do stawienia czoła temu wszystkiemu, Louise, ale zamykanie oczu nie sprawi, że potwory cię nie zobaczą. Jedynie ty będziesz ślepa. – A potem, jeszcze łagodniej, dodała: – Ukrywałaś się wystarczająco długo.
Nie byłam w stanie patrzeć na nikogo, zdjęłam ręce z szyi Reida. Natychmiast poczułam brak jego ciepła. Chociaż zrobił krok w moją stronę, jakby chciał mnie przyciągnąć z powrotem, ja tylko pociągnęłam jeszcze jeden łyk wina.
– Dobrze – powiedziałam w końcu, zmuszając się do spojrzenia w jej zimne oczy. – Nie powinnam była opuszczać obozu, ale nie mogłam poprosić Ansela o kupno prezentu dla samego siebie. Urodziny są święte. Jutro zajmiemy się planowaniem.
– Tak naprawdę moje urodziny są dopiero za miesiąc – powiedział dobrodusznie Ansel. – To nie było konieczne.
– Było konieczne. Może nas już nie być… – Ugryzłam się w za długi jęzor, ale było za późno. Chociaż nie powiedziałam tego na głos, moje słowa i tak dotarły do wszystkich w obozie. Może nas już nie być w przyszłym miesiącu. Podając mu wino, zaczęłam od nowa: – Pozwól nam świętować, Ansel. Nie codziennie kończy się siedemnaście lat.
Zerknął na Madame Labelle, jakby szukał u niej pozwolenia.
Potaknęła sztywno.
– Jutro, Louise.
– Oczywiście. – Podałam rękę Reidowi, który przyciągnął mnie, gdy ponownie sztucznie się uśmiechnęłam. – Jutro.
Reid znowu mnie pocałował – tym razem mocniej, namiętniej, jakby chciał coś udowodnić. Albo mógł coś stracić.
– Dzisiaj świętujemy.
Wiatr się wzmógł, gdy słońce schowało się za drzewami i przybyło chmur.
WYKRADZIONE CHWILE
Reid
Lou spała jak zabita. Głęboko i rytmicznie oddychała z policzkiem przyciśniętym do mojej piersi i włosami rozrzuconymi na moim ramieniu. Na jawie rzadko osiągała stan takiego spokoju. Głaskałem ją po kręgosłupie. Rozkoszowałem się jej ciepłem. Chciałem o niczym nie myśleć, czuwać z otwartymi oczami. Nawet nie mrugałem. Patrzyłem tylko bez końca na kołyszące się nad nami drzewa. Nic nie wiedziałem. Nic nie czułem. Ogarnęło mnie odrętwienie.
Od czasu Modraniht sen mnie unikał. A kiedy przychodził, pragnąłem się obudzić.
Moje sny zmieniły się w mroczne, niepokojące wizje.
Mały cień oderwał się do sosen i usiadł obok mnie, machając ogonem. Absalon, jak nazwała go Lou. Kiedyś sądziłem, że to zwykły czarny kot. Szybko mnie poprawiła. To nie był kot, tylko matagot. Zagubiona dusza, która nie mogła odejść i przybrała postać zwierzęcia.
– Przyciągają ich podobne sobie stworzenia – poinformowała mnie Lou, marszcząc brwi. – Ktoś z nas zwrócił na siebie jego uwagę.
Jej spojrzenie nie pozostawiało wątpliwości, kogo ma na myśli.
– Idź stąd. – Szturchnąłem stworzenie łokciem. – Sio.
Zamrugał tylko złowrogimi, bursztynowymi oczami. Kiedy westchnąłem i odpuściłem, zwinął się w kłębek obok i zasnął.
Absalon. Z niezadowoleniem przejechałem palcem po jego grzbiecie, a on zamruczał. Nie jestem zagubiony.
Ponownie popatrzyłem na drzewa, ale nikogo nie zdołałem przekonać.
Zatraciwszy się w paraliżu myśli, nie zauważyłem, kiedy Lou zaczęła się wiercić. Jej włosy połaskotały mnie po twarzy, gdy podparła głowę na łokciu i pochyliła się nade mną. Mówiła cicho. Sennym głosem, słodkim od wypitego wina.
– Nie śpisz.
– Nie.
Odszukała wzrokiem moje oczy – z wahaniem i troską – a mnie aż ścisnęło w gardle. Kiedy otworzyła usta, żeby coś powiedzieć lub o coś zapytać, przerwałem jej pierwszym, co przyszło mi do głowy:
– Co się stało z twoją matką?
Zamrugała.
– Co masz na myśli?
– Czy zawsze była taka…
Wzdychając, oparła brodę na mojej piersi. Okręciła pierścionek z perłą na palcu.
– Nie. Nie wiem. Czy ludzie rodzą się źli? – Pokręciłem głową. – Ja też nie wiem. Wydaje mi się, że zagubiła się gdzieś po drodze. To łatwe, gdy zna się czary. – Kiedy się spiąłem, spojrzała wprost na mnie. – To nie tak, jak myślisz. Magia nie jest… Nie przypomina niczego, co znasz. Ale zbyt wiele dobrego może być czymś złym. Może być uzależniające. Wydaje mi się, że moja matka kocha władzę. – Lekko się zaśmiała. Gorzko. – A kiedy wszystko jest dla nas kwestią życia lub śmierci, stawki są wysokie. Im więcej zyskujemy, tym więcej tracimy.
Im więcej zyskujemy, tym więcej tracimy.
– Rozumiem – powiedziałem, ale nie rozumiałem. Nie trafiało to do mnie. Po co w ogóle ryzykować i babrać się w magii?
Jakby wyczuwając moje niezadowolenie, uniosła głowę ponownie, żeby lepiej mnie widzieć.
– To dar, Reid. Nie ma w tym nic więcej, niż widziałeś. Magia jest piękna, dzika i nieposkromiona. Rozumiem twoją niechęć, ale nie jesteś w stanie uciekać przed nią do końca życia. Jest częścią ciebie. – Nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Słowa zamarły mi w gardle. – Jesteś gotowy, by porozmawiać o tym, co się stało? – zapytała łagodnie.
Przeczesałem palcami jej włosy, pocałowałem ją w czoło.
– Nie tej nocy.
– Reid…
– Jutro.
Ponownie westchnęła, ale szczęśliwie nie próbowała forsować swojego pomysłu. Pogłaskała Absalona po głowie, po czym położyła się na plecach i razem wpatrywaliśmy się we fragmenty nieba widoczne pomiędzy gałęziami. Znowu pogrążyłem się w rozmyślaniu, w łagodną, pustą ciszę swojego umysłu. Nie wiedziałem, czy upłynęły minuty, czy godziny.
– Myślisz, że… – głos Lou przywrócił mnie do rzeczywistości. – Myślisz, że odbędzie się pogrzeb?
– Tak.
Nie pytałem, czyj pogrzeb miała na myśli. Nie musiałem.
– Nawet po tym wszystkim, co się stało?
Piękna czarownica przebrana za damę wkrótce zwiodła go na drogę prowadzącą do piekła. Poczułem ukłucie w piersi, gdy przypomniałem sobie występ Waszych Starszych Sióstr. Ich jasnowłosą narratorkę. Trzynasto- lub najwyżej czternastoletnią – prawdziwą diablicę, przebraną nie za damę, lecz za panienkę. Wyglądała tak niewinnie, gdy ogłaszała nasz wyrok. Niemal anielsko.
Niedługo potem z wizytą pojawiła się czarownica, którą napiętnował. Przyniosła najgorsze wieści. Urodziła jego dziecko.
– Tak.
– Ale… był moim ojcem. – Usłyszałem, jak przełyka ślinę, odwróciłem się i podłożyłem rękę pod jej głowę. Przytuliłem ją, mnie także dławiły emocje. Desperacko walczyłem o utrzymanie fortecy, którą zbudowałem, o to, by móc się zaszyć w jej rozkosznie pustych czeluściach. – Przespał się z La Dame des Sorcières. Czarownicą. Król na pewno nie odda mu czci.
