Kroniki Valeny II Włócznia i Młot - Dawid Traczykowski - ebook

Kroniki Valeny II Włócznia i Młot ebook

Dawid Traczykowski

5,0

Opis

Uciekający przed pościgiem Hadar zawiązuje niespodziewany sojusz. Khalik jest zmuszony ukrywać się w jaskini lwa – siedzibie Kościoła Jedynego Boga, z której kiedyś wykradziono posiadany przez niego miecz. Felicia musi poradzić sobie na obcym, niegościnnym dworze swojego nowego męża. Kadras wciela w życie plany odbudowy Imperium Valeny, a na światło dzienne wypływają dwie kolejne bronie z magicznego zestawu Haylela: włócznia i młot. Kto stanie się ich posiadaczem i jak wpłynie to na układ sił na kontynencie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1085

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dawid Traczykowski

Kroniki Valeny

Tom II

Włócznia i Młot

Cykl Kroniki Valeny

Miecz i Topór

*

Włócznia i Młot

*

Wichry Wojny

Kroniki Valeny Tom II: Włócznia i Młot

Copyright © 2024, Dawid Traczykowski

Autor niniejszego dzieła nie zezwala na wykorzystanie jego całości ani części w żadnych programach rozpoznających wzorce graficzne, tekstowe itp. (tzw. Sztuczna Inteligencja).

Projekt graficzny okładki

Agencja Graficzno-Reklamowa - StudioGrafiki

Mapa

Anna Zawadzka

Pomoc wszelaka

Kamil Traczykowski

ISBN 978-83-973013-1-3

Rozdział I

Hadar biegł przez Krokodyle Mokradła, kierując się na północny zachód. Z każdym krokiem oddalał się od wojownika z płonącym mieczem, z którym musiał stoczyć walkę. „Pokonałbym go, na pewno. Już ledwo trzymał się na nogach” — myślał. Ból w prawym boku znów dał o sobie znać. Chyba w coś uderzył, kiedy Bezimienny odrzucił go falą energii razem z jednym z furgonów. „Chociaż gdyby trafił mnie w bok, różnie mogłoby się to skończyć. I może wcale nie osłabł, tylko udawał. Poza tym Kadryjczycy byli już blisko. Nawet gdybym go zabił, oni mogliby dokończyć jego dzieło. W sumie dobrze się stało, że walka pozostała nierozstrzygnięta. Spotkamy się jeszcze kiedyś i dokończymy to, co zaczęliśmy, tym razem bez udziału Bezimiennego”.

Wykonał misję połowicznie. Nie dostarczył ładunku, ale pozbył się tego, który miał go odebrać. Król Olan powinien być zadowolony. Nie wiedział, dlaczego wiózł dzieci, ani co zrobił Bezimienny, by władca Tariny mu je dostarczył. Nie miał również pojęcia, co człowiek w białej masce zamierzał z nimi zrobić. Czy miały skończyć jako jego zabawki? Czy może otoczyłby je opieką, by później wcielić w szeregi swojego stowarzyszenia? I dlaczego wszystkie dzieci były czarne? Musiało to mieć jakieś znaczenie. Gdyby Bezimienny szukał jakichkolwiek sierot, bez problemu znalazłby je w Kadras, a nie sprowadzał z dalekich krain.

Nagle wydało mu się, że usłyszał pisk dziecka. A może dzwoniło mu w uszach po tym potężnym ciosie Bezimiennego. Nie, znów dobiegł go ten dźwięk. Zatrzymał się i starał zlokalizować jego źródło. Kolejny pisk dobiegł z południa. Wyglądało na to, że jakieś dziecko — zapewne z „jego” furgonów, bo co robiłyby inne dzieci na tych bagnach — ma kłopoty. Pomóc mu? Każda strata czasu mogła go kosztować życie lub utratę wolności — żołnierze kadryjscy na pewno podjęli już pościg. Nie czuł, że jest coś winny tym małym istotom, ale jednocześnie nie potrafił ich zostawić swojemu losowi. Ruszył na południe.

