49,43 zł
Po raz pierwszy Rezkin zostawił za plecami żyjących wrogów. Była to pomyłka, ale musiał ją popełnić, jeśli zamierzał zachować honor przyjaciół. I ich szacunek.
Uchodźcy z Ashai znaleźli schronienie na wyspie Cael. Rezkinowi nie zależy jednak na chwilowym bezpieczeństwie, ale tym, by postąpić jak król i zapewnić swoim ludziom prawdziwy dom. By to osiągnąć musi wziąć udział w rozgrywce pomiędzy skonfliktowanymi królestwami i zapobiec wojnie, chociaż właśnie zagarnia ich ziemie. Zadanie powierzone mu przez jednego z władców wydaje się niewykonalne. Właśnie dlatego jest uczciwą ceną za stworzenie nowego królestwa. Jeśli mu się uda, podaruje swoim ludziom dom. Jeśli nie, nikt nie będzie śpiewał o nim pieśni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 723
Dziękuję mojej rodzinie oraz mojej niezwykle cierpliwej i wyrozumiałej córce, która zachęcała mnie i wspierała przez cały czas pisania tej książki.
Rezkin zaciągnął pas mocujący jego worek za siodłem i ujął wodze. Prowadząc Dumę, spojrzał przez ramię, by upewnić się, że pozostali idą za nim. Nie chciał, żeby ich obecność w Gendishenie stała się powszechną wiedzą, więc wszyscy wysiadający ze statku (oprócz jednego) byli ubrani jak najemnicy. Uznali, że takie stroje nie wzbudzą podejrzeń, ponieważ w każdym królestwie rosły obecnie stawki dla najemnych kompanii. Była to opłacalna profesja, oczywiście pod warunkiem, że parający się nią ludzie zdołają przeżyć nadciągającą wojnę. Jedynie kapłan, opiekun Finwy, wydawał się nie pasować do reszty. Wprawdzie ekstremistyczne poglądy gendisheńskich czyścicieli nie były zgodne z przykazaniami, jakimi kierowała się Świątynia Stwórcy, a collectiare wręcz otwarcie potępiał ich działania, jednak mieszkańcy Gendishenu szanowali każdego, kto służył Stwórcy – jeśli tylko nie był magiem.
Świta Rezkina zeszła na ląd późnym rankiem, z dala od wszelkich osiedli, woląc nie rzucać się w oczy, nawet jeśli wiązało się to z dłuższą podróżą. Potrzebowali pół dnia, żeby dotrzeć do szlaku handlowego, a następnie jeszcze trzech dni, by osiągnąć najbliższe miasto. Wojownik miał nadzieję, że nie będą musieli pokonać całej tej trasy pieszo. Gendishen był znany z hodowli dobrych koni, a król Privoth, podobnie jak jego przodkowie, przysiągł, że stworzy rasę mogącą rywalizować z rumakami bojowymi z Ashai. Gendisheńskie redy wprawdzie nie zaliczały się do rumaków bojowych, ale na pewno były szybkie. Ponieważ tylko Rezkin dysponował wierzchowcem, liczył na to, że zdobędzie redy dla pozostałych. Już wcześniej pomalował i obsypał pyłem sierść, grzywę oraz ogon Dumy, żeby ogier mniej się wyróżniał, choć wydawało się mało prawdopodobne, by ktoś zdołał odgadnąć jego rodowód. O ile Rez się orientował, żaden rumak bojowy nigdy nie stąpał po gendisheńskiej ziemi. Mimo to Rezkin okrył wielkiego konia znoszonym brudnoburym czaprakiem, który zasłaniał znajdujący się pod spodem wspaniały pancerz.
Kai odchrząknął, lecz chrapliwy odgłos ledwo dał się słyszeć przez huk fal łamiących się o skały jałowego wybrzeża.
– Powinieneś jechać wierzchem – orzekł. – Jesteś królem. Nikt nie pożałowałby królowi konia.
Rezkin jeszcze raz spojrzał na szalupę, po czym wykonał gest w kierunku marynarzy, którzy mieli wrócić nią na statek. Popatrzył na adwersarza.
– I czemu by to miało służyć? – spytał. – Nie możemy poruszać się szybciej niż najwolniejszy piechur. Znudziłbym się w siodle. Wolę działać aktywnie. Poza tym może i nie pogardzaliby mną, gdybym jechał, ale uszanują moją decyzję, gdy dołączę do nich w marszu.
Kai podniósł swój worek.
– Być może, ale to niespotykane, żeby król wlókł się przez piach jak byle piechociarz.
– Pamiętaj, że jesteśmy najemnikami – odparł Rez, rozglądając się po horyzoncie. – Poza tym Cael jest wojowniczym królestwem rządzonym przez wojowniczego władcę. Władcę, który walczy u boku swoich ludzi, maszeruje wraz z nimi i ginie z nimi, gdy to konieczne.
– Doprawdy, Rez? – odezwał się Farson, podchodząc do Kaia od drugiej strony.
Rezkin zmagał się z decyzją, czy zabierać skłóconego z nim adwersarza, uznał jednak, że woli go mieć na oku, niż pozwolić, by szalał swobodnie w jego królestwie. Wpatrywał się w swojego byłego nauczyciela, czekając na najnowsze oskarżenia. Farson nie rozczarował go.
– Czy zginąłbyś z nami, gdybyśmy zostali zaatakowani przez przeważające siły? Czy raczej wsiadłbyś na tego konia i opuścił niebezpieczne miejsce?
– Postępuję zgodnie z Zasadami, tak samo jak ty – odparł Rezkin.
– Nie tak jak ja. Nie jesteśmy tacy sami. Ty działasz jako król – prychnął pogardliwie Farson. – Porzucisz tę rolę, gdy tylko stanie się niewygodna.
Rezkin zatrzymał się, a Kai i Farson stanęli obok niego. Obejrzał się przez ramię i ujrzał, że Jimson oraz pozostali trzymali się na tyle daleko, by zapewnić im prywatność. Z wyjątkiem opiekuna Finwy’ego. Kapłan gramolił się po kamieniach w odległości wyrażającej szacunek, ale wciąż znajdował się na tyle blisko, że mógł podsłuchać rozmowę.
– A co według ciebie miałbym zrobić, Farsonie? – spytał Rez, ściszając głos. – Ci ludzie mnie potrzebują. Ashai mnie potrzebuje. Powinienem ich teraz porzucić? W jakim celu?
Farson prychnął.
– Robisz to dlatego, żeby służyć ich potrzebom, czy też wykorzystujesz ich, żeby służyli twoim?
– A jakie niby mam potrzeby? – odparł wojownik z rozdrażnieniem. Skrócił dystans pomiędzy nimi, skłaniając Farsona do wyjęcia sztyletu z rękawa. Adwersarz nawet nie starał się ukrywać swojej nieufności. – Mam więcej pieniędzy, niż zdołałbym wydać przez całe życie. Zostałem wyszkolony tak, żebym mógł się wcielić w kogokolwiek i robić niemal cokolwiek. Nie jestem tacy jak oni. To oczywiste, podobnie jak Zasada 257. Bądź pewien, że rozumiem. A jednak bez nich... – wskazał podbródkiem Malciusa, Brandta i Yserrię – nie jestem w stanie przestrzegać Zasady 1. Bez nich nie mam powodu być kimkolwiek. Bez nich nie kieruje mną żaden cel.
Wiedział, że próby spierania się z Farsonem były bezowocne, nie czekał więc na odpowiedź. Zamiast tego pociągnął za wodze i żwawym tempem ruszył w głąb lądu.
