Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pustynny rabuś Khalik napada na wóz wiozący wykradziony z Kościoła Jedynego Boga miecz. Wygnany z plemienia za utratę dwóch podkomendnych, ucieka przed chcącymi odzyskać artefakt fanatykami religijnymi, odkrywając jego magiczną moc władania ogniem. Wkrótce trafia do Kadras, na dwór króla Meridiusa, w świat wielkiej polityki i bezwzględnych intryg. Tymczasem w sąsiadującej z Kadras Tarinie sługa tamtejszego władcy — Hadar — zdobywa topór pozwalający mu panować nad żywiołem wody. Między oboma królestwami szybko dochodzi do spięć, walka dwóch posiadaczy magicznego oręża wydaje się nieunikniona.
Kto wyjdzie z niej zwycięsko? Skąd wzięły się mogące kontrolować żywioły bronie? Na te i wiele innych pytań odpowiedź znajdziesz w pierwszym tomie Kronik Valeny. To epicka opowieść o żądzy władzy, zemście, przyjaźni i poświęceniu. Jeśli podobały ci się Filary ziemi czy Gra o tron, musisz ją przeczytać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 713
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dawid Traczykowski
Kroniki Valeny
Tom I
Miecz i Topór
Cykl Kroniki Valeny
Miecz i Topór
*
Włócznia i Młot
*
Wichry Wojny
Kroniki Valeny Tom I: Miecz i Topór
Copyright © 2024, Dawid Traczykowski
Autor niniejszego działa nie zezwala na wykorzystanie jego całości ani części w żadnych programach rozpoznających wzorce graficzne, tekstowe itp. (tzw. Sztuczna Inteligencja).
Projekt graficzny okładki
Agencja Graficzno-Reklamowa - StudioGrafiki
Mapa
Anna Zawadzka
Pomoc wszelaka
Kamil Traczykowski
ISBN 978-83-973013-0-6
Rozdział I
Khalik miał szesnaście lat, kiedy pierwszy raz zabił człowieka. Niektórzy członkowie jego plemienia nigdy nie musieli tego zrobić. Niewielkie karawany podróżujące pustynią Raz-Hal Mat zwykle oddawały część swoich towarów bez walki. Było to rozsądne wyjście dla obu stron, kupcy uchodzili z życiem i częścią swoich dóbr, zarabiając na wyprawie jakieś pieniądze — lub niewiele tracąc — a plemię Haruba nie ściągało na siebie zbyt wielkiej uwagi władców północnych królestw i republiki handlowej.
Napady z ich perspektywy były nieodzowne. Za sprzedane skóry, biżuterię czy przedmioty codziennego użytku kupowali niezbędne do przeżycia sadzonki, warzywa i zwierzęta. Coraz gwałtowniej zmniejszająca się liczba oaz nie pozwalała na wyżywienie trzystu członków plemienia, które teraz żyło już tylko w jednej enklawie — dobrze ukrytej wśród skał Mhalamie — rzadko zapuszczając się w inne rejony pustyni.
Tamta śmierć nie była konieczna. Khalikowi wydawało się wtedy, że jeden z eskortujących karawanę najemników sięgał po kuszę i przedwcześnie wystrzelił ze swojej. Bełt przebił szyję nieszczęśnika i strącił go z konia. Mężczyzna skonał w szybko rosnącej plamie krwi na piasku. Reszta eskorty poddała się natychmiast. Przez kilka dni po napadzie Khalik próbował się przekonywać, że gdyby nie on, najemnik mógłby zabić kogoś z jego plemienia. Z czasem jednak zaczął zadawać sobie pytania: może on chciał tę kuszę odrzucić w geście poddania, może nawet wcale po nią nie sięgał?
Od tamtego napadu minęły trzy lata, przez ten czas Khalik nie musiał nikogo zabić, a jego poczucie winy skryło się gdzieś w głębi jego umysłu. Gdyby wymagała tego sytuacja, nie zawahałby się ani chwili, by wypuścić bełt czy chwycić za miecz. Tego dnia nie spodziewał się jednak kłopotów. Napad miał być szybki i łatwy: jeden dwukonny wóz bez eskorty, woźnica i może ktoś pod płóciennym zadaszeniem. Khalikowi wydawało się dziwne, że kupiec transportuje towary akurat wozem, zamiast objuczonymi końmi lub wielbłądami. Miał raczej małe szanse na to, że po drodze nie ugrzęźnie w piasku. Chociaż z drugiej strony pustynią podróżowali już tylko mniej zamożni kupcy, których nie stać było na transport towarów morzem z Ariany do Kadras czy Tariny. A biedniejsi kupcy musieli być głupsi — tak to sobie tłumaczył. Pojazd poruszał się wąwozem między skałami, znanym wielu kupcom jako miejsce zasadzek, ale też jako jedyny w tym rejonie pustyni azyl przed piaskową burzą, która miała uderzyć lada chwila.
— Zaraz tu będzie — stwierdził Hamal. — Musimy zejść do wąwozu, inaczej nas zasypie. Dzisiaj duchy Raz-Hal Mat są wyjątkowo rozsierdzone.
— Zdążymy — uspokajał Khalik. — Zobacz, jaki łatwy łup nam się trafił, dżiny nam sprzyjają. — Osobiście nie wierzył w żadne duchy czy dżiny, ale użyłby każdego argumentu, żeby nakłonić swoich towarzyszy do pójścia za nim.
Wreszcie wóz wyłonił się zza zakrętu i znalazł w miejscu zaplanowanej zasadzki. Khalik dał znak znajdującym się po przeciwnej stronie wąwozu Raszadowi i Dżalowi, którzy szybko zsunąwszy się na dół, zaszli pojazd od tyłu. Jednocześnie Khalik i Hamal zagrodzili dalszą drogę woźnicy i wycelowali w niego kusze.
— Co tam ciekawego przewozicie, dobry człowieku? — zapytał Khalik.
— Nic, co by was zainteresowało, zostawcie nas. — Woźnica był bardziej rozdrażniony, niż przestraszony.
„Powiedział nas, więc w wozie musi być przynajmniej jeszcze jedna osoba” — zauważył Khalik. Zirytowało go zachowanie mężczyzny, powinien się ich bać.
— A to się jeszcze okaże. Mają tam co ciekawego na wozie? — zwrócił się do Raszada i Dżala.
— W środku na noszach leży jakiś zabandażowany facet. O, jest jeszcze skrzynia — po chwili usłyszał głos Dżala.
W tym samym momencie zauważył, że wozak puścił cugle i opuścił prawą rękę, jakby czegoś szukał pod siedzeniem. Błyskawicznie wycelował w kuszę w jego głowę.
— Nawet o tym nie myśl.
Mężczyzna podniósł ręce do góry.
— Zostań przy koniach — rozkazał Hamalowi. — My zobaczymy, czy jednak coś nas nie zainteresuje z tej skrzyneczki. — Gestem nakazał woźnicy, by poszedł przodem.
Kiedy znaleźli się z tyłu pojazdu, burza piaskowa rozgorzała już nad wąwozem. Ukształtowanie skał u góry chroniło jednak dno zagłębienia. Im większa siła wiatru, tym mniej piasku dostawało się na dół. A dziś rzeczywiście dżiny — o ile istniały — były potężnie rozsierdzone. Spokojne, nieruchome dno wąwozu dziwnie kontrastowało z szalejącym u góry piaskowym, chaotycznym piekłem. Raszad szukał czegoś przy człowieku na noszach, Dżal przetrząsał właśnie zawartość wyciągniętego z wozu kufra. Na piasku leżały znoszone ubrania, bandaże, mała siekiera i inne nic z ich punktu widzenia nie warte „śmieci”. W końcu Dżal wyjął ze skrzyni zawinięty w płótno podłużny przedmiot. Odwinął tkaninę. Ich oczom ukazał się prosty miecz, długości najwyżej metra, z okrągłą głowicą, w skórzanej czerwono-czarnej pochwie. Uwagę Khalika od razu przykuł znajdujący się na środku jelca niewielki, czerwony klejnot w kształcie rombu. Położył kuszę na piasku, wziął klingę z rąk Dżala i uważnie obejrzał.
— A jednak macie coś interesującego — z szyderczym uśmiechem zwrócił się do wozaka.
Znajdujący się w wozie Raszad spojrzał na potencjalnie cenne znalezisko. Następne wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Leżący do tej pory w wozie nieprzytomny człowiek wyjął spod noszy nóż i ugodził Raszada w szyję. Khalik upuścił miecz. Sięgnął po leżącą na piasku kuszę. Dżal był szybszy, wystrzelił ze swojej broni, trafiając napastnika w klatkę piersiową i powalając go. To dało woźnicy czas na wyciągnięcie noża z rękawa i wbicie go Dżalowi pod brodę. Khalik dopiero teraz nacisnął spust swojej kuszy. Bełt wbił się w sam środek czoła wozaka. Powalony przez Dżala obandażowany mężczyzna wstał i chwycił za bułat Raszada. Ponieważ Khalik, strzelając do woźnicy, usiadł na swojej pochwie z mieczem, nie namyślając się, chwycił za broń znalezioną przed chwilą w skrzyni. Człowiek z wozu był już na zewnątrz, ale zawahał się na chwilę, dostrzegając dłoń Khalika wyciągającą ostrze z pochwy. Chłopak poczuł jakby jakaś nieznana siła przeszyła go na wskroś, poczynając od dłoni z mieczem. Mógłby również przysiąc, że klejnot na jelcu rozjarzył się na moment ognistą czerwienią.
Nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać, napastnik już wykonał skok z cięciem z góry. Khalik zablokował cios, szybko odturlał się do tyłu i w ostatniej chwili zdążył zbić pchnięcie napierającego oponenta. Pomimo licznych ran skrywanych pod bandażami i bełtu sterczącego z piersi, mężczyzna był piekielnie szybki. Zaatakował ponownie, cięciem z prawej, lecz Khalik nie miał zamiaru przegrać z tak osłabionym wrogiem — sam wyprowadził cios. Gdy ich klingi starły się ze sobą, stało się coś dziwnego. Ostrze Khalika na moment zapłonęło. Nie było to złudzenie, wyraźnie widział płomienie dookoła głowni. Zdziwiony przeciwnik wybałuszył oczy, on również musiał je zauważyć. Chwilową pauzę w starciu przerwał Hamal, który zjawił się już na tyłach wozu i trafił z kuszy w plecy przeciwnika. Ten podparł się mieczem, aby nie upaść. Korzystając z niepowtarzalnej okazji, Khalik błyskawicznym ciosem zaatakował niebronioną teraz szyję i ściął mężczyźnie głowę.