Przebiegając przez wodę, sięgającą mu za kolana, rozglądał się uważnie na boki. Kilkadziesiąt metrów na zachód zauważył coś sunącego pod wodą. Nie był w stanie ocenić rozmiarów tego stworzenia, widział tylko jego oczy, ale jeśli to krokodyl, musiał czym prędzej wydostać się na brzeg. Przyspieszył biegu. Unosząc nogi nienaturalnie wysoko, poczuł nasilający się ból w prawym boku. Kiedy wyszedł z wody, od razu spojrzał w kierunku zbliżającego się zwierzęcia, lecz zauważył tylko szybko rozpraszający się ślad na tafli rozlewiska. Stwór zrezygnował czy zanurzył się pod wodę, by za chwilę wyskoczyć z niej w niespodziewanym ataku?

Nieważne, kolejny krzyk dziecka powiedział mu, że jest już blisko celu. Pobiegł w kierunku pobliskich zarośli. Za nimi zauważył siedzące na drzewie: jedną z Pań P. oraz dwójkę dzieci, chłopczyka i dziewczynkę. Pod drzewem, tuż przy brzegu, swoje paszcze najeżone ostrymi zębiskami otwierały dwa ogromne krokodyle. Musiały mieć około pięciu metrów długości. Ich masywne, zielono-brązowe cielska gotowały się do pojedynku o siedzącą na drzewie ucztę.

Hadar nie miał czasu, by czekać na rozstrzygnięcie walki. Musiał się ich pozbyć jak najszybciej, Kadryjczycy mogli dogonić go lada moment. Z początku chciał użyć swojej wypróbowanej broni — lodowego kolca — ale uznał, że nawet jeśli pozbyłby się w ten sposób jednego krokodyla, drugi zdążyłby go dopaść przed wypuszczeniem kolejnego pocisku. Zdecydował, że lepiej unieruchomić stwory i szybko uciec z miejsca starcia.

Rywale chwilowo skupiali całą uwagę na sobie, dzięki czemu udało mu się podejść dość blisko, zanurzyć topór w wodzie i uformować dookoła nich barierę z wody, która po zamrożeniu krępowała ich ruchy. Krokodyle to jednak silne zwierzęta, rozbicie lodowej zapory było kwestią minuty, najwyżej dwóch, Hadar musiał więc działać szybko. Podbiegł do drzewa.

— Szybko, schodźcie póki się nie uwolniły!

Pani P. spojrzała niepewnie na uwięzione gady, ale musiała uznać, że warto zaryzykować, bo czym prędzej zeszła z drzewa. Jej śladem podążyła dwójka dzieci. Hadar odszedł kilka kroków, zamierzając odprowadzić całą trójkę w bezpieczne miejsce, gdy zza pleców dobiegł go głos Pani P.:

— Jeszcze Kamana. Kamana, schodź szybko, nie możemy czekać.

Hadar odwrócił się, podszedł do drzewa i dopiero teraz dostrzegł trzecie dziecko — dziewczynkę, najwyżej siedmioletnią, która schroniła się wysoko wśród gałęzi. Wcześniej nie mógł jej dostrzec, ponieważ zasłaniało ją listowie.

— One się zaraz uwolnią. Musimy iść — ponaglał Hadar, zerkając na zyskujące coraz więcej miejsca krokodyle.

— Kamana, złaź natychmiast, bo cię zostawimy — rzuciła ostro Pani P.

Dziewczynka jednak nie schodziła na ziemię. Pozostałe dzieci, nerwowo popatrując na uderzające o barierę gady, zaczęły coś mówić do swojej koleżanki. Hadar, poza imieniem Kamany, nie rozumiał z ich mowy ani słowa. Był to jakiś zupełnie nieznany mu język, którego wyrazy zawierały dużo samogłosek oraz liter B i M. Gdy stało się jasne, że i apele pozostałych dzieci nie pomagają, zwrócił się po raz ostatni do opiekunki:

— Nie możemy dłużej czekać. Za mną.

Odbiegł kilka kroków, Pani P. podążyła za nim, ale szybko się zatrzymała. Dzieci nawet nie ruszyły się z miejsca. Najwyraźniej były ze sobą tak zżyte, że nie chciały zostawiać koleżanki na pewną śmierć, nawet gdyby je same miał spotkać podobny los. To psuło plany Hadara, z drugiej jednak strony ich postawa bardzo mu zaimponowała.

