Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Krew Zapomnianych Bogów” – to pierwsza polska antologia grozy w słowiańskich klimatach! Czternastu autorów połączyło swoje siły i stworzyło jedyny w swoim rodzaju zbiór opowiadań. Stare gusła, dziwaczne przesądy, przeraźliwe rytuały, demony i nocne stwory, wszystko to znajdziecie w tej upiornej antologii. Czy macie odwagę wkroczyć do mrocznego świata naszych przodków? Czy macie siłę zmierzyć się z koszmarami, które dręczyły naszych pradziadów? Po przeczytaniu tej książki nic już nie będzie takie jak kiedyś, będziecie rozglądać się dookoła, wypatrując czających się w cieniu bestii. Amulety chroniące przed siłami zła staną się nieodłącznym elementem waszej garderoby. Rzeczywistość nabierze nowych barw, a z pozoru nic nieznaczące zdarzenia, nabiorą nowego sensu. Przyjmijcie wyzwanie i wkroczcie do świata upiornych fantazji!”
Dagmara Adwentowska – Niezwykła kobieta Tomasz Czarny – Angelus Piotr Borlik – Babie lato Piotr Ferens – Powrót pradawnych Maciej Szymczak – Krew dla bogów Sylwia Błach – Pośród drzew Sandra Gatt Osińska – Rybie Oko Krzysztof Haczyński – Upiór Patryk Hirsekorn – Urat 1974 Piotr Borowiec – Ludzie, których zabrakło Flora Woźnica – Powiew wolności Karolina Mangusta Kaczkowska – Maluszek Marcin Piotrowski – Wanna pełna krwi Piotr Ferens – Licho nigdy nie śpi Dagmara Adwentowska – Grad na was i burze Stron: 283
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Wydawnictwo Horror Masakra
Prawa autorskie do poszczególnych opowiadań są własnością ich
autorów:
Dagmara Adwentowska – Niezwykła kobieta
Tomasz Czarny – Angelus
Piotr Borlik – Babie lato Piotr Ferens – Powrót pradawnych Maciej Szymczak – Krew dla bogów
Sylwia Błach – Pośród drzew Sandra Gatt Osińska – Rybie Oko Krzysztof Haczyński – Upiór Patryk Hirsekorn – Urat 1974
Piotr Borowiec – Ludzie, których zabrakło
Flora Woźnica – Powiew wolności
Karolina Mangusta Kaczkowska – Maluszek Marcin Piotrowski – Wanna pełna krwi Piotr Ferens – Licho nigdy nie śpi
Dagmara Adwentowska – Grad na was i burze
Redakcja: Maciej Szymczak
Korekta: Sandra Gatt Osińska, Anna Musiałowicz,
Dagmara Adwentowska
Skład i łamanie: Sandra Gatt Osińska
Projekt okładki: Sandra Gatt Osińska
Wydanie I
ISNB 978-83-944847-1-2
Słowianie to tajemniczy lud, którego początki dziejów owiane są mgłą tajemnicy. Jak dotąd żadnemu z naukowców nie udało się ustalić ich pierwotnej siedziby, nie wiadomo skąd przybyli, ani w którym wieku zasiedlili ponad połowę Europy. Wraz z narodami słowiańskimi, na stary kontynent przywędrowała ich oryginalna, niespotykana wśród innych ludów indoeuropejskich kultura.
Mitologia słowiańska cechuje się bogatą demonologią. Ilość istot półboskich i demonicznych, zamieszkujących każdy skrawek otaczającej nas rzeczywistości, wprost przyprawia o zawrót głowy. Wiara w upiory i inne wrogie człowiekowi stwory zachowała się w tradycji ludowej i przetrwała w szczątkowej formie aż do dzisiejszych czasów. To właśnie te zabobony i niecodzienne wyobrażenia mityczne odcisnęły swoje piętno na dzisiejszej europejskiej kulturze, przenikając wprost do światowej literatury i kinematografii.
Tak stało się chociażby z wampirami, prastarymi demonicznymi postaciami, które stały się ikonami współczesnej mass kultury. Wiara w te słowiańskie straszydła, rozprzestrzeniała się na starym kontynencie wraz z migrującymi plemionami Słowian, docierając do Rumuni, a nawet na grecki Peloponez. Gdyby nasi przodkowie nie zarażali ościennych narodów swoimi fobiami i strachami, z pewnością Bram Stoker nigdy nie stworzyłby swojej „Drakuli”, a motyw wampiryczny nie byłby eksponowany w literaturze grozy.
Dzisiejsi twórcy filmowi rodem z Hollywood, czerpią garściami z tradycji mitycznej Słowian. Horror, jako gatunek, wiele zawdzięcza również mitologii naszego narodu. Musimy zdać sobie sprawę, iż demonologia słowiańska to nasza wspólna spuścizna, źródło z którego możemy czerpać, tworząc własny gatunek grozy. Mam nadzieje, że wraz z tą publikacją, rodzimi autorzy częściej będą sięgać do źródeł, współtworząc razem z nami Słowiański Horror.
Wszak Polacy nie gęsi i własne demony mają….
Maciej Szymczak
Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim.
W jego myślach króluje niepodzielnie jedna kobieta. Jej ikonę wozi ze sobą i wiesza na ścianie nad łóżkiem, gdziekolwiek nie przychodzi mu się zatrzymać. Gdy śpi, je, czyta i pracuje, ściga go spojrzenie ciemnych oczu wymalowanych na deszczułce. Wdzięczna głowa otulona białym zawojem wdowy pochyla się nad nim, z własnej woli, na pewno nie pod ciężarem złotej korony. Smukłe dłonie dzierżące krzyż wyciągają się ku niemu w geście – zdawałoby się – pieszczotliwym niemal, właściwym osobom dzielącym ze sobą życie, intymność i przynależne tylko sobie tajemnice. Jest mu bliższa niż ktokolwiek na świecie, ale tak być powinno. To on będzie tym, który ją odnajdzie. Postanowił to i podporządkował celowi całe swoje życie. Dla niej wybrał studia, pracę, przyjaciół. Poświęcił wszystko, by ją odszukać.
Jej ciała nie tknął rozkład. Tak mówiły liczne źródła. Miał więcej niż jeden dowód i powód, by żywić nadzieję, że zobaczy ją taką, jaką była za życia. Przepadła bez śladu na trzy wieki, ale był przekonany, że dołożono wszelkich starań, by czas nie zniszczył jej ciała.
Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim, a jednak inna.
Rozjaśnia ją przeczucie bliskiego spełnienia. Cerkiew ukryła cenne relikwie, gdy Piotr Wielki zaczął wprowadzać reformy i wziął popów pod obcas. Schowali je tak dobrze, że aż sami nie mogli po latach odnaleźć. Aż do czasu, gdy na ich ślad nie natrafił młody archeolog Błażej Strzeliński. On. Szedł tropem długo, zbłądził i mylił się kilka razy, ale wreszcie znalazł się u kresu drogi. W bieszczadzkiej dolinie, pośród porosłych zielskiem resztek gospodarstw, pali papierosa oparty o zdziczałą jabłoń. Dwóch miejscowych łomami dobija się do podziemi zrównanej z poziomem gruntu cerkwi. Nie chciał czekać i zapłacił im niemało, więc bez szemrania kopią po ciemku. Obok odsłoniętych fundamentów rośnie sterta kamieni i ziemi.
Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim.
Pod powiekami leżącej w ciemnościach kobiety przesuwają się ospale obrazy. Olga nie wie już sama – a bardzo chciałaby wiedzieć – czy to senne widziadła, czy snute na jawie marzenia wyrosłe z jej pragnień... A może cudzoziemski Bóg wysłuchał jej modłów? Czas się cofnął, może to wszystko dzieje się znowu, dziejąc się prawdziwie?
W takie noce przychodzi bowiem do niej mąż. Widzi go takiego, jakim zobaczyła go pierwszy raz – cień rzucony na rozpiętą na krosnach tkaninę, nad którą pracowała. Igor Rurykowicz, tak o nim mówili. Ona zwała go inaczej, na północną modłę. Ingvar, jej Ingvar nie jest piękny. Nigdy pięknym nie był i nigdy go takim nie pamiętała. Ani tak wysoki jak inni, ani szeroki w ramionach, nie miał tak niebieskich oczu, ani włosów jasnych przędza, ani mocnego głosu stworzonego do pieśni. Ale miał w sobie dumę i siłę, jak wszyscy potomkowie przybyłych z północy wikingów. Może nawet więcej – był w końcu synem ich przywódcy. Z tkaniny na warsztacie uszyła potem swoje ślubne giezło. Bowiem gdy kniaź Ingvar stanął przy niej, pracującej przy krosnach, i poprosił o jej rękę, powiedziała „tak”.
Próbuje przyciągnąć cień męża do siebie. Próbuje czerpać ciepło i pocieszenie ze wspomnień. Próbuje – gdy widziadła rozwiewają się jak rozpędzane wiatrem dymy mierzyć czas według tego, jak często się pojawiają. Wie, że to bezcelowe, ale pozwala zająć czymś myśli, kiedy leży samotnie w ciszy i mroku. Kret, jej ostatni posiłek, jest już suchym truchłem. Dawno, tak dawno już nikt do niej nie przyszedł. Może to być, że zapomnieli? Że nikt już nie przybędzie? Zostawili ją na powolną śmierć z głodu w tej krypcie? Gdyby nie zrobiła tego na samym początku swego uwięzienia, teraz tłukłaby w ściany, zdzierała paznokcie o kamienie i wyła, próbując się wydostać. Wiedząc, że nic to nie da, leży spokojnie. Oszczędza siły. Czeka. Na kolejnego gryzonia. Na kolejnego głupca. Liczy na to, że będą więksi i mniej ostrożni niż ich poprzednicy.
Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim, a jednak inna.
Ciszę przerywa odgłos miarowych uderzeń. Wyrwana ze słodkich wspomnień Olga otwiera oczy i zamiast oślepiającej ciemności widzi oślepiającą biel. Chwilę zajmuje jej odkrycie, że to niewidziane od dawna, padające gdzieś z wysoka światło razi ją w źrenice. Jakby anieli Boga, którego przyjęła w Bizancjum, rozwinęli swe promienne skrzydła.
– Kurwa – dobiega z przestworzy wraz z jasnością, podobną, w oczach uwięzionej kobiety, światłości wiekuistej opiewanej przez kapłanów Pana. – Panoczku, ależ tu wali...
Olga, wielka księżna kijowska, święta równa apostołom, pełnym godności gestem odrzuca truchła drobnych zwierząt z dala od swojej twarzy.
Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim.
Młodszy inspektor Marek Wekiera drzemie wtulony w pulchne plecy swej żony, a budzik na nocnej szafce odmierza bezlitośnie czas pozostały planowo do końca tej sielanki. Nieplanowo, ale zupełnie nie zaskakująco, zamiast budzika odzywa się telefon komórkowy.
– Halo? – pyta inspektor głosem dość przytomnym jak na tę barbarzyńską porę. Stwierdziwszy, że to wcale nie dyżurny z komendy, ale znowu jego osobisty szalony szwagier bełkocze coś bez ładu i składu na drugim końcu linii, bez wyrzutów sumienia przekazuje telefon Malwinie i zapada się z ulgą w miękką poduszkę. Rozmowa przebija się jednak do niego przez pierze i kolorową satynę – i inspektor niewiele może na to poradzić.
– Cieszę się, że wreszcie kogoś poznałeś, Błażejku świergocze jego ślubna tym szczególnym tonem, którego niektórzy używają wobec szczeniaków, kociąt, niemowląt i własnego młodszego rodzeństwa, choćby wyrosło z pieluch dekady temu. – Niezwykła kobieta? Znaczy, ktoś szczególny?...
Gotowość do wałkowania tematu życia uczuciowego swego brata do bladego świtu wręcz się z niej wylewa. Tego Markowi już za wiele i postanawia jednak coś z tym zrobić. Delikatnie, ale zdecydowanie spycha żonę nogą z łóżka i pokazuje jej władczym gestem drzwi do kuchni. I myśli naiwnie, że to załatwi sprawę. Myli się, bo ta noc jest inna.
Malwina wraca po pięciu minutach i zdziera z niego kołdrę.
– Wstawaj.
W jej głosie jest coś strasznego. Jej twarz w świetle księżyca sączącym się przez okno przypomina halloweenową maskę. Marek unosi się na łokciach w łóżku.
– Znalazł ją. Znalazł tę swoją Olgę. Tak powiedział. I że wygląda, jakby umarła wczoraj.
– Coś mi się kołacze, że to ponoć całkiem zwyczajny stan dla relikwii. Powinna jeszcze pachnieć fiołkami i wodą różaną...