Kai obrócił się do Farsona.
– Nie słyszałem o Zasadzie 257.
– Bądź jeden i sam – zawołał Farson przez ramię, podążając za swoim byłym uczniem.
Od brzegu do szlaku handlowego prowadził nierówny teren, pokryty ostrymi głazami, rowami i zapadliskami, które mogły załamać się pod ciężarem nieostrożnego podróżnika. Brandt i Malcius zachowywali zaskakujące milczenie, większość pełnych złości pomruków zatrzymując dla siebie. Jimson i sierżant Millins byli dobrymi żołnierzami, cierpieli w ciszy i pilnowali, by pozostali pokonywali niebezpieczny odcinek bez szkody. Yserria z łatwością przemykała po rumowisku, jednak zazwyczaj trzymała się po przeciwnej stronie grupy niż Malcius. Rezkin wahał się, czy ją zabierać, skoro w Gendishenie mieczniczki spotykało się jeszcze rzadziej niż w Ashai. Była uzdolnioną wojowniczką i płynnie mówiła po leréshycku, co pomoże zakamuflować pochodzenie drużyny.
Malcius prychnął, gdy dogonił Rezkina czekającego na nich wraz z Wessonem.
– Nie powinniśmy byli wyjeżdżać tak niedługo po bitwie. A co, jeśli pojawi się więcej demonów? Jeśli te białe stwory znowu zaatakują?
– Mogłeś zostać.
– Wiesz przecież, że nie mogłem – odparł arystokrata, wskazując brodą Yserrię. Pociągnął za amulet, w którym umieszczono jej klejnot życia. – Nie mogłem, bo zawiesiłeś mi ten ciężar na szyi.
– To tylko tymczasowe rozwiązanie – oznajmił Wesson.
– Nie masz pewności. Ale mówiłem o kolejnym potencjalnym ataku. Nie obawiasz się tych stworów?
– Nie mogę być wszędzie, a wojna nie poczeka – stwierdził Rezkin. – I tak już zbyt długo opóźniałem podróż. Minęły dwa tygodnie i nie dostrzegliśmy śladu agresywnego zachowania ze strony tych istot. Wydawały się wręcz łagodne. Shezar i magowie będą ich pilnować. Shielreyah zobowiązali się, że nie pozwolą, by znów sprawiały problemy.
– Za pierwszym razem im się nie udało – przypomniał Malcius.
– To dlatego, że shielreyah nie są w pełni świadomi – powiedział Wesson. – Ich dusze przebywają w Zaświatach. Nie byli w stanie wykryć zagrożenia, ponieważ ich nieokreślona świadomość nie potrafiła go pojąć. Teraz są już zorientowani w potencjalnym niebezpieczeństwie.
– Do nich też nie mam zaufania – mruknął Malcius. – Zresztą to nie ma sensu. Shielreyah stworzono po to, żeby bronili fortecy. Jeśli na wyspie występuje zagrożenie, powinni o nim wiedzieć.
– Shielreyah określają te istoty jako ictali – poinformował Rezkin. – Najwyraźniej w czasach, gdy shielreyah żyli, ictali były lojalnymi i oddanymi sługami. To dlatego nie uznali ich za niebezpieczeństwo. Moim zdaniem atakowały nas tylko dlatego, że znalazły się pod kontrolą demona.
– A uzdrowiciel Aelis? On też był pod jego kontrolą?
– Mam powód, by przypuszczać, że był opętany już wtedy, gdy dołączał do nas w Skutton.
– Dotąd spotkałem się tylko z kilkoma odniesieniami do demonów, większość z nich to ostrzeżenia w podstawowych podręcznikach. Wszystkie zgadzają się, że demony mogą kogoś opętać wyłącznie za jego zgodą – wyjaśnił mag.
Arystokrata popatrzył na Wessona z osłupieniem.
– Dlaczego ktoś miałby zgodzić się na coś takiego?
Adept wzruszył ramionami.
– Dla potęgi. Niektórzy nawet sądzą, że zdołaliby wykorzystać ją, żeby szerzyć dobro. Mój nauczyciel opowiadał mi o uzdrowicielu, który chciał wyleczyć swoją żonę z jakiejś paskudnej choroby. Sam nie dysponował wystarczającym talentem, więc zawarł pakt z demonem. Nie skończyło się to dobrze dla żadnego z nich. Takie osoby sądzą, że zdołają kontrolować sytuację, ale we wszystkich opowieściach to demon ostatecznie dominuje nad wolą człowieka. Nie jestem pewien, czy rytuał, który zakłóciliśmy w lesie, stanowił formę wymuszonego opętania albo jakiegoś innego rodzaju demonicznej kontroli. Mamy za mało informacji. Prawdę mówiąc, nigdy w pełni nie wierzyłem w te historie. Uważałem demony za mit. Przecież gdyby były prawdziwe i tak potężne, już wiele epok temu na pewno pochłonęłyby cały świat.
– Tym bardziej powinniśmy byli zostać w Cael – narzekał Malcius. Westchnął przesadnie, gdy potknął się o kamień. – Nie rozumiem, dlaczego nie mogliśmy zabrać choć jednego maga życia. Zdecydowanie ułatwiłoby to nam podróż.
– Mówiłem ci już wcześniej, że w Gendishenie nie toleruje się talentu. Wszystkie formy stosowania magii są zakazane.
– Talent jest określany jako „plaga” i tych, którzy zostali nią dotknięci, skazuje się na śmierć – dodał Wesson. – Specjalna sekcja sił królewskich zwana czyścicielami jest przeznaczona wyłącznie do ścigania i eliminacji „dotkniętych”.
– Ale ty tu jesteś. Mógłbyś coś z tym zrobić – rzekł arystokrata, gdy kolejny kamień przesunął mu się pod stopą.
– Nie chcemy zwracać na siebie uwagi czyścicieli – odparł Rezkin.
– Nie jest jasne, w jaki sposób czyściciele identyfikują dotkniętych, ponieważ jedynie osoby z talentem potrafią wyczuwać go u innych. Jednak gdyby ktoś był świadkiem moich działań, z pewnością by na nas doniósł.
– To dla mnie bez sensu – skomentował Brandt, idący zaraz za Malciusem. – Większość ludzi zabiłaby za to, żeby mieć talent. Dlaczego całe królestwo odtrąca ten dar?
– Ludzie często boją się tego, czego nie rozumieją, zdarza się też, że nienawidzą tego, czego się boją – stwierdził Rezkin. – Żaden władca Gendishenu nie dysponował nigdy talentem. Król rządzi wyłącznie silną ręką. Klasa magów zagrażałaby potędze rodziny panującej.
– Czyli tak po prostu zabijają każdego, kogo uważają za maga? – spytał Brandt. Jego irytacja wzrosła, gdy rozciął sobie nogawkę o ostrą krawędź głazu.
Rezkin ominął strome osuwisko, prowadząc Dumę na stabilniejszy teren.
– Okoliczne krainy z chęcią przyjmują do siebie uchodźców z talentem, co od zawsze stanowi poważny punkt niezgody pomiędzy Gendishenem a jego sąsiadami: Channerią i Lon Lerésh. Żeby utrzymać pokój, pozostałe królestwa niechętnie zgodziły się nie wspierać ucieczek, jednak zapewniają schronienie, jeśli ktoś zdoła przedostać się przez granicę.
– Zatem dlaczego mag Wesson jest tutaj? – dopytywał Brandt. – Przecież go zabiją, jeśli złapią.