– Nikt niczego nie może udowodnić. Król August nie potępi martwego człowieka, mając na dowód tylko słowa jakiejś czarownicy. – Słowa wymknęły się, zanim zdołałem je powstrzymać. Martwy człowiek. Mocniej objąłem Lou, a ona położyła dłoń na moim policzku, nie po to, bym na nią patrzył, lecz by mnie dotknąć. By poczuć moją bliskość. Wtuliłem się w jej dłoń.
Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę, jej dotyk był nad wyraz łagodny. Nad wyraz cierpliwy.
– Reid. – Moje imię zabrzmiało ciężko. Wyczekująco. Nie byłem w stanie na nią spojrzeć. Nie mogłem stanąć twarzą w twarz z oddaniem, które widziałem w jej dobrze znanych oczach. Jego oczach. Chociaż jeszcze sobie nie zdawała z tego sprawy, chociaż jeszcze jej to nie obchodziło, pewnego dnia znienawidzi mnie za to, co zrobiłem. Był jej ojcem. A ja go zabiłem. – Spójrz na mnie, Reid.
Pojawiło się nieproszone wspomnienie. Mój nóż zagłębiający się pomiędzy jego żebra. Jego krew spływająca po moim nadgarstku. Ciepła, gęsta i mokra. Kiedy spojrzałem na nią, te niebiesko-zielone oczy patrzyły z determinacją.
– Proszę – wyszeptałem. Głos mi się załamał, co sprawiło, że poczułem wstyd i poniżenie. Twarz zalała mi fala gorąca. Nawet ja nie wiedziałem, czego od niej chciałem. Proszę, nie pytaj mnie. Proszę, nie każ mi tego mówić. A potem, głośniej niż pozostałe, przez ból przedarł się lament…
Proszę, spraw, by to minęło.
Przez jej oblicze przemknęła jakaś emocja – zniknęła tak szybko, że ledwie ją dojrzałem. Następnie podparła brodę. W jej oczach pojawił się przebiegły błysk. Po chwili wskoczyła na mnie i położyła mi palec na ustach. Jej usta były rozchylone, językiem muskała wilgotną dolną wargę.
– Mon petit oiseau, od kilku dni wydajesz się… zmartwiony. – Pochyliła się nade mną, dotykając nosem mojego ucha. Rozpraszając mnie. Odpowiadając na moje niewypowiedziane błaganie. – Nie mogłam się powstrzymać.
Absalon zasyczał urażony i się zdematerializował.
Kiedy zaczęła mnie dotykać, poruszać się na mnie – lekko, oszałamiająco – krew z mojej twarzy spłynęła niżej, zamknąłem oczy i zacisnąłem zęby z rozkoszy. Żar. Moje palce wbiły się w jej biodra, by zatrzymać ją w tym miejscu.
Za nami ktoś westchnął przez sen.
– Nie możemy tu tego zrobić. – Mój szept odbił się echem w ciszy. Mimo to uśmiechnęła się i mocniej wtuliła, wszędzie, aż moje biodra odpowiedziały i zaczęły się o nią ocierać. Raz. Dwa razy. Trzy razy. Z początku powoli, potem szybciej. Z powrotem położyłem głowę na chłodnej ziemi, oddech mi się rwał, nadal nie otwierałem oczu. W gardle rósł mi głęboki jęk. – Ktoś może zobaczyć.
W odpowiedzi szarpnęła mój pasek. Otworzyłem oczy, żeby popatrzeć, poddałem się jej dotykowi, zatraciłem się w nim. W niej.
– Niech patrzą – powiedziała, głośno oddychając. Usłyszeliśmy kolejne kaszlnięcie. – Nie dbam o to.
– Lou…
– Mam przestać?
– Nie. – Chwyciłem ją mocniej za biodra, szybko się podniosłem i przyciągnąłem ją.
Kolejne kaszlnięcie, tym razem głośniejsze. Nie zarejestrowałem go. Jej dłonie właśnie wsuwały się w moje rozpięte spodnie – jej gorący język splatał się z moim – nie mógłbym przestać, nawet gdybym chciał. Chyba że…
– Przestań. – To słowo przedarło się przez moje gardło, odsunąłem się, oderwałem swoje biodra od jej bioder. Nie zamierzałem posunąć się tak daleko, tak szybko, mając wokół siebie tylu ludzi. Kiedy przekląłem, cicho i paskudnie, zamrugała zdezorientowana i dla utrzymania równowagi złapała mnie za ramiona. Miała zarumienione policzki. Ponownie zamknąłem oczy – zacisnąłem zęby, zacisnąłem, zacisnąłem – starając się myśleć o czymś innym, czymkolwiek, byle nie o Lou. Zepsute mięso. Szarańcze pożywiające się mięsem. Pomarszczona, obwisła skóra, słowa takie jak: wilgoć, paskudztwo, flegma. Skapująca flegma lub, lub…
Moja matka.
Wspomnienie naszej pierwszej spędzonej tutaj nocy powróciło do mnie z całą mocą.
– Mówię poważnie – ostrzega Madame Labelle, odciągając nas. – Absolutnie nie ma mowy o jakimkolwiek wymykaniu się na tajemne schadzki. W lesie jest niebezpiecznie. Drzewa mają oczy.
Rozbrzmiewa śmiech Lou, dźwięczny i czysty, podczas gdy ja bełkoczę coś przerażony.
– Wiem, że macie się ku sobie, nawet nie próbujcie zaprzeczać – dodaje Madame Labelle, widząc, że zrobiłem się czerwony. – Niezależnie od tego, jak bardzo będziecie odczuwać potrzebę zbliżenia, niebezpieczeństwo poza obozem jest zbyt duże. Muszę was prosić o powstrzymanie swoich żądz przez pewien czas.
Odchodzę bez słowa, w uszach dzwoni mi śmiech Lou. Niezrażona Madame Labelle idzie za mną.
– Takie potrzeby są zupełnie naturalne. – Stara się za mną nadążyć, wymija Beau. On aż trzęsie się ze śmiechu. – Naprawdę, Reid, taka niedojrzałość jest odstręczająca. Jesteś ostrożny, prawda? Czy może powinnam szczerze z tobą porozmawiać o antykoncepcji…
I po sprawie. Udało się.
Podniecenie zmieniło się w tępy ból.
Wypuściłem powietrze z płuc i powoli pozwoliłem Lou opaść na moje kolana. Od strony Beau rozległo się kolejne kaszlnięcie. Tym razem głośniejsze. Znaczące. Ale Lou nie odpuszczała. Jej dłoń ponownie zsunęła się na dół.
– Czy coś się stało, mężu?
Złapałem jej dłoń przy swoim pępku i spiorunowałem ją wzrokiem. Nos przy nosie. Usta przy ustach.
– Kokietka.
– Ja ci pokażę kokietkę…
Beau z westchnieniem poderwał się z legowiska i urażonym tonem głośno powiedział:
– Halo! Tak, przepraszam! Chyba waszej uwadze uszedł fakt, że są tu inni ludzie! – Już ciszej burknął jeszcze: – Chociaż ci inni ludzie prawdopodobnie wkrótce uschną i umrą z abstynencji.
Uśmiech Lou zmienił się w złośliwy grymas. Spojrzała w niebo – szare tuż przed świtem – po czym objęła mnie za szyję.
– Dnieje – wyszeptała mi do ucha. Uniosły się włoski na moim karku. – Może poszlibyśmy nad strumyk i… wzięli kąpiel?
Niechętnie zerknąłem na Madame Labelle. Nie zbudziła jej nasza namiętność ani wybuch Beau. Nawet przez sen roztaczała wokół królewski wdzięk. Królowa przebrana za burdelmamę, rządząca domem schadzek zamiast królestwem. Czy jej życie byłoby inne, gdyby nie spotkała mojego ojca, zanim się ożenił? A czy moje byłoby inne? Oderwałem od niej wzrok, byłem zdegustowany swoimi myślami.