– Wygląda, jakby umarła wczoraj – powtarza Malwina cierpliwie drewnianym tonem, znamionującym rychły koniec cierpliwości i wybuch. – Chodzi, trochę krzywo, i mówi, trochę dziwnie. Rozchlastała na strzępy dwóch lokalnych pijaczków.
– To ona żadna święta sprzed wieków, tylko normalna współczesna wariatka – ocenia inspektor tonem fachowym i stoickim, żegnając się już w duchu z kołdrą, poduszką i ciepłym łóżkiem. – Zawsze się trzymał z dziwnym towarzystwem ten twój brat. To się musiało tak skończyć!
– Powiedziała, że będzie rozmawiać tylko z władzą, więc zadzwonił do ciebie.
Z piersi Marka Wekiery wydobywa się przeciągłe westchnienie. Mógłby nawet podziwiać szwagrowski talent do wmawiania bliźnim podbudowanych historycznie idiotyzmów – gdyby nie odczuwał jego skutków na własnej skórze.
– Przecież nie wierzysz w to całe mambo-jambo! Jezu, Malwina, ty nawet w Jezusa nie wierzysz! A dałaś sobie wcisnąć, że jakaś święta zmartwychwstała? Powiedz mi, że to chwilowe zaćmienie umysłu. Że tylko twój brat jest trwale walnięty na rozumie w waszej rodzinie. Jeden taki przypadek, hm, nasze dzieci tego nie odziedziczą? Dobra, gdzie on jest? Jadę. Ale nie miej złudzeń. Jeśli tam faktycznie padły trupy, to nie skończy się na pogrożeniu palcem na najbliższej komendzie. Doigrał się wreszcie...
Nie zmrużyła oka, od kiedy przyniesiono jej wieści o Ingvarze. Zdawało się, że jeszcze wczoraj całował ją na pożegnanie, podrzucał w górę, pod niebo, ich syna Światosława. Ostrzegała, by pokonanemu niedawno plemieniu Drewlan nie podnosił danin od razu. Owca, która zemrze z głodu, więcej runa już nie da, przekonywała, tuląc do policzka jego prawicę. Jeszcze dźwięczał jej w uszach jego śmiech. Żadne z nich nie przewidziało, że żyjący w nieprzebytych puszczach na południe od Prypeci Drewlanie bardziej dzikim bestiom są podobni niż baranom dającym się pokornie strzyc. Nie posłuchał i pojechał, by drugi raz tego samego roku pobrać dań. Nie wrócił już do Kijowa ani do alkowy Olgi. Łoże księżnej stało zimne i puste. Postanowiła, że takim pozostanie na zawsze.
Siedząc w ciemnościach, rozpamiętywała słowa posłańca i jak wzory na materii tkała czerwienią pod przymkniętymi powiekami obrazy swej krzywdy. Wzięli Drewlanie Ingvara żywcem, wybiwszy do nogi jego drużynę. Przywiązali go nagiego do nagiętych ku ziemi młodych brzóz. Drzewa, puszczone wolno, wyprostowały się, rozdzierając ciało jej męża na strzępy. Szczątki pogrzebali gdzieś pod swą stolicą, Iskorosteniem, bez konia, bez broni i ozdób, nie odprawiwszy obrzędów ani uczty. Jakby psa w ziemię-matkę rzucili, nie kniazia. Wybuchł bunt i Drewlanie oderwali swe ziemie od kijowskiego stolca.
Obiecuje sobie, że je odbije, morderców Ingvara ukarze po stokroć. Jeszcze jej siwy koń zatańczy nad Prypecią, ten sam, który teraz marniał z bezczynności w stajni.
Możny Sweneld trwał przy niej niezłomnie, gdy w imieniu syna objęła władzę. Doświadczony woj dzielił z Ingvarem Rurykowiczem i Olgą krew Waregów i pozostał wierny. Mógł zagarnąć kijowskie ziemie i rządzić sam – bogatszy był od zawsze, a jego drużyna liczniejsza i bardziej bitna. A jednak został i przyklęknął przed bladą z rozpaczy i wściekłości wdową. Przyobiecała mu wtedy, że pomści Ingvara, który był jej mężem, a Sweneldowi ziomkiem i przyjacielem serdecznym. Zaniesie tym psom słowiańskim, zdradzieckim Drewlanom, ogień i miecz. Wareski wojownik przymrużył wilcze oczy, a na ich dnie zobaczyła tę samą pożogę, która trawiła jej serce.
– Helge – nazwał ją w języku ich przybyłych z północy ojców, skłonił głowę jeszcze niżej i uśmiechnął się, ale nie było radości w tym grymasie drapieżnika odsłaniającego zęby. Wiem. Od zawszem wiedział, żeś ty bardziej od małżonka krwi żądna.
Miał rację. Powinna rozpaczać, zalać się łzami. Powinna wyprawić mężowi tryznę, wielką ucztę, podczas której każdy będzie mógł jeść i pić do woli, a także zmierzyć się w zawodach jeździeckich, łuczniczych i wyścigach czy zapasach, by uczcić imię i pamięć Rurykowego dziedzica. To słowiański obyczaj, ale przejęli go od ludu, któremu przewodzili i przylgnąć zdążył do potomków Waregów jak własna ich skóra. Grajkowie już zresztą czekali, by wydobyć gęśle, bębny, grzechotki i piszczałki. Jeśli nie wypełnią nocy muzyką i pieśniami sławiącymi zwycięstwa Ingvarowe, jeśli pijani miodem drużynnicy nie będą wspominać wciąż od nowa dawnych wypraw pod jego wodzą, jeśli plemię nad nim nie zapłacze – Ingvar powróci z zaświatów jako strzygoń i będzie prześladować tych, których za życia umiłował. Obowiązkiem wiernej małżonki jest wyprawić duszę męża w ostatnią podróż. Tego wymagali od niej bogowie i ludzie.
Olga wystąpiła przeciwko bogom i ludziom. Zacisnęła zęby tak mocno, aż czerwone usta, które Ingvar tak lubił całować, zamieniły się w kreskę cienką jak ostrze noża. Założyła wdowi czepiec z białego lnu, lecz kazała iść precz muzykantom. Rozniosły się wieści, że księżnę kijowską złamała rozpacz, że dawni poddani Ingvara zostali bez wodza. A ona czekała, tak cierpliwie, jak czekać potrafią węże, w pustej i zimnej łożnicy żując nienawiść i żądzę zemsty jak umierający z głodu zeschły na kamień rzemień.