Ponownie podbiegł do wody i zanurzając w niej broń, stworzył kolejną warstwę lodu dookoła krokodyli. Mógł tak co prawda wzmacniać co jakiś czas gadzie więzienie, ale nie miał na to czasu; był przekonany, że Kadryjczycy za chwilę pojawią się w okolicy. Potrzebował permanentnego rozwiązania. Wspiął się więc na zaporę, jej część zamienił w wodę, uformował z niej kolec i ponownie zamroził. Mocnym ciosem z góry zbił szpikulec w łeb jednego ze stworów. Zwierzę przestało się ruszać, ale drugi gad skoczył do przodu. Hadar w porę odsunął się w lewo, rana w jego boku uderzyła go jednak nieprawdopodobnym bólem. Przez chwilę nie był w stanie nic zrobić. Na szczęście stwór zatrzymał się na kancie bariery, nie potrafiąc z niej zejść. Niezdarnie wywijał w powietrzu swoimi krótkimi kończynami, szukając oparcia. Hadar nie zwykł marnować takich okazji, kilkoma szybkimi ciosami wbił się w jego masywne cielsko, niemal ucinając gadowi łeb.

— Aaaaaa! — zawył z bólu podczas wyprowadzania ostatniego cięcia.

Pani P. i dzieci wpatrywały się w niego z podziwem. Po kilku chwilach Kamana, widząc, że nie zagraża jej już niebezpieczeństwo, zeszła z drzewa i ku uciesze pozostałych dzieci, dołączyła do grupki.

— Szybko, za mną — rozkazał Hadar.

Przebiegłszy kilka kroków, spojrzał za siebie. Dzieci nie potrafiły dotrzymać mu tempa. „W taki sposób nie uciekniemy — myślał. — Dobrze, że granica bagien jest blisko”. Wziął chłopczyka na barana, a większą dziewczynkę pod pachę lewej ręki. W prawej trzymał topór. Pani P. pozwoliła najmniejszej Kamanie wsiąść sobie na plecy i w ten sposób ruszyli przed siebie. Nie widzieli pościgu, ale Hadar wiedział, że kadryjscy żołnierze już przeczesują okolice niedawnej potyczki i na pewno niedługo dotrą i tutaj.

Po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów, ponownie dotarli do wody. Dostrzegli krokodyle oczy wystające ponad jej powierzchnię. „Jedna, dwie, trzy pary — policzył Hadar. — A nie wiadomo, ile jeszcze czeka całkowicie zanurzonych pod wodą”. Od przeciwległego brzegu dzieliło ich jakieś dwadzieścia metrów, mieli raczej nikłe szanse na bezpieczne dotarcie do niego w konwencjonalny sposób. Hadar zanurzył więc topór w wodzie i zaczął ją zamrażać, tworząc prowizoryczny most, po którym powoli posuwali się naprzód. Obawiając się pozostawienia za sobą śladów, które wskazałyby pogoni kierunek jego ucieczki, odwracał się co jakiś czas i odmrażał nieużywane już kawałki mostu. Było to dość problematyczne zajęcie, ponieważ najpierw musiał zamrażać wodę przed sobą, potem przepuszczać Panią P. przed siebie, bo za chwilę niszczyć most za plecami i powracać na przód ucieczki. Manewrowanie na niezbyt szerokiej lodowej kładce, w dodatku z dziećmi na plecach i pod pachą, było ryzykowne i zabierało dużo czasu, ale stanowiło konieczność dla ich bezpieczeństwa.

Niestety ich powolne przemieszczanie się przykuło uwagę zamieszkujących mokradła drapieżników. Dwie pary krokodylich ślepi powoli, acz konsekwentnie, zmierzały w ich kierunku. Byli dopiero nieco za połową drogi, nie zdążyliby dotrzeć do brzegu, bieg przez wodę nie wchodził przecież w grę — byliby w niej łatwym celem. Na moście także nie byli bezpieczni, ponieważ stwory, jak mieli okazję przekonać się niedawno, potrafiły skakać. Hadar miał jednak pomysł. Ponieważ jeden z gadów przyspieszył i wysforował się znacznie do przodu, mężczyzna obrał go za cel. Gdy był już dostatecznie blisko, zamroził wodę przed nim w kształt kolca, a krokodyl z rozpędu wbił się prosto w niego. W wodzie pojawiła się krew. Drugi drapieżnik przyspieszył. Hadar był na niego gotowy, ale gad nie zbliżył się do kładki. Zamiast tego zaatakował swojego pobratymcę, najwidoczniej uznając go za łatwiejszy cel.