– Madame Labelle zabroniła nam opuszczać obóz.
Lou lekko przygryzła moje ucho, wstrząsnął mną dreszcz.
– Nie zaszkodzi jej to, o czym się nie dowie. Poza tym… – Przytknęła palec do zaschniętej krwi za moim uchem, na nadgarstku, a także śladów na moich łokciach, kolanach, szyi. Śladów, które wszyscy nosiliśmy od Modraniht. Zabezpieczeń. – Krew Coco nas ukryje.
– Woda ją zmyje.
– Ja również znam się na magii, i ty też, jak wiesz. Możemy się ochronić w razie potrzeby.
I ty też.
Zauważyła, że się wzdrygnąłem, chociaż próbowałem nad tym zapanować. Zamrugała oczami.
– W końcu będziesz musiał nauczyć się jej używać. Obiecaj.
Zmusiłem się do uśmiechu i lekko ją przytuliłem.
– Nie ma problemu.
Nieprzekonana zsunęła się z moich kolan i rozchyliła swoje posłanie.
– Dobrze. Słyszałeś swoją matkę. Jutro to wszystko się skończy.
Jej słowa i mina sprawiły, że poczułem złowrogą wibrację. Wiedziałem przecież, że nie możemy tu wiecznie obozować, wiedziałem, że nie da się tak po prostu czekać, aż znajdzie nas Morgane lub zrobią to chasseurzy – ale wciąż nie mieliśmy planu. Ani sprzymierzeńców. Mimo zapewnień mojej matki nie potrafiłem sobie wyobrazić, że jakichś znajdziemy. Po co ktoś miałby do nas dołączać, by walczyć przeciw Morgane? Jej zamiary były takie jak ich – śmierć wszystkich, którzy ich prześladowali.
Ciężko wzdychając, Lou odwróciła się do mnie tyłem i zwinęła w kłębek. Kasztanowe włosy, które rozsypały się na posłaniu, wyglądały jak wachlarz. Dotknąłem ich, próbując ją pocieszyć. Sprawić, by napięcie opadło z jej ramion, a z głosu ulotniło się poczucie beznadziei. Lou pozbawiona nadziei po prostu nie miała sensu – podobnie jak światowy Ansel czy brzydka Cosette.
– Chciałabym… – wyszeptała. – Chciałabym, żebyśmy mogli tu żyć wiecznie. Im dłużej tu zostaniemy, tym więcej szczęśliwych chwil uda nam się wykraść. Jakby te chwile w ogóle do nas nie należały. – Jej dłonie zacisnęły się w pięści. – Kiedyś nam je odbierze. Nawet gdyby miała je wykrawać z naszych serc.
Moje palce zamarły na jej włosach. Powoli, z uwagą oddychając – przełykając wściekłość, która wybuchała, ilekroć pomyślałem o Morgane – położyłem dłoń na brodzie Lou i przesunąłem jej głowę tak, by spojrzeć w jej oczy. By poczuła moje słowa. Moją obietnicę.
– Nie musisz się jej bać. Nie pozwolimy, by stało ci się coś złego.
Prychnęła, umniejszając swoją wartość.
– Jej się nie boję. Boję… – Wyszarpnęła brodę z mojej dłoni. – Nieważne. To żałosne.
– Lou. – Masowałem jej szyję, chcąc ją uspokoić. – Możesz mi powiedzieć.
– Reid – powiedziała równie łagodnie, jak ja, posyłając mi uśmiech przez ramię. Odwzajemniłem go, potakując zachęcająco. Wciąż z uśmiechem uderzyła mnie łokciem w żebra. – Odpieprz się.
– Lou – zaoponowałem ostrzejszym tonem.
– Daj spokój – warknęła. – Nie chcę o tym mówić. – Patrzyliśmy na siebie z niechęcią przez dłuższą chwilę, ja jednocześnie masowałem swoje obolałe żebro. Ona pierwsza spuściła z tonu. – Słuchaj, zapomnij, że w ogóle coś mówiłam. To teraz nie ma żadnego znaczenia. Inni niedługo wstaną, więc zaczniemy planować. Nic mi nie jest. Naprawdę.
Ale coś ją dręczyło. Mnie również.
Boże. Chciałem ją tylko przytulić.
Przetarłem twarz dłonią, po czym zerknąłem na Madame Labelle. Nadal spała. Nawet Beau znowu zakopał się w swoim legowisku i zniknął dla świata. Dobrze. Szybko, żebym nie zdążył zmienić zdania, wziąłem Lou w ramiona. Do strumienia nie było daleko. Mogliśmy pójść i wrócić, zanim ktoś się zorientuje, że zniknęliśmy.
– Jeszcze nie ma jutra.
DZWONEK OSTRZEGAWCZY
Reid
Lou unosiła się na wodzie w leniwym zadowoleniu.
Miała zamknięte oczy. Ręce szeroko rozłożone. Gęste i ciężkie włosy dryfowały wokół jej głowy. Padał śnieg. Płatki przyklejały się do jej rzęs i policzków. Chociaż nigdy nie widziałem meluzyny – jedynie czytałem o nich w starych księgach w Saint--Cécile – wyobrażałem sobie, że wyglądają tak jak ona w tej chwili. Pięknie. Eterycznie.
Nago.
Zrzuciliśmy ubrania na oblodzonym brzegu sadzawki. Chwilę później zmaterializował się Absalon i położył się na nich. Nie wiedzieliśmy, dokąd się udawał, kiedy tracił swoją ziemską postać. Lou ciekawiło to bardziej niż mnie.
– Magia ma swoje zalety, prawda? – wymruczała, muskając palcem wodę, która wybrzuszyła się pod jej dotykiem. – Normalnie już byśmy zamarzli. – Uśmiechnęła się i otworzyła jedno oko. – Mam ci pokazać?
Uniosłem brew.
– Mam stąd dobry widok.
Prychnęła.
– Świnia. Miałam na myśli magię. – Kiedy nic nie odpowiedziałem, pochyliła się, płynąc w miejscu. Nie mogła dotknąć dna sadzawki, tak jak ja. Woda sięgała mi brody. – Chcesz się nauczyć, jak podgrzać wodę?
Tym razem byłem przygotowany. Nie wzdrygnąłem się. Nie zawahałem. Tylko głośno przełknąłem ślinę.
– Pewnie.
Przyjrzała mi się przez zmrużone oczy.
– Nie tryskasz entuzjazmem, Chass.
– Mój błąd. – Zanurzyłem się w wodzie i powoli do niej podpłynąłem. – Proszę, Oświecona, zademonstruj mi swoje prześwietne sztuczki magiczne. Nie wytrzymam dłużej, umrę, jeśli zaraz ich nie zobaczę. Wystarczy?
– Mniej więcej o to chodziło – zadrwiła, unosząc brodę. – A teraz powiedz, co wiesz o magii.
– To samo, co miesiąc temu. – Czy naprawdę minął dopiero miesiąc od momentu, w którym ostatnio zadała mi to pytanie? Wydawało się, że minęła wieczność. Wszystko teraz było inne. Część mnie żałowała, że tak się stało. – Nic.
– Bzdury. – Rozłożyła ręce, a ja podpłynąłem do niej i założyłem je sobie na szyję. Objęła mnie nogami w pasie. Ta pozycja mogłaby być zmysłowa, ale nie była. Po prostu łączyła nas… intymność. Będąc tak blisko, mogłem policzyć jej piegi na nosie. Widziałem krople wody zwisające z jej rzęs. Z całej siły powstrzymywałem się, by ponownie jej nie pocałować. – Wiesz więcej, niż ci się wydaje. Przez prawie dwa tygodnie przebywasz ze swoją matką, Coco i mną, a podczas Modraniht sam… – Urwała nagle, a potem udała, że dopadł ją kaszel. Serce opadło mi do stóp. A podczas Modraniht sam zabiłeś Arcybiskupa za pomocą magii. Odchrząknęła. – Ja… Po prostu wiem, że się przyglądałeś. A łapiesz wszystko w lot.