Prawa noga pierwszego pijaczka tkwi w pętli zadzierzgniętej z zardzewiałego drutu. Denat wisi głową w dół na gałęzi zdziczałej, obsypanej wiosennym kwieciem jabłonki... a raczej wisiałby. Głowy bowiem brakuje i nigdzie jej nie widać, niestety. Z szyi powinna zatem lać się krew, ale nie leci. Inspektor Marek Wekiera uznaje to za okoliczność w sumie pozytywną, w odróżnieniu od brakującej makówki. Jeśli bowiem postanowi uratować dupę swego durnego szwagra razem z dobrym imieniem całej rodziny i wybieli sprawę na czysto – to łatwiej będzie doprowadzić miejsce zbrodni do stanu pierwotnego. Decyzja, czy uratować Błażejka, czy też zostawić go na pastwę losu, jest jednakże w chłodnym osądzie Marka sprawą wtórną wobec kosztów sumiennego zatarcia śladów. Jako taka, musi poczekać, aż Marek rozejrzy się po okolicy. Inspektor rozgląda się zatem, strzelając po zarosłych trawą ruinach światłem latarki. Świt nadejdzie za niecałą godzinę, skrada się już pomału po okolicznych szczytach. Czasu nie zostało za wiele.
Drugiego pijaczka, a raczej znaczną jego część, bo brakuje mu ewidentnie wnętrzności, Marek znajduje w zasypanej do połowy starej piwnicy. Uznaje, że wystarczyłoby obalić słup i zawalić piwnicę całkowicie. Szanse szwagra Błażejka na zratowanie i zamiecenie sprawy pod dywan rosną!
Inspektor szuka jeszcze brakującej głowy pierwszego denata. Taka samotna łepetyna, myśli sobie, może wzbudzić niepotrzebne podejrzenia, nawet jeśli leży w zapomnianej przez Boga i ludzi dolinie w Bieszczadach. Bo jak ją ktoś przypadkowo znajdzie, może zacząć zadawać naturalne w takiej sytuacji pytania. Na przykład: gdzie jest reszta ciała i jak to się stało, że straciła połączenie z głową?
Szczęśliwie, zguba się odnajduje. Tkwi na czubku sporego kopca usypanego z ziemi i kamieni, obserwując lekko zdziwionymi, ściętymi jak jajka na patelni oczami terenówkę Błażeja zaparkowaną pod rozsypującym się murem. W dolinie nie widać ani nie słychać żywego ducha i wszystko wskazuje na to, że Błażejowi i tym razem się upiecze.
Ale tylko dlatego, że Malwina tak bardzo go kocha, myśli inspektor z niechęcią. I doprawdy, ostatni raz. Podwójne morderstwo to nie przelewki, nawet jeśli zatłukł jakichś żulików.
– Błażej! Gdzie jesteś!
– Marek?! Tutaj! Na dole! Przez wykop pod fundamentem! dobiega go odpowiedź, z dziwnym pogłosem, jakby dźwięk odbijał się po wielokroć o sklepienie.
Inspektor znajduje wejście i świeci w rozszeptaną echami ciemność. Coś tam się porusza, coś szeleści. Coś śmierdzi, niewątpliwie trupem. I coś błyszczy...
– Jesteś sam? – pyta inspektor na wszelki wypadek.
– Olga jest tu ze mną – odpowiada Błażej głosem drgającym na granicy ekstatycznego jęku. – Zgaś latarkę, światło chyba jej szkodzi.
– Nie zamierzam skręcić karku – mruczy inspektor i bierze latarkę w zęby, by móc oburącz przytrzymywać się szczebli drabiny podczas schodzenia. Smród przybiera na sile, trupi zaduch wwierca się w nozdrza.
Inspektor Marek Wekiera odwraca się od drabiny i omiata kryptę światłem latarki. Z mroku wyłania się szczupła sylwetka jego szwagra. Brat Malwiny mruży oczy i uśmiecha się w swój zwykły sposób, czyli jak wariat. Zaczyna coś mówić o kocach i o tym, że Olgę trzeba otulić dokładnie na czas podróży i jechać bardzo ostrożnie. Marek nie słucha. Szeroko otwartymi oczami patrzy na to, co błyszczy i lśni za plecami jego szwagra.
– Złoto... – szepce na drżącym z wrażenia wydechu.
– A tak – trajkocze Błażej. – Cerkiew ukryła skarby razem z Olgą. Ikony, okucia, tu chyba fragmenty relikwiarza. Historycznie są bezcenne, ale Olga jest najważniejsza. Wrócimy po nie potem...
Marek już podjął decyzję. W dolinie nie ma żywego ducha. Błażej całą wyprawę trzymał w tajemnicy. Malwina wie, że wpadł w nieliche kłopoty. Ukryć dwa ciała czy trzy to właściwie żadna różnica. Nie będzie żadnego „potem”. Nie podzieli się z Błażejem. Dzięki tym skarbom nie będzie musiał już nigdy harować. I wreszcie będzie miał z głowy tego wariata. Wypala prosto w jego rozgadaną gębę.
Ciało Błażeja osuwa się bezwładnie pomiędzy płaczące błyskami klejnoty.
Kiedy huk wystrzału odbija się po tysiąckroć od sklepienia i milknie wreszcie, w odległym kącie pod sufitem porusza się mrok ciemniejszy od otaczających go ciemności.
Olga uśmiecha się ustami wypełnionymi ostrymi jak igły, nieludzkimi zębami. Ten pierwszy przybysz przypadkiem czy też rozmyślnie przyprowadził jej ofiary i wyraźnie ją czcił, ale był słaby i dlatego pozwoliła go zabić. Potrzebuje siły i wpływów, a nie powierzchownych czy nawet głębokich dowodów uwielbienia. Ten drugi mężczyzna podoba jej się znacznie bardziej. Silny, bezwzględny i chciwy – trochę przypomina Swenelda. Klęczy wśród skarbów, które złożono tu wraz z Olgą, gdy nie wiedzieć czemu zabrano ją ze świątyni, w której otoczona czcią przesypiała dnie – by w nocy zrywać się i na sowich skrzydłach sunąć bezszelestnie w ciemnościach. Ona też lubi te klejnoty. Pozwala inspektorowi się nimi nacieszyć, zanim bezgłośnie spada mu na kark i wbija pazury w jego ciało.