– Zgodnie z Porozumieniami Między Królestwami władcy i dygnitarze z obcych państw są wyłączeni z przepisów antyplagowych na czas usankcjonowanej wizyty – odrzekł Rezkin. - Wątpię, żeby król Privoth zamierzał wyświadczyć nam tę uprzejmość, nie uznawszy mnie wcześniej za niezależnego monarchę. Nie mogliśmy zatem zabrać żadnych magów. Jednak adept Wesson nalegał na swoją obecność pomimo wiążących się z nią niebezpieczeństw. Zna swoje mocne strony, do tego mówi płynnie po gendisheńsku.
– Jestem gotów podjąć ryzyko – warknął Wesson z naciskiem kontrastującym z jego zazwyczaj łagodną postawą. – To, co robią, jest złe. Ludzi nie powinno się prześladować za to, że różnią się od innych. Gendishen uważa, że talent to wybór, a jego użytkownicy zawierają pakty z demonami i tak dalej.
– Ale to przecież błogosławieństwo Stwórcy! – wykrzyknął Malcius. – Magowie są zdolni do wspaniałych rzeczy!
– Oraz straszliwych – mruknął sierżant Millins, gdy młody Jenai wpadł na niego.
– Ejże, sierżancie, jak możecie tak mówić? – spytał Malcius, zbywając pomoc żołnierza.
– Sierżant ma rację – stwierdził Wesson. – Wiem lepiej niż większość ludzi, że potęga może stanowić zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Nie samo jej posiadanie, tylko stosowanie. Komuś o mojej specjalizacji łatwo jest niszczyć, lecz nieskończenie trudniej tworzyć.
– To samo można moim zdaniem odnieść do wszystkiego – uznał Rez. – Nie tylko do talentu.
Rezkin zastanawiał się, czy Wesson tak naprawdę nie przypłynął tu po to, żeby mieć go na oku. Wojownikowi lepiej szło teraz kontrolowanie emocjonalnych – i często paranoidalnych – „epizodów”, jednak adwersarze wciąż podchodzili do niego z pewną nieufnością. Podsłuchał, jak Kai pytał Farsona, czy ten zauważył różnicę w zachowaniu króla, a jego dawny nauczyciel roześmiał się i powiedział, że gdyby dostrzegli w Rezkinie coś dziwnego, stałoby się tak wyłącznie dlatego, że młodzieniec sam by tego chciał. Stwierdzenie Farsona pozwoliło Rezowi poczuć ulgę, ponieważ nie chciał, by potencjalny wróg widział w nim słabość.
Gdy podróżni dotarli wreszcie do drogi, zatrzymali się na krótki odpoczynek, po czym maszerowali kolejną godzinę. Gendishen był dużym królestwem. Daleko na wschodzie znajdowały się lasy, a na północy góry, lecz poza tym większość terenu stanowiły równiny. Nawet najmniejsze wzniesienie wydawało się istotnym elementem topograficznym. W związku z tym większość mieszkańców była rolnikami, hodowcami i właścicielami plantacji. Płaski krajobraz wydawał się ciągnąć w nieskończoność i jak okiem sięgnąć widziało się jedynie wysoką trawę, kępy krzaków lub niskie, powykręcane drzewa oraz stada pasących się zwierząt, czasami jakiś ruch wśród roślinności – zwykle był to lis lub dziki kot, wzbudzający panikę stepowego ptactwa, które wzbijało się w powietrze z hałaśliwym pośpiechem. Od brzęczenia owadów głośniejszy był tylko głuchy pomruk wiatru unoszącego się nad morzem zielonych i złotych łodyg.
W końcu Rezkin stanął.
– Powinniśmy się tu zatrzymać – stwierdził.
– Dlaczego tak wcześnie? – spytał Malcius. – Zostało jeszcze przynajmniej kilka godzin do zachodu słońca. Powinniśmy iść dalej, żeby szybciej dotrzeć do cywilizacji.
Rezkin wskazał podbródkiem drogę, a później otaczające ich łąki.
– To nieznane, potencjalnie nieprzyjazne terytorium, a my podróżujemy bez wyposażenia. Potrafisz polować po ciemku?
Arystokrata nic nie odpowiedział, ale zmarszczył z frustracją brwi i postawił worek na ziemi.
– Nie kwestionuję twojej decyzji, Rez – odezwał się Brandt, rozglądając się po okolicy. – Zastanawiam się jednak, dlaczego wybrałeś właśnie to miejsce. Wygląda jak wszystko inne dookoła.
– Prawda – przyznał wojownik. – Nie wyróżnia się zbytnio. – Wskazał punkt leżący niedaleko. – Tamta trawa jest nieco zieleńsza niż reszta. Słyszysz głosy ptaków? Są żwawe i wznoszą się pod koniec trelu. To strzyżyki nadrzeczne. Często spotyka się je na podmokłych obszarach.
– Myślisz, że znajdziemy tu wodę? – zapytał Brandt.
Rezkin wzruszył ramionami i rozwiązał worek.
– Możliwe. Nie ma gwarancji.
– Ty go tego nauczyłeś? – Malcius spojrzał na Farsona.
Adwersarz przerwał gmeranie w swoim bagażu i przesunął spojrzeniem pomiędzy młodym Jenai a Rezkinem. Ludzie zwykle wystrzegali się wspominania o łączącej ich dawniej więzi, ponieważ było oczywiste, że ich obecnym stosunkom daleko było do przyjaznych. Malcius wydawał się jednak być w paskudnym nastroju. Farson dokończył poszukiwania i zabrał się do zakładania cięciwy na łuk, zanim odpowiedział:
– Nie, to raczej Beritt. Dobrze znał się na ptakach, w sumie to na większości zwierząt, do tego był doskonałym łowcą.
– A gdzie ten Beritt jest teraz? – zapytał Malcius.
– Nie żyje. – Farson odwrócił się i zniknął w wysokiej trawie, a arystokrata przeniósł wzrok na Rezkina, domagając się wyjaśnień.
– Pójdę zbadać okolicę – rzucił Rez, ignorując niewypowiedziane pytanie, po czym również odszedł.
Malcius nie był usatysfakcjonowany. Popatrzył na Kaia, który szczotkował niezadowolonego ogiera.
– Co stało się z Berittem?
– A skąd mam wiedzieć? – odpowiedział Kai, nie przerywając swego zajęcia. – To nie mój interes.
– Jesteś adwersarzem. Czy nie leży w twoim interesie, żeby wiedzieć, co stało się z twoim bratem?
– Z tego, co wiem, Beritt zginął dwanaście lat temu podczas wykonywania misji. Takie było oficjalne stanowisko króla Bordrana. Reszta to ani mój interes, ani twój.
– Ale on najwyraźniej nie...
– Może zadawał zbyt wiele pytań – uciął Kai. – Daj już temu spokój, lordzie Malciusie. Nic dobrego nie przyjdzie z babrania się w jego przeszłości.
– Chcesz powiedzieć, że Rez...
– Ty i Brandt zacznijcie oczyszczać teren na ognisko. W przeciwieństwie do waszej kompromitacji na plaży pod Portem Manai będzie to wymagało od was większej przezorności. Nie chcemy spalić całej okolicy wraz ze sobą.
– Ale żołnierze mogą...
– Przestań się wykłócać. Nie jesteście lordami w luksusowej posiadłości. Jesteście najemnikami. Więc zachowujcie się, jak im przystoi.