– Łapię w lot – powtórzyłem za nią, ponownie kryjąc się w swojej fortecy.
Nawet nie wiedziała, że trafiła w czuły punkt.
Minęło kilka sekund, zanim zorientowałem się, że czeka na moją odpowiedź. Odwróciłem wzrok, nie będąc w stanie spojrzeć jej w oczy. Teraz były niebieskie. Prawie szare. Tak znajome. Tak… zdradzone.
Jakby czytając mi w myślach, drzewa zaszeleściły wokół nas i mógłbym przysiąc, że wiatr przywiał wypowiedziane szeptem słowa…
Byłeś dla mnie jak syn, Reid.
Z góry na dół pokryła mnie gęsia skórka.
– Słyszałaś? – Odwróciłem się, przyciągając Lou bliżej. Na niej nie było śladu gęsiej skórki. – Słyszałaś go?
Przestała mówić w połowie zdania. Jej całe ciało stężało, rozejrzała się przestraszonym wzrokiem.
– Kogo?
– Wydawało mi się, że słyszałem… – Pokręciłem głową. To niemożliwe. Arcybiskup nie żył. To moja wyobraźnia płatała mi figle, żeby mnie prześladować. W ułamku sekundy drzewa znieruchomiały, a wietrzyk, jeśli w ogóle jakiś był, zupełnie ustał. – Nic takiego. – Mocniej pokręciłem głową, powtarzając te słowa, jakby to mogło sprawić, że będą prawdą. – Nic takiego.
A mimo to… w powietrzu przesyconym zapachem sosen… czaiła się jakaś obecność. Wyczuwalna zmysłami. Przyglądała się nam.
Nie ośmieszaj się, beształem sam siebie.
Ale nie puściłem Lou.
– Drzewa w tym lesie mają oczy – wyszeptała, powtarzając słowa Madame Labelle. Rozglądała się lękliwie. – Mogą… widzieć rzeczy w twojej głowie i je przeinaczać. Zmieniać obawy w potwory. – Wzdrygnęła się. – Kiedy uciekłam po raz pierwszy, w noc moich szesnastych urodzin, myślałam, że oszaleję. Rzeczy, które widziałam…
Umilkła, pogrążyła się we wspomnieniach.
Nie śmiałem oddychać. Nigdy mi o tym nie mówiła. Nigdy nie opowiadała mi o swojej przeszłości poza Cesarine. Mimo że miałem ją nagą tuż przy sobie, swoje sekrety nosiła jak zbroję i przed nikim nie chciała jej zdjąć. Nawet przede mną. Zwłaszcza przede mną. Wszystko wokół straciło znaczenie – sadzawka, drzewa, wiatr – została tylko twarz Lou, jej głos, gdy zatraciła się we wspomnieniach.
– Co widziałaś? – zapytałem cicho.
Zawahała się.
– Twoich braci i siostry.
Gwałtownie nabrałem powietrza.
Moich.
– To było okropne – dodała po chwili. – Byłam zaślepiona paniką, krwawiłam. Ścigała mnie matka. Słyszałam jej głos dochodzący spomiędzy drzew: jej szpiegów, jak kiedyś zażartowała, ale nie wiedziałam, co było prawdziwe, a co nie. Wiedziałam tylko, że muszę uciekać. Wówczas rozległy się krzyki. Mrożące krew w żyłach. Z ziemi wychynęła ręka i złapała mnie za kostkę. Upadłam i to, ten trup, wszedł na mnie. – Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze, ale nie śmiałem jej przerywać. – Miał złociste włosy, a jego szyja wyglądała tak samo jak moja. Wpełzł na mnie i błagał, bym mu pomogła, tylko że oczywiście głos był niewyraźny ze względu na krew. – Dotknęła dłonią swojej blizny. – Udało mi się przed nim uciec, ale byli inni. Tak wielu innych. – Opuściła ręce do wody, unosiły się między nami. – Oszczędzę ci makabrycznych szczegółów. I tak nic z tego nie było rzeczywiste.
Patrzyłem na jej dłonie leżące na wodzie wnętrzem do góry.
– Powiedziałaś, że drzewa są szpiegami Morgane.
– Tak twierdziła. – Bezwiednie uniosła rękę. – Nie martw się. Madame Labelle ukrywa nas w obozie, a Coco…
– Ale teraz nas widzą. Drzewa. – Ująłem jej nadgarstek i przyglądałem się rozmazanej krwi. Woda już ją naruszyła w kilku miejscach. Zerknąłem na własne nadgarstki. – Musimy iść. Natychmiast.
Lou patrzyła z przerażeniem na moją czystą skórę.
– Cholera. Mówiłam ci, żebyś uważał na…
– Wyobraź sobie, że miałem inne rzeczy na głowie – odpysknąłem, ciągnąc ją w stronę brzegu. Głupole. Byliśmy tak głupi. Zbyt zajęci czym innym, zbyt pochłonięci sobą nawzajem, tu i teraz, by zauważyć niebezpieczeństwo. – Przestań! – Próbowałem złapać ją za ręce. – Trzymaj ręce i głowę nad wodą, bo oboje… – Zastygła w moich ramionach. – Dziękuję…
– Zamknij się – wysyczała, patrząc na coś za moimi plecami. Ledwie się odwróciłem, zerknąłem zaledwie, i zauważyłem pomiędzy drzewami błękit płaszczy, po czym Lou wepchnęła mi głowę pod wodę.
Na dnie sadzawki było ciemno. Zbyt ciemno, by dostrzec coś poza twarzą Lou – milczącą i bladą. Jej zaciskające się na moich ramionach dłonie pozostawiały siniaki, odcinały dopływ krwi. Kiedy wzdrygnąłem się pod jej dotykiem, brakiem komfortu, docisnęła i pokręciła głową. Nadal patrzyła ponad moim ramieniem, szeroko otwierała oczy: była w nich pustka. W połączeniu z bladą skórą, unoszącymi się w wodzie włosami efekt był… upiorny.
Lekko nią potrząsnąłem. Wciąż patrzyła w dal.
Potrząsnąłem ponownie. Rozgniewała się, palce wbiła głębiej w moją skórę.
Gdybym mógł, odetchnąłbym z ulgą. Ale nie mogłem.
Moje płuca błagały o litość.
Nie miałem czasu na zaczerpnięcie powietrza, zanim wepchnęła mnie pod powierzchnię, nie przygotowałem się na nagłe, przeszywające zimno. Lodowate palce głaskały moją skórę, wyciszając zmysły. Kradnąc je. Czary, których Lou użyła do podgrzania wody, przestały działać. Otępiające odrętwienie pełzło w górę moich palców. Stóp. Tuż za nim pojawiła się panika.
I wtedy nagle zamknęły mi się oczy.
Świat ogarnęła ciemność.
Rzucałem się w objęciach Lou, tracąc resztki powietrza, jakie mi zostały, ale ona przylgnęła do mnie, owinęła mnie kończynami i ścisnęła, trzymając nas przy dnie sadzawki. Podczas szarpaniny wytworzyły się wokół nas bąbelki powietrza. Trzymała mnie z nienaturalną siłą, ocierała się o mnie policzkiem, jakby w ten sposób chciała mnie uspokoić. Podnieść na duchu.
Ale topiła nas, moja pierś ścisnęła się zbyt mocno, krtań się zamykała. Nie było mowy o spokoju. O podnoszeniu na duchu. Moje ręce i nogi z każdą mijającą sekundą robiły się coraz cięższe. Po raz ostatni desperacko z całej siły odepchnąłem się w górę. Wystarczył jeden gest ze strony Lou, by osad z dna stężał wokół moich stóp. Uwięził mnie.