— Co tu się stało? — zapytał zszokowany Hamal, rozglądając się dookoła. — Wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas w wozie i…
Jego wzrok zatrzymał się na leżącym na ziemi Dżalu. Potem zajrzał do wozu i zwymiotował na widok wykrwawiającego się bezradnego Raszada. Khalik wskoczył do pojazdu. Myślał, że może uda mu się jakoś pomóc, ale jedyne co mógł zrobić, to trzymać przyjaciela za rękę w ostatnich chwilach jego życia. Raszad próbował coś mówić, lecz z jego gardła dobywał się tylko niezrozumiały gulgot. Gdy kompan odszedł, Khalik zamknął mu oczy i wyskoczył z wozu.
— Co teraz? — zapytał wciąż roztrzęsiony Hamal.
— Ciała i skrzynię na wóz. Zwierzęta i drewno przydadzą się w Mhalamie, a tych dwóch wyrzucimy po drodze. Raz-Hal Mat się nimi zaopiekuje.
Zajęli się swym zadaniem w milczeniu. Nie mówili również nic, czekając dwie godziny na koniec burzy piaskowej. W końcu, kiedy pozbyli się już ciał woźnicy oraz zabandażowanego wojownika i powoli zbliżali do oazy, Hamal się odezwał:
— Dżal miał się żenić w przyszłym miesiącu, a Raszad…
— Wiem — przerwał mu Khalik. — Wiem.
Pozostałą drogę milczeli.
Mhalama była dużą oazą i domem dla ponad trzech setek członków plemienia Haruba. Schowana wśród skał, zapewniała schronienie przed burzami piaskowymi i wzrokiem potencjalnych agresorów, ale nade wszystko, posiadała wodę. Kilkanaście studni pozwalało na utrzymywanie przy życiu ludzi oraz zwierząt i podlewanie roślin zakupionych w północnych królestwach — Kadras i Tarinie (skąd również sprowadzono dla nich ziemię). Dziko rosły tu też bananowce, figowce i cytrusy. Same skały z licznymi jamami doskonale nadawały się do zamieszkania — skutecznie chroniły przed słońcem, miały mnóstwo miejsca i — czego nie należy nie doceniać w jednostajnym krajobrazie pustyni — były absolutnie niepowtarzalne; każda izba miała inny kształt i rozmiar.
Do samej oazy można się było dostać jedynie przez trzy ciemne, długie jaskinie, w których ktoś obcy na pewno by się zgubił. Strażnicy wystawieni w jamach na zewnątrz, ukryci i skrzętnie obserwujący teren z wysoka, zapewniali dodatkową ochronę. Mieli ostrzegać ludzi w środku o wszelkich zagrożeniach. Ewentualny atak byłby powstrzymywany już w jaskiniach, które Haruba doskonale znali. Nigdy dotąd nie musieli się jednak bronić. Mhalama było trudna do znalezienia, a oni nie ściągali na siebie nadmiernej uwagi władców Kadras, Tariny czy leżącej na południu republiki handlowej Ariany. Zwłaszcza ci ostatni nie chcieli mieć z nimi do czynienia, już dwieście lat temu postawili lśniący niebieską emalią mur, odgradzający ich kraj od Raz-Hal Mat.
Dla wyznających monoteistyczną religię Arian, pustynny lud Haruba ze swoimi zabobonami i dżinami był czymś prymitywnym. Przypominał im czasy, zanim sami stali się ucywilizowani. Czasy, od których stanowczo się odcinali i jakich nie chcieli nawet pamiętać. Handel z Arianami był dla Haruba niemożliwy, nie zostaliby nawet wpuszczeni za mur. Choć wyglądali tak samo jak ich sąsiedzi z południa — pomarańczowa, niemal brązowa skóra, czarne włosy i brązowe oczy — i ubierali się podobnie, w przewiewne, szerokie szaty, idealne do cyrkulacji chłodzącego powietrza, nie mieli dokumentów, jakie posiadał każdy mieszkaniec republiki handlowej. Arianie i Haruba mieli wspólne korzenie, ale poróżniła ich religia.
Z tego powodu plemię Khalika handlowało z leżącymi na północy Kadras — które posiadało długą granicę z Raz-Hal Mat od swojej południowej strony — i Tariną, która graniczyła z pustynią na niewielkim odcinku w swojej południowo-zachodniej części. Dla mieszkańców północy Haruba byli kupcami z Ariany. Tam nikt nie sprawdzał im żadnych dokumentów, a wybór sadzonek i zwierząt był nawet lepszy niż w republice handlowej. Tak przynajmniej myślał Khalik, dla którego Ariana była tylko pustynią z większymi oazami. Nie miał pojęcia, że w miastach portowych południowej części kraju wymienia się towary z całego niemal znanego świata, a zwierzęta, o których nigdy nawet nie słyszał — jak słoń, małpa czy lew — były częścią codziennego handlu.
Do napadów Haruba na karawany nie dochodziło aż tak często, żeby wymagały one interwencji władz. Zorganizowanie wyprawy na pustynię pochłonęłoby o wiele więcej środków niż udałoby się z niej uzyskać. Jedyną rzeczą, na jaką musiało uważać pustynne plemię, było nie odsprzedawanie zrabowanych przedmiotów zbyt wcześnie po ich „nabyciu” — chociaż i tak dotyczyło to głownie biżuterii. Mimo niewielkiego prawdopodobieństwa najazdu na Mhalamę, strażnicy poważnie traktowali swoją służbę.
Jednego z nich Khalik zauważył przez chwilę, kiedy znajdowali się jakieś pięćdziesiąt metrów od jedynej jaskini, przez jaką dało się przejechać wozem. Wiedział jednak, gdzie go szukać, inaczej nie miałby szans go wypatrzeć. Przed wjazdem nikt ich nie przywitał, kontakt następował dopiero po opuszczeniu jaskiń w oazie. Był to kolejny środek zapobiegawczy. Gdyby ktoś obserwował z daleka skały chroniące Mhalamę i dostrzegł powitanie, mógłby się domyślić, iż w środku mieszka więcej osób, lecz kilku ludzi chroniących się w jaskini przed skrawem pustyni nie było niecodziennym widokiem.
Dziesięć minut zajęło im nawigowanie wąskimi, ciemnymi jaskiniami, ale w końcu powitało ich światło u wylotu tunelu i mogli zgasić zapaloną wcześniej pochodnię. Wieści o wozie doszły już do mieszkańców, którzy licznie zgromadzili się na ich drodze. Największe zainteresowanie wóz budził wśród dzieci, które energicznie biegały dookoła pojazdu, dotykając koni z zaprzęgu. W tłumie znalazły się oczywiście rodziny członków wyprawy. Ojciec Khalika i jego macocha spokojnie obserwowali pochód. Narzeczona Dżala, Miriam, przeciskała się między ludźmi z uśmiechem na ustach. Ciężarna żona Raszada, Aisza, wraz z ich dwuletnim synem, Haladem, stała i machała ręką na powitanie. I to ona pierwsza zauważyła, że coś jest nie w porządku. Wiedziała, że wyprawa powinna liczyć czterech mężczyzn, na wozie siedziało zaś tylko dwóch. Zwykle pozostali biegliby już koło zdobyczy, witając się z rodzinami po kilku dniach rozłąki. Spojrzała w oczy Khalikowi, ale ten spuścił wzrok. Hamal nerwowo spoglądał wszędzie, tylko nie na nią i Miriam. Gdy wóz się w końcu zatrzymał, w powietrzu czuć było nerwowy nastrój. Coraz więcej ludzi domyślało się, że stało się coś strasznego.
A potem były już tylko krzyki rozpaczy, których Khalik miał nigdy nie zapomnieć.
— Wysłałem was chyba po to, żeby zrobić rozeznanie w najbliższych oazach, czy można z nich coś zebrać, tak? — rozpoczął przesłuchanie przed radą plemienia Dżadżad. Jak zwykle nosił czarną szatę, jak zwykle był zdenerwowany i jak zwykle na Khalika. Niestety był też przywódcą jedenastoosobowej rady Haruba.
— Tak, ale nic w nich nie było. Nie ma w nich nic od dwóch lat. Tracimy tam tylko czas — oponował Khalik.
— Nie zmieniaj tematu! Dostaliście prosty rozkaz, ty dostałeś prosty rozkaz…
— I go wykonałem…
— Nie przerywaj mi! — Dżadżad trzasnął pięścią w stół — jedyny mebel w sali rady — tak mocno, że stojące ma nim naczynia z jadłem i wodą aż podskoczyły. — Dostałeś prosty rozkaz, nawet jeśli go wykonałeś, powinieneś od razu wracać do Mhalamy!
Khalik odetchnął, spojrzał na pozostałych członków rady, pięciu po jego prawej stronie, pięciu po lewej. Przez chwilę zatrzymał wzrok na ojcu, Rahfadzie, który kiedyś był nawet przewodniczącym tego zgromadzenia. Kiedyś… Kiedy żyła jeszcze jego matka, Amina. Mimo że zmarła ledwie cztery lata temu, wydawało się jakby od tamtego czasu minęły całe wieki. Po jej śmierci ojciec szybko poślubił Aszfanę, z którą Khalik nigdy nie miał najlepszych relacji — nie chciała go naprawdę poznać i odnosił wrażenie, że zawsze traktowała go z góry, jakby nawet nie był wart jej spojrzenia. Tak naprawdę Aszfana nie lubiła go, bo był synem Aminy, która przed laty wygrała z nią rywalizację o Rahfada — ale z tego chłopak nie zdawał sobie sprawy. Ojciec Khalika jak zwykle zachowywał kamienną twarz, nie zdradzającą żadnych emocji. Syn nigdy nie wiedział, czy za chwilę go zbeszta, pochwali czy pójdzie spać bez żadnego słowa. Zebrał myśli i starał się mówić spokojnie.