– Ile? – pyta Olga, starając się mówić uprzejmie, wolno i wyraźnie, podczas gdy Marek Wekiera przerażony krzyczy i wije się w jej uścisku. – Ile jest dla ciebie warte twoje życie?
W nędznych szczątkach nie było nic z mężczyzny, którego kochała. Oczodoły czerepu świeciły pustką, nie błyskały w nich dumnie ani przekornie ciemne oczy. Ręce, które niegdyś ją obejmowały, były już tylko strzępami zeschłego mięsa i skóry rozpiętej jak szmata na stelażu zgruchotanych kości. I nie mogły tego ukryć barwione na czerwono drogie jedwabie ani miękkie futra gronostajów, w które Drewlanie oblekli zwłoki. Błysk złotych i srebrnych ozdób, które złożyli obok, nie oślepił Olgi tak bardzo, by straciła z oczu najważniejsze. Wysłała za Prypeć żywego człeka, teraz oddawano jej doczesne resztki, a jego mordercy bali się zemsty Kijowa.
Nie uroniła ani łzy. Spojrzała nad rozłożonymi na lnianym połciu zwłokami męża w oczy księcia Mała, pierwszego spośród możnych Drewlan, którzy posłuchali jej wezwania i zebrali się pod Iskorosteniem w nadziei na rychły rozejm z kijowskim stolcem. Mał liczył na coś więcej niż pokój. Przez posłańców poprosił o rękę Olgi. By otoczyć księżnę opieką i naprawić wyrządzoną krzywdę, tak mówili, zanim poleciła zakopać ich żywcem. Tych, którzy przybyli potem i zachwalali, że drewlański książę cieszy się łaską bogów, mądry jest w osądzie i miły dla oka, straszny dla wrogów, lecz dla rodziny i druhów czułe ma serce... tych kazała zaryglować w łaźni i podłożyć ogień wokół ścian. Musiała jednak przyznać pomordowanym posłom, że nie przesadzili mocno w swych słowach. Mał w istocie krasny był i urodny, w sile lat męskich, nie brakowało mu też odwagi, skoro przybył, by osobiście zwrócić jej ciało Ingvara.
– Zło się stało – rzekł drewlański wódz łagodnie, zdejmując z szyi srebrną kaptorgę nabijaną agatami i kładąc ją obok ręki martwego kniazia jako dar na ostatnią drogę – i nie odstanie się już. Przybyliśmy, jak tego żądałaś, i tryznę sprawimy wedle obyczaju i godną księcia. Gdy zaś żałoba twa się skończy, przybędę, by raz jeszcze prosić o twą rękę. Niech śmiech dzieci zastąpi zawodzenie płaczek, a krew wspólna krew przelaną, by pokój mógł trwać wieczny pomiędzy nami.
Skinęła mu głową na zgodę, zadzwoniły lekko srebrne zausznice. Po chwili wahania wyciągnęła także dłoń, którą ujął lekko i przyklęknął, dotykając jej palcami swojego czoła. Dopiero wtedy szarpnęła się jak spłoszony koń, wyrywając mu rękę.
– Moja żałoba trwa jeszcze – zaznaczyła cicho. – Lecz dziękuję ci już teraz, możny Male. Za twe dobre serce i hojność okazaną kniaziowi. Uczyń nam ten zaszczyt i rozpocznij tryznę w mym imieniu. Mąż mój idzie w zaświaty, niechaj niczyj puchar nie będzie dziś próżny!
Mał skłonił się raz jeszcze. Zaklaskał w silne, smagłe dłonie i czterech młodzieńców uniosło zwłoki kniazia Ingvara, by złożyć je w ustawionej na stosie łodzi, wypełnionej darami na ostatnią drogę. Drewlański książę zaklaskał raz jeszcze i noc rozbrzmiała jękliwym szlochem płaczek, uderzył pod niebo łomot bębnów i terkot kołatek, snuć się poczęła jak dymy słodka muzyka lir i gęśli. Usadzono to, co z Ingvara zostało, resztki owinięte w drogie materie, na łodzi pośród bogactw niezmiernych. Bezoki czerep patrzył niewzruszenie, jak u boku Olgi Mał, wódz buntowników, wznosił pierwszy toast i jak zstąpił pod stos, by położyć trupem ofiarnego konia i byka. Krew zwierząt jeszcze nie zdążyła wsiąknąć w ziemię, gdy rogi, miedziane puchary i kubki z kory po raz kolejny poszły w górę i zaczęły się wyścigi.
Drewlanie dotrzymali słowa danego Oldze. Wyprawili tryznę godną księcia. Miód i piwo lały się strumieniami, mieszając się z krwią składanych w ofierze zwierząt i potem zmagających się w kolejnych konkurencjach wojowników.
Tak jak przewidziała Olga – i zgodnie z obyczajem – zdradzieckie plemię, od możnych aż po zwykłych wojów, popiło się tak, że niektórzy ledwie trzymali się na nogach. Krzyki pierwszych konających zginęły w muzyce i śpiewach. Także Mał nie zwrócił uwagi na wojowników Olgi zarzynających u stóp martwego kniazia popitych Drewlan jak bydlęta składane w ofierze. Nadal szeptał Oldze do ucha obietnice dozgonnej miłości. Urwał dopiero, gdy pchnęła go oburącz w piersi, tak silnie, aż zaskoczony, wywrócił się na plecy przy biesiadnej ławie. Zdążył się zerwać na równe nogi, nim pochwyciła porzucony na stole nóż, którym przed chwilą ledwie odkrajał dla niej mięsiwo najprzedniejsze. Ciosu zadać ani jej pojmać już nie zdołał. Z chrzęstem srebrnych kółek naszytych gęsto na kaftan starł się z nim Sweneld z Waregów, zlany krwią, mocarny jak dąb i straszny. Olga wycofała się i zza tarcz drużynników syciła oczy rzezią. Ponad skłębioną ciżbą, w której ciężko było rozróżnić walczących nadal i już pokonanych, widziała strojnego w jedwabie małżonka i jej serce na chwilę jedną ogarnął spokój i nasycenie. Ingvar pojedzie w zaświaty jak wielki pan, w orszaku tych, co mu życie odebrali. Nie zapomną Drewlanie ani żadne inne plemię tej tryzny, co się w żertwę krwawą, całą noc trwającą, zamieniła.