— Nie oglądajcie się. Do przodu, szybko — powiedział Hadar, przystępując do budowy dalszej części przeprawy.

Nie niepokojeni dotarli na drugi brzeg, a po dziesięciu minutach byli już przy północnej granicy moczarów. Hadar postawił dzieci na ziemi. Gdy się wyprostował, ponownie poczuł ukłucie w prawym boku. Przez jego twarz przebiegł grymas bólu.

— Jesteś ranny? Pozwól, że zobaczę, może będę mogła… — zaczęła Pani P., ale Hadar powstrzymał ją ruchem ręki.

— Poradzę sobie, bywałem już gorzej raniony. Musicie uciekać, ze mną nie jesteście bezpieczni.

— Bez ciebie już byśmy nie żyli — oponowała opiekunka. — Te stwory na pewno by nas rozszarpały. Widzieliśmy, jak pożarły jedną z moich koleżanek.

— Krokodyle już wam nie zagrażają, a mnie ściga pewnie cały garnizon wojska z Veles. Niedługo tu będą. Pójdę na północ, odciągnę ich trochę. Wy na razie idźcie na zachód, za jakiś czas będziecie mogli wrócić na wschód. Kiedy obława przejdzie, powinno tu być bezpiecznie.

— A jeśli nas złapią? Jak się obronimy?

— Nikt was nie szuka, to o mnie im chodzi — zapewnił Hadar. — Nawet jeśli się na nich natkniecie, nie będą wiedzieli, kim jesteście. Powinni zostawić was w spokoju. Ale jeżeli złapią was w moim towarzystwie…

— Tak, pewnie masz rację. — Pani P. opuściła głowę. — Ale gdzie mamy iść?

— Veles jest blisko. Tam dzieci mogą wsiąść na jakiś statek i wrócić do domu. Może jakiś kapitan zgodzi się je zabrać, mogą przecież pomagać przy posiłkach czy czyszczeniu pokładów.

— One nie mają gdzie wracać.

— Jak to? Dlaczego?

— A myślisz, że jak dostały się w niewolę? Ich rodzice albo nie żyją, zabici przez rywalizujące z nimi plemię, albo sami je sprzedali. Tak wyglądają realia na ich kontynencie.

— Aha, nie wiedziałem. — Umilkł na chwilę. — W takim razie wracajcie do Tariny. Może Zygfryd znajdzie im jakieś zajęcie, pracuje u niego przecież wielu nastolatków.

— Obawiam się, że na Zygfryda, czy jak go tam zwał, też nie możemy liczyć. Jeśli nasza karawana została zaatakowana jeszcze w Tarinie, oznacza to, że cała siatka została zdekonspirowana. Zygfryd albo już nie żyje, albo zmienił miejsce pobytu. Nie znajdę go.

Hadar podrapał się po policzku. Argumenty Pani P. były logiczne, a on nie widział żadnego sposobu, żeby im pomóc. W dodatku z każdą chwilą, jaką przebywali w jego towarzystwie, rosła szansa, iż zostaną złapani.

— Nie wiem, co możecie zrobić. Ja na waszym miejscu wracałbym mimo wszystko do domu. A teraz już uciekajcie. Żołnierze zaraz mogą tu być.

Pani P. popatrzyła w kierunku bagien i westchnęła.

— Dobrze, dziękuję za twoją pomoc.

Hadar obracał się już na północ, gdy Pani P. dodała:

— Właściwie dlaczego nam pomogłeś? Miałeś nas przecież tylko dostarczyć na miejsce. Wykonałeś swoje zadanie, a mimo to ryzykowałeś dla nas życie.

— Hm — zastanowił się Hadar. — Nie wiem. A dlaczego ty rzuciłaś się pod płonący wóz, żeby otworzyć klapy?