A potem walnęła mnie w usta.
Zaskoczony, odsunąłem się do tyłu, moje myśli ogarnęła ciemność, byłem gotów na to, że woda wypełni moje płuca i zakończy tę agonię. Być może utonięcie będzie spokojną śmiercią. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Kiedy wyobrażałem sobie swój zgon, zwykle główną rolę odgrywał miecz. Lub też tortury zadawane przez czarownicę. Gwałtowny, bolesny koniec. Utopienie będzie lepsze. Łatwiejsze.
Moje ciało się poddało, niechcący zrobiłem wdech. Zamknąłem niewidzące oczy. Objąłem Lou, zanurzyłem nos w zagłębieniu jej szyi. Przynajmniej nie dopadnie nas Morgane. Przynajmniej nie zaznam życia bez niej. Małe zwycięstwa. Ważne zwycięstwa.
Jednak nie zachłysnąłem się wodą. Zamiast niej w moich ustach znalazło się świeże powietrze, a wraz z nim najsłodsza ulga. Chociaż wciąż nic nie widziałem – ziąb sprawiał, że traciłem czucie – mogłem oddychać. Mogłem myśleć. Wróciła do mnie logika. Ponownie głęboko odetchnąłem. I jeszcze raz, i jeszcze. To było niemożliwe. Oddychałem pod wodą. Jak ryba Jonasza. Jak meluzyny. Jak…
Jak za sprawą magii.
Poczułem w piesi ukłucie zawodu. Niewytłumaczalne i niespodziewane. Pomimo wody wokół mnie czułem się… brudny. Niechlujny. Przez całe życie brzydziłem się magią, a teraz… teraz to ona ratowała mnie przed tymi, których niegdyś nazywałem braćmi. Jak do tego doszło?
Wokół nas rozległy się głosy, przerywając moje myśli. Wyraźne. Każdy rozbrzmiewał tak, jakbyśmy stali na brzegu obok jego właściciela, a nie tkwili pod wodą. Kolejne czary.
– Boże, muszę się odlać.
– Nie do sadzawki, idioto! Idź w górę strumienia!
– Pospiesz się. – Trzeci głos był zniecierpliwiony. – Kapitan Toussaint spodziewa się nas we wsi. Jeszcze raz przeczeszemy okolicę i wracamy o wschodzie słońca.
– Dzięki Bogu, chcę już wrócić do swojej dziewczyny. – Jeden z nich potarł zziębnięte dłonie. Zmarszczyłem brwi.
Swojej dziewczyny?
– Nie powiem, żebym żałował, że opuszczę to okropne miejsce. Dni spędzane na poszukiwaniach, po których można jedynie pochwalić się nowymi odmrożeniami i…
– A to co… ubrania? – Czwarty głos.
Lou wbiła mi paznokcie do krwi. Ledwie to poczułem. Puls zaszumiał mi w uszach. Jeśli przejrzą ubrania, jeśli podniosą mój płaszcz i koszulę, znajdą bandolier.
Znajdą balisardę.
Głosy zrobiły się głośniejsze, gdy mężczyźni się zbliżyli.
– Wygląda na to, że są tu dwie kupki.
Cisza.
– Cóż, na pewno ich tu nie ma. Woda jest zbyt zimna.
– Zamarzliby na śmierć.
Za zamkniętymi oczami wyobraziłem sobie, jak podchodzą do sadzawki i wpatrują się w jej płytką, błękitną wodę, szukając oznak życia. Jednak drzewa zacieniały powierzchnię – nawet w słońcu – a woda była mętna od osadu. Śnieg być może przykrył ślady naszych stóp.
– Nikt nie jest w stanie tak długo wstrzymywać powietrza – powiedział ten pierwszy.
– Czarownica jest.
Kolejna chwila milczenia, tym razem dłuższa. Bardziej złowieszcza. Wstrzymałem oddech i liczyłem szybkie uderzenia mojego serca.
Ta-bum.
Ta-bum.
Ta-bum.
– Ale… to męskie ubrania. Patrz. Spodnie.
Czerwona mgła przedarła się przez nieskończoną czerń. Jeśli znajdą balisardę, siłą wyrwę stopy z mułu. Nawet jeśli to będzie znaczyło, że mi odpadną.
Ta-bum.
Ta-bum.
Nie oddam balisardy.
Ta-bum.
Obezwładnię ich wszystkich.
Ta-bum.
Nie stracę jej.
– Myślisz, że utonęli?
– Bez ubrań?
– Masz rację. Raczej wałęsają się nadzy po śniegu.
Ta-bum.
– Może czarownica wciągnęła ich do wody.
– W takim razie wskakuj i sprawdź.
Prychnięcie.
– Jest mróz. Kto wie, co tam się może kryć? Poza tym, jeśli rzeczywiście to czarownica wciągnęła ich pod wodę, to i tak już utonęli. Nie ma sensu, żebym podzielił ich los.
– Słaby z ciebie chasseur.
– Nie widzę, żebyś ty zgłaszał się na ochotnika.
Ta-bum.
Jakaś część mojego mózgu uświadomiła sobie, że moje serce bije coraz wolniej, a moje ręce i nogi spowija ziąb. Usłyszałem dzwonek ostrzegawczy. Lou zwolniła uścisk wokół mojej piersi. W odpowiedzi wziąłem ją w ramiona. To, co robiła, byśmy mogli oddychać, byśmy lepiej słyszeli – sprawiało, że traciła siły. Musiałem jakoś zareagować.
Instynktownie przeszukiwałem ciemność, której doświadczyłem tylko raz w życiu. Przepaść. Otchłań. To miejsce, w które wpadłem, gdy Lou umierała, miejsce, które pieczołowicie zamknąłem i ignorowałem. Teraz próbowałem się do niego dostać, poruszałem się podświadomie i na ślepo. Ale nie było go. Nie mogłem go znaleźć. Panika rosła. Uniosłem głowę Lou i zbliżyłem usta do jej ust. Wtłoczyłem powietrze do jej płuc. Nadal szukałem, ale nie było tam żadnych złotych sznurków. Nie było wzorów. Była tylko lodowata woda, niewidzące oczy i Lou – jej głowa opadająca na moje ramię, jej ręce zsuwające się z mojej szyi, jej nieruchoma pierś.
Potrząsnąłem nią, moja panika zmieniła się w surowy, otępiający strach, wytężałem umysł, by wpadł na jakieś rozwiązanie, na cokolwiek. Madame Labelle wspomniała o równowadze. Być może, być może dałoby się…
Ból przeszył mi płuca, zanim mogłem dokończyć tę myśl. Otworzyłem usta, woda wdarła się do środka. Natychmiast wrócił mi wzrok, a muł pętający mi stopy ustąpił, co znaczyło…
Lou straciła przytomność.
Nie zastanawiałem się, nie szukałem złotych sznurków pojawiających się na obrzeżach mojego widzenia. Chwyciłem jej bezwładne ciało i się wynurzyłem.
ŁADNA PORCELANA
Lou
Żar objął moje ciało. Z początku powoli, potem zapłonęło całe. Najbardziej dokuczało mi w kończynach, sprawiało, że zaczęłam odzyskiwać przytomność. Przeklinając ukłucia – a także śnieg, wiatr oraz miedziany zapach w powietrzu – jęknęłam i otworzyłam oczy. Miałam zdarte, ściśnięte gardło. Jakby ktoś wetknął w nie rozgrzany pręt, gdy spałam.
– Reid? – zaskrzeczałam. Rozkaszlałam się: okropny, mokry kaszel zadudnił w moich piersiach. – Reid? – spróbowałam ponownie.
Odwróciłam się, przeklinając go, że nie odpowiada.
Z mojego gardła wydobył się zduszony krzyk, gdy zdołałam się przewrócić na bok.