— Wykonaliśmy rozkaz, wracaliśmy do domu, ale zbliżał się samum, więc zboczyliśmy lekko z trasy, żeby schronić się w tym wąwozie, gdzie zawsze mieliśmy najlepsze żniwa. — Mówiąc żniwa, miał na myśli oczywiście napady rabunkowe. — Dżiny tego dnia były zdenerwowane, a ten wąwóz to świetna ochrona przed burzą. — Nie wierzył w dżiny, ale miał nadzieję, że wzmianka o nich jakoś mu pomoże; tak jakby to one pchnęły ich wyprawę w to miejsce. — No a potem ten wóz sam się napatoczył…
— I wzdłuż całej drogi nie było innych miejsc do przeczekania burzy? — nie dawał za wygraną Dżadżad.
Khalik spuścił wzrok. Wszyscy doskonale wiedzieli, że grupa pod komendą Khalika mogła znaleźć inne schronienie, nie zmieniając wcześniej obranej drogi. Przesłuchiwany bąknął coś pod nosem, ale chyba nawet on nie wiedział co.
— Co się stało w trakcie akcji? Dlaczego Raszad i Dżal nie żyją? — kontynuował Dżadżad.
Khalik dość wiernie streścił przebieg napadu, po czym dodał:
— Ten zabandażowany musiał być jakimś wielkim wojownikiem, nigdy jeszcze nie widziałem kogoś tak szybkiego.
— Wielkim wojownikiem, mówisz? — Widać było, że Dżadżad zaczyna tracić panowanie nad sobą. — Gówno prawda! Do tej pory walczyłeś z bezbronnymi kupcami lub słabo opłacaną eskortą. A tym razem po prostu dałeś się zaskoczyć. — Nie uszło uwagi Khalika, że Dżadżad użył słowa dałeś, a nie daliście, jakby był w tej sytuacji jedynym zaskoczonym, jedynym, który popełnił błąd. Już miał wygarnąć przywódcy rady, co sądzi o jego sposobie przeprowadzania przesłuchania, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język.
— I dla jakiego łupu poświęciłeś swoich współplemieńców? Ludzi, którzy powierzyli swoje życie w twoje ręce? — Dżadżad się rozkręcał.
— Poświęciłeś? Mówisz, jakbym celowo…
— Nie przerywaj mi! — warknął Dżadżad. — Co za bezczelność, ty… ty… — przewodniczący w porę się opanował. — Wnieście skarby, które według tego młokosa warte były życia dwóch naszych braci — zwrócił się do strażników przy wejściu do sali obrad.
Po chwili przyniesiono zdobytą tego dnia skrzynię i postawiono przed Khalikiem. Dżadżad napił się w tym czasie wody ze swego ulubionego złotego kielicha, obszedł stół i otworzył wieko. Zaczął wyrzucać z niego znoszone, miejscami podarte ubrania, bandaże, miskę do zupy, którą prawie trafił Khalika w głowę, siekierkę…
— Śmieci, same śmieci. — Dżadżad z pogardą patrzył na przedmioty wyjęte ze skrzyni.
— Były jeszcze dwa konie i wóz z dobrego drewna — próbował oponować Khalik.
— A więc twierdzisz, że te dwie chabety i trochę starego drewna to dobra wymiana za życie Dżala i Raszada, tak?! — bardziej wykrzyczał niż zapytał przewodniczący.
— Wiesz, że nie o to mi chodzi. Po prostu uważam, że nieobiektywnie przedstawiasz sytuację. — Khalik sam był o włos od wybuchu, ale zdobył się jeszcze na ostatni wysiłek i powstrzymał przed bardziej dosadnym komentarzem. — Poza tym był jeszcze miecz, taki z czerwonym klejnotem.
— A, a więc ten miecz był wart zabicia własnych braci…
Tego było już za wiele — „Teraz ten stary dziad twierdzi, że sam ich zabiłem?”.
— Kłamiesz, kłamiesz, kłamiesz! W ogóle to całe przesłuchanie jest gówno warte. Tu w ogóle nie chodzi o prawdę. Chcesz mnie tylko poniżyć i oczernić. Zawsze tylko o to ci chodziło!
Dżadżad dał znak strażnikom, żeby zakneblowali przesłuchiwanego. Mimo jednego ze zdobycznych bandaży, który teraz wypełniał mu usta, Khalik nie przestawał krzyczeć. Nikt jednak już nie rozumiał, jakie słowa z siebie wyrzuca. Upewniwszy się, że strażnicy mocno trzymają chłopaka, Dżadżad stanął tuż przed nim.
— Czy ktoś z rady ma coś do powiedzenia? — spytał zgromadzonych, jednocześnie patrząc Khalikowi prosto w oczy.
Chłopak liczył, że Rahfad wreszcie powie coś w jego obronie. Nikt się jednak nie odezwał.
— Odprowadzić tego… Zabierzcie mi go z oczu! — Dżadżad rozkazał strażnikom.
Po wyjściu z sali rady, strażnicy puścili Khalika, a ten pozbył się z ust zaślinionego bandaża i szybkim krokiem udał do swojej kwatery. „Dlaczego ojciec nic nie powiedział? Zostawił mnie samego, kompletnie zlekceważył” — kołatało mu się po głowie cały wieczór.
Rahfad nie odzywał się zaś, ponieważ wiedział, iż nic to nie da. Przesłuchanie było tylko okazją dla Dżadżada, żeby upokorzyć Khalika. Prawdziwe decyzje zależały od aktualnych układów między członkami rady. Wielka polityka w małej skali. Odzywając się, straciłby tylko czas, którego potrzebował, by za kulisami przekonać radnych, aby nie godzili się na wyrok Dżadżada. Od razu po zgromadzeniu zaczął działać, obiecywać, dogadywać się, dopominać o stare przysługi. Robił to całą noc, nawet po wizycie u syna.
Khalik siedział na podłodze w swojej kwaterze. Ręce splótł na kolanach, wpatrywał się w ścianę. Nie mógł wybaczyć ojcu, że go zdradził — bo tak to sobie wytłumaczył, jako zwykłą i haniebną zdradę. Kiedy Rahfad odsunął kotarę zasłaniającą izbę Khalika, ten nawet nie chciał na niego spojrzeć.
— Wyjdź, po prostu stąd wyjdź.
Zapewne powiedziałby coś innego, gdyby wiedział, że to ich ostatnia rozmowa w życiu.
Rozdział II
Przyszli po niego tuż przed świtem. Wywlekli z niewielkiej jamy, która była jego izbą i zaciągnęli do centrum oazy, gdzie zbierali się już pozostali członkowie Haruba. Niespiesznie ostatnie do zgromadzenia dołączyły zaspane dzieci, wlokące się za rodzicami. Khalik przeczuwał, co go czeka. Coś czego nie był nigdy świadkiem, a w czym musieli uczestniczyć wszyscy mieszkańcy Mhalamy. „Ale czy Dżadżad posunąłby się do ostateczności?” — jakoś nie mógł w to do końca uwierzyć. Nie potrafił pogodzić się z faktem, że dla niego to już praktycznie koniec. Z tłumu wyłonił się Dżadżad. Nie uśmiechał się, musiał przecież zachowywać pozory, ale niewątpliwie rozpierała go radość. Na usta wpełzł mu niemal niewidoczny szyderczy grymas. Stanął przed Khalikiem, opierając ręce na biodrach.
— Za niewykonanie rozkazu, w wyniku czego nasze plemię pomniejszyło się o dwóch braci — nieocenionych wojów Dżala i Raszada — i siostrę, która już nigdy nie narodzi się z ciała Aiszy, zostajesz niniejszym wygnany. — Dżadżad patrzył teraz Khalikowi prosto w oczy, a w kąciku ust zaczął mu się malować uśmiech triumfu. — Nikt z Haruba nie poda ci pomocnej dłoni, nikt nie nakarmi, nikt nie napoi, nikt nie udzieli schronienia, nikt nawet na ciebie nie spojrzy. Oddaj bułat, nie jesteś go godzien. — Khalik odwiązał pochwę z mieczem od pasa i rzucił pod nogi przewodniczącemu rady. — Wspaniałomyślnie daję ci na drogę zdobycz, dla której poświęciłeś trójkę z naszych.
Zza Dżadżada wyłonił się strażnik i podał mu zdobyty wczoraj miecz, który lider plemienia niedbale cisnął kilka metrów za Khalika. Chłopak wiedział, że ten gest wspaniałomyślności miał go tylko upokorzyć. Podniósł jednak broń, gdyż wiedział, że bez niej byłby praktycznie martwy.
— Odejdź i nie wracaj, nie jesteś już jednym z nas — dodał z poważną miną Dżadżad.
Skończywszy ogłaszać wyrok, obrócił się do Khalika plecami. Za jego przykładem poszła reszta zgromadzonych — tak nakazywał zwyczaj. Jedynym, który do końca patrzył na chłopaka, nawet gdy ten odchodził już w stronę tunelu, by opuścić oazę, był jego ojciec, Rahfad. Nie spuszczał wzroku z syna, nawet gdy Dżadżad wymownym spojrzeniem dał mu znak, żeby się obrócił. Zdawał sobie sprawę, że mógł to być ostatni obraz syna, jaki będzie przechowywał w pamięci.
Kilka godzin później do kwatery Rahfada i Aszfany wszedł Salim, zaufany przyjaciel ojca Khalika.
— Nikogo nie wypuszczają. Dżadżad pozmieniał strażników przy jaskiniach na najbardziej lojalnych sobie. Wiedział, że będziesz chciał dostarczyć jakiś prowiant Khalikowi. Nie przepuścili nawet mnie, mimo że od tygodnia wszyscy wiedzieli, że mam dzisiaj wyruszyć z misją do Amany. — Salim postawił na podłodze tobołek z prowiantem, mapą i krzesiwem, który Rahfad przygotował dla syna. — Podobno jeszcze kilka dni nikt nie będzie mógł opuścić Mhalamy.