— Rozpoznałeś mnie? — Na twarzy opiekunki pojawił się nikły uśmiech. — Zygfryd mnie oszukał. Nie wiedziałam, że dzieci były niewolnikami. Nie na to się pisałam. Nie mogłam pozwolić im zginąć.

Hadar popatrzył na nią przez chwilę.

— Mnie nikt nie oszukał. Idźcie już.

By nie przedłużać niepotrzebnego, sam ruszył biegiem w las. Nie widział tego, ale chłopczyk chciał za nim pobiec. Zobaczywszy jednak, że reszta grupki została na miejscu, zrezygnował z tego zamiaru. Po chwili Pani P. wraz z dziećmi udała się na zachód. Hadar już nigdy więcej ich nie zobaczył.

Biegnąc przez las, sam zastanawiał się, dlaczego im pomógł. Przecież nie wymagały tego rozkazy króla Olana. Co więcej, stracił w ten sposób cenny czas, przez co malały jego szanse na powrót do domu, a to na pewno nie spodobałoby się władcy Tariny. Nie tak dawno dziwił się motywom postępowania Zenira Ulli, a dziś wiele wskazywało, że sam kierował się uczuciami zamiast logiką. I mimo że jego czyny wiele różniły się od mściwych gestów lorda nadmorskiej prowincji, to do końca nie rozumiał swojego postępowania i nie był z niego zadowolony. Tak, ocalił czwórkę osób przed pewną śmiercią, ale czy ryzykując dla nich swoim życiem nie łamał w pewien sposób rozkazów króla?

Nie, jeśli zdoła dotrzeć do Ver Tar. Wiele razy wykonując rozkazy miał przecież dowolność w ich realizacji. Nie inaczej było tym razem. Szybko zapomniał więc o rozterkach i skupił się na przeżyciu.

Po jakiejś godzinie biegu na północ postanowił się zatrzymać i przyjrzeć ranie. Im dłużej z tym zwlekał, tym rosło prawdopodobieństwo, że opuchlizna uniemożliwi mu dokładne zbadanie kontuzji. Rozpiął koszulę, na wysokości dolnych żeber zauważył dosyć duży siniak, który zaczynał już puchnąć. Palcami starał się wybadać, czy doszło do złamania któregoś z żeber. Wydawało mu się, że nie. Nie odczuwał również bólu podczas oddychania. Na razie wszystko wskazywało, że nie jest to groźny uraz. Zawsze miał twarde kości, a potężne mięśnie na pewno dobrze je chroniły. „W porządku — pomyślał zadowolony — złamane żebra goją się nawet dwa miesiące, udało mi się tym razem”. Nie zmieniało to jednak faktu, że ból mu przeszkadzał i w dodatku nasilał się z każdą minutą. Najgorsze było jeszcze przed nim.

Nie słyszał żadnej obławy, nie widział nikogo, lecz nie wątpił, że Kadryjczycy podjęli poszukiwania. To, co miał przy sobie, było zbyt cenne, żeby tak po prostu zarzucić pościg. On sam był zbyt cenny. Mimo że nie miał o sobie przesadnie wysokiego mniemania, znał wartość swojego wyszkolenia i faktu, że nikt poza nim nie potrafi posługiwać się mocą zaklętą w toporze z niebieskim klejnotem. Toporze Waruny, jak go nazwał swego czasu król Olan.

Oddychał głęboko, starając się odpocząć przed kolejnym biegiem. Zastanawiał się nad dalszymi krokami. Czy był już wystarczająco daleko od Krokodylich Mokradeł, by odbić na wschód? Czy może powinien jeszcze przez jakiś czas kierować się na północ? Nie znał rozmiarów obławy. Nie wiedział, z których kierunków może się spodziewać żołnierzy. Po namyśle postanowił jednak kontynuować podróż na północ, na wschód zawsze zdąży skręcić.

Przed sobą widział inny problem. Po wyczerpującej podróży wozami, walkach i ucieczce był już naprawdę zmęczony. W dodatku zaczął doskwierać mu głód. Fizycznie bez jedzenia był sobie w stanie poradzić jeszcze dzisiaj czy jutro, ale wiedział, że ból, głód i zmęczenie potrafią szybko wpędzić w podły nastrój nawet takiego doświadczonego podróżnika jak on. Nie zamierzał się poddawać, lecz zdawał sobie sprawę, że w jego sytuacji każdy szczegół mógł decydować o przeżyciu. „Rusz się, nie siedź w miejscu, nie pozwól negatywnym myślom przejąć nad sobą kontroli”. Od razu pobiegł dalej.