Martwymi oczami patrzył na mnie jakiś chasseur. Z jego skóry odpłynęła krew, gdy leżał na oblodzonym brzegu, a duża część tej krwi roztopiła leżący pod nim śnieg, wsiąkając w ziemię i wodę. Jego trzej kompani nie odeszli wiele dalej. Ich ciała zostały porzucone na brzegu, wokół nich walały się noże Reida.
Reid.
– Cholera! – Zerwałam się na kolana, dłońmi obmacywałam potężnego, miedzianowłosego człowieka leżącego obok mnie po drugiej stronie. Spoczywał na śniegu twarzą w dół, miał byle jak związane spodnie, koszulę naciągnął na jedną rękę i głowę, jakby upadł podczas ubierania się.
Przewróciłam go na plecy, ponownie klnąc. Włosy przymarzły mu do zakrwawionej twarzy, skóra zsiniała. O Boże.
O Boże, o Boże, o Boże.
Ze strachem przytknęłam ucho do jego piersi i prawie rozpłakałam się z ulgi, gdy usłyszałam bicie serca. Było słabe, ale było. Moje własne waliło jak oszalałe – zdrowe i silne, a moje włosy i skóra były niesamowicie ciepłe i suche. Wraz z falą mdłości zrozumiałam, co się stało. Idiota niemal dał się zabić, chcąc mnie ocalić.
Położyłam dłonie płasko na jego klatce piersiowej, przede mną eksplodowało złoto w sieci nieskończonych możliwości. Pospiesznie je przejrzałam – byłam zbyt spanikowana, żeby to przedłużać, zastanawiać się nad konsekwencjami – i zatrzymałam się, kiedy przed oczami pojawiło mi się wspomnienie: moja matka czesząca mi włosy wieczorem przed szesnastymi urodzinami, czułość jej spojrzenia, ciepło jej uśmiechu.
Ciepło.
Bądź bezpieczna, moja kochana, gdy się rozstaniemy. Bądź bezpieczna do czasu, gdy znowu się spotkamy.
Będziesz mnie pamiętała, maman?
Nigdy cię nie zapomnę, Louise. Kocham cię.
Wzdrygając się na te słowa, szarpnęłam złoty sznur, który wygiął się pod wpływem mojego dotyku. Wspomnienie się zmieniło. Jej oczy stały się kawałkami szmaragdowego lodu, a ona drwiła z nadziei w moim spojrzeniu, strachu w moim głosie. Moja szesnastoletnia twarz się skurczyła. Popłynęły łzy.
Oczywiście, że cię nie kocham, Louise. Jesteś córką mojego wroga. Zostałaś poczęta dla wyższych celów i nie zatruję tych celów swoją miłością.
Oczywiście. Oczywiście, że mnie nie kochała, nawet wtedy. Pokręciłam głową, nie wiedziałam, co myśleć, zacisnęłam dłonie w pięści. Wspomnienie rozpłynęło się w złotym pyle, a jego ciepło spłynęło po mnie na Reida. Jego włosy i ubranie ogarnęła fala gorąca. Na jego skórę wrócił kolor, oddech się pogłębił. Otworzył oczy, gdy próbowałam przewlec jego drugą rękę przez rękaw.
– Przestań oddawać mi ciepło swojego ciała – warknęłam ze złością, naciągając koszulę na jego brzuch. – Zabijasz się.
– Ja… – Zdezorientowany zamrugał kilka razy, gdy ujrzał krwawą jatkę wokół nas. Kolor, który odzyskała jego skóra, zniknął na widok jego martwych braci.
Odwróciłam jego twarz w swoją stronę, położyłam dłonie na jego policzkach i zmusiłam go do spojrzenia mi w oczy.
– Skup się na mnie, Reid. Nie na nich. Musisz przerwać wzór.
Zrobił wielkie oczy.
– Nie wiem… Nie wiem jak.
– Odpręż się – instruowałam, odgarniając mu z czoła włosy. – Wyobraź sobie sznur łączący nas w twojej wyobraźni i wtedy go puść.
– Puść. – Roześmiał się, ale jego śmiech był przytłumiony. Nie było w nim radości. – Dobrze. – Kręcąc głową, zamknął oczy, żeby móc się skupić. Po dłuższej chwili ciepło pulsujące między nami zniknęło, zastąpiło je ostre, mroźne powietrze.
– Dobrze – powiedziałam, czując ziąb głęboko w kościach. – A teraz opowiedz mi, co się stało.
Otworzył oczy i w tej krótkiej chwili zobaczyłam błysk świeżego, nieukojonego bólu. Zaparło mi dech.
– Nie chcieli odejść. – Głośno przełknął ślinę i odwrócił wzrok. – Umierałaś. Musiałem wyciągnąć cię z wody. Ale oni nas rozpoznali, nie chcieli słuchać… – I wtedy ból z jego oczu zniknął tak szybko, jak wcześniej się pojawił, jakby ktoś zdmuchnął płomień świecy. Zastąpiła go niepokojąca pustka. – Nie miałem wyboru – skończył tonem równie wyzutym z emocji, jak jego spojrzenie. – Ty albo oni.
Zapadła cisza, poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem w głowę.
To nie był pierwszy raz, gdy musiał wybierać między mną a kimś innym. To nie był pierwszy raz, kiedy splamił ręce krwią swojej rodziny, żeby mnie ratować. O Boże.
– No jasne – przytaknęłam zbyt szybko, powiedziałam to zbyt lekkim tonem. Uśmiechnęłam się zbyt beztrosko. – Już dobrze. – Wstałam i podałam mu rękę. Przez chwilę na nią patrzył, wahał się, a ja miałam wrażenie, że żołądek zmienił mi się w ciężki kamień. Uśmiechnęłam się szerzej. Naturalnie, że waha się, czy mnie dotykać. Dotykać kogokolwiek. Niedawno przeżył traumę. Rzucił czar po raz pierwszy od Modraniht i użył go do obezwładnienia swoich braci. To jasne, że był niespokojny. Oczywiście, że nie chciał, żebym…
Odsunęłam od siebie nieproszoną myśl, wzdrygając się, jakby coś mnie ugryzło. Ale było za późno. Trucizna już się wylała. Zwątpienie sączyło się z ran zadanych przez jej kły, patrzyłam jakby z boku, jak moja ręka opada. Złapał ją w ostatniej chwili i mocno ścisnął.
– Przestań – powiedział.
– Co mam przestać?
– Myśleć o tym. Przestań.
Roześmiałam się szorstko, szukając dowcipnej riposty, ale nic mi nie przyszło do głowy. Zamiast tego pomogłam mu wstać.
– Wracajmy do obozu. Nie chciałabym rozczarować twojej matki. W tej chwili zapewne już cieknie jej ślinka na myśl o przypiekaniu nas na ogniu. Chociaż w sumie nie mam nic przeciw temu. Jest tu strasznie zimno.
Potaknął, nadal był dziwnie przygaszony. Wkładał buty w ciszy. Dopiero co ruszyliśmy w stronę Pustki, kiedy kątem oka zauważyłam niewielki ruch i przystanęłam.
Rozejrzał się uważnie.
– Co to było?
– Nic. Idziemy dalej?
– Nie żartuj sobie.
Ponownie jakiś ruch, tym razem wyraźniejszy. Mój uśmiech – wciąż zbyt promienny, zbyt radosny – zniknął.
– Muszę się wysikać – powiedziałam stanowczo. – Chcesz popatrzeć?
Policzki Reida zrobiły się czerwone, zakaszlał i spuścił głowę.
– Yy… nie. Poczekam tutaj. W tym miejscu. – Wskazał gęste gałęzie jodły i ruszył przed siebie, ani razu się nie odwracając. Patrzyłam jak odchodzi, pochyliłam głowę, żeby sprawdzić, czy na pewno mnie nie widzi, po czym skupiłam się na źródle ruchu.