Rahfad podrapał się po brodzie. Po raz pierwszy w życiu wydał się Salimowi naprawdę zatroskany.
— Dziękuję ci, przyjacielu, że próbowałeś mi pomóc — odezwał się po dłuższej chwili. — Teraz Khalik może liczyć już tylko na siebie… — Ukrył twarz w dłoniach i po raz pierwszy od czasu śmierci Aminy rozpłakał się.
Obserwująca tę scenę z sąsiedniego pomieszczenia Aszfana, mimo że nigdy nie darzyła Khalika sympatią, zdała sobie sprawę, ile chłopak znaczył dla jej męża. Obróciła się i zaczęła przygotowywać posiłek, a po jej policzkach spływały łzy.
Khalik szedł skrajem wydmy i starał się myśleć o czymś, co odciągnęłoby jego uwagę od piekącego słońca i suchości gardła, która towarzyszyła mu już kilka godzin. A może było to tylko kilka minut? Na pustyni trudno liczyć czas, sekundy mogą wydawać się długimi godzinami. Przywołał z pamięci ostatnią podróż przez jaskinie, gdy już opuszczał Mhalamę. Starał się wtedy zapamiętać jak najwięcej szczegółów, dotknąć każdego większego głazu i wpuścić do płuc jak najwięcej tego chłodnego powietrza.
„Dziwne, jak bardzo doceniamy nawet zwykłe rzeczy, kiedy wiemy, że nigdy więcej już ich nie zobaczymy — myślał. — Nawet nie wiedzą jacy są szczęśliwi, moi współplemieńcy. No, już nie współplemieńcy — poprawił się — przecież mnie wygnali”.
Kierował się na północny zachód, do maleńkiej oazy, która nie miała nawet nazwy, a w której kiedyś była woda. Jeżeli jej tam nie znajdzie, zapewne umrze. Inne oazy znajdowały się za daleko, by dotarł do nich bez zapasów wody. Zauważywszy na swej drodze większy głaz, postanowił schronić się w jego cieniu.
— Położę się tylko na chwilę — obiecał sobie, ale ledwo zamknął oczy, od razu zasnął.
Obudziło go przenikliwe zimno. Nastała już noc, a on nie miał jak się ogrzać. Przewiewny strój w dzień pozwalał się trochę schłodzić, ale w nocy nie dawał żadnej ochrony przed zimnem. Chcąc nie chcąc, musiał się ruszać, by nie zamarznąć. Kontynuował więc wędrówkę. Teraz maszerowało mu się nieco lepiej, nadal był spragniony, ale przynajmniej nie piekło go słońce.
Około południa zauważył krążące po niebie sępy.
— Nie za wcześnie? Jeszcze idę i prawie się nie potykam, jazda mi stąd — odgrażał się padlinożercom.
Kilka godzin później, wciąż nie dotarłszy do oazy, zaczął się zastanawiać, czy będzie coś czuł, kiedy sęp rozpocznie na nim swą ucztę. Może wciąż będzie żywy, ale tak słaby, że niezdolny się ruszyć.
— Przestań — zganił się. — Dojdziesz do celu i znajdziesz wodę, to już niedaleko.
I rzeczywiście, mniej niż godzinę później odnalazł oazę — dwie palmy, trochę suchych krzaków, głaz i studnia. Palmy nie miały jednak owoców, a studnia wydawała się sucha. Khalik wiedział, że czasem trzeba trochę pokopać, by dostać się do wody. Zaczął więc odrzucać piasek rękami i w końcu udało mu się zebrać trochę życiodajnego płynu, który łapczywie pochłonął. Jego myśli od razu stały się jaśniejsze, a chęć do życia powróciła. Wpadł też na pomysł, jak zdobyć trochę pożywienia. Oparł się plecami o głaz i czekał.
Chłód nocy dawał mu się mocno we znaki, mimo że słonce zaszło dopiero niedawno. Nie poruszył się jednak, a prawą ręką ściskał trzon obnażonego miecza. Spod półprzymkniętych powiek obserwował zbliżającego się niezdarnymi podskokami sępa. Gdy padlinożerca znalazł się już dostatecznie blisko, zadał cios. Głowa ptaka spadła na piasek, a z szyi polała się krew. Chciwie pokroił zdobycz mieczem. Teraz musiał rozpalić ogień. Liczył, że dokona tego szybko, pocierając o siebie suche gałęzie krzaków. Po dwóch godzinach bezowocnych starań odrzucił jednak patyki i sfrustrowany swoją naiwnością, zaczął ciąć mieczem palmy i krzaki. Atakował bez opamiętania, a z każdym ciosem jego gniew narastał. Zagotował się w środku, wydawało się, że za chwilę z uszu buchnie mu gorąca para. I wtedy klinga zapłonęła i podpaliła zarośla.
Do jednej z grot w Mhalamie wszedł młody mężczyzna i skierował się do pomieszczenia, w którym miał oddać pismo, gdyby takowe znalazł podczas swoich patroli okolic oazy.
— Przepraszam, że przeszkadzam, ale miałem dać znać, gdyby pojawiła się wiadomość.
— Wiadomość? — Jego rozmówca w pierwszej chwili nie domyślił się, o co mu chodziło; myślami był zupełnie gdzie indziej. — Ach, wiadomość, oczywiście.
— Sprawdzam to miejsce, jak mówiłeś, co kilka dni, mimo że nigdy jeszcze nic tam nie znalazłem. Dzisiaj jednak kamień był niebieski, a za nim znalazłem to. — Położył na stole zwinięty w rulon i zalakowany niewielki kawałek papieru.
— Dziękuję, świetnie się sprawiłeś. Twój ojciec byłby z ciebie dumny. Zaczekaj chwilę na zewnątrz, dobrze?
Kurier wyszedł. Siedzący przy stole mężczyzna odszukał w skrzyni stojącej obok łóżka okulary (nikt nie wiedział, że ma coś takiego) i złamał lak. Wiadomość była zaszyfrowana, ale znał ten kod na pamięć, mimo że nie używał go ponad pięć lat — ostatni list zza kamienia przyniósł mu jeszcze ojciec obecnego posłańca. Po zapoznaniu się z treścią pisma, potarł czoło i zastygł na chwilę w pozycji siedzącej. Schowawszy twarz w dłoniach, zastanawiał się nad dalszymi krokami. Wreszcie, dla formalności, porównał charakter pisma z tej wiadomości oraz ostatniej, jaką otrzymał — były takie same. Wyjął ze skrzyni pióro i papier. Ostatni atrament, jaki miał, dawno już wysechł, lak też mu się skończył, ale posiadał cytrynę. Jej sokiem też dało się pisać, a w dodatku wiadomość zyskiwała dodatkowe zabezpieczenie, ponieważ jej treść stawała się widoczna tylko pod wpływem wysokiej temperatury. Po zapisaniu szyfrem odpowiedzi, zwinął kartkę i przewiązał kawałkiem płótna.
— Możesz już wejść.
Posłaniec ponownie pojawił się w komnacie.
— Zanieś odpowiedź w to samo miejsce — mężczyzna wręczył mu list — i odwróć kamień z powrotem na czerwoną stronę. Wyruszysz natychmiast, wyjdź innym tunelem, niż wszedłeś.
Posłaniec ukłonił się lekko i wyszedł.
Suchych badyli, z których składały się krzaki, nie starczyło, żeby podtrzymać ogień całą noc, ale Khalik zdołał przynajmniej upiec sępie mięso. Posilając się, rozmyślał nad niezwykłym mieczem. Kiedy walczył z zabandażowanym mężczyzną z wozu, wydawało mu się, że ostrze na chwilę zapłonęło żywym ogniem. Po walce uznał, że umysł spłatał mu figla, teraz jednak przypomniał sobie, że kiedy ładował na wóz ciało przeciwnika, jego szyja była nadpalona, a wcześniej w ogóle nie leciała z niej krew. W szoku spowodowanym utratą przyjaciół zupełnie nie zwrócił na to uwagi, ale dzisiaj klinga podpaliła krzaki…
— Czym ty jesteś? — zwrócił się do broni.
Gdy już się najadł i wypił kilka garści wody, jaką udało mu się wykopać, postanowił, że wyruszy na północ, do królestwa Kadras. Nigdy nie był częścią karawan Haruba, które sprzedawały zrabowane dobra, nie widział w swoim życiu nic poza pustynią, ale słyszał, że na ziemiach dawnego Imperium Valeny, gdzie teraz istniały Kadras, Tarina i inne mniejsze królestwa, żyje się zupełnie inaczej niż na Raz-Hal Mat. Podobno jest tam dużo zieleni i innych cudów. Istnieje nawet coś, co nazywa się rzeką, w której cały czas płynie dużo wody, a wydmy są zbudowane nie z piasku, lecz z kamienia i potrafią sięgać do chmur. Tak, pójdzie na północ, opuści pustynię i zacznie nowe życie w zielonych krainach.
— Chodźmy. — Nie spodziewał się, że miecz tym razem mu odpowie, ale zwracając się do niego, czuł się jakoś mniej samotny.
Podniósł się z piasku i spoglądając na południe, dostrzegł kilka sylwetek na koniach jakieś pięćset metrów od niego. Jeźdźcy poruszali się zdecydowanie za szybko jak na karawanę kupiecką. Khalik wolał nie zgadywać, kim są ani jakie mogą mieć zamiary w stosunku do samotnego nomady na pustyni. Ucieczka nie wchodziła w grę, pieszo nie miałby żadnych szans z końmi, mógł się tylko ukryć. Szybko przeskoczył przez stojący w oazie głaz i zaczął się pod niego podkopywać. Jego kształt pozwolił mu dość łatwo wcisnąć się pod jego dolną krawędź i osypać piaskiem. Nie była to zbyt dobra kryjówka, ale liczył, że ktokolwiek się tu pojawi, będzie chciał skorzystać ze studni znajdującej się po drugiej stronie skały, a jego może jakoś przeoczy.