Gdy świt rozpędził ciemności i opar snujący się przy ziemi od pobliskich bagien, sytość, jaką czuła po rzezi, była już tylko wspomnieniem. Sweneld stanął przed nią ranny, okrwawiony i zmęczony. Jego wojowie składali przed nią, jedno po drugim, odszukane pośród setek innych ciała możnych drewlańskich, ich wołchwów i żerców.
– Mał zbiec zdołał – przyznał się do porażki nim zdążyła zapytać. – Pościg za nim posłany nie wrócił. Na Iskorosteń poszedł niechybnie.
– I my pójdziemy.
– Ludzie dość mają przelewania juchy, Helge. I dość mają tych bagien i lasów przeklętych – powiedział wolno, ze wzrokiem wbitym w jej haftowane srebrną nicią i powalane krwią ciżemki.
– Krwi zaiste dość już popłynęło, aby Ingvar mógł godnie i bez wstydu w zaświatach obok ojca swego zasiąść – przyznała mu rację Olga. – Ale żywie jeszcze Mał i stoi w słońcu Iskorosteń, a zza jego wałów żony i dziatki tych, co tu padli, patrzeć mogą bez strachu w stronę Kijowa. Dopóki nie zmieni się to, każdy myśleć będzie, że bunt przeciw mnie podnieść może.
– Chcesz wojny. – Wareski wojownik rozciąga usta w zmęczonym, lecz zadowolonym uśmiechu. – Będziesz ją miała.
– Chcę, aby wszyscy poddani wiedzieli, że aby żyć, płacić muszą. Mogą płacić po sprawiedliwości, ale unikać danin im nie wolno. Jak już spalę Iskorosteń, zrównam dań książęcym słowem. Nikt nie zapłaci więcej ani mniej niż inni. Dopóki wiernym będzie. Nową dań od Drewlan ty zbierzesz, Sweneldzie. I tobie będzie przynależna. Tyś mój pierwszy żerca, najwprawniejszy i najwierniejszy ze wszystkich.
Olga uśmiechnęła się szeroko po raz pierwszy od czasu, gdy została wdową. I w uśmiechu tym było coś nienaturalnego i strasznego nawet dla wojownika Waregów. Rok później Iskorosteń, stolica Drewlan, spłonął i został zrównany z ziemią, a Sweneld zgodnie z obietnicą dostał we władztwo nadprypeckie puszcze i resztki niepokornego słowiańskiego plemienia shołdował przemocą.
Marek Wekiera próbuje skoncentrować się na drodze przed sobą i zapanować nad własnymi oczami. Te jednak jakby zyskały własną wolę. Uparcie zezują na wsteczne lusterko, w którym odbija się twarz Olgi. To już nie oblicze potwora. Siną skórę właściwą trupom zastąpiły różane rumieńce. Włosy wiotkie i brudne jak wiecheć zostawionej w kącie stodoły słomy zwinęły się w pobłyskujące miedzianie pukle. Na łagodnie wykrojonych wargach kobiety błąka się bezwiedny, słodki uśmiech. Tylko że inspektor pamięta, jak rozpychał się między nimi rząd wąskich jak igły, długich zębów. Do tego w kąciku ust pobłyskuje czerwono grudka ledwie skrzepłej krwi. Olga wzięła sobie to i owo na drogę, na wypadek, gdyby miała zgłodnieć. Co jakiś czas sięga do torby, wyciąga krwawy ochłap i wgryza się w niego z ohydnym warkotem, dobiegającym gdzieś z głębin piersi.
– Boże... – wyrywa się Markowi. Inspektor poci się jak mysz. Olga unosi pytająco spojrzenie i delikatnie ociera usta chusteczką.
– Chrześcijanin? – pyta bez zainteresowania.
– Byłem ochrzczony. – Marek postanawia, że najrozsądniej będzie nie wchodzić w szczegóły swej wiary i jej praktykowania.
– To tak jako i ja. – Oldze wyrywa się krótki, gardłowy śmiech. – Też... zostałam ochrzczona.
Odwraca głowę, wbija wzrok w szachownicę pól za oknem.
– Zdradzę ci sekret – kontynuuje. – To nie pomogło. Widziałam dziesiątki dowodów na to, że stare bogi Słowian i Waregów mają moc. I żadnego na to, że ukrzyżowany Bóg ma jej choć cząstkę. Że iście będzie sądził, nagradzał i karał, jako oni to czynili. Ale dobrze zrobiłam, żem się dała obmyć wodą i świętymi olejami, i ludziom mym to samo kazała. Bo liczy się prawdziwa siła, a nie czarowskie gusła. To jest siła. – Wskazuje Markowi smukłym palcem przydrożny krzyż, po chwili – kapliczkę, minutę później – wieżę kościoła wyrastającą ponad wioską w dolinie.
Struchlały Marek zezuje na mijaną świątynię. Przypomina sobie, że w dekalogu stało jak wół coś o tym, żeby nie zabijać i zastanawia się, czy byłoby właściwe o tym napomknąć. Woli jednak nie drażnić potwora i odpuszcza. Inspektor ma tylko nadzieję, że ta, którą wiezie na tylnym siedzeniu, dotrzymuje zawartych umów, zapłaci mu i pozwoli odejść i zapomnieć.
– Opowiedz mi o tym człeku, do którego mnie wieziesz. To kniaź?
– Nie bardzo.
– Powiedziałeś, że jest u władzy. – Ciemne oczy odbite we wstecznym lusterku ciemnieją jeszcze bardziej.
– Ma władzę, ale nie jest kniaziem. Nie ma już książąt. To poseł.
Olga zaplata ramiona na piersi. Miedziana brew wygięta jak skrzydło jaskółki wędruje w górę.
– Obiecałeś mi człeka wpływowego. A prowadzisz do byle chłystka o gładkiej wymowie, który wieści nosi?
Inspektor nie czeka, aż groźba drgająca między słowami stanie się ciałem. Zjeżdża gwałtownie na mijaną stację benzynową. Parkuje przed restauracją. Przynosi kawę dla siebie i dla niej. Łamie jej wściekłość, trajkocząc o zaletach zamorskiego napitku. Przez następną godzinę Marek próbuje tłumaczyć. Olga próbuje zrozumieć.