Na brzegu sadzawki leżał jeszcze żywy chasseur i błagalnie na mnie patrzył. Wciąż ściskał balisardę. Uklękłam obok niego, zrobiło mi się niedobrze, gdy wyjmowałam nóż spomiędzy jego sztywnych, zamarzniętych palców. Oczywiście Reid mu go nie zabrał, nie zdobył się na to wobec żadnego z nich. To byłoby pogwałcenie reguł. Nie miało znaczenia, że czarownice prawdopodobnie natkną się na ciała i skradną zaczarowane ostrza. Dla Reida obrabowanie braci z ich tożsamości w ostatnich chwilach ich życia byłoby niesłychaną zdradą, gorszą niż zabicie ich.
Blade wargi chasseura poruszyły się, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk.
Delikatnie przeturlałam go na brzuch. Morgane kiedyś nauczyła mnie, jak szybko zabić człowieka.
– U podstawy głowy – instruowała, dotykając czubkiem noża mojej szyi – tam, gdzie kręgosłup styka się z czaszką. Rozdziel je i nie pomoże żadna reanimacja.
Powtórzyłam ten sam ruch przy karku chasseura. Jego palce zadrgały z nerwów. Ze strachu. Ale dla niego było już za późno, a nawet jeśli nie, widział nasze twarze. Być może widział też, jak Reid czaruje. To był jedyny dar, jaki mogłam dać każdemu z nich.
Biorąc głęboki, uspokajający oddech, wbiłam balisardę w podstawę czaszki chasseura. Jego palce w jednej sekundzie przestały się ruszać. Po chwili wahania znowu go przeturlałam, złożyłam mu ręce na klatce piersiowej i wcisnęłam w nie balisardę.
Tak jak sądziłam, Madame Labelle czekała na nas na skraju Pustki, ze złości miała zaróżowione policzki i błyszczące oczy. Z jej nosa praktycznie buchały płomienie.
– Gdzie byliście… – zaczęła i urwała, widząc nasze potargane włosy i byle jak zarzucone ubrania. Reid nadal nie zawiązał spodni. Dopiero teraz pospiesznie się tym zajął. – Kretyni! – wrzasnęła Madame Labelle tak głośno, piskliwie i nieprzyjemnie, że kilka synogarlic wzbiło się w niebo. – Imbecyle! Głupie, debilne gnojki. Jesteście w ogóle w stanie używać swoich najbardziej wysuniętych na północ części ciała, czy rządzi wami tylko seks?
– To zależy od dnia. – Skierowałam się do swojego posłania, ciągnąc Reida, po czym zarzuciłam koc na jego ramiona. Jego skóra jak na mój gust była wciąż zbyt sina, a oddech za płytki. Przyciągnął mnie, dziękując przelotnym pocałunkiem w ucho. – Chociaż jestem zaskoczona, że burdelmama jest taka pruderyjna.
– Och, nie wiem. – Beau przeczesał dłonią zwichrzone włosy, siadając na posłaniu. Nadal wyglądał na zaspanego. – Tym razem nazwałbym to roztropnością. Tak tylko mówię. – Uniósł brew i spojrzał na mnie. – Mam nadzieję, że było warto? Czekaj, cofam to pytanie. Gdybyś była z kimś innym niż mój brat, to może…
– Zamknij się, Beau, i skoro już nie śpisz, dołóż do ognia – warknęła Coco, nie odrywając ode mnie wzroku, sprawdzając każdy cal mojego ciała. Zmarszczyła brwi. – Czy to krew? Jesteś ranna?
Beau przechylił głowę, żeby mi się przyjrzeć, i przytaknął. Nie ruszył się w stronę ognia.
– Nie najlepiej wyglądasz, siostrzyczko.
– Nie jest twoją siostrą – burknął Reid.
– I nawet w swoim najgorszym wydaniu wygląda lepiej niż ty – dodała Coco.
Parsknął i pokręcił głową.
– Jak mniemam, oboje macie prawo do wygłaszania swoich mylnych opinii…
– Dość! – Madame Labelle gwałtownie podniosła ręce w geście zniecierpliwienia i popatrzyła na nas gniewnie. – Co się stało?
Zerknęłam na Reida – spiął się, jakby matka dźgnęła go pogrzebaczem – i szybko opowiedziałam o tym, co zdarzyło się nad sadzawką. Chociaż pominęłam intymne szczegóły, Beau jęknął i opadł do tyłu, naciągając koc na twarz.
Spojrzenie Madame Labelle z każdym słowem tężało coraz bardziej.
– Próbowałam utrzymać naraz cztery wzory – powiedziałam, broniąc się przed spojrzeniem jej zmrużonych oczu. Na jej policzkach zaczęły wykwitać czerwone plamy. – Dwa wzory, żebyśmy mogli oddychać, i dwa, żebyśmy słyszeli. Nie byłam w stanie kontrolować jeszcze temperatury wody. Miałam nadzieję, że wytrzymam do czasu, aż chasseurzy odejdą. – Spojrzałam na Reida, który wbił wzrok w ziemię. Chociaż włożył balisardę do bandoliera, wolną ręką nadal ściskał jej rękojeść. Aż zbielały mu kostki. – Przykro mi, że się nie udało.
– To nie była twoja wina – wymamrotał.
Madame Labelle chciała wiedzieć, co było dalej, nie zważając na koszty emocjonalne.
– Co stało się z chasseurami?
Ponownie zerknęłam na Reida, byłam gotowa kłamać w razie konieczności.
Sam odpowiedział, posępnym tonem:
– Zabiłem ich. Nie żyją.
W końcu, w końcu, Madame Labelle nieco złagodniała.
– A potem na brzegu oddał mi ciepło swojego ciała – kontynuowałam opowieść, chcąc wreszcie zakończyć tę rozmowę, by móc odciągnąć Reida na bok i jakoś go pocieszyć. Był taki… taki odrętwiały. Nieczuły jak drzewa rosnące wokół, dziwnie, obco i hardo. Nienawidziłam tego. – Fajnie to zaczarował, ale niemal sam nie umarł z wyziębienia. Musiałam wykorzystać ciepło z pamięci, żeby ożywić…
– Co takiego? – Madame Labelle wyprostowała się i spojrzała na mnie z góry, zaciskając dłonie w pięści, co wyglądało tak znajomo, że zamilkłam i gapiłam się na nią. – Ty durna dziewczyno…
Uniosłam głowę z dumą.
– Wolałabyś, żebym pozwoliła mu umrzeć?
– Oczywiście, że nie. Mimo wszystko nie powinnaś działać lekkomyślnie, Louise. Dobrze wiesz, jak niebezpieczne jest igranie z pamięcią…
– Jestem tego świadoma – wymamrotałam gniewnie.
– Dlaczego jest to niebezpieczne? – spokojnie zapytał Reid.
Odwróciłam się do niego, zniżając głos do takiego samego poziomu:
– Wspomnienia są w pewnym sensie… święte. Nasze doświadczenia życiowe nas kształtują, wychowanie ma przewagę nad naturą, więc kiedy zmienimy wspomnienia tych doświadczeń, to… możemy zmienić także to, kim jesteśmy.
– Nie muszę chyba dodawać, że wspomnienie, które zmieniła, wpłynęło na jej wartości, przekonania i oczekiwania. – Madame Labelle z westchnieniem przysiadła na ulubionym pieńku. Głęboko oddychając, wyprostowała plecy, złożyła przed sobą dłonie, jakby próbowała skupić się na czymś innym niż gniew. – Osobowość jest złożona. Niektórzy wierzą w naturę, to, że nasze pochodzenie, cechy odziedziczone wpływają na to, kim jesteśmy, niezależnie od tego, jakie mamy życie. Wierzą, że w momencie urodzenia decyduje się nasz los. Wiele czarownic, w tym Morgane, używa tej filozofii, żeby usprawiedliwiać swoje odrażające zachowanie. To oczywiście bzdura.