Ponieważ Farson udał się na południe, Rezkin ruszył na wschód, a później skręcił na północ. Gdy szedł przez trawę, w niektórych miejscach sięgającą mu ponad głowę, do jego nozdrzy doszedł zapach koni i niemytych ciał. Przyspieszył kroku i zawrócił do drogi. Obszedłszy ostrożnie grupę, przykucnął w krzakach na poboczu. Miał przed sobą zgraję dwudziestu siedmiu hałaśliwych i na oko nieokrzesanych mężczyzn, wyposażonych w niedopasowaną broń i pancerze. Każdy miał przy pasie szarfę z białym sierpem księżyca na jednym końcu. Tylko pięciu z nich prowadziło konie, z wyjątkiem jednego obładowane sprzętem. Kilka baryłek i skrzyń spiętrzono na rozklekotanym, ciągniętym przez muła wózku, nad którym na wysokiej tyczce łopotał sztandar kompanii. Paru ludzi kroczyło z przodu, narzucając tempo, a reszta wlokła się z tyłu. Niektórzy mieli na sobie bandaże, a samotny jeździec sprawiał wrażenie, jakby miał nie doczekać świtu.
Rezkin zaczekał, aż grupa go minie, po czym pomknął z powrotem tam, skąd przyszedł. Gdy znalazł się w obozie, cicho podszedł Farsona od tyłu. Adwersarz obrócił się za późno. Gdyby Rezkin tego zapragnął, zdążyłby go zabić. Farson zaszczycił go gniewnym grymasem, a Rez odpowiedział uśmiechem, który z kolei wywołał wyraźny niepokój adwersarza. Młodzieniec nie potrafił sobie przypomnieć, by kiedykolwiek uśmiechał się do byłego nauczyciela, nawet gdy kogoś udawał.
– Znajdź Kaia – polecił.
Farson bez słowa powiesił łuk na plecach i zniknął w trawie.
Rez rozejrzał się po obozowisku i stwierdził, że jest w miarę zadowolony z postępów poczynionych przez towarzyszy. Z jednej strony drogi ubito szeroki kawałek terenu i grupa skupiła się teraz wokół zagłębienia, w którym zaplanowano ognisko. Pusta przestrzeń oddzielała ich od wysokiej trawy, choć jak na gust Rezkina, wciąż była zbyt wąska. W przypadku napaści mieliby przynajmniej kilka sekund na reakcję, przy założeniu, że atakujący nie byliby uzbrojeni w kusze. Brandt kucał przy zagłębieniu, próbując rozpalić ogień, Jimson i Millins skubali niezidentyfikowane ptactwo, a Yserria trzymała się na obrzeżu, sprawiając wrażenie, jakby stała na straży. Wesson siedział ze skrzyżowanymi nogami i kręcił palcami nad leżącą przed nim bryłą wielkości dłoni, obserwowany przez opiekuna Finwy’ego.
Adept podniósł głowę, gdy Rez podszedł bliżej.
– Czujesz to? – zapytał.
– Dopiero po wejściu do kręgu – odparł Rezkin.
– Jesteś magiem? – spytał ze szczerym zaskoczeniem Finwy.
– Nie.
Wesson zerknął na króla z powątpiewaniem, ale nie skomentował. Zamiast tego powiedział:
– Pracowałem nad zawężaniem mojego strumienia vimary. – Zamachał w powietrzu przedmiotem wyglądającym jak czarny kamień wyrzeźbiony na kształt skomplikowanego węzła. Wzdłuż każdej krzywizny biegły zawiłe runy, a w środku osadzono niewielki czerwony klejnot. Całość wisiała na rzemieniu przewleczonym przez otwór w węźle. – Ten amulet powinien pomóc. Jesteś na niego szczególnie wyczulony. – Uniósł głowę i spojrzał na Reza spod zmrużonych powiek. – Zastanawiam się, czy wykorzystujesz podobną metodę jak czyściciele... – Nie kończąc myśli, wrócił do wcześniejszego zajęcia.
Kilka minut później przyszli Farson i Kai.
– Wkrótce będziemy mieć towarzystwo – oznajmił Rez. – Najemnicy idą w naszą stronę od północy.
– Kłopoty? – spytał Kai.
– Mają rannych i zapewne będą woleli unikać konfliktu. W takim wypadku wprowadzimy w życie plan. – Rezkin popatrzył na Brandta i Malciusa. – Pamiętajcie, żeby się nie odzywać. Jeśli będziecie musieli, mówcie krótko i niewyraźnie. Żaden z was nie brzmi jak najemnik. – Przerwał na chwilę, by im się dokładnie przyjrzeć. – I zgarbcie się.
– Kumam. Udawajmy, żeśmy dopiero co wrócili z popijawy – wybełkotał Brandt. Malcius szturchnął go w ramię. – No co? Palis by się roześmiał.
– Zamknij się – burknął Malcius, ale wyraz jego twarzy lekko złagodniał.
Rezkin pokręcił głową.
– Niech będzie, skoro musicie. Ale przestańcie się uśmiechać. Macie paskudnego kaca.
– Oj, to do luftu – wycedził Brandt pijackim tonem, wzbudzając u Malciusa szczery uśmiech, który jednak zaraz zniknął pod gniewnym grymasem, jaki arystokrata skierował w stronę Yserrii, zanim wrócił do grzebania patykiem w ziemi.
– A co z tobą? – mruknął Malcius. – Też nie brzmisz jak najemnik.
– Ale potrafię brzmieć – odparł Rez. Do jego uszu w końcu dobiegły odgłosy zbliżających się ludzi. Sprawdził, czy długa klinga zawieszona na plecach dobrze wychodzi z pochwy, przesunął lekko krótki miecz, który miał przy biodrze, po czym opadł na ziemię, praktycznie lądując na Wessonie.
– C-co robisz? – zaniepokoił się mag.
Rezkin naciągnął sobie na głowę kaptur wytartego brązowego płaszcza i rozłożył się na zdeptanej trawie tuż przy adepcie.
– Za ślicznyś, cobyś był sam, chłopino – rzekł po ashaisku z silnym gendisheńskim akcentem. – Jak jeden z nas sobie ciebie nie zagarnie, któryś z nich to zrobi. Lepiej, żebym to ja był.
– Aaale Yserria! Znaczy ona jest kobietą! Dlaczego nie weźmiesz sobie jej?
– Yserria pokaże im, gdzie ich miejsce. Ty nie możesz, bo pokazałbyś, żeś dotknięty przez demona, i wtedy musielibyśmy ich wszystkich wytłuc.
– Czekaj. Zabiłbyś ich? Przecież nic nam nie zrobili. Znaleźlibyśmy inny sposób. Mógłbym...
– Nie mogę pozwolić, żeby krążyły o mnie plotki, Wes. Jeśli im się pokażesz, zabijemy ich.
Adept był wyraźnie wzburzony, a Finwy wydął wargi z dezaprobatą. Pozostali nic nie mówili, pozostając w zaskoczeniu i krępującej ciszy. Adwersarze i żołnierze, wyszkoleni do walki, nie wydawali się podzielać ich odrazy do brutalnej strony wojny – a przynajmniej godzili się na nią, jeśli było to konieczne. Farson zniknął w trawie, a Kai, Millins i Jimson wyszli na spotkanie nadciągającej drogą kompanii. Reszta wpatrywała się w Rezkina, jakby właśnie wyrosła mu druga głowa, i w pewnym sensie tak się stało. Wesson szybko schował amulet, na który wcześniej rzucał zaklęcie, i usiadł sztywno w objęciach Reza. Brzęk zbroi, skrzypienie drewna i parsknięcia ludzi oraz koni dobiegały już niemal przy nich, gdy małe, włochate stworzenie wyprysnęło z trawy i poturlało się po ziemi do stóp Rezkina. Król przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
– To twój kot? – wypalił Malcius.