Pod leśniczówkę zajeżdżają trzy godziny później – jako tako pogodzeni. Przynajmniej inspektorowi się zdaje, że wyjaśnił to i owo z uwarunkowań funkcjonowania współczesnego społeczeństwa, a jego towarzyszka przyjęła to do wiadomości. Siada na schodkach pod zamkniętymi drzwiami i wykonuje telefon do znajomego posła, z którym oddawał się tu w zeszłym roku rozrywkom prawdziwych mężczyzn – piciu i polowaniu na dziki. Olga stoi u wylotu ścieżki na polanę, wyprostowana i dumna.
– Już jedzie – informuje ją. – Będzie za godzinę.
Dziękuje mu skinieniem głowy godnym zaiste księżnej i znów zwraca twarz ku drodze, którą tu przyjechali. Marek zaś popełnia błąd i odwraca się do niej plecami. Potwórspada mu na kark i obala na ziemię. Kiedy inspektor próbuje wydobyć broń, pazurzasta dłoń z przerażającą siłą gruchocze mu prawą rękę. Kolejny cios pozbawia go przytomności i przez to inspektor nie czuje już ani widzi kresu własnego życia. Nie widzi też tego, że Olga dotrzymuje zawartej umowy i do jamy daleko za leśniczówką, gdzie ukrywa jego zwłoki, wrzuca także kilka zabranych z samochodu kosztowności.
Pozbywszy się człowieka, który widział ją w krypcie i wiedział zbyt dużo o jej naturze i słabościach, by mogła pozwolić mu odejść, Olga wybija okno w leśniczówce. Ma niecałą godzinę, by przygotować się na spotkanie z kolejną ofiarą. Chce wyglądać pięknie i godnie. Z czasów swej dawnej świetności pamięta, że to może nie najważniejsze ale bardzo pomaga w polityce.
Znalazła go nad rzeką. Siedział ze skrzyżowanymi nogami przed małym ogniskiem, spoglądając przez płomienie na odległy drugi brzeg. Mówili, że drewlańskiego wodza w niewoli w Lubeczy odwiedzali możni z wielu plemion, by o radę zapytać. On zaś patrzył w żar i w czarne odmęty Dniepru, wróżąc chętnie każdemu, kto o to poprosił. Nie podobało się jej to, ale niewiele mogła uczynić. Tak samo jak nie mogła odmienić pogańskiego serca i dzikiej duszy własnego syna; Światosław nadal kłaniał się północnym i słowiańskim bałwanom.
– Księżno – rzekł zapatrzony w płomienie Mał. Rozpoznał ją, choć ponad dziesięć lat już minęło, kiedy widzieli się po raz ostatni – on, na klęczkach, upokorzony i pokonany, i ona, triumfująca, z płonącym Iskorosteniem za plecami. – Olgo... czy może winienem rzec: Heleno.
Szukała drwiny czy przygany w oczach wpatrzonych w nią bez strachu. Nie znalazła nic. Przysiadła na pniu drzewa wyrzuconego na brzeg rzeki i gestem odprawiła strzegących ją wojów. Była pewna, że Mał nie podniesie na nią ręki. Wódz Drewlan nie chciał jej zabić; pragnął, by cierpiała. Jak najdłużej i jak najpełniej. Dlatego pod płonącym Iskorosteniem, pokonany, razem ze słowami hołdu cisnął jej w twarz klątwę. Przekleństwo wiecznego głodu krwi, które na szczęście zmyła z siebie w Bizancjum, przyjmując nowego Boga.
– Decyzja o chrzcie politycznie była mądra – pochwalił ją nieoczekiwanie Mał. – Kijowski stolec książęcy tylko na tym zyska. Rzeknij mi jeno, Olgo-Heleno... czy wiedzą twoi doradcy i wojowie, czy wie dumny Sweneld i twój bitny syn... żeś nie dla siły większej i wpływów pojechała do Konstantynopola i obcemu pokłoniła się bóstwu, ale ze strachu?
Nie mogła znieść jego spokoju. Nie mogła ścierpieć uśmiechu. Uderzenia pożałowała już w chwili, gdy jej ręka trzasnęła w policzek Mała. Prócz czerwonego odcisku palców na skórze nie wywarło to na drewlańskim księciu żadnej reakcji.
– Waż słowa! – warknęła Olga. – Życie ci darowałam.
– Bym mógł na własne oczy widzieć, jak Sweneld grabi ziemie naszych przodków i dumne plemię nasze upada. Dzięki ci, pani!
– Syna twego w Kijowie przy sobie trzymam.
– Jako jeńca i zakładnika lojalności mojej i możnych plemienia, którzy żywi z pożogi uszli.
– Córka twa zaufaną jest mą i klucznicą.
– Służącą ci jest moja Malusza – uniósł głos po raz pierwszy. A synowi twemu nałożnicą, którą bierze, kiedy i jak chce.
Olga zagryzła wargi. Nie rzekła, że najchętniej Maluszę by odesłała... ale ani Światosław się nie zgodził, ani ta dziewka przeklęta. Wielu wierzyło, że po ojcu łaskę bogów odziedziczyła. Za wieszczkę ją mieli, co przyszłość potrafi wywróżyć i zły los odmienić... A Malusza więcej znaczyła niż prawowita żona Światosława i kto wie, co knuła. Podejrzewała Olga zresztą, że Mał ma kontakt z córką i dobrze wie, że jej się krzywda nijaka w Kijowie nie dzieje.
– Przybyłam ci rzec, że stało się, jako pragnąłeś. – Księżna kijowska zmusiła się do spokoju, złożyła razem na podołku pomarszczone dłonie ozdobione pysznymi pierścieniami. – Połączyły się nasze rody. Malusza syna Światosławowi powiła. Włodzimierzem go nazwaliśmy.
Urwała. Przysunęła się bliżej do nieruchomego jak skała i ciągle zapatrzonego w dnieprowe głębie Mała. Dopiero teraz dostrzegła nitki siwizny w ciemnych jak skrzydła kruka włosach i pajęczą sieć zmarszczek wokół oczu. Zestarzał się. Oboje się postarzeli.
– Dla tego dziecka, co krew niesie twoją i moją – odwołaj swą klątwę – zażądała; choć przez chwilę serce jej złagodniało, głos miała twardy i ostry. Księżna rozkazuje, nie prosi.
Nawet na nią nie spojrzał. Zacisnął tylko dłonie na sosnowej gałęzi, którą miał do ognia dołożyć. Zbielały mu kostki i mięśnie wezbrały w twarde węzły.