Wkrótce zjawili się jeźdźcy i zgodnie z jego przewidywaniami, zatrzymali się przy studni. Usłyszał, jak ktoś zsiada z konia i chodzi po piasku.
— Ktoś był tu niedawno, krzaki jeszcze się żarzą, a ścierwo sępa jest świeże — powiedział jakiś mężczyzna.
— Coś mi tu nie pasuje — rzekł ktoś inny. Khalik usłyszał, że kolejna postać zsiadła z wierzchowca. — Kto podpala krzaki, zamiast najpierw ułożyć z drewna jakiś stos? Poza tym mamy tu trochę śladów na piasku, a do oazy ani z niej nie widać żadnych.
W tym momencie Khalik dziękował sobie, że zamiast obiegać głaz i zostawiać ślady na piasku, po prostu wskoczył na niego i opadł do drugiej stronie.
— Może wiatr je zamazał — odezwał się jakiś trzeci mężczyzna.
— Może, ale nie jestem pewny, czy ślady z oazy powinny zniknąć tak szybko — nie dowierzał ten, który jako drugi zsiadł z konia.
Dało się słyszeć kroki, ktoś kierował się za głaz, ale nie zaszedł zbyt daleko i wrócił do grupy. „Czyżby tylko zerknął i mnie nie zauważył?” — Khalik wiedział, że przy dokładniejszym zbadaniu głazu, jego kryjówka na pewno zostałaby odkryta.
— I dlaczego po drodze nie było żadnych śladów wozu?
„Czy chodzi im o wóz, który napadliśmy w wąwozie? Na pewno, wozy na pustyni są tak rzadkie, że to musi być ten sam pojazd”.
— Akurat śladów wozu nie widzieliśmy już tak długo, że pewnie dawno go porzucili i dalej poruszali się konno — mówił mężczyzna, który zsiadł z koni jako pierwszy.
— Może, chociaż ten jeden był podobno mocno poparzony, nie wiem, czy mógłby jechać konno — znów powątpiewał drugi głos. Chwila ciszy. — Pewnie masz rację, w desperacji ludzie zdolni są do wielu rzeczy. — Chyba dał się w końcu przekonać. — Ale cały czas coś się tu nie klei. To ślady ludzkich stóp, a nie końskich kopyt. I nie podoba mi się to ognisko z zarośli…
Przez kilka sekund, które wydawały się Khalikowi wiecznością — „Może już okrążają głaz i za chwilę mnie dorwą” — nikt nic nie mówił. W końcu odezwał się mężczyzna, który jako drugi zsiadł z konia, prawdopodobnie ich przywódca:
— Zostawimy tu bagaże i rozdzielimy się, każdy pojedzie w innym kierunku. Szarif, ty zostaniesz tutaj, pilnuj prowiantu i wody, może uda ci się trochę uzupełnić manierki w tej studni. Reszta na koń, kiedy słońce znajdzie się w zenicie, zawracamy i spotykamy się tutaj. Jeśli ktoś wpadnie na ich trop, nie wraca, dołączymy do niego później, wszyscy razem. Zrozumiano?
Cała grupa przytaknęła. Po głosach Khalik poznał, że byli to sami mężczyźni, co też zupełnie go nie zdziwiło. Słyszał o wojujących kobietach z północy, ale ci z pewnością pochodzili z południa. „Tak, mieszkańcy północy nie dawali swoim dzieciom na imię Szarif”. Grupa zrzuciła bagaże i rozjechała się w różnych kierunkach. Na miejscu pozostał tylko jeden mężczyzna, który przez chwilę szukał czegoś w bagażach, a potem skierował się do studni.
Khalik nie wiedział, co robić. Miał teraz tylko jednego przeciwnika, ale nawet jeśli go pokona, nie zdoła uciec przed pozostałymi. „A może by im oddać ten miecz? Powiem, że go znalazłem, niech sobie go biorą”. Bo że szukali ludzi napadniętych w wąwozie, nie ulegało wątpliwości. Zbyt wiele na to wskazywało: wóz czy mocno poparzony człowiek. Jedyną cenną rzeczą w pojeździe była ta klinga, wszystko łączyło się w logiczną całość. Wozak i zabandażowany wojownik pewnie ukradli komuś miecz i uciekali z nim na północ. Zdecydowali się na wóz, bo jeden z nich nie mógł jechać konno z powodu odniesionych ran. Kiedy pojazd w końcu utknąłby w piaskach pustyni, zamierzali przesiąść się na konie. Pozostawało pytanie: co poszukiwacze zrobią z Khalikiem, jeśli odda im bron?
Kiedy tak rozmyślał, mężczyzna zwany Szarifem uzupełnił trochę manierki i udał się za głaz.
— Mamy wodę, dosyć szczania do manierek — powiedział, oddając mocz na skałę. Kiedy skończył, zauważył pod piaskiem kawałek białej szaty, którą zaczął ciągnąć, aż w końcu spod głazu wyłonił się jej właściciel.
Szarif okazał się mężczyzną około dwudziestodwuletnim, nieco wyższym od Khalika, ale podobnej postury. Niemal identycznej jak u Haruba barwy skóra, brązowe oczy i czarne proste włosy wystające spod kefiji wskazywały, że prawdopodobnie pochodził z Ariany. Starał się zapuszczać brodę, ale na razie nie mógł pochwalić się nawet skromnymi jej rozmiarami. Jego przewiewna czarna szata nie różniła się wiele od ubrań noszonych przez lud pustyni. W pierwszej chwili po zobaczeniu Khalika wydawał się zaskoczony, potem szybko obiegł głaz i dobył bułata, którego zostawił przy bagażach. Khalik podążył jego śladem.
— Zaczekaj, nie chcę z tobą walczyć. Chodzi ci o miecz, tak? — Chłopak postanowił, że na razie spróbuje rozwiązać sprawę bez rozlewu krwi. Miecz z klejnotem był prosty, dłuższy oraz cięższy od używanego przez niego od lat bułata, nie czułby się z nim pewnie w potyczce z kimś niewątpliwie dobrze wyszkolonym w walce.
— Oddaj go, a obiecuję ci szybką śmierć — odparł Szarif, przyjmując pozycję obronną.
— Dam ci miecz, ale pozwól mi odejść.
— Nie ma mowy, najpierw musisz wyjawić wszystko, co wiesz.
— O czym? — zdziwił się Khalik. — O tym mieczu?
— Wszystko. Kto was wynajął, kto nas zdradził…
— Ale to wszystko to jedno wielkie nieporozumienie — próbował oponować Haruba.
— I tak wszystko wyśpiewasz. — Szarif zaatakował.
Khalik odsunął się do tyłu, ostrze przeciwnika przecięło powietrze o kilka centymetrów od jego twarzy. Oaza w obecnym stanie nie była najlepszym miejscem do walki, wszędzie walały się juki pozrzucane z koni. Dlatego też Khalik starał się wydostać na otwartą przestrzeń. Umknął przed dwoma kolejnymi ciosami oponenta i już prawie dopiął celu, gdy potknął się o bagaże i wywrócił na plecy.
Szarif przeskoczył feralną przeszkodę, jednocześnie zadając cios. Khalik nie próbował blokować, lecz wystawił miecz pionowo w górę, wykorzystując jego długość, by ugodzić bezwładnie opadającego przeciwnika w ramię. Ten nie dociągnął przez to cięcia i jego bułat zatrzymał się na jelcu miecza Khalika. Haruba zdołał wstać i przyjąć pozycję obronną. Z rany wroga szybko sączyła się krew. Oboje wiedzieli, że im dłużej potrwa walka, tym mniejsze będą szanse Arianina. Szarif musiał ją zakończyć szybko. Błyskawicznie zadał trzy ciosy na wysokości ramion, z prawej, lewej i znów z prawej. Khalik zdołał zablokować wszystkie, a przy każdym kontakcie z klingą przeciwnika, klejnot na jego jelcu jarzył się jasnym czerwonym światłem.
Szarif zadał cios z góry, a kiedy Khalik piruetem odsunął się w bok, kucnął, zebrał garść piasku i sypnął mu w twarz. Piasek dostał się do oczu Khalika niemal dokładnie w momencie, gdy skończył piruet i ponownie obrócił się przodem do wroga. Instynktownie zrobił kilka kroków w tył i wystawił miecz do bloku następnego cięcia. Poczuł, że coś trafia w jego zasłonę, a potem usłyszał rżenie konia i upadek czegoś ciężkiego na piasek. Gdy kilka sekund później udało mu się otworzyć oczy, zobaczył, że jego miecz otacza płomień ognia. Koń Szarifa, który do tej pory stał w oazie, teraz galopował w kierunku najbliższej wydmy. Musiał go spłoszyć ogień na mieczu, a po drodze zapewne uderzył w swego właściciela, który teraz powoli podnosił się z piasku.
Z płonącym ostrzem, Khalik szybko podbiegł do przeciwnika, który już wstał, i zaatakował. Tym razem to Szarif uniknął ciosu odskakując w tył, ogień podpalił mu jednak szatę na klatce piersiowej. Walcząc jedną ręką, a drugą starając się ugasić ubranie, nie był już tak groźny (a przecież krwawiące ramię cały czas go osłabiało). Uniknął jeszcze kilku cięć Khalika, lecz strój zapłonął mu również w dwóch innych miejscach. Ogień rozprzestrzenił się szybko i stało się jasne, że Szarif nie wygra tej walki. Upuścił broń i starał się gasić szatę. Wkrótce jednak płonął cały, krzycząc i biegając dookoła. Jedyne co Khalik mógł zrobić, to wystawić swój miecz czubkiem do przodu, aby skrócić cierpienia wroga. Szarif to zauważył i skorzystał z łaski. Nadział się na ostrze w taki sposób, aby klinga przebiła mu serce i od razu zakończyła agonię. Khalik nie mógł wyjąć miecza z ciała przeciwnika, ostrze musiało się zablokować o żebra. Puścił rękojeść, a Szarif zwalił się na piasek.