– Chyyyba... – odrzekł przeciągle Rez.
– Nie pamiętam, żeby siedział w szalupie, gdy płynęliśmy na brzeg.
– Ja też nie – dodał Wesson. – I nie widzieliśmy go cały dzień.
Rezkin wzruszył ramionami.
– Koty bywają tajemnicze. A teraz cicho, inaczej będzie koniec pieśni, gdy tu dotrą.
Kiedy grupa pojawiła się w polu widzenia, Kai odezwał się w tradycyjnym gendisheńskim pozdrowieniu:
– Bądźcie pozdrowieni, podróżni. Obyśmy spotkali się i rozstali w pokoju.
Rezkin pomyślał, że jeśli wziąć pod uwagę tutejsze zamiłowanie do przemocy, powitanie zabrzmiało raczej jak błaganie. Najemnicy zatrzymali się po kolei, a znajdujący się na czele czarnowłosy, zwalisty osobnik, o ciemnych oczach i z brodą zaplecioną w warkoczyk, splunął w bok.
– W pokoju? Nie wyglądacie mi na takich, co szukają pokoju.
Kai wyszczerzył zęby i pokręcił głową, śmiejąc się serdecznie.
– Ale nie szukamy też kłopotów. Przynajmniej dopóki srebro i złoto ciąży nam w sakiewkach.
– No to jesteśmy podobni. – Mężczyzna rozejrzał się po obozowisku. – Wielu to was nie ma. Jakaś ósemka, nie licząc kapłana? Ktoś jeszcze kryje się w trawie?
Kai zachichotał niewesoło.
– Nawet jeśli zbywa nam na liczebności, nadrabiamy zdolnościami.
– Ha! – odparł dowódca. – Zaraz mi powiesz, żeście wszyscy mistrzami miecza.
Jego ludzie wybuchnęli tubalnym śmiechem, klepali się po zbrojach i szydzili.
– I macie dwie kobiety! – zawołał inny, któremu brakowało kilku zębów.
– Ten tu to chłopak – wyjaśnił Kai, wskazując podbródkiem Wessona, który poczerwieniał na twarzy. – Chyba raczej nie chcielibyście rzucać wyzwania jego przyjacielowi. – Skinął głową w stronę Yserrii. – Ale tamta to dziewczyna i mogę się założyć, że każdego z was położyłaby na łopatki.
Mężczyźni roześmiali się i kilku podeszło bliżej, żeby lepiej się przyjrzeć wysokiej, rudowłosej piękności. Nie cofnęła się, zamiast tego klepnęła dłonią rękojeść miecza. Po jej zdeterminowanej minie wyraźnie dało się rozpoznać niechęć, jaką żywiła względem przybyłych. Uniosła butnie brodę i odezwała się po leréshycku:
– Tuar duevinua.
Rezkin parsknął i stwierdził:
– Duarvashkatin conjuhotu.
Yserria spojrzała na niego z zaskoczeniem i uśmiechnęła się.
Czarnowłosy najemnik strzyknął kulką flegmy pod nogi Rezkina.
– Czyli Leréshytka? Dziewczyny rzadko noszą miecze, ale nie będę zadzierać z taką, co nosi. Którego z was sobie zażądała?
– Tego, który już nie żyje – odparł Kai.
– To pasuje – mruknął mężczyzna. Najwyraźniej usatysfakcjonowany, machnął w kierunku swoich ludzi. – Królestwo płaci więcej za duże kompanie. Skoroście tacy dobrzy, jak mówicie, to najlepiej zaciągnijcie się do nas. Wszyscy lepiej na tym wyjdziemy.
Kai znów się uśmiechnął.
– Niby tak, ale im mniej nas będzie po wszystkim, tym więcej każdy dostanie?
Najemnik skrzywił się wściekle.
– Nie pobłażamy zdrajcom.
– Może nie, ale czy jesteśmy tak naprawdę jednymi z was? Dostaniecie wyższy kontrakt za więcej mieczy, a potem dźgniecie nas w plecy.
– Ten, kto nosi sierp, będzie sierpem – oznajmił dowódca.
Jego podwładni skinęli głowami i wymruczeli potwierdzenia.
– Układ istotnie wygląda na lepszy – zgodził się Kai. – Może i pomaszerujemy razem. Zobaczymy, czy dojdziemy do porozumienia.
– Ocenimy was – odparł mężczyzna, po czym odwrócił się, machnął dłonią i zabrał się do wyszczekiwania rozkazów.
Najemnicy rozłożyli obóz po przeciwnej stronie drogi. Nie dysponowali zbytnim komfortem, ale postarali się jak najlepiej wykorzystać wozy i podniszczony sprzęt. Jakąś godzinę po zmierzchu Rezkin wtarabanił się do nich chwiejnie, trzymając dzban piwa, który podwędził z ich zapasów. Drugim ramieniem otaczał Wessona, wyglądającego, jakby miał ochotę wpełznąć do nory i umrzeć.
– Czego chcecie? – spytał jeden ze zbrojnych, na wpół wyłysiały, z resztą kosmyków zwisających poniżej ramion. – Nikt was tu nie zapraszał i nikt nie zamierza dawać wam napitków. Wracajcie na swoją stronę drogi, zanim dopilnujemy, żebyście nie byli zdolni zrobić tego o własnych siłach.
– Widzisz? – powiedział Rezkin po gendisheńsku, uderzając Wessona dzbanem w pierś, po czym uniósł naczynie w powietrze, aż chlusnęło z niego trochę. – Mówiłem ci, że zaciekawi ich opowieść.
– Tak naprawdę to nie sądzę – mruknął adept w tym samym języku.
Czarnowłosy wódz obszedł ognisko.
– Znam takich jak ty. Widywałem was już wcześniej. Lenisz się z tym swoim ślicznym chłoptasiem, gdy inni pracują. Pewnie roisz sobie, że powinieneś dostać taką samą dolę jak my za ciężką robotę, co?
Rezkin roześmiał się i pchnął Wessona na ziemię. Mag popatrzył na niego ze szczerą frustracją, a następnie pochylił głowę, by grać zahukanego młodzika, który nie ma wyjścia i musi okazywać posłuszeństwo. Ze wstydem przyznawał sam przed sobą, że nie było to dalekie od prawdy. Nigdy nie próbował wykorzystywać swoich zdolności przeciwko Rezkinowi i zastanawiał się, czy okazałoby się to równie nieskuteczne jak w przypadku mocy innych magów. Rez usiadł ciężko na ziemi obok niego, po drodze niemal rozlewając zawartość dzbanka.
– Nie chcą, żebym cokolwiek robił. No wiecie, muszę być wypoczęty. W razie gdyby któryś z was postanowił narobić kłopotów.
Mężczyźni wybuchnęli śmiechem, ale dowódca zachował powagę.
– Lepiej, żebyś był równie mocny w mieczu jak w gadce.
Rezkin roześmiał się hałaśliwie, klepiąc się po kolanach.
– Inaczej chybabym z wami nie rozmawiał, nie?
– Wszystkim byłoby wtedy lepiej – uznał wódz. Obrócił się do Wessona. – A ty? Na co się przydajesz? Za drobnyś, żeby unieść ostrze, i wątpię, czy masz na sobie choć jedną bliznę.