Każde oko i ucho w Pustce skupiło się na niej. Nawet Beau z zainteresowaniem wystawił głowę spod koca.
Reid zmarszczył brwi.
– A więc… sądzisz, że wychowanie jest ważniejsze niż urodzenie.
– Oczywiście, że tak. Najmniejsze zmiany w pamięci mogą mieć głębokie, choć pozornie niezauważalne konsekwencje. – Spojrzała na mnie, a jej tak znajome oczy leciutko się zmrużyły. – Widziałam już takie przypadki.
Ansel uśmiechnął się niepewnie w instynktownej reakcji na niezręczną ciszę, która zapadła.
– Nie wiedziałem, że czary mogą mieć naukowe podłoże.
– To, co wiesz o czarach, nie wypełniłoby skorupki orzecha – odparła Madame Labelle z irytacją.
Coco odpysknęła coś w odpowiedzi, na co zareagował Beau. Niczego nie słyszałam, ponieważ Reid uniósł dłoń i położył ją na moim karku. Pochylił się i wyszeptał:
– Nie powinnaś była robić tego dla mnie.
– Zrobiłam dla ciebie gorsze rzeczy.
Aż się odsunął, słysząc moją odpowiedź, spojrzał mi w oczy.
– Co masz na myśli?
– Nic. Nie przejmuj się. – Pogłaskałam go po policzku i byłam niezmiernie zadowolona, że mi na to pozwolił. – Co było, to było.
– Lou. – Ujął moją dłoń, uścisnął ją delikatnie, po czym wypuścił. Zakuło mnie w sercu, gdy to zrobił, chociaż przecież nie było to nieuprzejme. – Powiedz mi.
– Nie.
– Powiedz.
– Nie.
Wypuścił powietrze przez nos, zacisnął zęby.
– Proszę.
Patrzyłam na niego i próbowałam podjąć decyzję, podczas gdy sprzeczka Coco i Beau stawała się coraz głośniejsza. To był zły pomysł. Bardzo zły.
– Wiesz już co nieco – powiedziałam w końcu. – Żeby zyskać, trzeba oddać. Pomajstrowałam przy wspomnieniach, żeby ożywić cię na brzegu. Zmieniałam nasz wzrok w lepszy słuch i…
Szczerze mówiąc, chciałam go okłamać. Ponownie. Chciałam się uśmiechnąć i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, ale nie było sensu ukrywać moich działań. Taka była natura bestii. Magia wymagała poświęceń. Natura wymagała równowagi. Prędzej czy później Reid będzie musiał się tego nauczyć, jeśli chcieliśmy przeżyć.
– Tak? – naciskał niecierpliwie.
Spojrzałam mu w oczy.
– Przehandlowałam kilka chwil ze swojego życia za te chwile pod wodą. Wymyśliłam tylko taki sposób na to, byśmy mogli oddychać.
Wówczas się ode mnie odsunął – fizycznie odsunął, lecz wówczas Madame Labelle wstała i podniosła głos, by przekrzyczeć Coco i Beau. Ansel przyglądał się temu całemu chaosowi z widocznym niepokojem.
– Powiedziałam: dość! – Czerwień na jej policzkach się pogłębiła, drżała. To widocznie po niej Reid odziedziczył temperament. – Na szczerbatą wiedźmę, macie wszyscy przestać zachowywać się jak dzieci albo Dames Blanches zatańczą na waszych prochach. – W wściekłością spojrzała na mnie i na Reida. – Jesteście pewni, że chasseurzy nie żyją? Wszyscy?
Milczenie Reida powinno wystarczyć za całą odpowiedź. Kiedy Madame Labelle nadal patrzyła wyczekująco, czekając na potwierdzenie, naburmuszona odparłam:
– Tak. Nie żyją.
– Dobrze – splunęła.
Reid nadal nic nie mówił. W ogóle nie zareagował na jej ostrą reakcję. Dotarło do mnie, że się chował: przed nimi, przed sobą… przede mną. Madame Labelle wyjęła trzy pogniecione kawałki pergaminu zza dekoltu i rzuciła nimi w nas. Rozpoznałam na nich pismo Coco, apele, które wystosowała do swojej ciotki. Pod najnowszym nieznana ręka napisała obcesową odmowę – Wasz łowca nie jest tu mile widziany. I tyle. Żadnych wyjaśnień ani uprzejmości. Żadnych jeśli, i czy ale.
Czyli La Voisin w końcu dała odpowiedź.
Zgniotłam ten ostatni list, zanim Reid zdołał go przeczytać, w uszach szumiała mi krew.
– Czy możemy teraz wszyscy zaakceptować, że nadeszła pora zmierzyć się z potworami? – zapytała Madame Labelle. – A może będziemy nadal przymykać oczy i mieć nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży?
Moja złość na Madame Labelle niebezpiecznie zbliżyła się do granicy braku smaku. Nie miało dla mnie znaczenia to, że była matką Reida. W tej chwili nie życzyłam jej śmierci jako takiej, ale swędzenia. Tak. Wiecznego swędzenia w dolnych rejonach, których nie będzie mogła zaspokoić drapaniem. Dobrze dobrana kara dla kogoś, kto ciągle coś niszczył.
Ale mimo tego okrutnego braku wrażliwości z jej strony, wiedziałam w głębi serca, że miała rację. Nasze wykradzione chwile dobiegły końca.
Nadeszła pora na działanie.
– Wczoraj powiedziałaś, że potrzebujemy sprzymierzeńców. – Wetknęłam dłoń w dłoń Reida i mocno ścisnęłam jego palce. Tylko tak mogłam go pocieszyć. Kiedy nie odwzajemnił uścisku, w moim sercu otworzyła się dawna rana. Gorzkie słowa opuściły moje usta, zanim zdołałam ugryźć się w język: – Kogo mielibyśmy o to prosić? Krwawe czarownice na pewno nie są po naszej stronie. Ludzie z Belterry z pewnością nie poprą naszej sprawy. Jesteśmy czarownicami. Jesteśmy złe. Wieszaliśmy ich siostry, braci i matki na ulicach.
– Morgane to robiła – zaoponowała Coco. – My nic nie zrobiłyśmy.
– I o to chyba chodzi, co nie? Pozwoliłyśmy, by to się działo. – Zamilkłam i westchnęłam przeciągle. – Ja pozwoliłam.
– Przestań – powiedziała Coco ze złością, kręcąc przy tym głową. – Jedyną zbrodnią, którą popełniłaś, jest to, że chciałaś żyć.
– To nie ma znaczenia. – Madame Labelle wróciła na swój pieniek i się zamyśliła. Nadal miała zaczerwienione policzki, ale litościwie zniżyła głos. Moje uszy były wdzięczne. – Ludzie pójdą za królem.
– Oszalałaś, jeśli sądzisz, że mój ojciec stanie z wami w jednym szeregu – powiedział Beau ze swojego legowiska. – Już zaoferował pieniądze za głowę Lou.
Madame Labelle prychnęła.
– Mamy wspólnego wroga w Morgane. Twój ojciec może być bardziej ugodowy, niż ci się wydaje.
Beau przewrócił oczami.
– Słuchaj, wiem, że wydaje ci się, że on nadal cię kocha czy coś, ale on…
– …nie jest jedynym sprzymierzeńcem, na którym nam zależy – dokończyła Madame Labelle. – Oczywiście nasze szanse na powodzenie będą dużo większe, jeśli przekonamy króla Augusta, by do nas dołączył, a on niewątpliwie będzie dowodził chasseurami, dopóki Kościół nie wyznaczy nowego dowódcy, ale są też inni, równie potężni gracze na tym świecie. Wilkołaki, na przykład, albo meluzyny. Być może w pewnych okolicznościach uda się zjednać także Josephine.
Coco wybuchnęła śmiechem.