Dźwięk niesie się daleko po pustyni, istniało ryzyko, iż jego krzyki dotarły do reszty orszaku. Khalik musiał działać szybko. Pobiegł za wydmę, za którą zniknął wierzchowiec. Na szczęście ten nie oddalił się zanadto i chłopakowi udało się sprowadzić go do oazy. Przytroczył do niego juki. Naliczył jeszcze sześć dodatkowych zestawów toreb, co oznaczało, że gdzieś po Raz-Hal Mat rozjechało się jeszcze tyluż jeźdźców. Zabrał dodatkowe manierki, w końcu wyjął miecz z Szarifa i przywłaszczył sobie jego broń — kiedyś szkolił się w pewnej sztuczce, która w przypadku braku broni miotanej mogła ocalić mu życie. Wskoczył na konia i pognał na północ.
Nowy wierzchowiec Khalika był umięśnionym gniadoszem o wysokości około półtora metra w kłębie. Wydawał się być wytrzymały i szybko reagował na komendy. Ktoś dobrze go wytresował, a Khalik był nie byle jakim jeźdźcem, więc ich współpraca od początku układała się znakomicie. Plan podróży do Kadras nie zmienił się. Khalik zamierzał jechać na północ prawie w linii prostej, nieznacznie odbijając po drodze do trzech oaz. Te wizyty i zapasy w jukach powinny wystarczyć, aby dotrzeć do celu.
Jedyną niewiadomą byli jeźdźcy. Czy słyszeli odgłosy walki w oazie, czy może odjechali już wystarczająco daleko, by dźwięk do nich nie dotarł? Tak czy inaczej, musiał się spieszyć, wiedział, że w południe jeźdźcy ruszą w drogę powrotną do oazy. To dawało mu jakieś trzy godziny jazdy w kierunku jednego z nich, którego pewnie będzie musiał pokonać. Może zauważy go też ktoś inny, ale liczył, że przynajmniej przed czterema uda mu się uciec, jeśli pokona tę pierwszą przeszkodę.
Ostatnią godzinę jazdy oszczędzał konia. Zatrzymał się nawet, by go napoić, do swojej sztuczki potrzebował bowiem jak największej prędkości wierzchowca. Po odpoczynku ruszył kłusem na północ. Niecały kwadrans później zobaczył wyłaniającego się zza wydmy jeźdźca. Człowiek ubrany w czarne jak u Szarifa szaty, jadący na karym koniu również go spostrzegł i pospieszył wierzchowca. Starcie było nieuniknione.
Rozdział III
Dwaj jeźdźcy błyskawicznie zbliżali się do siebie. Khalik lewą ręką trzymał cugle, a prawą sięgał za plecy, gdzie zawiesił bułat zdobyty na Szarifie. Jego przeciwnik wyciągnął swój oręż. Kiedy znaleźli się w odległości kilkunastu metrów od siebie, Haruba spróbował swojej sztuczki: rzucił mieczem najmocniej jak potrafił, licząc, że przy silnym rzucie i szybko jadących koniach, bułat wbije się w przeciwnika. Mimo że jego zakrzywione ostrze nadaje się głównie do zadawania ran ciętych, było to możliwe. Co prawda lepiej w roli pocisku sprawdziłby się miecz z czerwonym klejnotem, z uwagi na ostry czubek, ale ten przydałby się bardziej w walce wręcz. Nawet jeśli Khalik czuł się pewniej, władając bułatem, to ogniste zdolności jego nowej klingi były nie do przecenienia.
Okazało się jednak, że w tej potyczce nie musiał z nich korzystać. Oponent nie spodziewał się rzutu mieczem i nie zdążył go zablokować. Ostrze nie wbiło się co prawda zbyt głęboko, ale zrzuciło go z wierzchowca. Khalik zsiadł ze swojego konia i szybko zakończył starcie, wbijając klingę w brzuch wroga tuż pod miejscem, w którym łączą się żebra. Mimo zwycięstwa, nie mógł tracić czasu, zabrał oba bułaty — „Może jeszcze się przydadzą, w najgorszym razie może ktoś je kupi” — wsiadł na swego rumaka i popędził na północ.
Nie zauważywszy przez kilka godzin żadnych śladów pościgu, postanowił pozostałą część dnia spędzić przy wysokim, dającym zbawczy cień głazie. Rozkulbaczył konia i wytarł go z potu własną szatą. Napoiwszy zwierzę, sam zabrał się za posiłek. W jukach znalazł jakieś suszone mięso, które z początku bardzo się ciągnęło, ale po chwili spędzonej w ustach było już całkiem zjadliwe i nawet smaczne — oraz bardzo pożywne. Popił je wodą i dołożył dwie figi na deser. Miał zamiar wyruszyć w dalszą drogę po zachodzie słońca. Nawet nie jadąc zbyt szybko, bez problemu powinien dotrzeć do jednej z oaz, którą zamierzał odwiedzić. Tam spędzi dzień i wznowi podróż następnej nocy. Oczywiście ryzykował w ten sposób, że ewentualny pościg może go odnaleźć, ale ich konie powinny być bardziej zmęczone od jego, nie sądził zatem, by dały radę go dogonić. A przynajmniej taką miał nadzieję, bo nie zamierzał ryzykować życia swojego wierzchowca. Bez niego jego szanse na przeżycie zmalałyby niemal do zera.
Nocą ruszył w dalszą drogę. Podróż przebiegała bez zakłóceń i dotarł do celu przed brzaskiem. W oazie nie znalazł wody, ale zapasy z juków na razie wystarczały. Kilka drzew palmowych o usychających już liściach dawało potrzebny cień. Koń znalazł sobie jakieś suche zarośla do poskubania. Khalikowi wydawało się, że w końcu może chwilę odetchnąć. Zaczął rozmyślać, co porabiają jego byli już współplemieńcy. Czy Hamal też został ukarany? Czy ktoś w Mhalamie za nim tęskni? Miał przecież znajomych, z którymi znał się od dzieciństwa, a teraz już pewnie nigdy ich nie zobaczy. Podobnie jak ojca. Miał wyrzuty sumienia z powodu ich ostatniej rozmowy. Czy rzeczywiście pożegnał się z nim w tak bezmyślny sposób? Może ojciec wcale go nie zdradził i próbował pomóc za kulisami? Przecież lepiej znał realia rady plemiennej. Żałował, że uniósł się wtedy gniewem.
Jego przygnębiający nastrój pogłębił się tylko, kiedy przypomniał sobie ciała Raszada i Dżala, leżące w wozie, spojrzenia Haruba, gdy zaczęli się domyślać, że wyprawa nie poszła zgodnie z planem i wreszcie rozpaczliwe zawodzenie Aiszy i Miriam. Czy Raszad i Dżal rzeczywiście zginęli przez niego? „Nie — odrzucił te myśli. To ten ranny ich zaatakował, jak tylko wyjęli miecz ze skrzyni, a potem już nie dało się tego zatrzymać. Gdyby tego nie zrobili, może nawet oddałbym im tę klingę”. W głębi duszy wiedział jednak, że sam się oszukuje. Ostrze i tak by wziął, a atak na wóz zleciłby w każdych okolicznościach.
Zaczął myśleć o śmierci, o tym jak nieustannie przeplata się z życiem, pozostając jego częścią. „I pomyśleć, że tydzień temu miałem na swoim sumieniu tylko jedną śmierć, a teraz już pięć. Jak to się szybko zmienia” — nie dowierzał. Nie czuł się przesadnie winny. Wiedział, że gdyby nie odebrał życia tym ludziom, sam by zginął. Jednemu nawet wyświadczył przysługę, skracając jego cierpienia. Zdawał sobie sprawę, że może będzie musiał jeszcze zabić, zanim to wszystko się skończy.
„Ale kiedy się to skończy? — pytał sam siebie. — Właścicielem miecza pewnie był ktoś potężny, ile jeszcze takich grup może wysłać?”. Ta myśl jeszcze bardziej go zdołowała. Nawet jeśli pozbędzie się broni tu i teraz, pościg i tak ruszy za nim, z chęci zemsty lub uzyskania odpowiedzi, których nie potrafił udzielić. Jeśli dotrze do Kadras, będzie go trudniej znaleźć, może wtedy pozbędzie się klingi. Miała ona co prawda wielką moc, ale nie wartą umierania za nią.
— Co ty jeszcze potrafisz? — znów rozpoczął monolog do miecza. Koń spojrzał w jego kierunku.
Oddalił się trochę od wierzchowca — nie chciał go spłoszyć — i próbował różnych cięć i pchnięć, aby lepiej wyczuć balans miecza. Po cichu liczył również, że ponownie uda mu się podpalić ostrze. Nadzieja okazała się płonna, klejnot na jelcu ani razu nie zaświecił. Zamyślony wrócił w cień i się położył. Po kilku minutach dobiegł go dziwny ptasi głos. Spojrzawszy w górę, zobaczył nieznany mu okaz latającego stworzenia, krążącego wysoko nad oazą i wydającego co jakiś czas świdrujący w uszach dźwięk. Czyżby pościg dysponował jakimś ptakiem tropiącym? Khalik słyszał kiedyś o podobnych stworzeniach, ale do końca nie wierzył w ich istnienie. Mimo to postanowił nie kusić losu i zaczął przygotowywać się do drogi. Już po chwili zza wydmy wyłoniło się jednak dwóch jeźdźców. Byli zaledwie dwieście metrów od oazy, na ucieczkę nie było już szans.
Dwaj ubrani w czarne szaty mężczyźni pędzili na karych rumakach w stronę Khalika. Będąc bliżej oazy, rozdzielili się, zamierzając zapewne zaatakować z dwóch stron. Khalik schował się za swoim koniem i starał ustawiać tak, aby jeden z jeźdźców nie mógł go dostrzec. Zamierzał zaskoczyć choć jednego z nich rzutem bułatem — warunki były mniej sprzyjające niż poprzednio, ale warto było spróbować. Drugi jeździec oczywiście widział go za zwierzęciem, ale nie spodziewał się rzutu mieczem i w porę nie ostrzegł swego kompana. Scimitar pomknął nad koniem i wbił się w prawe ramię napastnika, który zaraz potem spadł z wierzchowca.