Adeptowi oszczędzono konieczności odpowiedzi, gdy Rez dźgnął go łokciem w żebra.
– Poleruje moją broń.
Najemnicy wydali z siebie parsknięcia i jęknięcia, a twarz Wessona stała się jeszcze czerwieńsza. Uznał, że gdy tylko wrócą na swoją stronę, powie Rezkinowi, co o tym myśli. Nawet gdyby miało go to kosztować życie.
Dowódca znów zwrócił się do Reza.
– A co to za opowieść, o której mówiłeś?
– Po pierwsze, szefie, jak cię zwą? – spytał Rezkin, zupełnie jakby alkohol już w pełni na niego działał. Nawet Wesson zaczynał się zastanawiać, czy jego pracodawca nie napił się naprawdę.
– Jestem Orin, komendant Białych Sierpów.
– Komendant, co? – odparł Rezkin. – Jak w wojsku? Co to w ogóle za nazwa Białe Sierpy? Nie brzmi mi jak kompania najemników. Może Krwawy Księżyc albo Czarne Zaćmienie, ale Białe Sierpy?
Orin kopnął Reza w bok i sięgnął do jego napierśnika. Pociągnąwszy mocno, uniósł młodzieńca do twarzy. Następnie pochylił się nad nimi dwoma, aż Wesson poczuł jego smrodliwy oddech.
– W noc przed nowiem biały sierp księżyca jest ostatnim skrawkiem światła, jaki widzisz, nim wszystko stanie się ciemne, i pierwszym, jeśli masz szczęście, żeby znów ujrzeć blask. Mówią na to „metafora”. Walki. I życia.
Rez wpatrywał się w najemnika zdecydowanie zbyt długo, po czym wybuchnął śmiechem. Z zaskakującą siłą odepchnął wodza.
– Jak poetycko. A teraz wróćmy do opowieści.
Orin gestem uspokoił ludzi, którzy poderwali się, żeby bronić swojego przywódcy, a może po prostu jego dumy.
– To o czym chcesz mówić?
– Co? – odrzekł Rez, mrugając w kierunku mężczyzny, jakby nie widział go przez piwo zalewające mu myśli. – Nie. Nie mogę powiedzieć, żebym miał jakieś opowieści warte przekazania. Chciałem usłyszeć waszą. Czemu połowa z was jest ranna, a jeden wygląda, jakby już układał się ze Stwórcą? Tak jak to widzę, musieliście zwyciężyć, bo ciągle żyjecie. Ale nie słyszałem ostatnio o żadnych bitwach.
Orin machnął ku swoim ludziom, stęknął i usiadł na siodle ustawionym na stercie ściętej trawy. Z woreczka przy pasie wyciągnął kawałek korzenia crass, przez chwilę go przygryzał, po czym wepchnął sobie całość pomiędzy zęby a policzek.
– To nie była bitwa z ludźmi. Tylko z drauglikami. Pewnie zeszły z gór.
– Draugliki? – burknął Rez. – Nie kupuję tego. Jesteśmy daleko od wszelkich gór, a nikt nigdy nie widział ich na równinach.
– Nie powiem, żebym cię winił – odrzekł Orin. – Sam trafiłem tylko na plotki. Na pewno do ciebie dotarły. Krążą od miesięcy. Że widziano draugliki, że na odludziu znikają wieśniacy. Niektórzy gadają, że odnajdywano fragmenty ludzi, zamordowanych, a może i pożartych. Sam też w to nie wierzyłem, przynajmniej póki nas nie zaatakowały. Półtora dnia temu na północy. Polowaliśmy na zwierza niedaleko od szlaku, gdy nagle pojawiły się jak spod ziemi. Po wszystkim naliczyliśmy koło dwudziestu trupów, ale nie mam pojęcia, ile zbiegło. Wzięły nas z zaskoczenia, paskudne gnoje. Przed napaścią liczyliśmy czterdziestu dwóch ludzi i tyle samo koni.
– Czyli chodziło im o konie – uznał Rez.
Dowódca dał znak jednemu ze swoich ludzi, żeby dorzucił kolejną kłodę do ognia.
– Chyba nie obchodziło ich, czy dopadną człowieka, czy konia, po prostu konie nie miały mieczy.
– A draugliki? Co miały?
– Głównie toporną broń i narzędzia rolnicze. Parę mieczy i noży, które pewnie zabrały ofiarom.
– Draugliki z bronią? – odezwał się Wesson. – Myślałem, że to małe, prymitywne stwory.
– A zatem umie mówić – rzekł Orin z chichotem, ale szybko opuściła go wesołość. – To nie małe istoty. Były prawie tak duże jak ludzie... no dobra, może mali ludzie. Miały broń, ale słyszałem, że nie są na tyle bystre, żeby kuć metal. Robią oręż z patyków i kamieni, niektóre miały drewniane albo skórzane zbroje. Lepsze rzeczy znajdują albo kradną. Z oddali trochę wyglądały na ludzi, ale to jaszczury z fioletowymi i pomarańczowymi łuskami na fragmentach cielska.
– Brzmi paskudnie – skomentował Wesson.
– Nie zamartwiaj się nimi, chłopcze. Twój „przyjaciel” chyba sobie myśli, że sam pokonałby całą armię. – Wódz i jego ludzie roześmiali się i zaczęli drwić.
Rezkin podniósł się niepewnie, gestem każąc Wessonowi wstać. Oparł się ciężko o ramię adepta i powiedział:
– Jedyne, co planuję, to zabrać to piwo.
Orin mruknął.
– Widzi mi się, że wypiłeś już dość, ale przynajmniej będziesz wypoczęty, jeśli postanowimy cię zaatakować. Może nawet zabijesz paru z nas, co?
– Pewnie. I fioletowych jaszczuroludzi też – wybełkotał pijacko Rez.
Gdy wrócili do swojego obozu, król osunął się na ziemię przy ogniu i głośno zawołał, żeby Malcius nałożył mu jedzenie. Arystokrata, który zdjął już z siebie większość pancerza, przywlókł się niechętnie, zostawiając miecz przy reszcie rzeczy. Rezkin złapał go za ramię i pchnął w tył. Szlachcic przewrócił się i wpadł na Millinsa, który próbował przespać się przed swoją wartą.
– A to za co?! – zakrzyknął Malcius, zaślepiony gniewem.
– Nie bądź głupi – odparł Rez, przechodząc na mocno akcentowany ashaiski dialekt handlowy. – Zostawiłeś miecz bez nadzoru i nie dosięgnąłbyś go, gdybyś potrzebował. Nie obchodzi mnie, czy szczysz, czy się myjesz, zawsze masz go mieć przy sobie.
– Zupełnie jakby się mył – parsknął Brandt, posłusznie grając rolę nieokrzesanego najemnika.
Malcius ugryzł się w język, widząc, że drugi szlachcic przemknął wzrokiem ku miejscu leżącemu poza zasięgiem ogniska. Ruch w ciemności, chrzęst stopy stawianej na ziemi i brzęk sprzączek zdradziły zbrojnego czającego się na drodze.
– Nie muszę, bo inaczej niż ty nie szlajam się ze świniami – oznajmił Jenai, starając się naśladować sposób mówienia Reza.
Król, Kai i Brandt wybuchnęli śmiechem.
Yserria prychnęła i dialekt handlowy typowy dla Skutton polał się z jej języka niczym płynny jedwab:
– Wszyscyście świnie i jeśli nie odstawicie piwska, to jak świnie wylądujecie na rożnach.