Niebo zasnuło się chmurami, a słonce powoli znikało za horyzontem, gdy zatrzymał się po raz kolejny. Ostatnie dwie godziny już tylko szedł, był zbyt zmęczony nawet na trucht. Ciężko oddychał. Usiadł i oparł się plecami o drzewo. Musi znaleźć jakieś miejsce, w którym mógłby odpocząć, nabrać trochę sił. Jakiś czas wcześniej usłyszał nawołujących się ludzi. To spowodowało, że porzucił kierunek północny i wbrew wcześniejszym planom odbił na zachód. Niestety nie widział innej możliwości. Obława wydawała się nadchodzić z południa, północy i ze wschodu. Zaczerpnąwszy kilka głębokich oddechów, już miał wstać i przeć dalej, gdy usłyszał znajomy trzepot potężnych skrzydeł. Wyverna.

Stwór kręcił się przez kilka minut po okolicy, ale nie dostrzegłszy ukrywającego się pod drzewem uciekiniera, odleciał na wschód. Hadar uznał, że nie może tracić czasu, czym prędzej ruszył w dalszą drogę. Wkrótce zapadł zmrok, księżyc skrył się za chmurami, a z nieba spadł rzęsisty deszcz. „Zmoczy mnie, zziębnę, ale nie mogę zostać w miejscu”. Po następnych dwóch godzinach marszu słaniał się już na nogach. Potknął się o wystający z ziemi korzeń i uderzył prawym bokiem o gruby dąb. Z największym trudem nie krzyknął z bólu, zamiast tego bijąc pięścią w ziemię. W myślach ganił się za nieuwagę.

Gdy tak leżał, walcząc z bólem, w pobliżu pojawiła się kolejna wyverna. Przez hałaśliwy szum deszczu nie usłyszał w porę zagrożenia. Jeden z siedzących na grzbiecie stwora ludzi trzymał w ręku zapaloną pochodnię i pokazywał na Hadara. Gad zniżył lot, zawisając kilka metrów nad ziemią. Było za późno na ucieczkę. Jeśli żołnierze zsiądą na ziemię, będzie musiał walczyć. Wyverna powoli opadła na błotnisty grunt. Hadar stracił ją z oczu; wolał udawać nieprzytomnego, licząc, że może w łatwy sposób pozbędzie się choć jednego z żołnierzy.

Fortel przyniósł zamierzony efekt. Hadar spod półprzymkniętych powiek zauważył, że podchodzi do niego jeden z wojskowych. Gdy tylko poczuł przy ciele ciepło ognia z pochodni, szybko wyprowadził atak. Złapał przeciwnika za rękę i przytknął mu płonącą żagiew do twarzy. Zanim wojak zdążył cokolwiek zrobić, topór Hadara rozpłatał mu brzuch. Żołnierz padł na ziemię, bezskutecznie próbując powstrzymać wylewające się na błoto wnętrzności. Jego towarzysza, siedzącego cały czas na wyvernie, ogarnął szok. Nie wiedział, co robić. Zaatakować mordercę czy uciekać, by dać znać kompanom, że znalazł ściganego?

Hadar nie znał wartości bojowej wyvern, do tej pory nie widział, aby były używane do czegoś więcej niż transport ludzi, ale wolał nie tracić inicjatywy. Dotknął toporem mokrego podłoża, formując od siebie do stwora ścieżkę z wody, którą zwieńczył kilkoma lodowymi kolcami. Słychać było trzask łamanych szpikulców. Stwór musiał mieć twarde łuski, ale Hadar chyba jednak trafił go w jakiś czuły punkt, bo gad stanął prawie pionowo i głośno zawył. Z podbrzusza ciekła mu krew. Po chwili wrócił do pochylonej pozycji i zaczął się kręcić w kółko, uderzając ogonem o pobliskie drzewa. Jeździec na jego grzbiecie na pewno spadłby na ziemię, gdyby nie pasy przypinające go do dwuosobowego siodła. Tylko dzięki nim walczył z wierzchowcem, starając się odzyskać nad nim kontrolę.