Khalik szybko rzucił następną klingą, lecz drugi przeciwnik wiedział już, czego się spodziewać. Zbił pocisk w bok, po czym przystąpił do ataku. Khalik umknął przed jego szarżą pod swojego rumaka i pobiegł w kierunku przeciwnika, którego wcześniej strącił z konia. Ten podnosił się już z piasku, bułat wysunął mu się z rany, która zaczęła obficie krwawić. Chłopak zamierzał szybko się z nim rozprawić, aby nie walczyć z dwoma wrogami na raz. Nie udało mu się jednak dobiec do celu. Mężczyzna na koniu dogonił go i zadał cios, który mógłby ściąć mu głowę, gdyby w porę się nie uchylił.
Napastnicy się przegrupowali. Jeździec nękał Khalika pozorowanymi szarżami, a ranny starał się zajść go od tyłu. Gdy uznali, że są na dogodnych pozycjach, jeździec ruszył do ataku. Nie zdołał jednak zadać ciosu, gdyż ostrze Khalika zapaliło się, płosząc konia i zrzucając wroga na piasek. Chłopak szybko podbiegł do oponenta i ciął go z góry. Mimo że ten zdołał zablokować cios, to leżąc odsłonił nogi, które Khalik zaatakował. Udało mu się zranić rywala i podpalić mu szatę. Ranny w ramię wróg przypuścił atak na plecy chłopaka, czym dał swojemu pomocnikowi czas na ugaszenie szaty. Nie uratował jednak siebie. Khalik zablokował cios i szybko ciął go przez brzuch. Rana była bardzo głęboka; szata się zapaliła, płosząc konie przybyłych napastników.
— Widzisz, co zrobiłem z twoim przyjacielem? — Khalik zwrócił się do drugiego z mężczyzn. — Ale nie musisz skończyć tak jak on.
Wzrok mężczyzny spoczął na wykrwawiającym się i jednocześnie płonącym kompanie. Khalik spodziewał się, że dostrzeże w jego oczach strach. Pomylił się, spojrzenie wojownika było zimne i przenikliwe.
— Możesz się poddać, odpowiedzieć na kilka pytań i w pokoju wrócić do domu — kontynuował niezrażony brakiem reakcji oponenta Khalik. — To jak będzie?
Mężczyzna cały czas wpatrywał się w umierającego przyjaciela. W ręku ściskał bułat. Najwyraźniej nie zamierzał się poddawać.
— Słyszysz, co do ciebie mówię? — Khalik ruszył w jego stronę.
Przeciwnik spojrzał za niego. Chłopak nagle zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie słyszy już odgłosów tego nieznanego ptaka. Chciał się odwrócić. Nie zdążył, bat niewidocznego napastnika świsnął w powietrzu i owinął mu się dookoła prawej ręki. Miecz upadł na piasek i zgasł. Za chwilę drugi bat unieruchomił mu lewą rękę, a mężczyzna, z którym przed chwilą walczył, zamachnął się do śmiertelnego ciosu.
— Nie! Może nam być potrzebny żywy. — Zatrzymał egzekucję zbliżający się do miejsca walki mężczyzna. Na jego przedramieniu siedział stalowoszary ptak. — Związać go.
Wykonawszy rozkaz, wojownicy odkryli osłaniane kefijami twarze. Z powodu bujnych bród Khalik nie potrafił dokładnie określić ich wieku, ale nie mogli mieć więcej niż po trzydzieści lat. Wyjątkiem był ich przywódca, którego broda poprzetykana była licznymi siwymi włosami — zbliżał się pewnie do pięćdziesiątki. Człowiek z nadpaloną szatą wsiadł na konia i zniknął za wydmą. Po minucie powrócił, prowadząc za sobą trzy wierzchowce. Wtedy Khalik zrozumiał, że od początku miał do czynienia z pięcioma napastnikami, którzy podzielili się, żeby odwrócić jego uwagę.
Mężczyźni wyłapali spłoszone konie i przystąpili do posiłku. Ich przywódca pisał coś na małej karteczce papieru. Kiedy skończył, przytwierdził ją do nogi ptaka i wypuścił zwierzę w powietrze. Stworzenie od razu poleciało na południe.
— Kim jesteś? — zapytał, patrząc Khalikowi prosto w oczy.
— Dżinem. I jeśli zaraz mnie nie wypuścicie, wszyscy skończycie jak ten tam. — Chłopak głową wskazał na dogasającego na piasku trupa.
Stary się zaśmiał, dwaj właściciele batów również, ale jakby bardziej nerwowo. Tylko ten z nadpaloną szatą pozostał poważny, a może nawet lekko się przestraszył.
— Tak? — odrzekł przywódca. — A mnie się zdaje, że jesteś jednym z tych rabusiów pustyni, Haruba, jeśli mnie pamięć nie myli. I pewnie ukradłeś ten miecz. — Podniósł z ziemi czerwono-czarną pochwę. — Może nawet zabiłeś ludzi, którzy go wieźli. Wszystko układa się w logiczną całość…
Zamyślił się. Chodził przez chwilę w tę i we w tę.
— Nie wiem tylko, jak udało ci się podejść jednego z moich ludzi — przemówił wreszcie. — Ani jak odblokowałeś moc Aszy.
„Moc Aszy? Tak nazywają moc ognia?”.
— Już mówiłem. Jestem dżinem. Dla mnie takie rzeczy to codzienność.
Stary uśmiechnął się, właściciele batów zachowali powagę, zaś ostatni z grupy wyglądał na naprawdę przestraszonego.
— Dobra, dżinie, w takim razie nie będziesz miał problemu z uwolnieniem się — odparł przywódca. — Na koń z nim, pojedzie w środku. Ruszamy natychmiast.
Zanim dosiedli wierzchowców, ten z nadpaloną szatą zwrócił się do starego, ale rozmawiali cicho i Khalik nie zdołał wyłowić żadnych słów. Potem dowódca poklepał podkomendnego po plecach i stanowczym gestem wygonił w kierunku koni. Zmówiwszy jakąś modlitwę nad ciałem poległego kompana, sypnął na niego garść piasku i zostawił na pustyni.
Na czele karawany jechał stary, kilka metrów za nim Khalik (z nogami związanymi pod brzuchem konia), którego po bokach pilnowali ludzie z batami. Pochód zamykał ten z nadpaloną szatą, który prowadził dodatkowo luzaka z tobołami. Podróż przebiegała cicho i spokojnie, Mężczyźni nie rozmawiali zbyt wiele, a jeśli już, to na przystankach, oddaleni tak, by Khalik ich nie słyszał. Chłopak był dobrze związany i uważnie pilnowany, nie miał żadnej możliwości ucieczki. Mimo to nie zamierzał się poddać. Swej szansy upatrywał w najmłodszym, nieco wystraszonym członku karawany.
Gdy zatrzymali się w oazie, w której Khalik pokonał Szarifa kilka dni wcześniej, ów niespokojny mężczyzna usiadł ciężko na piasku, oglądając ranną nogę. Oparzenie nie wyglądało zbyt dobrze, skóra przybrała żółty kolor.
— Boli? — zwrócił się do niego jeden z właścicieli batów.
— Nie, nic nie czuję, ale nie chce się goić.
— Nie mamy nic na takie oparzenia, ale jeszcze trzy dni i będziemy w domu. Dasz radę.
— To klątwa dżina, nie przeżyjesz trzech dni. — Khalik wyczuł swoją szansę, by zasiać w nim jeszcze większy niepokój.
Stary szybkim krokiem zbliżył się do chłopaka i uderzył go pięścią w nos, który zaczął broczyć krwią.
— Zakneblować go.
I tak umarła ostatnia nadzieja Khalika na uratowanie skóry.
Po południu, gdy wszyscy powoli szykowali się do dalszej drogi, zrezygnowany Khalik wpatrywał się w niebo. „Może to jedna z ostatnich okazji, aby zapamiętać ten widok. Kto wie, co ze mną zrobią, gdy już dotrzemy na miejsce”. Tak rozmyślając, zauważył, że niebo zasnuwa drobna mgiełka. Nad pustynią zaległa martwa cisza. To mogło oznaczać tylko jedno — zbliżała się burza piaskowa. Przywódca karawany również potrafił odczytać te znaki.
— Samum! — wrzasnął na swoich ludzi.
Ci wiedzieli, co robić. Wyjęli z juków koce, którymi przykryli wszystkie łby koni. Sami założyli na oczy jakieś przezroczyste przedmioty, które osłaniały je przed piaskiem — gdyby Khalik wiedział coś więcej o świecie, poznałby ariańskie gogle. Nosy i usta z kolei ochraniały im wycięte ze specjalnego materiału maski. Wierzchowce ustawili w okrąg i zmusili, by usiadły, po czym schowali się za tak stworzoną osłoną. Khalik znalazł się w samym środku, nie otrzymał żadnych gogli ani maski, mężczyźni zakryli mu tylko twarz kefiją.
Wiatr uderzył z ogromną siłą. Ziarenka piasku cięły powietrze i nieosłoniętą skórę. Szybko zrobiło się bardzo gorąco i duszno, Khalik z trudem oddychał. Ale nie to było jego największym zmartwieniem. Dobrze znał wykorzystany przez Arian sposób ochrony przed samumem. Haruba jednak częściej używali do niego wielbłądów, ponieważ konie nie potrafiły pozostawać przez dłuższy czas w niewygodnej pozycji. Jeśli któryś wierzchowiec nie wytrzyma i wstanie, pozostałe prawdopodobnie spanikują i rozbiegną się na wszystkie strony, tratując po drodze ludzi.
Jego obawy okazały się słuszne, jeden z rumaków wstał i choć był przytrzymywany, ruszył przed siebie, uprzednio kopiąc jednego z mężczyzn. Khalik nic nie widział, poczuł tylko jak na piasek obok niego upada jakieś ciało.
Burza trwała ponad godzinę, pozostałe konie nie spłoszyły się, ale tego jednego musieli spisać na straty. Niefortunną ofiarą spanikowanego zwierzęcia okazał się jeden z właścicieli batów. Żył co prawda, ale miał połamane żebra. Każdy oddech stanowił dla niego ogromny wysiłek.