Malcius gniewnymi ruchami zapiął pas z mieczem.
– Lepiej dla ciebie, żeby tak się nie stało, bo tym razem nikt z nas by cię nie uratował – stwierdził.
Yserria wyprostowała się dumnie.
– No tak, widzę, że honor nie jest u was rodzinny. Zapominasz, że nie potrzebuję twojej pomocy.
Słysząc zmianę tonu rozmowy i pamiętając o milczącym obserwatorze na drodze, Rezkin postanowił im przerwać:
– Kobieta słusznie mówi.
Malcius popatrzył na niego z osłupieniem.
– Kwestionujesz mój honor?
– Nie, idioto – wycedził bełkotliwie Rez, spoglądając bacznym wzrokiem na przyjaciela. – Nie dla takich jak my jest honor. – Jenai zamknął usta i opuścił ramiona, wracając do roli najemnika. – Mówiłem o tym, jak lądujemy na rożnach – podjął król. Klepnął Wessona w ramię i wskazał piekące się mięso. – Skoro Mal nie umie zachować trzeźwej głowy, ty przynieś żarcie. – Gdy adept przykucnął przy ogniu, mrucząc coś niezrozumiale, Rezkin dodał: – Tamci gadają, że kręcą się tu jaszczuroludzie, co pożerają ludzi.
– Jaszczuroludzie? – odrzekł Brandt z wahaniem, jakby liczył na to, że nie stanie się obiektem żartu.
Kai, domniemany dowódca ich grupki, wychylił się z siodła Rezkina, na którym siedział.
– Chodzi ci o draugliki? – spytał.
Rez skinął głową.
– Tak mówią. Zostali zaatakowani niecałe dwa dni temu. Draugliki wyrżnęły jakąś jedną trzecią z nich i zabrały większość koni.
– Zatem lepiej miejmy się na baczności – oznajmił Kai, po kolei napotykając wzrok ich wszystkich. – Łatwo byłoby tym stworom podkraść się do nas w tak wysokiej trawie.
– Chodzi ci o prawdziwe draugliki?! – wykrzyknął Brandt. – Ty mówisz poważnie.
Rezkin skinął głową.
– Ich łuski są twarde. Przy odpowiedniej sile da się je przebić mieczem, ale nie jest to łatwe podczas bitwy. Mają je też po bokach szyi, więc trzeba dźgać prosto w gardło. Tak samo z korpusem. Środek jest miękki, ale zwykle zasłaniają go jakimś pancerzem. Trzeba celować we wnętrze ud, pachwiny i miękkie pod ogonem.
– Mają ogony? – zapytał Brandt ze zbyt dużym entuzjazmem.
– Lepiej licz na to, żebyśmy się na nie nie natknęli – mruknął Kai.
Rez skinął pozostałym, w milczeniu dając znaki, że człowiek z drogi wrócił do drugiego obozu.
– Brzmisz, jakbyś już kiedyś z nimi walczył – rzucił przeciągle Brandt, wciąż uważając, że może zostać podsłuchany.
Król przytaknął.
– Jakieś dwa lata temu duża banda zaległa w Górach Zigharskich. Poszliśmy je usunąć.
– Ty i twoi nauczyciele? – dopytywał Kai.
– Nie. Ja i moi ludzie. Tacy jak oni – rzekł Rezkin, wskazując drużynę po drugiej stronie drogi.
Kai zmrużył oczy.
– Nie mówiłeś przypadkiem, gdy się poznaliśmy, że dopiero co skończyłeś szkolenie?
– Racja, ale nie zawsze przebywałem w fortecy. – Król napotkał podejrzliwy wzrok adwersarza i dodał: – Nie zbliżałem się do żadnych osad. Trzeba było odbyć szkolenie. Stoczyć bitwy. Wygrać wojny.
– Toczyłeś udawane bitwy?
Pozostali obserwowali go drapieżnymi spojrzeniami. Nawet Millins dał sobie spokój z próbami zaśnięcia. Choć znalazł się w centrum uwagi, Rez uświadomił sobie, że nie ma już nieustannego poczucia paranoi, które dręczyło go od lądowania na Cael.
– Jedyna rzecz, jaka była w nich udawana, to powód, żeby je toczyć. Chwytano lub najmowano ludzi do walki po obu stronach i żaden z nich nie wiedział dlaczego. Okazuje się, że jedynym powodem byłem ja. Udałem się nawet na kampanię z jednostką Królewskiej Armii nazywaną Ścierwojadami.
– Wchodziłeś w skład Ścierwojadów? – zawołał Millins z wyraźną wzgardą na twarzy.
– Kto to jest? – spytał Malcius, przyjmując miskę od Wessona.
– Nie wszyscy ludzie stają się dobrymi żołnierzami – wycedził Millins, zerkając na drugi obóz. – Niektórzy sprawiają problemy: wszczynają burdy w jednostce, dręczą miejscowych, obrażają szlachtę, dezerterują. Tacy idą do Ścierwojadów. Nikt nie chce się tam znaleźć. Dostają najgorsze przydziały, najniższy żołd, bo większość lub wręcz wszystko idzie na poczet grzywien, zanim w ogóle dotrze do ich sakiewek. W nagrodę za swój sadyzm najsurowsi oficerowie dostają zadanie, żeby batem doprowadzić Ścierwojadów do formy. – Sierżant popatrzył na Rezkina. – Czyli stanąłeś na ich czele?
– Nie. Byłem zielonym rekrutem. Zostałem pojmany za dezercję – odrzekł król z lekkim uśmieszkiem. – Kazano mi się wpasować, poznać, jak wygląda życie w armii. Trudno je przekonująco udawać, jeśli nigdy się go nie doświadczyło. Mówię wam, dezerterów traktuje się najgorzej. Nawet najohydniejsi degeneraci w armii mają za dużo honoru... albo za bardzo się boją... żeby opuścić stanowisko. I nawet najpaskudniejsi z nich plwają na dezerterów. Musiałem wspiąć się w hierarchii, nie ujawniając swojego wyszkolenia.
– Z kim walczyliście? – odezwał się Malcius.
Wyglądał na rozzłoszczonego, a Rezkin mógł jedynie odgadywać powód. Król wzruszył ramionami i powiedział:
– Z bandytami, najmitami, powstańcami. Panował pokój, ale tylko dzięki starannemu pilnowaniu granic. Siły z północy szukały słabych punktów. Pilnowaliśmy, żeby nie przeżył nikt, kto mógłby dalej szukać. Ale wracając, to zostałem sierżantem...
– Moment, sierżantem w rok? – zapytał Millins.
Rezkin uśmiechnął się.
– Dowódca mówił, że nigdy nie widział kogoś, kto by się szybciej uczył. Gdy już byłem sierżantem, nie miałem szans na żadne dalsze awanse w tej jednostce i nie mogłem liczyć na przeniesienie. Przecież trafiłem tam z konkretnego powodu. No to wysłano nas do walki z armią czterech kompanii najemniczych. Tamci mieli przewagę liczebną trzy do jednego, a ja musiałem udawać przeciętnego żołnierza, tylko nie dać się zabić. Najemnicy zabili większość naszych ludzi, ale my też powaliliśmy wielu z nich. Musiałem jednak trzymać się rozkazów. Gdy wyglądało na to, że już po nas, zabiłem resztę naszych.
Pochyliwszy się, by móc przyjrzeć się Rezkinowi zza Wessona, opiekun Finwy wbił w niego przerażony wzrok.
– Zabiłeś własnych ludzi? – zapytał.