– Posłów naszych spaliłaś w łaźni i pogrzebałaś żywcem. Na tryznie, gdzieśmy przybyli w dobrej wierze, gdyś już nam rozejm, a mnie miłość obiecała, pomordowałaś lud mój zdradziecko i wbrew prawu i obyczajom. Iskorosteń spaliłaś... choć też już pokój był między nami poczyniony. A wszystko po temu, żeśmy się grabić nie dali. Tyś nie Helena, nieważne, ile wody i świętych olejów w ciebie wetrą. I tyś nie Olga, bo tych ziem i obyczajów nie rozumiesz i nie pojmiesz nigdy. Tyś Helge, i jak wareski łupieżca myślisz i postępujesz. Bądź przeklęta. Niech twa żądza krwi cię trawi, aż cię zeżre. Nie znajdziesz nasycenia i z mogiły głód twój cię wygoni, byś się tułała po świecie.
Mał obraca do niej twarz i Olga przypomina sobie słowa drewlańskich posłów, którzy prosili o jej rękę. Mał ma łagodne serce dla rodziny i przyjaciół, mówili. Ale dla wrogów zimny jest, okrutny i bezwzględny.
– I to jeszcze ci rzeknę, Helge – cedzi drewlański książę, pokonany, ale ciągle silny – wielu wnuków doczekasz się po swym synu. Ale przeżyją i własny pomiot wydadzą tylko zrodzone z mej córki. Przepadnie krew Ruryka bez krwi Mała, ty zaś nie umrzesz. Nie umrzesz nigdy prawdziwie i będziesz musiała na nie patrzeć.
– Ochrzczę Włodzimierza, jako i siebie obmyłam z grzechów dawnych. – Olga uśmiecha się triumfalnie. – I żadne gusła go nie tkną, tak i ja jestem już od nich bezpieczna. Pogodzić się z tobą chciałam, bo kres życia już przeczuwam. Tryzny zabroniłam po sobie wyprawiać, ale pogodzić się winnam. Po chrześcijańsku rękę wyciągnęłam do zgody, aleś napluł na mą dłoń!
– Wiele razy obiecywałaś mi fałszywie zgodę, rozejm i pokój. Dziś ja ci odmówię spokoju.
– Spokój odnajdę w wierze Panu – wzruszyła ramionami Olga. – Jest jeden Bóg, Male z Drewlan. I jest On potężniejszy od twoich bałwanów.
Mał uśmiechnął się, leciutko, usta ledwie dostrzegalnie ugięły się w cieniu bujnych wąsów.
– Jest jeden Bóg... – powtórzył z powagą. – Tak, słyszałem, że tak mówili jego kapłani. Choć nawet oni po cichu przyznawali, Helge, że diabłów są tysiące.
Wstała gwałtownie.
– Nie zobaczymy się więcej – obiecała mu i dotrzymała słowa.
W nocy dwaj jej wojowie udusili Mała w jego alkowie, a ciało obciążyli kamieniami i utopili w Dnieprze, z którego odmętów zbyt długo pozwalała mu wróżyć.
Wspomnienie uśmiechu drewlańskiego księcia, w chwili, gdy mu mówiła, że zabroniła sprawienia tryzny po swej śmierci, prześladowało jej sny, dopóki nie rozpędziła koszmarów ufundowaniem kolejnej świątyni ukrzyżowanemu południowemu bóstwu.
Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim. Spokojni ludzie śpią, a potwory ruszają na żer.
W wielkiej sali kilka pięter na dole trwa przyjęcie. Bawi się na nim mężczyzna, który stanie się kolejnym chwilowym sprzymierzeńcem. Ofiarą. Narzędziem. Jak zwał, tak zwał... Było ich tak wielu, że z trudem przypomina sobie imiona większości z nich. Ona przedstawi mu się jako Jelena.
Przygładza włosy, zwichrzone lotem na sowich skrzydłach. Gdzieś z krańców pamięci wypływa blady mężowski cień i tak samo niewyraźne widmo Drewlanina Mała. Kobieta wciąga w płuca nocne powietrze przesycone wonią smogu i czuje krótkie ukłucie żalu.
Nie wierzyła, by miał moc zmienić ją w to, czym się stała. Musiał jednakże dostrzec znaki na jej ciele, które przeoczyli bliscy i rodzina. Słowianie zabijali dzieci, które rodziły się z zębami. Jej, urodzonej wśród potomków Waregów, pozwolono żyć. Odprawienie tryzny mogło ją ocalić... ale Mał pozwolił jej odrzucić ten obyczaj na rzecz mocy świętych olejów i chrztu. Wiedział, że ochrzczona zostanie tylko jedna dusza. Druga po śmierci obejmie ciało we władanie i będzie krążyć po świecie, żądna pomsty i krwi. Podał jej tę wiedzę jako klątwę i zatruł ostatnie lata śmiertelnego życia. Pewnie bawił się doskonale, patrząc, jak Olga się miota... Ta mała dziewka, jego córka, w międzyczasie podburzyła jej wnuków i potomków Swenelda przeciwko sobie, zapewne także za jego radą. Przypomniała sobie drwinę ukrytą na dnie wpatrzonych w odmety Dniepru oczu i znów poczuła żal. Powinna była przyjąć oświadczyny Mała. Czyż nie był ze wszystkich mężczyzn, których spotkała, najbardziej przebiegły, cierpliwy i silny? Pokonał ją, choć złamała jego władzę, wyniszczyła jego ziemie i plemię.
Nie przewidział tylko jednego. Że gdy jej wnuk Włodzimierz pod koniec panowania rozkaże otworzyć grób i znajdzie zwłoki swej babki nietknięte rozkładem, tak świeże jak w dniu pogrzebu, nie za przeklętą upiorzycę ją uzna, lecz za świętą. I że przez wieki nikt nie będzie na nią polować, za to wielu znajdzie się takich, którzy oddadzą życie, by chronić jej ciało.
Ostatecznie, uznaje Jelena, przegrał. Zapomina o Male w tej samej chwili.
Oto jest noc, podobna wszystkim poprzednim. Zmieni najwyżej jej oblicze i imię. Helge, Olga, Helena, Jelena, żona, księżna, wdowa, matka, wódz, morderczyni, przeklęta, święta czy strzyga. Ten sam pozostanie tylko głód krwi i pragnienie po stokroć od niego głębsze i bardziej palące. Żądza władzy.
Przymknęła cicho okno i ruszyła pogrążonymi w ciemnościach korytarzami. Jej miękkie kroki odbijały się echami pod sklepieniem Kremla.
Oto jest noc. Nadejdą kolejne.