Mimo że zapadła już noc, karawana nie ruszyła w dalszą drogę. Ranny leżał oparty o głaz, a pozostali mężczyźni naradzali się żywiołowo. Obserwując ich, Khalikowi wydało się przez chwilę, że na pobliskiej wydmie zauważył jakiś owalny kształt, który szybko zniknął. Był jednak tak wyczerpany po burzy, że nie wiedział, czy działo się to na jawie. Mężczyźni uradzili w końcu, że ocenią, jak zmienia się stan rannego w ciągu kilku najbliższych godzin, a potem podejmą dalsze kroki.
Po kilkunastu minutach drugi właściciel bata wstał i udał się za kamień.
— Burza przysypała studnię, weź manierkę — rozkazał mu stary.
— Tego nie chcesz mieć w manierce — odparł tamten.
— Aha, tylko dobrze piaskiem przysyp.
Mężczyzna zniknął za skałą. Minęło już kilka minut, ale ciągle nie wracał.
— Tylko nie mów, że masz sraczkę, nie mamy aż tyle wody — przywódca krzyknął w jego kierunku i uśmiechnął się do kompana z nadpaloną szatą, który z niepokojem obserwował śpiącego teraz rannego.
Kiedy nie nadeszła odpowiedź, stary wstał, wziął bułat i ruszył za głaz, przykładając palec do ust i nakazując ciszę. Po chwili wyłonił się zza niego z bełtem w szyi i upadł na piasek, tuż obok dwóch podkomendnych. Ranny się nie obudził, słychać było tylko jak świszczy przy każdym oddechu. Doglądający go mężczyzna z poparzoną nogą chwycił za bat kompana prawą ręką, w lewej trzymał już swój bułat. Pobiegł za głaz od drugiej strony. Po chwili Khalik usłyszał zwolnienie spustu kuszy i świst bełtu przecinający powietrze. Strzelający musiał chybić, bo zaraz po nim strzelił bat i rozległy się odgłosy walki na miecze.
Po niecałej minucie pojedynkujący przenieśli się za drugą stronę głazu i wtedy Khalik rozpoznał szaty Haruba — podobne do tych z Ariany, ale jednak inne. Walcząca postać nosiła jednolity błękitny strój z zasłoniętą twarzą. Nieznajomy z początku radził sobie dobrze, ale wraz z kolejnymi zablokowanymi i wyprowadzonymi cięciami wyraźnie słabł. Po krótkiej chwili już tylko się bronił, a Khalik zdał sobie sprawę, że jeśli jakoś mu nie pomorze, pewnie przegra starcie.
Nie mógł wstać, ale zaczął pełznąć w kierunku walczących. Widząc to, mężczyzna w błękitnym stroju ustawiał się w taki sposób, aby Khalik znalazł się za plecami jego oponenta. Kiedy Haruba walczył już ostatkami sił, chłopak znalazł się przy nogach wroga i starał się go powalić. Nie udało mu się, ale zaabsorbował jego uwagę na tyle, by postać w błękicie miała czas zadać śmiertelne cięcie w szyję.
Zaraz do upadku ostatniego członka karawany, Haruba podbiegł do mężczyzny z połamanymi żebrami i poderżnął mu gardło. Tamten nawet się nie obudził, jego koniec i tak był bliski. Kiedy postać obróciła wzrok na Khalika, przez chwilę przebiegło mu przez myśl, że może i jego czeka ten sam los. Przecież nie należał już do plemienia. Mężczyzna w błękicie przeciął jednak jego więzy i odsłonił twarz.
-Nie spodziewałem się ciebie tutaj. — Khalik nie mógł uwierzyć, kto go uratował.
Rozdział IV
Abdul Al-Ali siedział za swoim biurkiem w Hamestaganie, stolicy Ariany, i kończył pisać listy do namiestników południowych prowincji. Był zadowolony z zysków w trzech ogromnych portach republiki. Przez Kulhor, Ambit i Mastu przechodziły towary ze wszystkich stron świata. Idealne położenie na środku szlaków morskich zapewniało gigantyczne dochody. Na tyle duże, że pozwalały na utrzymanie silnej floty morskiej i najlepszych najemników, strzegących bezpieczeństwa kraju, oraz rozbudowę infrastruktury państwa. To dzięki pieniądzom z handlu rozwijała się sieć dróg i akweduktów, powstawały nowe osady, a ludziom żyło się lepiej i łatwiej.
Nie zamierzał jednak zbytnio chwalić zarządców. Ludzie mają tendencje do osiadania na laurach, trzeba ich cały czas pilnować. Wszystko co budował z mozołem przez ostatnie dwadzieścia lat, w trakcie których nieprzerwanie stał na czele parlamentu Ariany, mogło zostać bardzo szybko zaprzepaszczone, jeśli nie poświęcało się należytej uwagi nawet błahym z pozoru sprawom. A dziś jeden z jego szpiegów doniósł mu o czymś, co w dłuższej perspektywie mogło stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju.
Odcisnąwszy rządową pieczęć na ostatnim z listów, spojrzał przez okno na wspaniałą stolicę, wybudowaną za pieniądze z handlu ledwie dziesięć lat temu. Mimo że słońce już zaszło, Hamestagan jaśniał światłami i tętnił życiem. „Ludzie jeszcze przez kilka godzin będą się krzątać po ulicach — pomyślał. — Nigdzie indziej na świecie nie ma takiego miasta”. Dumny z siebie, opuścił gabinet i długimi holami oraz licznymi schodami opuścił budynek parlamentu (zajmowało mu to aż cztery minuty, ale wrażenie, jakie gmach wywierał na gościach było warte marnowania tego czasu). Na zewnątrz jak zwykle czekała na niego lektyka — nigdy nie poruszał się pieszo ulicami, tak podróżowali zwykli obywatele, a on musiał się na ich tle wyróżniać. Zerknął jeszcze, czy strażnicy z gwardii kościelnej prosto stoją na posterunkach i zajął miejsce na miękkich, jedwabnych poduszkach.
— Do łaźni.
Czterech niewolników o brązowej skórze uniosło lektykę i zdecydowanym krokiem ruszyło ulicą. Łaźnie mieściły się niedaleko budynku parlamentu, po drodze nie mijali wszystkich cudów stolicy, ale już tych kilka uliczek pokazywało, że to wyjątkowe miasto. Aleje były czyste oraz jasno oświetlone i mimo późnej pory, pełne ludzi. Niektórzy robili zakupy, inni słuchali muzyki ulicznych grajków lub spotykali się ze znajomymi w kawiarniach i herbaciarniach — ostatnim krzyku mody.
Kiedy po minucie znaleźli się na Placu Centralnym, Al-Ali spojrzał na stojący na środku rynku posąg i uśmiechnął się w myślach. Nigdy nie mógł się od tego powstrzymać, kiedy mijali pomnik doktora Aziza. Lubił go nazywać pomnikiem ludzkiej głupoty, przypominał mu wydarzenia sprzed dwudziestu lat — początki jego władzy w Arianie. Jego stronnictwo nie miało wówczas szans na wygranie wyborów, uknuł więc sprytną intrygę z morowym powietrzem, aby pozamykać ludzi w domach (chociaż nie jest to właściwe słowo, oni z własnej woli w nich zostawali) i zorganizować wybory korespondencyjne. Opłacenie ludzi zbierających głosy kosztowało go fortunę. Niemało zapłacił też Azizowi za wyprodukowanie specyfiku, którym truł marynarzy i bezdomnych w Kulhorze — ówczesnej stolicy państwa. Ale było warto, dzięki temu ludzie uwierzyli, że naprawdę zagraża im niebezpieczeństwo. Sam Aziz zyskał potem rozgłos jako ten, który uwolnił ludzi od choroby, wynajdując cudowny lek. Szkoda, że kilka miesięcy później zrobił się chciwy i trzeba go było usunąć — jakiś marynarz przez pomyłkę ugodził go nożem.
Oczywiście polityczni przeciwnicy kwestionowali wynik wyborów, ale poparcie Kościoła Jedynego Boga ostatecznie przypieczętowało zwycięstwo Al-Alego. Mimo że Ariana była republiką, to ludzie cenili sobie zdanie i autorytet władz wspólnoty religijnej. Dużą rolę w uzyskaniu tego poparcia miał wtedy pnący się po szczeblach kościelnej kariery młody Altair, dziś głowa tego zgromadzenia. I to właśnie z nim chciał się spotkać Abdul Al-Ali. Podobno z prywatnej kolekcji przywódcy religijnego skradziono pewien unikatowy przedmiot.
Al-Ali nie umawiał się na spotkanie z Altairem, ale wiedział, że ten codziennie o tej porze zażywa kąpieli w prywatnych łaźniach, do których wstęp mieli jedynie najbogatsi i najbardziej wpływowi mieszkańcy Hamestaganu.
— Witaj Altairze, cóż za niespodzianka — zagaił Al-Ali.
Altair miał około pięćdziesięciu lat, metr osiemdziesiąt wzrostu, wysportowaną sylwetkę i długie do ramion czarne włosy. Brązowe, inteligentne oczy obserwowały jego rozmówców znad prostego nosa. W samym ręczniku prezentował się znacznie lepiej niż starszy o dziesięć lat Al-Ali, który był niższy o jakieś dziesięć centymetrów, miał wyraźny brzuch (chociaż według niego świadczył on o dobrobycie kraju, jakim władał) i rzadsze od kapłana, długie siwe włosy. Twarz polityka nie wyróżniała się niczym szczególnym: czarne oczy, lekko haczykowaty nos i niezbyt długie wąsy.
— Witaj przyjacielu. — Uścisnęli sobie przedramiona. — Co nowego w świecie wielkiej polityki?
— Na szczęście, chwalić Jedynego, wszystko dobrze się układa — odparł przewodniczący parlamentu. — A u ciebie?
„Dobrze wiesz, co u mnie, twoja wizyta tutaj akurat teraz nie jest przypadkowa” — pomyślał Altair.