– Cóż, kilku pozwoliłem żyć. Tym, którzy byli wobec mnie lojalni. Później rzuciłem wyzwanie dowódcom najemników. Byli zdezorientowani i nie chcieli go przyjąć. I tak zginęli, wraz z wieloma swoimi podwładnymi. W końcu reszta zgodziła się, że wygrałem wyzwanie, objąłem więc dowództwo nad tymi, którzy zostali. Właśnie wtedy ruszyliśmy na draugliki, na całą ich hordę. Reszta ludzi zginęła.
– Ale ty przeżyłeś – dobiegł niski głos z trawy. Orin wszedł w światło ogniska i kopnął piachem w twarz Rezkina. – Ty łgarzu. W życiu nie słyszałem większej bajeczki. Że niby wybijałeś jednostki armii i najemników, jakby byli dziećmi.
– Nie zabiłbym gromady dzieci – sprzeciwił się Rez. – Nie ma w tym żadnego wyzwania. I nie miałoby to sensu.
– Nie było żadnych bitew. – Orin splunął. – Żadnych zaginionych jednostek wojskowych czy kompanii najemniczych. Usłyszałbym o tym. Tacy jak ty psują najemnikom dobre imię. Ludzie uważają nas za bezdusznych gnojów.
Rezkin uśmiechnął się.
– Nie byłbyś pierwszym, który mnie tak nazwał.
– Przechwalasz się, jakbyś był jakimś bogiem wojny. Gdy zacznie się prawdziwa walka, przekonamy się, kto zostanie na polu bitwy, a kto pobiegnie z płaczem w mrok.
Gdy Orin gniewnym krokiem wrócił na swoją stronę drogi, mrucząc pod nosem o bajkach z mchu i paproci, Farson wyłonił się z trawy w pobliżu miejsca, gdzie krył się najemnik. Skinięciem głowy odpowiedział na pytające spojrzenie Reza.
– Wiedziałeś, że tam był – stwierdził Brandt.
Malcius wypuścił powietrze z głośnym świstem.
– Nabrałeś mnie. Myślałem, że mówisz poważnie.
Rezkin podniósł się, żeby rozwinąć swój koc i cienki materac, ignorując wzrok Kaia. W końcu adwersarz spojrzał na Farsona, który przykucnął przy ogniu, żeby wziąć sobie kolację.
Farson westchnął i podniósł spojrzenie na kompana.
– Co? – spytał.
– Staram się określić, które elementy są prawdziwe.
– Chcesz powiedzieć, że któreś rzeczywiście są? – odezwał się Brandt.
Kai przeniósł wzrok na Rezkina.
– Najlepsze opowieści zawsze zawierają okruch prawdy.
Farson obrócił się do Rezkina, który jedynie wzruszył ramionami, po czym położył się z głową opartą o worek.
– To wszystko było prawdą – oznajmił Farson. – Tyle że pominął kilka szczegółów... na przykład posiłki.
Millins spojrzał na Rezkina.
– Czyli dysponowałeś posiłkami przeciwko najemnikom?
– To najemnicy mieli posiłki, jednostkę kawalerii z Jerei – sprostował Farson. – Zapewne właśnie ich konie przyciągnęły draugliki. Mówili, że stwory nękały ich przez ponad tydzień jazdy i wybiły im jedną trzecią stanu, zanim dotarli do najmitów. Kiedy bitwa pomiędzy Ścierwojadami a najemnikami dobiegła końca, ziemia wyglądała jak krwawa zupa, w której pływały kawałki ciał. – Skinął podbródkiem w kierunku Reza. – Zabił resztę Ścierwojadów i pokonał najemników, jak sam mówił. Wtedy, przyciągnięte zapachem krwi, z gór zeszły draugliki. Najemnicy walczyli z tymi, które zaatakowały, po czym ruszyli za pozostałymi w góry. On wrócił jako jedyny.
Pozostali w milczeniu zastanawiali się przez chwilę nad tym, co usłyszeli.
– Naprawdę zabił swoich ludzi? – zapytał wreszcie Millins.
– To nigdy nie byli jego ludzie – prychnął Farson. – Skierowaliśmy go tam, żeby zdobył doświadczenie, ale z góry było wiadomo, że muszą zginąć. Może on nie przejmował się okolicznościami, ale my owszem. Wiecie, kim jesteśmy. Ludźmi honoru. Nie posłalibyśmy go, żeby wybił całą jednostkę, gdybyśmy nie mieli dobrego powodu. Nie wspomniał natomiast, że Ścierwojady się zbuntowali. Jak myślicie, co może się wydarzyć, jeśli najgorsze ludzkie bagno dostanie do dyspozycji broń i nada się takiej zbieraninie pozory porządku? Kiedyś istniała osada górnicza w Górach Zigharskich w pobliżu Tremadel. Ścierwojady napadli na nią i zabili wszystkich mężczyzn oraz dzieci. Zostawili przy życiu kobiety, dopóki się nie zużyły, a później je też zabili. Żołnierze, których nie zlikwidował, byli nowymi rekrutami, znaleźli się w jednostce później, wraz z nim. – Zmierzył Reza spojrzeniem zmrużonych oczu i podrapał się po brodzie. – Nie mówiliśmy mu, że ma ich oszczędzić. Chyba tych paru zginęło honorowo w służbie królestwu.
– Wygląda na to, że jednak przejął się okolicznościami – skomentował Brandt, zerkając na Rezkina z ukosa. – W sensie, że zostawił tych dobrych przy życiu.
Farson również spojrzał na Reza. Wprawdzie ten wydawał się ich ignorować, jednak było jasne, że słyszał całą rozmowę.
– Ostatecznie i tak wszyscy umarli.
– Ale nie możesz za to winić jego – wtrąciła się Yserria. – Tylko draugliki. – Oparła pięści na biodrach i wychyliła się w stronę adwersarza. – Za to ty kazałeś mu żyć z tymi ohydnymi ludźmi przez rok. Ile miał, szesnaście lat?
Farson zmierzył ją gniewnym wzrokiem.
– A jednak właśnie on wyszedł z tego żywy.
Wesson zwrócił się do Rezkina. Spośród wszystkich obecnych to on wydawał się najmniej zaskoczony opowieścią.
– Jak to robisz? – spytał. – Jak radzisz sobie z całą otaczającą cię śmiercią?
Zadowolony, że wszyscy zjedli, Rez chwycił ostatni kawałek pieczonego mięsa. Usiadł z powrotem obok maga.
– Musisz pamiętać, że z wyjątkiem Farsona wszyscy, których spotkałem przed opuszczeniem fortecy, nie żyją. Wszyscy.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
COPYRIGHT © 2018 by Dark Rover Publishing LLC COPYRIGHT © BY Fabryka Słów sp. z o.o., LUBLIN 2022
Tytuł oryginału: Kingdoms and Chaos
WYDANIE I
ISBN 978-83-7964-823-8
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
PROJEKT I ADIUSTACJA AUTORSKA WYDANIA Eryk Górski Robert Łakuta
TŁUMACZENIE Piotr Kucharski
ILUSTRACJA NA OKŁADCE Chris McGrath
ILUSTRACJE ORAZ MAPA Paweł Zaręba
REDAKCJA Ewa Białołęcka
KOREKTA Katarzyna Pawlik, Magdalena Byrska
PROJEKT ORAZ OPRACOWANIE OKŁADKI Konrad Kućmiński | Grafficon
SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ [email protected]
SPRZEDAŻ INTERNETOWA
Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]
WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow