Kroniki dziwnych bestii - Yan Ge - ebook + książka
BESTSELLER

Kroniki dziwnych bestii ebook

Yan Ge

4,4

12 osób interesuje się tą książką

Opis

W Yong’anie bestie żyją obok ludzi. Fizycznie bywają niemal nie do odróżnienia: pociągające, melancholijne, czasem tragiczne, nierzadko bardziej ludzkie niż ludzie. Na własnej skórze przekonuje się o tym pewna pisarka – dawniej studentka zoologii u najwybitniejszego badacza bestii. Jej kroniki spotkań z przedstawicielami innych gatunków stają się w mieście literacką sensacją. Ona zaś z każdym tekstem zbliża się do rozwiązania niepokojącej zagadki własnego pochodzenia.

Kroniki dziwnych bestii to klimatyczna mieszanka gatunków – urban fantasy, science fiction, powieści noir, lirycznego romansu i społecznego komentarza. Nie sposób również nie zauważyć podobieństw do klasycznego bestiariusza. Yan Ge, jedna z najbardziej uznanych współczesnych chińskich pisarek, kreuje swój świat z niezwykłą lekkością, a w karty powieści subtelnie wplata nawiązania do własnego życia i polityki, z typowym dla siebie ujmującym humorem i dystansem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (537 ocen)
310
154
53
16
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Imajica2

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze przyznam, że nie zawsze rozumiałam umysłem co autorka miała na myśli jednak nie przeszkadzało mi to zanużać się coraz głębiej w tą niezwykłą historię i chłonąć ją jako eksperyment dla serca. Ciekawe również były słowa Pani tłumacz pokazujące jak trudnym wyzwaniem było tłumaczenie tej książki, poszerzyło to moją wiedzę o świecie.
30
poezjakwiatow

Nie oderwiesz się od lektury

jak na razie najlepsza książka jaką przeczytałam w tym roku <33 totalnie przepadłam w tej historii i na pewno jeszcze nie raz do niej wrócę :)
viccxj

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękny przekład przepięknej książki, zamarłam, będę musiała ją przetrawić przez najbliższych kilka dni. Cudo.
20
Kotpoddywanem

Nie oderwiesz się od lektury

genialne, wspaniałe i niezwyczajne. po skończeniu czuję się zmieciony z planszy
21
dzust

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale napisana i przetłumaczona nietuzinkowa książka. Komentarz społeczny w oparach realizmu magicznego, metafory obrazowane bestiami… Na pewno będę jeszcze chciała wrócić do tej książki!
10

Popularność




ZWÓJ PIERW­SZY

SMĘT­NIK

Smęt­nicy żyją na pół­noc­nym wscho­dzie mia­sta Yong’an.

Tam, gdzie Rzeka Bro­ka­towa prze­pływa przez cen­trum mia­sta, kie­ru­jąc się na wschód, żeby w dziel­nicy Lu­oding roz­ga­łę­zić się na Rzekę Hi­bi­sku­sową i Rzekę Pa­wią – tam wła­śnie, na osie­dlu po­ło­żo­nym nad po­łu­dnio­wym brze­giem Rzeki Pa­wiej, miesz­kają smęt­nicy.

Jest to stare miej­sce, oto­czone mu­rami, po któ­rych peł­zają jasz­czurki, na­zywa się Leye, Osie­dle Za­do­wo­le­nia z Pracy. Wy­bu­do­wane zo­stało jako osie­dle ro­bot­ni­cze tkalni Pin­gle, czyli Tkalni Po­koju i Ra­do­ści, gdzie więk­szość pra­cow­ni­ków sta­no­wią smęt­nicy. Za­miesz­kali tu­taj wiele lat temu, przy­byw­szy do Yong’anu z po­łu­dnia kraju.

Smęt­nicy są ła­godni z na­tury, lu­bią chłód i ciem­no­ści. Ży­wią się głów­nie ka­la­fio­rem, fa­solką mung, lo­dami wa­ni­lio­wymi i pud­din­giem z po­ma­rań­czy. Boją się po­cią­gów, gorz­kich tykw i te­le­wi­zji sa­te­li­tar­nej.

Samce smęt­ni­ków są wy­so­kiego wzro­stu, mają duże usta, małe dło­nie, łu­ski po we­wnętrz­nej stro­nie le­wej łydki i płe­twę po we­wnętrz­nej stro­nie pra­wego ucha, a skóra wo­kół ich pęp­ków jest nie­bie­sko­zie­lona. Poza tym wy­glą­dają jak zwy­kli lu­dzie.

Sa­mice smęt­ni­ków są nie­zwy­kłej urody. Mają po­dłużne, wą­skie oczy, uszy nie­znacz­nie więk­sze niż u ludz­kich ko­biet, zgrabne syl­wetki i czer­wo­nawą skórę. Pod­czas pełni księ­życa przez trzy dni nie mó­wią ludzką mową, tylko skrze­czą jak ptaki. Poza tym nie róż­nią się od lu­dzi.

Smęt­nicy ni­gdy się nie uśmie­chają. Gdyby to zro­bili, nie mo­gliby prze­stać, do­póki by nie umarli. Stąd też ich na­zwa.

Gdy­by­śmy mo­gli spoj­rzeć w prze­szłość, może od­kry­li­by­śmy, że są po­tom­kami sta­ro­żyt­nych po­etów. To jed­nak za­mierz­chłe czasy i nie ma na to żad­nych do­wo­dów.

Samce smęt­ni­ków mają bar­dzo zwinne ręce, dzięki czemu ide­al­nie spraw­dzają się w pracy w tkalni. Sa­mice, ze względu na swoją urodę, prze­by­wają ra­czej w skle­pie przy­za­kła­do­wym, sprze­da­jąc tam wy­roby włó­kien­ni­cze. Lu­dzie z mia­sta czę­sto prze­mie­rzają cały Yong’an, by do­trzeć do tej nisz­cze­ją­cej dziel­nicy pod pre­tek­stem za­kupu tka­nin, a tak na­prawdę tylko po to, żeby mieć oka­zję spoj­rzeć ukrad­kiem na te piękne istoty.

Le­genda głosi, że uśmiech smęt­ni­ków jest tak nie­zwy­kły, że na za­wsze za­pada w pa­mięć temu, kto go zo­ba­czył. Tyle że wła­ści­wie one ni­gdy się nie śmieją, na­wet za­sy­py­wane naj­lep­szymi żar­tami.

Wszystko to spra­wia, że urok smęt­nic jest jesz­cze trud­niej­szy do od­par­cia i wzbu­dza tym więk­szą po­żą­dli­wość, a naj­więksi bo­ga­cze z Yong’anu chlu­bią się bra­niem ich za żony. Sa­mice bo­wiem mogą łą­czyć się w pary z ga­tun­kiem ludz­kim, ro­dząc z tych związ­ków ludz­kie dzieci. Samce na­to­miast nie mogą łą­czyć się z ludz­kimi ko­bie­tami, to­też kiedy sa­mice prze­pro­wa­dzają się do bo­ga­tych osie­dli na po­łu­dniu mia­sta, ucie­ka­jąc tak szybko, że ich stopy le­dwo do­ty­kają ziemi, a ich twa­rze są zimne jak lód, na osie­dlu Leye po­zo­stają sa­motni ka­wa­le­ro­wie, po­pa­da­jący w jesz­cze więk­sze przy­gnę­bie­nie.

Zoo­lo­dzy wy­sto­so­wali w związku z tym gło­śny apel w lo­kal­nej ga­ze­cie: Je­żeli sy­tu­acja się nie zmieni, ten rzadki ga­tu­nek be­stii cał­ko­wi­cie wy­gi­nie! W od­po­wie­dzi rząd uchwa­lił nowe prawo, mó­wiące, że smęt­nice mogą wią­zać się w pary tylko w ob­rę­bie wła­snego ga­tunku. Je­żeli chcą po­ślu­bić czło­wieka, mu­szą zło­żyć wła­ściwe po­da­nie, a także za­de­kla­ro­wać od­po­wied­nio wy­soką kwotę, bo­wiem de­cy­zje po­dej­mo­wane są na dro­dze li­cy­ta­cji. Li­mit ze­zwo­leń wy­nosi pięć na rok.

W ten spo­sób po­ślu­bie­nie smęt­nicy stało się sym­bo­lem jesz­cze więk­szego pre­stiżu. Szał, jaki za­pa­no­wał wśród elit, prze­ło­żył się zaś na znaczny wzrost do­cho­dów sa­mo­rządu.

Ma­larka Xia­ozuo jest ko­le­żanką mo­jej ko­le­żanki. Jej zwią­zek ze smęt­ni­kiem od­bił się sze­ro­kim echem w na­szych krę­gach, ale mało kto wie, co tak na­prawdę się wy­da­rzyło. Pew­nego dnia po­de­szła do mnie na im­pre­zie i po­wie­działa:

– Sły­sza­łam o to­bie, po­dobno zaj­mu­jesz się pi­sa­niem opo­wia­dań o be­stiach. Chcia­ła­bym ci opo­wie­dzieć hi­sto­rię o swoim smęt­niku, chcesz po­słu­chać?

– Do­brze, ale mu­szę ci za to za­pła­cić.

– Nic nie chcę.

– Ale – za­wa­ha­łam się – ta­kie są za­sady, po­win­nam ci coś dać. – Uśmiech­nę­łam się do niej, ale jej twarz po­zo­stała bez wy­razu.

– Po­pro­szę więc lody wa­ni­liowe.

Ku­pi­łam dla niej por­cję lo­dów, którą ja­dła z tak wiel­kim sma­kiem, że pra­wie za­po­mniała, że miała mi coś opo­wie­dzieć. Zdą­ży­łam wy­pa­lić dwa pa­pie­rosy, za­nim za­częła:

– Mój smęt­nik umarł w ze­szłym ty­go­dniu.

Po­znali się w tkalni Pin­gle w po­nu­rych cza­sach, które na­stały po tym, jak wszyst­kie sprze­daw­czy­nie ze sklepu włó­kien­ni­czego wy­pro­wa­dziły się do swo­ich bo­ga­tych mę­żów. To­wary trudno scho­dziły, ro­bot­nicy tra­cili pracę. Zo­ba­czyła go w ba­rze Del­fin, pod­szedł do niej i po­wie­dział:

– Wła­śnie stra­ci­łem pracę, po­sta­wisz mi ko­lejkę?

Pod­nio­sła głowę, żeby do­kład­niej się mu przyj­rzeć. Był wy­soki, o su­ro­wym wy­ra­zie twa­rzy, skórę miał gładką bez ani jed­nej zmarszczki. Zgo­dziła się. Pi­jąc ra­zem z nim, do­strze­gła na­gle, że zza ucha wy­staje mu piękna płe­twa.

– Je­steś be­stią! – po­wie­działa.

– Tak, je­stem be­stią i nie mam pracy – od­po­wie­dział.

Tego wie­czoru wró­cili ra­zem do jej miesz­ka­nia, a ona go oswo­iła.

Miał na imię Leyun, Ra­do­sna Chmura. W nocy spał spo­koj­nie, nie mó­wił dużo, lu­bił ką­piele, co­dzien­nie jadł trzy por­cje lo­dów wa­ni­lio­wych i nic wię­cej. Gdy ktoś włą­czał te­le­wi­zor, Leyun gło­śno krzy­czał, a jego oczy ro­biły się czer­wone, zdra­dza­jąc jego nie­czło­wie­czą pro­we­nien­cję.

Xia­ozuo prze­stała więc oglą­dać te­le­wi­zję. Po po­wro­cie do domu sia­dali ra­zem na prze­ciw­le­głych krań­cach ka­napy, każde ze swoją książką. Kiedy był szczę­śliwy, wy­da­wał z sie­bie ni­ski, prze­cią­gły dźwięk, przy­po­mi­na­jący tro­chę mru­cze­nie kota, ale ni­gdy się nie uśmie­chał.

Spali ra­zem, Leyun za­wsze nago. Jego ciało ni­czym nie róż­niło się od ciała męż­czy­zny, poza tym, że skóra wo­kół pępka była nie­bie­sko­zie­lona, przy­po­mi­nała ko­lo­rem mo­rze i była na­wet tro­chę prze­świ­tu­jąca. Xia­ozuo czę­sto z za­uro­cze­niem pa­trzyła na ten ka­wa­łek skóry.

– Jest taka piękna – mó­wiła wtedy.

Kiedy go pie­ściła, mru­czał z za­do­wo­le­niem jak kot, ale nie mógł się z nią ko­chać.

– To dla­tego, że je­steś czło­wie­kiem – tłu­ma­czył.

Spali więc wtu­leni w sie­bie jak para dzi­kich zwie­rząt.

To były piękne dni. Leyun był na­wet bar­dziej opie­kuń­czy i za­radny niż ludzka ko­bieta. Go­to­wał dla Xia­ozuo i ro­bił jej pra­nie. Je­dze­nie było za­zwy­czaj we­ge­ta­riań­skie, a ubra­nia miały taki szcze­gólny za­pach. Kiedy ja­dła, pa­trzył na nią z czu­ło­ścią z dru­giego końca stołu. My­ślała o nim pra­wie jak o swoim mężu.

To było w ze­szłym roku w maju. Xia­ozuo na­ma­lo­wała wów­czas wiele ob­ra­zów z jego wi­ze­run­kiem i wy­sta­wiła je w Ga­le­rii Wiecz­nej Zie­leni. Wy­stawa cie­szyła się wy­jąt­ko­wym za­in­te­re­so­wa­niem. Wszy­scy do­wie­dzieli się wtedy, że jej mo­de­lem był smęt­nik. Po­zo­wał to na sto­jąco, to na sie­dząco. Z tymi swo­imi dłu­gimi, sil­nymi no­gami, pła­skim, nie­bie­sko­zie­lon­ka­wym brzu­chem i ja­snym, pu­stym spoj­rze­niem stał się obiek­tem wes­tchnień mło­dych dziew­cząt w ca­łym mie­ście.

Wi­dzia­łam tę wy­stawę. Pierw­sze plotki, które usły­sza­łam o Xia­ozuo i smęt­niku, sprze­dał mi nasz guru plo­tek – Mały Chong.

– Ta Xia­ozuo na pewno się z nim prze­spała – po­wie­dział od razu.

– Samce smęt­ni­ków nie mogą tego ro­bić z ludźmi – od­po­wie­dzia­łam mu.

– I ty na­prawdę w to wie­rzysz? – za­śmiał się.

Ja jed­nak wie­rzy­łam w jego czy­stość. Na jed­nym z ob­ra­zów sie­dział nago na pa­ra­pe­cie, na jego łydce wy­raź­nie było wi­dać łu­ski. Wy­raz twa­rzy miał lekko nie­śmiały, hip­no­ty­zu­jący. Jaki byłby piękny, gdyby tylko się uśmiech­nął – mu­siał po­my­śleć chyba każdy, kto go oglą­dał.

Ale się nie uśmie­chał.

Gdyby to zro­bił – umarłby.

A te­raz nie żyje... po­wie­działa Xia­ozuo, sie­dząc na­prze­ciwko mnie i bio­rąc wielką por­cję lo­dów do buzi. Wy­glą­dała strasz­nie i też się nie uśmie­chała.

Xia­ozuo opo­wie­działa, że pew­nej nocy, przy pełni księ­życa, usły­szeli prze­cią­gły krzyk, jakby od­głos fe­niksa. Leyun otwo­rzył sze­roko oczy, zde­ner­wo­wany po­biegł szybko otwo­rzyć drzwi, za któ­rymi stała młoda dziew­czyna. Świa­tło lampy nie było ostre, ale i tak wi­dać było, jaka jest piękna. Nie po­tra­fiła mó­wić, tylko skrze­czała ni­czym ptak, i mocno się do niego przy­tu­liła.

Xia­ozuo za­pro­siła ją do środka i po­czę­sto­wała lo­dami wa­ni­lio­wymi. Skóra przy­by­łej była cała czer­wona, jakby za­raz miała wy­try­snąć spod niej krew.

– Jest chora – po­wie­dział Leyun, pa­trząc na nią.

To była jego sio­stra, która wy­szła za mąż za jed­nego z bo­ga­czy z po­łu­dnia mia­sta, miała na imię Leyu, Ra­do­sny Deszcz. Oparła się o niego i za­pro­wa­dził ją do sa­lonu. Dali jej do wy­pi­cia na­par z ziół, ale wciąż nie prze­sta­wała wy­da­wać z sie­bie tych dziw­nych dźwię­ków. Leyun czuł się bez­radny. Za­dzwo­nił do jej męża, ale po dru­giej stro­nie słu­chawki usły­szał tylko zde­ner­wo­wany głos:

– Ona nie prze­staje wrzesz­czeć, zu­peł­nie już nie wiem, co mam ro­bić, prze­cież nie je­stem be­stią!

Odło­żył słu­chawkę, po czym przy­tu­lił do sie­bie Leyu, nie­ustan­nie ca­łu­jąc jej po­liczki. Oby­dwoje wy­da­wali te­raz po­dobny dźwięk. Sie­dząc na ka­na­pie na­prze­ciwko, Xia­ozuo za­dzwo­niła do swo­jego by­łego chło­paka, dok­tora Fu.

Przy­je­chał od razu. Wy­da­wało jej się, że wy­glą­dał przy­stoj­niej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Wpraw­nie zmie­rzył Leyu tem­pe­ra­turę i ci­śnie­nie krwi, na­stęp­nie zro­bił jej za­strzyk.

– Jest w ciąży.

To po­wie­dziaw­szy, wstrzyk­nął jej ko­lejną dawkę.

Xia­ozuo za­dzwo­niła do jej męża, który aż za­nie­mó­wił ze szczę­ścia. W końcu, pra­wie dła­wiąc się łzami, po­wie­dział:

– Dzię­kuję nie­bio­som za to, że klan Wan­gów do­cze­kał się po­tomka!

Po­iry­to­wana odło­żyła słu­chawkę. Wkrótce pod ich drzwi pod­je­chał mer­ce­des. Kiedy że­gnali się z Leyu, wciąż wy­da­wała z sie­bie dziwne dźwięki, ale ko­lor jej skóry wró­cił już do normy.

Leyun był cały spo­cony, po­szedł więc się wy­ką­pać. Dok­tor Fu cho­dził po po­koju w tę i z po­wro­tem, by­naj­mniej nie zbie­ra­jąc się do wyj­ścia. Na­gle ob­jął Xia­ozuo.

– Tę­sk­ni­łem za tobą – po­wie­dział.

Ob­jęci, wspo­mi­nali dawne czasy. Pie­ścili się, ca­ło­wali, od­dy­chali po­śpiesz­nie. Do­cho­dzący z ła­zienki plusk wody był ni­czym cie­płe mu­śnię­cia mor­skich fal.

Na drugi dzień rano Leyun już nie żył.

– Ni­gdy się nie uśmiech­nął – po­wie­działa Xia­ozuo. – Nie wiem, dla­czego umarł.

– Też nie wiem – od­par­łam.

Wy­glą­dała na bar­dzo smutną, co do­da­wało jej jesz­cze wię­cej uroku.

– Chcia­ła­bym wie­dzieć, dla­czego umarł – do­dała. – Pra­wie się w nim za­ko­cha­łam.

Im­preza tam­tego dnia nie­spo­dzie­wa­nie szybko się skoń­czyła. Wy­cho­dząc, zo­ba­czy­łam, jak Xia­ozuo z pi­skiem opon od­jeż­dża dro­gim, spor­to­wym sa­mo­cho­dem z ja­kimś męż­czy­zną.

Chło­pak sto­jący obok mnie nie mógł się jej na­chwa­lić.

– Od kiedy udo­mo­wiła so­bie smęt­nika, stała się jakby no­wym czło­wie­kiem, jej ob­razy są lep­sze niż kie­dy­kol­wiek, sama wy­gląda olśnie­wa­jąco. Chyba ja też po­wi­nie­nem so­bie ja­kie­goś zna­leźć i oswoić – po­wie­dział. – Czy ty przy­pad­kiem nie wiesz bar­dzo dużo o be­stiach? Po­móż mi ja­kąś zna­leźć – zwró­cił się do mnie.

– Żeby czło­wiek mógł udo­mo­wić be­stię, musi ich po­łą­czyć prze­zna­cze­nie – od­po­wie­dzia­łam. Nie zro­zu­miał.

– Ile be­stii mieszka w Yong’anie? Ko­niec koń­ców, nie można być pew­nym, kto tu kogo tak na­prawdę oswaja – stwier­dził.

Za­śmia­łam się.

– Bo­isz się, to wy­jedź stąd.

– Nikt, kto tu przy­je­chał, nie może wy­je­chać. To prze­peł­nione po­two­rami i upio­rami mia­sto jest zbyt fa­scy­nu­jące i zbyt cza­ru­jące, praw­dziwy raj dla ar­ty­stów i tu­ła­czy!

Po­my­śla­łam o Xia­ozuo. Wiele lat temu sły­sza­łam, że kiedy przy­je­chała tu z pół­nocy kraju, była szorstka w oby­ciu ni­czym żwir i mó­wiła z moc­nym wiej­skim ak­cen­tem. Lu­dzie śmiali się z niej za ple­cami. A te­raz, wiele lat póź­niej, stała się ele­gancką dziew­czyną, która ma­luje so­bie usta na czer­wono i spra­wia wra­że­nie, jakby całe ży­cie miesz­kała w tym wiel­kim mie­ście.

Smęt­nicy przy­byli tu przed laty i po­zo­stali, nie ba­cząc na ostrze­że­nia zoo­lo­gów, na po­wo­dzie, su­sze, kry­zysy go­spo­dar­cze, wojny, kra­chy na gieł­dzie czy epi­de­mie. Udało im się utrzy­mać tę samą li­czeb­ność po­pu­la­cji i po­zo­stać tu nie­wzru­sze­nie jako wieczna za­gadka.

Pięć­dzie­siąt, sześć­dzie­siąt lat temu w Yong’anie miesz­kało wiele be­stii, a istoty ludz­kie były tylko jed­nym z ich ro­dza­jów, ale po­tem wy­bu­chła wojna i po­śród tych nie­po­ko­jów lu­dzie wal­czyli z be­stiami przez całe dzie­sięć lat. Okres ten zo­stał usu­nięty z kro­nik hi­sto­rycz­nych. Nie było to wcale aż tak dawno temu, mimo to wszy­scy znają – albo udają, że znają – tylko po­je­dyn­cze fakty na ten te­mat. Więk­szość be­stii wy­gi­nęła, ale smęt­nicy prze­trwali i stali się naj­licz­niej­szą, za­raz po lu­dziach, spo­łecz­no­ścią w Yong’anie.

Żad­nemu z lu­dzi ni­gdy nie udało się prze­nik­nąć do ich świata. Sa­mice mogą wy­cho­dzić za mąż za ludz­kich męż­czyzn, ale samce nie mogą wią­zać się z ludz­kimi ko­bie­tami.

Szu­ka­łam w in­ter­ne­cie ja­kichś in­for­ma­cji na ich te­mat, pró­bu­jąc od­gad­nąć moż­liwą przy­czynę śmierci Ley­una, nie zna­la­złam jed­nak ni­czego poza po­je­dyn­czymi fak­tami.

– Może zjadł za dużo gorz­kiej ty­kwy i to go za­biło – za­żar­to­wa­łam sama do sie­bie.

Za­dzwo­ni­łam do pro­fe­sora, który był moim wy­kła­dowcą na uni­wer­sy­te­cie, a jed­no­cze­śnie zna­nym zoo­lo­giem w Yong’anie.

– Czy pro­wa­dzi­łeś kie­dyś ba­da­nia nad smęt­ni­kami? In­te­re­suje mnie, czy poza śmie­chem jest jesz­cze ja­kiś inny po­wód, który może do­pro­wa­dzić ich do na­głej śmierci?

Mil­czał przez dłuż­szą chwilę, w końcu od­po­wie­dział:

– Umówmy się na ju­tro na her­batę, po­roz­ma­wiamy.

W po­ran­nej ga­ze­cie, w sek­cji roz­rywki, prze­czy­ta­łam o Xia­ozuo. Była ostat­nio wiele razy wi­dziana z sy­nem zna­nego po­ten­tata bu­dow­la­nego. Na za­łą­czo­nym zdję­ciu sie­dzieli ra­zem na da­chu jed­nego z ba­rów i po­pi­jali drinki. Męż­czy­zna był młody, przy­stojny, uśmie­chał się trium­fal­nie. Wi­doczny był tylko lewy pro­fil Xia­ozuo, z prze­sad­nie wiel­kim kol­czy­kiem zwi­sa­ją­cym z ucha. Wy­glą­dała wy­jąt­kowo pięk­nie. Była spo­kojna i me­lan­cho­lijna, ale się nie uśmie­chała.

Wzię­łam łyk her­baty, po­tem ko­lejny, za­sta­na­wia­jąc się, czy na­prawdę była za­ko­chana w swo­jej zmar­łej be­stii.

W tej chwili za­dzwo­nił te­le­fon, znowu mój pro­fe­sor.

– Wi­dzia­łaś już dzi­siej­szą ga­zetę i zdję­cie ma­larki?

– Wi­dzia­łam – od­po­wie­dzia­łam. – I wła­śnie o tym chcia­łam z tobą po­roz­ma­wiać, o śmierci jej smęt­nika.

W słu­chawce na­stała długa ci­sza.

– Po­słu­chaj mnie, naj­le­piej by było, gdy­byś nie in­te­re­so­wała się tą sprawą – po­wie­dział w końcu.

– Ale dla­czego? – za­py­ta­łam. – Wiesz, dla­czego umarł?

– Moż­liwe, że wcale nie umarł – od­po­wie­dział. – Jego du­sza jest nie­śmier­telna – do­dał po dłu­giej prze­rwie.

– Masz na my­śli mia­sto du­chów? – za­śmia­łam się.

Zgod­nie z le­gendą mia­sto du­chów znaj­do­wało się pod Yong’anem. Lu­dzie i be­stie, auta i drogi, ze­społy mu­zyczne i ich fani, wszy­scy i wszystko trwało tam nie­skoń­cze­nie. Matki prze­strze­gały swoje dzieci, stra­sząc je sło­wami: „Nie wolno ci ni­gdy czy­tać ksią­żek w to­a­le­cie! Chwila two­jej nie­uwagi, a spod ziemi wyjdą du­chy, które wcią­gną cię ca­łego w ot­chłań muszli klo­ze­to­wej!”. Dla­tego też każde dziecko czuło pe­wien nie­po­kój przed pój­ściem do to­a­lety. Do­piero kiedy do­ro­śli, orien­to­wali się, jak bar­dzo dali się na­brać.

Jako dziecko bar­dzo długo ku­ca­łam nad muszlą, ma­jąc na­dzieję, że wyj­dzie z niej ja­kiś duch i ze mną po­roz­ma­wia, czło­wiek czy be­stia, kto­kol­wiek.

„Jak­bym go zo­ba­czyła” – my­śla­łam so­bie – „przy­wi­ta­ła­bym się z nim, mó­wiąc: «dzień do­bry»”. By­łam wła­śnie ta­kim uprzej­mym dziec­kiem, które od razu po­tra­fiło so­bie za­skar­bić sym­pa­tię in­nych.

W te­le­fo­nie coś za­częło brzę­czeć, prze­ry­wało sy­gnał.

– Mam na my­śli... – chciał coś po­wie­dzieć, ale nie do­koń­czył, bo urwało nam po­łą­cze­nie.

Uda­łam się na po­łu­dnie mia­sta, do dziel­nicy bo­ga­czy, żeby spo­tkać się z Leyu. Jej brzuch był już nie­znacz­nie za­okrą­glony. Ugo­ściła mnie uprzej­mie w sa­lo­nie.

– Prze­czy­ta­łam twoją po­wieść, jest bar­dzo do­bra! – po­wie­działa.

Piła mro­żoną cze­ko­ladę ze szklanki. Jej skóra miała per­ło­wo­ró­żowy po­łysk, a głos brzmiał spo­koj­nie i cie­pło. Sie­działa w rogu po­koju, ty­łem do świa­tła, jej oczy były czarne i lśniące.

– Przy­szłam po­roz­ma­wiać o twoim bra­cie – za­czę­łam, czu­jąc, jak ogar­nia mnie nie­po­kój.

Leyu wy­glą­dała na za­sko­czoną.

– Bra­cie? – za­py­tała. – Prze­cież ja nie mam żad­nego brata.

Za­mar­łam. Wtem z przed­po­koju ener­gicz­nym kro­kiem wszedł ochro­niarz.

– Pani nie czuje się do­brze – po­wie­dział do mnie. – Pro­szę przyjść kiedy in­dziej.

Był wy­jąt­kowo wy­soki, twarz miał bez wy­razu ni­czym be­stia, ale był czło­wie­kiem. Miał duże, silne ręce, któ­rymi chwy­cił mnie pod ra­mię, mó­wiąc:

– Pro­szę tędy.

Leyu sie­działa cały czas na ka­na­pie, pa­trząc na mnie nie do końca świa­do­mie.

– O co cho­dzi? – spy­tała.

Uszy smęt­nicy były więk­sze od ludz­kich, przy­po­mi­nały tro­chę uszy Buddy ze świą­tyni, gdzie jego po­stać przed­sta­wiona była jako uno­sząca się nad chmu­rami, po­nad ludz­kimi zmar­twie­niami i cier­pie­niem. Jakby chciał za­py­tać swo­ich uczniów: „Je­ste­ście głodni? To dla­czego nie zje­cie bułki z mię­snym na­dzie­niem?”.

Tego dnia wie­czo­rem w ba­rze Del­fin spo­tka­łam Ma­łego Chonga. Był ze swoją nową przy­ja­ciółką. Wy­glą­dała na nie­śmiałą, na­piła się soku po­ma­rań­czo­wego i usia­dła ci­cho obok nas. Wzię­łam od niego pa­pie­rosa i opo­wie­dzia­łam mu, co przy­da­rzyło mi się tego po­ranka.

– To na­prawdę iry­tu­jące zo­stać po­trak­to­wa­nym w taki spo­sób – po­wie­dzia­łam.

Wy­pu­ści­łam mu dym pro­sto w twarz. Zmarsz­czył brwi i za­czął ma­chać ręką.

– Prze­cież już od dawna się tym zaj­mu­jesz, wie­dzia­łaś, że tak bę­dzie, nie mo­żesz ni­kogo wi­nić – stwier­dził.

Urząd Mia­sta Yong’an mie­ści się na ulicy Lu­do­wej. Składa się nań sze­reg sza­rych, nie­atrak­cyj­nych biu­row­ców ze straż­ni­kami sto­ją­cymi na bacz­ność przed bramą. Bu­dyn­ków jest zbyt dużo, by móc ogar­nąć wszyst­kie jed­nym spoj­rze­niem. Kto wie, ile do­ku­men­tów jest tam co­dzien­nie dru­ko­wa­nych, prze­ka­zy­wa­nych, czy­ta­nych czy też ukrad­kiem pod­glą­da­nych.

A wśród nich i te, które za­wie­rają re­gu­la­cje do­ty­czące mał­żeństw smęt­nic z ludźmi. Przed za­mąż­pój­ściem sa­mice po­winny zo­stać pod­dane hip­no­zie lub ope­ra­cji wy­ma­za­nia pa­mięci. Co mie­siąc ro­bione są im rów­nież za­strzyki hor­mo­nalne, żeby stłu­mić ich praw­dziwą na­turę. W ten spo­sób, wy­cho­dząc za mąż za czło­wieka, nie mają wspo­mnień i nie wie­dzą, kim tak na­prawdę są; nie wie­dzą, że są be­stiami. Sie­dząc w luk­su­so­wych sa­lo­nach, cze­kają na po­wrót mę­żów, żeby na­stęp­nie ścią­gnąć ubra­nia, pójść z nimi do łóżka i roz­mna­żać ga­tu­nek ludzki. Je­dy­nie każ­dego czter­na­stego, pięt­na­stego i szes­na­stego dnia mie­siąca, pod­czas pełni księ­życa, ich praw­dziwa na­tura daje o so­bie znać. Tracą wtedy zdol­ność mowy. Po upły­wie tego trzy­dnio­wego okresu za­ni­kają jed­nak wszyst­kie wspo­mnie­nia z tego czasu.

Ostat­nio zo­stał wy­na­le­ziony nowy hor­mon, który ma spra­wić, że na­wet pod­czas pełni księ­życa or­ga­ni­zmy sa­mic nie będą przy­po­mi­nały so­bie swo­jego po­cho­dze­nia, a tym sa­mym staną się już na za­wsze ludźmi. Na­dal jed­nak nie będą mo­gły się śmiać, ani na­wet uśmie­chać. Gdyby tylko to zro­biły, nie by­łyby w sta­nie prze­stać i do­pro­wa­dzi­łoby je to do śmierci.

Za­dzwo­ni­łam po­now­nie do pro­fe­sora, żeby za­py­tać, czy to wszystko prawda. Wściekł się i za­czął krzy­czeć:

– Je­śli tak nie jest, to kto trzy mie­siące przed tym, jak się złaj­da­czy­łaś, na­pi­sał za cie­bie wy­pra­co­wa­nie na ten te­mat? Nie mogę uwie­rzyć, że taka nie­udacz­nica jak ty była moją stu­dentką, a te­raz pi­sze te bzdurne po­wie­ści!

Szybko się roz­łą­czy­łam, po czym znowu wzię­łam te­le­fon i chcia­łam za­dzwo­nić do Xia­ozuo, ale ja­koś nie mo­głam się zmo­bi­li­zo­wać, żeby to zro­bić.

Noce w Yong’anie wy­peł­niały nie­zi­den­ty­fi­ko­wane od­głosy dzi­kich zwie­rząt. Było tak, od­kąd pa­mię­tam, już dawno do tego przy­wy­kłam.

Mama mó­wiła do mnie czę­sto: „Nie można być pew­nym, czy be­stie to nie lu­dzie, albo czy lu­dzie to nie tylko ko­lejny ga­tu­nek be­stii”.

Ale to nie­prawda – lu­dzie od za­wsze bali się be­stii.

Odło­ży­łam te­le­fon. Usły­sza­łam ci­chy płacz. Ktoś mocno mnie przy­tu­lał i pła­kał. Ktoś po­wta­rzał: „Hej, hej”.

Miesz­ka­łam sa­mot­nie na sie­dem­na­stym pię­trze bu­dynku na Osie­dlu Brzo­skwi­nio­wego Gaju. W od­dali wi­dać było Rzekę Bro­ka­tową. Miesz­ka­nie było pu­ste, ale i tak sły­sza­łam, że ktoś pła­cze.

– Prze­stań już – po­wie­dzia­łam. Ale nie prze­sta­wał.

Ma­larka Xia­ozuo za­częła się dziw­nie za­cho­wy­wać. Dzwo­niła do mnie czę­sto, żeby opo­wie­dzieć o smęt­niku. Wie­dzia­łam, że nie ma się do kogo z tym zwró­cić, ale za każ­dym ra­zem, kiedy ją py­ta­łam, czego ocze­kuje ode mnie za te hi­sto­rie, mó­wiła, że ma już wszystko, czego po­trze­buje, i nie li­czy na nic wię­cej.

Od czasu do czasu wi­dzia­łam ja­kieś wia­do­mo­ści o niej w ga­ze­cie. Piękna ar­tystka za­wsze bę­dzie miała ko­goś, kto bę­dzie ją ad­o­ro­wał, ja­kie­goś bo­ga­tego mło­dzieńca z trium­fal­nym bły­skiem w oku. Pła­kała, kiedy do mnie dzwo­niła.

– Ostat­nio mam straszne bóle głowy, je­stem nie­przy­tomna, sama już nie wiem, kim je­stem – mó­wiła.

Nie mo­gła od­na­leźć swo­jego smęt­nika, tego, który był tylko jej, któ­rego oswo­iła. Był ra­zem z nią, choć przez więk­szość czasu mil­czał. Lu­bił ciemne i wil­gotne miej­sca, a także lody, miał ła­godne uspo­so­bie­nie i pu­ste spoj­rze­nie. Nie lu­bił no­sić ubrań, czę­sto więc cho­dził nago po po­koju, a ona od­wzo­ro­wy­wała na ob­ra­zach każdy jego ruch i ten fa­scy­nu­jący nie­bie­sko­zie­lony skra­wek skóry na brzu­chu, który zda­wał się cią­gle po­więk­szać.

Jego ciało było chłodne, co spra­wiało, że trudno było go nie do­ty­kać w go­rące let­nie noce. Cza­sami wy­do­by­wał z sie­bie ni­skie po­mruki, a cza­sami za­ga­dy­wał, jed­nak naj­czę­ściej ro­bił to pierw­sze. Był be­stią. Łu­ski na jego łydce ja­śniały ta­jem­ni­czym, uwo­dzą­cym świa­tłem.

Z na­tury me­lan­cho­lijny, moż­liwe, że na­prawdę był po­tom­kiem po­etów.

Wró­ci­łam do tej ga­le­rii, w któ­rej kie­dyś Xia­ozuo miała swoją wy­stawę, ale wszyst­kie ob­razy z Ley­unem zo­stały sprze­dane. Spy­ta­łam wła­ści­ciela o kupca. Za­wa­hał się i nie chciał mi po­wie­dzieć, więc wspo­mnia­łam o Ma­łym Chongu.

– To był pan He – po­wie­dział. – He Qi.

He Qi. He Qi. Od razu sko­ja­rzy­łam jego twarz. Tak, do­piero co wi­dzia­łam go w ga­ze­cie, to chło­pak Xia­ozuo, syn zna­nego w mie­ście po­ten­tata bu­dow­la­nego.

Oka­zało się, że pan He Qi jest moim wier­nym czy­tel­ni­kiem. Usia­dłam w jego prze­stron­nym sa­lo­nie, po­pi­ja­jąc kawę marki Blue Mo­un­tain, ja­koś trudno było mi się sku­pić.

– Czy to ty wy­ku­pi­łeś wszyst­kie ob­razy z be­stią? – za­py­ta­łam go w końcu.

– Tak – od­po­wie­dział z uśmie­chem, bez cie­nia za­wsty­dze­nia.

– Dla­czego? – za­py­ta­łam.

– Za­ko­cha­łem się – ro­ze­śmiał się.

– W niej?

– Tak, w nim.

Nic już nie ro­zu­mia­łam.

– W be­stii czy w ma­larce? – do­py­ty­wa­łam.

Ro­ze­śmiał się i nic nie od­po­wie­dział.

– On nie żyje, wiesz o tym? – za­py­ta­łam.

– Kto?

– Ta be­stia.

– Umarł? Nie umarł, jego du­sza jest wieczna.

– Mia­łam na my­śli...

– Czy to na­prawdę aż ta­kie ważne? Nie mogę się do­cze­kać two­jej ko­lej­nej po­wie­ści.

Tkal­nia Pin­gle mie­ściła się w dol­nym biegu Rzeki Pa­wiej. Pro­du­ko­wano w niej do­brej ja­ko­ści po­szwy na koł­dry, prze­ście­ra­dła i ręcz­niki, które trans­por­to­wano na­stęp­nie do od­le­głych miejsc. Samce smęt­ni­ków miały bar­dzo zwinne ręce, dla­tego swo­imi to­wa­rami be­stie te nie­malże zmo­no­po­li­zo­wały ry­nek w Yong’anie. Nie było im jed­nak ła­two, po­nie­waż rząd na­ło­żył na nich wy­so­kie po­datki. Mały Chong prze­ka­zy­wał mi w se­kre­cie, co mó­wiło się w po­li­tycz­nych ku­lu­arach.

– Wy­ko­rzy­stują ich ła­godne uspo­so­bie­nie, ina­czej już dawno by się zbun­to­wali! – ko­men­to­wał.

U bram osie­dla Leye znaj­duje się naj­więk­sza w Yong’anie hur­tow­nia lo­dów. Grupa ma­łych smęt­ni­ków wpa­try­wała się nie­ru­chomo w wi­trynę sklepu.

– Masz ochotę na lody? – za­py­ta­łam jed­nego z nich. Ocho­czo po­ki­wał głową.

Ku­pi­łam mu jedną por­cję. Zjadł z ra­do­ścią. Sie­dząc na­prze­ciwko mnie, po­wie­dział:

– Cio­ciu, je­steś su­per.

– Może bę­dziesz mnie na­zy­wać star­szą sio­strą?

Po­słusz­nie przy­tak­nął.

– Star­sza sio­stro – wy­mam­ro­tał.

Za­py­ta­łam, ile ma lat. Od­po­wie­dział, że pięć.

Sie­dzie­li­śmy na ze­wnątrz osie­dla Leye, w przy­droż­nym parku. Z da­leka wi­dać było gę­sto po­ro­śnięte blusz­czem bu­dynki. Wy­glą­dało to, jakby osie­dle skła­dało się z po­tęż­nych drzew, na któ­rych od­po­czy­wały mi­tyczne fe­niksy po dłu­gim lo­cie z od­le­głych krain.

– Na co tak pa­trzysz? – za­py­tał mnie.

– Bar­dzo tu pięk­nie – od­po­wie­dzia­łam, uśmie­cha­jąc się.

– Co to jest, to na two­jej twa­rzy? – za­py­tał zdzi­wiony.

– Uśmiech.

– Uśmiech?

– Tak.

– Dla­czego ja tak nie umiem?

– Po­nie­waż nie mo­żesz się śmiać – za­uwa­ży­łam. – Gdy­byś to zro­bił, mógł­byś umrzeć.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział. – To bar­dzo cie­kawe.

Wy­glą­dał na od­prę­żo­nego, w prze­ci­wień­stwie do mnie, któ­rej ro­biło się co­raz bar­dziej nie­swojo.

– Wy to na­zy­wa­cie uśmie­chem, my bó­lem. Tata mi tak po­wie­dział. Bó­lem, od któ­rego się umiera.

– Chcesz jesz­cze lody? – za­py­ta­łam go, żeby zmie­nić te­mat.

– Chcę!

Ku­pi­łam mu ko­lejną por­cję, którą jadł z taką samą ra­do­ścią do mo­mentu, gdy w od­dali roz­le­gło się dłu­gie, dzi­kie ry­cze­nie.

– Mu­szę już wra­cać do domu – po­że­gnał się ze mną. – Do zo­ba­cze­nia, star­sza sio­stro, je­steś su­per! Jak do­ro­snę, to się z tobą oże­nię!

Ro­ze­śmia­łam się.

– Je­steś jesz­cze mały. Zresztą nie mo­żesz się ze mną oże­nić, po­nie­waż je­stem czło­wie­kiem – od­po­wie­dzia­łam.

– Mogę. Tata po­wie­dział, że mogę, ale je­śli tak się sta­nie, będę się śmiać.

– Śmiać?

Od­wró­cił głowę, wy­glą­dał jak bó­stwo w po­świa­cie.

– Tak – po­twier­dził. – Albo, jak wy to mó­wi­cie, umrę.

Na­stęp­nym ra­zem, kiedy spo­tka­łam w ba­rze Del­fin naj­więk­szego zna­nego mi awan­tur­nika, Ma­łego Chonga, ten znowu miał inną dziew­czynę.

– Wie­dzia­łeś, że He Qi ku­pił wszyst­kie ob­razy, które Xia­ozuo na­ma­lo­wała swo­jemu smęt­ni­kowi? – za­py­ta­łam go.

Spoj­rzał na mnie ukrad­kiem.

– Oczy­wi­ście, że wie­dzia­łem – od­po­wie­dział. – Za­wsze ro­bisz wiel­kie za­mie­sza­nie o byle bła­hostkę, nic dziw­nego, że ni­czego nie osią­gnę­łaś. To ja ich so­bie przed­sta­wi­łem – kon­ty­nu­ował. – Kiedy He Qi zo­ba­czył te ob­razy, przy­szedł do mnie. Za­drę­czał mnie, że musi po­znać Xia­ozuo, więc w końcu da­łem mu jej nu­mer.

– A póź­niej? – do­py­ty­wa­łam.

– Póź­niej, póź­niej było jak za­wsze. Za­dzwo­nił do mnie po­wie­dzieć, że w końcu się spo­tkali. Był za­fa­scy­no­wany be­stią.

– Jej be­stią?

– Tak. Jej be­stią. Po­wie­dział, że się w nim za­ko­chał.

Tego wie­czoru Xia­ozuo za­dzwo­niła do mnie, mię­dzy nią a He Qi aż iskrzyło, zu­peł­nie za­po­mniała już o smęt­niku. By­łam tro­chę zła.

– My­śla­łam, że ko­chasz Ley­una – po­wie­dzia­łam.

Xia­ozuo mil­czała. Po czym za­py­tała mnie:

– Czy lu­dzie i be­stie mogą się tak na­prawdę ko­chać? Nie te, które wy­szły za bo­ga­czy, pod­dały się ope­ra­cjom i za­strzy­kom hor­mo­nal­nym i my­ślą, że są ludźmi. Tylko te, które cią­gle są be­stiami. Czy one mogą ko­chać lu­dzi?

– Ko­cham go – stwier­dziła na końcu.

Smęt­nicy żyli już w sta­ro­żyt­no­ści. Ty­siące lat temu przy­byli do Yong’anu, znaj­du­ją­cego się na po­łu­dniu kraju. Mia­sto to miało kształt kwa­dratu. Na po­łu­dnio­wym za­cho­dzie wy­stę­po­wały bu­rze pia­skowe, a na pół­noc­nym wscho­dzie była duża wil­goć. Dla­tego smęt­nicy żyli w pół­nocno-wschod­niej czę­ści, z dala od reszty miesz­kań­ców. Drogo wy­dali swoje sa­mice za mąż za bo­ga­czy, wzbo­ga­ca­jąc tym za­równo sie­bie, jak i lo­kalny rząd. Mia­sto pełne było wie­żow­ców i dłu­gich wia­duk­tów, oni jed­nak miesz­kali na sta­rym, zruj­no­wa­nym osie­dlu, w har­mo­nii ze świa­tem, ła­godni i spo­kojni.

Pod­czas stu­diów mój pro­fe­sor prze­strze­gał, że każda be­stia ma be­stial­ską na­turę. Na­leży bar­dzo uwa­żać.

Za­dzwo­ni­łam do niego po­wie­dzieć mu o swo­ich ostat­nich od­kry­ciach.

– Nie po­win­naś się tym wię­cej in­te­re­so­wać – po­wie­dział bar­dzo po­waż­nie. – Nie do­pro­wa­dzi cię to do ni­czego do­brego.

– Nie – od­po­wie­dzia­łam. – Mu­szę się do­wie­dzieć, dla­czego umarł.

Wes­tchnął ciężko.

– Je­steś strasz­nie uparta. Są sprawy, o któ­rych le­piej jest za­po­mnieć.

Ale ja nie by­łam w sta­nie za­po­mnieć – jesz­cze pod­czas stu­diów on sam po­ka­zał mi swoje naj­cen­niej­sze okazy be­stii. Były za­nu­rzone w wiel­kich zbior­ni­kach. Miały ta­kie ludz­kie twa­rze. Pa­mię­tam do­brze samca smęt­nika z nie­bie­sko­zie­lo­nym brzu­chem roz­cię­tym tak, że wi­dać było wnętrz­no­ści. W jego środku znaj­do­wały się dwa rzędy gę­sto osa­dzo­nych zę­bów, a mię­dzy nimi pu­sta prze­strzeń.

„To jest jego praw­dziwa szczęka. Pasz­cza be­stii” – po­wie­dział mi wtedy.

Nie mo­głam po­wstrzy­mać od­ru­chu wy­miot­nego, w po­pło­chu wy­bie­głam z la­bo­ra­to­rium. Już ni­gdy tam nie wró­ci­łam.

Wszyst­kie be­stie mają be­stial­ską na­turę. Pod­czas pełni księ­życa le­piej, żeby ludz­kie dzieci sie­działy grzecz­nie w do­mach. Mama po­wta­rzała mi: „Be­stie chcą po­żreć lu­dzi tak samo, jak lu­dzie po­że­rają be­stie”.

Wza­jemna za­głada jest je­dy­nym spo­so­bem na prze­trwa­nie. To praw­dziwy krąg ży­cia.

Na­ukowcy prze­ko­nują jed­nak, że dzięki nowo wy­na­le­zio­nemu hor­mo­nowi można cał­ko­wi­cie stłu­mić be­stial­ską na­turę smęt­nic. Na­wet pod­czas pełni księ­życa nie będą już wy­da­wały pta­sich od­gło­sów.

Ba­da­nia la­bo­ra­to­ryjne przy­nio­sły obie­cu­jące wy­niki. W re­zul­ta­cie nowy spe­cy­fik za­częto pro­du­ko­wać na dużą skalę za bar­dzo wy­soką cenę. Jak by nie było – bo­gate żony mają bo­ga­tych mę­żów, któ­rzy będą chętni za niego pła­cić.

– To nisz­czy rów­no­wagę w przy­ro­dzie! – ko­men­to­wał wście­kły Mały Chong, a jego nowa dziew­czyna wpa­try­wała się w niego z uwiel­bie­niem.

Za­cią­gnę­łam się mocno pa­pie­ro­sem. Ła­two było prze­wi­dzieć, że za parę lat w Yong’anie nie po­zo­sta­nie ani je­den smęt­nik, wszyst­kie wy­mrą pod dzia­ła­niem no­wego hor­monu. Cał­ko­wi­cie ubez­wła­sno­wol­nione do­łą­czą do ludz­kiego ga­tunku. Będą się prze­cha­dzać mię­dzy wie­żow­cami, wska­ki­wać do windy, łą­czyć się w pary, wy­cho­dzić za mąż i ro­dzić dzieci, ale tylko jedno, i nie­ważne, czy chłopca, czy dziew­czynkę.

Kiedy to na­stąpi, na pewno wstrzykną rów­nież nowy hor­mon pi­sa­rzom, żeby stali się pro­gra­mi­stami kom­pu­te­ro­wymi, a wszyst­kich zoo­lo­gów pod­da­dzą ope­ra­cji, żeby stali się sprze­daw­cami bi­le­tów w au­to­bu­sach. Lu­dzie zre­zy­gnują ze swo­ich pu­stych dą­żeń, nie bę­dzie mi­tów, nie bę­dzie be­stii, nie bę­dzie hi­sto­rii, nie bę­dzie fan­ta­zjo­wa­nia. Rząd, ni­czym ma­szyna do ro­bie­nia pie­nię­dzy, bę­dzie tylko wy­da­wał głu­chy stu­kot, co­raz bar­dziej się przy tym bo­ga­cąc. Yong’an sta­nie się praw­dziwą ko­smo­po­li­tyczną me­tro­po­lią.

Dla­tego za wiele lat hi­sto­rycy po­czują wdzięcz­ność wo­bec sa­micy Leyu za to, że do­stała aler­gii po wstrzyk­nię­ciu hor­monu i po­czer­wie­niała, nie­ustan­nie wy­da­jąc z sie­bie pta­sie od­głosy. Po­łowa miesz­kań­ców Yong’anu zo­ba­czyła w te­le­wi­zji tę prze­ra­ża­jącą scenę, kiedy Leyu, cała czer­wona, z pra­wie prze­świ­tu­jącą skórą i le­d­wie wi­docz­nym, zwi­nię­tym w kłę­bek ludz­kim pło­dem w brzu­chu, roz­czo­chrana bie­gła przez ulicę, a za nią w po­ścigu ekipa te­le­wi­zyjna z ka­merą.

Lu­dzie zo­ba­czyli prze­ra­żoną, obo­lałą smęt­nicę. Śmiała się. Ale do­kład­nie tak, jak po­wie­działo mi wcze­śniej dziecko, któ­remu ku­pi­łam lody – oni nie śmieją się ze szczę­ścia, tylko ze smutku, śmieją się z bólu. I jak już za­czną, nie mogą prze­stać, aż do śmierci.

Jej uśmiech był prze­piękny, na­wet mnie wzru­szył do łez. Całe mia­sto zo­stało nim urze­czone. Bie­gała jak opę­tana, wy­da­jąc z sie­bie te dziwne od­głosy. Sta­rzy lu­dzie mó­wili, że uj­rzaw­szy uśmiech smęt­nika, mogą już umrzeć speł­nieni.

Uśmie­chała się, bie­gnąc przez całą ulicę Yanhe, na­stęp­nie wspięła się na po­mnik sta­ro­żyt­nego bo­ha­tera na Placu Zwy­cię­stwa. Płód w jej ło­nie bez­rad­nie pa­trzył przez prze­świ­tu­jącą, czer­woną skórę.

Wy­do­była z sie­bie ostatni, wy­soki jęk, uśmie­cha­jąc się przy tym, a uśmiech ten był słodki ni­czym kwiat brzo­skwini. Lu­dzie zgro­ma­dzili się wo­kół niej, wpa­tru­jąc się w nią jak w bó­stwo.

Umarła. Gdy smęt­nik się uśmiech­nie, umiera.

W re­zul­ta­cie za­ka­zano pro­duk­cji no­wego hor­monu. Na osie­dlu Leye be­stie zor­ga­ni­zo­wały wielką pa­radę, szły przez mia­sto, gło­śno krzy­cząc, aż lu­dzie po­ucie­kali ze stra­chu. Bur­mistrz wy­szedł im na spo­tka­nie z prze­pro­si­nami, obie­cał wy­pra­wić dla Leyu uro­czy­sty po­grzeb, naj­bar­dziej wy­stawny, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dziano.

W te­le­wi­zji jej mąż pła­kał ża­ło­śnie, aż trzę­sły mu się ra­miona. Był to bar­dzo po­ru­sza­jący wi­dok. Mały Chong za­brał mnie na ce­re­mo­nię. Przed salą po­grze­bową zo­ba­czy­li­śmy Xia­ozuo z He Qi.

Pa­trzyła na mnie z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy. Była pięk­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek, ale taka kru­cha. Nie uśmie­chała się, miała smutne spoj­rze­nie. Jej ciało było smu­kłe i de­li­katne, He Qi mocno trzy­mał ją za rękę.

Nie za­mie­ni­ły­śmy ani słowa o Ley­unie, tylko w ci­szy ski­nę­ły­śmy so­bie na­wza­jem gło­wami, a póź­niej we­szli­śmy wszy­scy do środka. Xia­ozuo chciała zo­ba­czyć zwłoki Leyu, ale He Qi ją po­wstrzy­mał i nie po­zwo­lił jej po­dejść bli­żej.

– Mu­szę na nią spoj­rzeć po raz ostatni – po­wie­działa. – Nie za­ję­łam się nią wy­star­cza­jąco do­brze.

– Nie idź – po­wie­dział do niej. – Tylko jesz­cze bar­dziej cię to za­smuci.

Nikt nie był w sta­nie prze­wi­dzieć tego, co się na­stęp­nie wy­da­rzyło. Xia­ozuo jak sza­lona rzu­ciła się w stronę trumny, otwo­rzyła ją i wpa­try­wała się w le­żące w środku zwłoki. Wy­cią­gnęła ręce, jakby chciała do­się­gnąć ciała, ale za­nim go do­tknęła, uśmiech­nęła się.

Miała piękny uśmiech, w jed­nej chwili za­uro­czyła nim wszyst­kich do­okoła. Sto­jący obok mnie Mały Chong wy­dał z sie­bie wła­ściwe je­dy­nie męż­czy­znom bez­ce­lowe wes­tchnie­nie.

Uśmie­chała się i nie mo­gła prze­stać. He Qi po­spiesz­nie ru­szył w jej stronę i chwy­cił ją za rękę.

– Nie po­win­naś się śmiać – po­wie­dział do niej. – Ona już nie żyje, prze­stań się uśmie­chać!

Za­czął pła­kać, a ona na­dal się uśmie­chała.

– Tak bar­dzo cię ko­cham – po­wie­dział. – Nie opusz­czaj mnie. W końcu po tym wszyst­kim mo­żemy być ra­zem. Nie uśmie­chaj się!

Ona jed­nak, nie prze­sta­jąc się uśmie­chać, wy­dała z sie­bie piękny, pe­łen god­no­ści ptasi śpiew. Jej głos był co­raz wyż­szy i wyż­szy, aż wszyst­kich obec­nych prze­szyły dresz­cze.

Umarła.

W taki wła­śnie spo­sób umarła ma­larka Xia­ozuo.

W mie­ście Yong’an, w ba­rze Del­fin czę­sto spo­tkać można zna­nego wszyst­kim plot­ka­rza, Ma­łego Chonga. Naj­now­sze plotki do­ty­czą ma­larki Xia­ozuo i jej be­stii – smęt­nika Ley­una.

We­dług niego rząd na­ka­zał sek­cję zwłok Xia­ozuo. W jej de­li­kat­nie za­zie­le­nio­nym brzu­chu zna­le­ziono zęby i na wpół stra­wione zwłoki praw­dzi­wej ma­larki.

– Mó­wi­łem ci, że­byś się tym nie in­te­re­so­wała, tyle razy ci mó­wi­łem – głos pro­fe­sora stro­fo­wał mnie z dru­giej strony słu­chawki. – Chcesz, że­bym do cie­bie przy­szedł? – za­py­tał na końcu.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby – od­po­wie­dzia­łam mu.

Dużo póź­niej spo­tka­łam He Qi na przy­ję­ciu. Bar­dzo schudł i źle wy­glą­dał.

– Na­pi­sa­łaś już tyle po­wie­ści – za­czął, po­cią­ga­jąc mnie za ra­mię. – Po­wiedz mi, czy moż­liwa jest mi­łość mię­dzy ludźmi a be­stiami, czy mogą być ra­zem?

Zro­biło mi się zimno na ca­łym ciele. Na­gle przy­po­mnia­łam so­bie ma­larkę Xia­ozuo, czy też ra­czej be­stię Ley­una, który był już nią, kiedy za­dzwo­nił do mnie i za­dał to samo py­ta­nie, do­da­jąc na końcu: „Ko­cham go”.

My­śla­łam, że znam całą hi­sto­rię, że był on i ona. Kto by po­my­ślał, że to była tra­ge­dia jego i jego. My­śleli, że będą mo­gli być ra­zem, ale to była tylko ilu­zja, ni­czym od­bi­cie księ­życa w ta­fli wody, wy­wo­łana przez jej cu­downy uśmiech.

Smęt­nicy żyją na pół­noc­nym wscho­dzie mia­sta Yong’an, są ła­godni z na­tury, lu­bią ciemne i wil­gotne miej­sca. Od sta­ro­żyt­nych cza­sów nie było w sta­nie za­gro­zić im tu żadne nie­szczę­ście. Pod­czas pełni księ­życa sa­mice wy­dają z sie­bie śpiew go­dowy po­dobny do ćwier­kotu pta­ków, przy­wo­łu­jąc nim sam­ców. Pary smęt­ni­ków znacz­nie czę­ściej wy­dają na świat mę­skich niż żeń­skich po­tom­ków, co pro­wa­dzi do dys­pro­por­cji płci. Dla­tego pod­czas pełni samce mogą łą­czyć się w pary z ludz­kimi ko­bie­tami. W mo­men­cie naj­więk­szej roz­ko­szy ich nie­bie­sko­zie­lony brzuch otwiera się jak wielka pasz­cza, która w ca­ło­ści po­chła­nia part­nerkę, po czym be­stie przy­bie­rają jej po­stać. Po­woli tra­wią świa­do­mość ofiary, sta­jąc się żeń­skimi be­stiami. W ten spo­sób pod­trzy­mują swój ga­tu­nek z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie.

Be­stie te są wierne z na­tury – łą­czą się na całe ży­cie tylko z jed­nym part­ne­rem. Ni­gdy się nie uśmie­chają, gdyby tylko to zro­biły, umar­łyby. Stąd ich na­zwa.

26 czerwca 2005

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
TY­TUŁ ORY­GI­NAŁU异兽志Yìshòu zhì
© Co­py­ri­ght by Yan Ge, 2006
TŁU­MA­CZE­NIE© Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Jo­anna Kar­masz, 2022
RE­DAK­CJAJo­anna Krenz
KO­REKTYJu­lita Pa­protna / Wiele Kro­pek Ka­ro­lina Bed­narz, Anna Woł­cyrz / Taj­funy
PRO­JEKT GRA­FICZNY SE­RIIMa­sa­omi Fu­jita / te­gusu Inc.
SKŁAD I ŁA­MA­NIETo­masz P. Bo­cheń­ski / Wiele Kro­pek
PRO­JEKT TY­PO­GRA­FICZNY BLOKUto/stu­dio
ILU­STRA­CJA NA OKŁADCE© Co­py­ri­ght by Chen­miao Shi, 2022
OPRA­CO­WA­NIE GRA­FICZNE OKŁADKIKa­ro­lina Kor­but
KON­WER­SJAeLi­tera s.c.
TAJ­FUNY ul. Chmielna 12 00-020 War­szawataj­funy.pl / hello@taj­funy.pl
ISBN978­-83­-67034­-09­-8