Hadar nie atakował, nie chciał zostać niepotrzebnie trafiony przez szamoczące się zwierzę, zwłaszcza że walka mogła już być wygrana. Uważnie obserwował przeciwników, gotowy ponowić uderzenie w każdej chwili. Po kilkunastu sekundach jeźdźcowi udało się zapanować nad gadem. Stwór ociężale wzbił się w powietrze i odleciał na wschód, zostawiając po sobie tylko krew i ślady łap w błocie oraz pokaleczoną korę na drzewach.

Hadar czym prędzej dopadł do martwego żołnierza i zaczął go przeszukiwać, licząc, że znajdzie jakieś jedzenie. Nie zdziwił się jednak, gdy poszukiwania okazały się bezowocne — wojskowy miał przy sobie tylko małą drewnianą figurkę Córki. Ściągnął z niego przeciwdeszczową pelerynę i założył na siebie. Była na niego za ciasna w ramionach, nie mógł się nią opatulić, ale przynajmniej w jakiś sposób chroniła przed deszczem i wyziębieniem. Zmęczony i zawiedziony, ledwo poruszając nogami, udał się na zachód.

Wolnym tempem parł przed siebie, spodziewając się w każdej chwili pojawienia się kolejnej wyverny lub chociaż oddziału kadryjskiej armii. Ku jego zdziwieniu, nic takiego nie następowało. Czyżby ranny gad nie doleciał do reszty obławy i nie dał jej znać o miejscu spotkania ze ściganym? Każdy prezent od losu był mile widziany, lecz Hadar był zbyt zmęczony, aby się z niego cieszyć.

Niestety kolejny dzień przyniósł pogorszenie sytuacji. Co prawda przestał padać deszcz, ale on znalazł się akurat w rzadkim, nie porosłym jeszcze o tej porze roku liśćmi lesie, który w żaden sposób nie mógł go ukryć, gdy usłyszał dochodzące z kilku kierunków nawoływania żołnierzy. Byli naprawdę blisko. Potrzebował szybko znaleźć schronienie. Resztkami sił pobiegł w stronę znajdującego się kilkadziesiąt metrów przed nim urwiska. Zsunął się po piaszczystym zboczu i rozejrzał dookoła. U podnóża skarpy rosła gęsta kępa krzaków. To był jego jedyny ratunek. Szybko, choć niezdarnie, przeskoczył zarośla i po raz pierwszy od wielu dni poczuł, że szczęście mu sprzyja. Za roślinami, skrzętnie ukryta przed wzrokiem każdego, kto by tędy przechodził, ziała wykopana przez jakieś zwierzę jama.

Zajrzał do jej wnętrza. Słońce oświetlało tylko niewielki kawałek ziemi przy wejściu, ale gospodarza nie było chyba w domu. Nogami do przodu, wsunął się do środka. W pierwszej chwili wydawało mu się, że nie jest w jamie sam, ale nic go nie atakowało, więc odpędził te myśli i czekał na pościg.

— Nikogo tu nie ma — usłyszał po kilkunastu sekundach.

— Może mi się wydawało. A w krzakach?

— To sobie w nie wchodź. Znowu coś na mnie wyskoczy.

— Nie musicie w nie wchodzić, z góry dobrze widzę, że nikogo w nich nie ma.

Nastąpiła chwila ciszy. W końcu jakiś głos przemówił:

— A w ogóle idziemy w dobrym kierunku? Nie sądzę, żeby dotarł tak daleko. Nikt nie dałby rady przejść tyle kilometrów bez odpoczynku. Na pewno zgubiliśmy go gdzieś wcześniej. Musimy zawracać.

— Rozkaz był szukać tutaj. Po południu ma przylecieć druga wyverna, to powinno ułatwić poszukiwania. A teraz naprzód, musi być gdzieś blisko.

Hadar odczekał, aż wojacy się oddalili i głośno wypuścił powietrze z płuc. Miał zamiar odpocząć tutaj dłuższą chwilę, może nawet się przespać, ale nagle poczuł delikatne, lecz zdecydowane, ukłucie czegoś ostrego i metalowego na swojej szyi.

— Kim jesteś i co robisz w mojej jamie?

Rozdział II

Hadar czuł na szyi zimno stalowego grotu włóczni.

— Twojej? Wątpię, czy sama ją wykopałaś — zwrócił się do pytającej go kobiety.

Nacisk na jego szyję zwiększył się.

— W porządku — rzekł już nieco łagodniejszym tonem — nie zamierzam pozbawiać cię domu czy kryjówki. Po prostu ukrywam się przed kimś, a to było jedyne miejsce, gdzie mogłem się schronić. Obiecuję, że nie mam złych zamiarów. Nie wiedziałem, że ktoś tu jest.

Mówiąc, powoli przesuwał dłoń w stronę wymierzonej w niego broni.

— Rusz ją jeszcze kawałek, a zginiesz — ostrzegł kobiecy głos.

Hadar posłusznie zatrzymał dłoń.

— To byli kadryjscy żołnierze, prawda? — zapytała nieznajoma.

— Zgadza się.

— Co zrobiłeś, że cię ścigają?

— A to ma jakieś znaczenie? I skąd będziesz wiedziała, że mówię prawdę? — Hadar nie chciał zdradzać jakiejś nieznajomej z leśnej jamy swojej tożsamości ani powierzonej mu misji.

— Odważnie szczekasz, jak na kogoś, kto ma włócznię przystawioną do szyi. — Kobieta wyraźnie czekała na jakąś odpowiedź, ale nie doczekawszy się jej, podjęła: — Zresztą nie interesuje mnie to. Ważne, że to ciebie szukają, wyraźnie słyszałam jak mówili dotarł. Więc wyłaź z mojej kryjówki i uciekaj stąd. Nie potrzebuję mieć na karku kadryjskiej armii.

— Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić. Dookoła roi się już pewnie od żołnierzy.

— A co mnie to obchodzi? — Ponownie mocniej naparła włócznią na jego szyję. — Oni może cię nie znajdą, a ja bez problemu mogę cię zabić w sekundę. Wybieraj.

Przełknął ślinę.

— Zanim mnie zabijesz, posłuchaj, co mam do powiedzenia. Pozwól mi tu trochę przeczekać, obiecuję, że gdy obława przejdzie dalej, wyniosę się stąd. Ale na razie nie jest w twoim interesie, abym się gdziekolwiek ruszał. Owszem, to mnie szukają, ale nie wiedzą, czy z kimś podróżuję. Jeśli teraz wyjdę i szybko mnie złapią, mogą się zainteresować tym miejscem i znaleźć również ciebie.

— A może być też tak, że przyjdą cię tu szukać, dokładniej sprawdzą krzaki i znajdą tę jamę i mnie. Nie, nie będę ryzykować. Wypad.

Hadar chrząknął.

— Jeśli moje poprzednie argumenty do ciebie nie przemawiają, to posłuchaj tego. Nie ruszam się stąd. Chcesz mnie zabić, proszę bardzo, możesz spróbować. Ale wątpię, czy masz tu wystarczająco dużo miejsca, by zadać mi szybki cios tą włócznią. Potrafię się obronić nawet bez oręża. Może mnie zabijesz, może nie, nie wiem. Wiem za to na pewno, że będę walczył, a to może spowodować zawalenie się tej jamy. Wtedy żadne z nas stąd nie wyjdzie, zostaniesz zasypana żywcem, a to straszna śmierć. Jesteś na nią gotowa?

— Jeszcze byś się zdziwił, na co jestem gotowa. — Kobieta cofnęła jednak nieco broń. — Ale niestety możesz mieć rację, oboje możemy zginąć w tej jamie, a ja mam jeszcze wiele ważnych rzeczy do zrobienia. Głupio byłoby tutaj umierać. Zostań na razie, ale nie próbuj żadnych sztuczek, bo jeśli mam dziś umrzeć, to na pewno nie sama.

— Dziękuję. Za kilka godzin już mnie tu nie będzie.

Hadar trochę się uspokoił. Położył głowę na piasku i od razu zasnął.

Obudziło go potrząsanie ramieniem.

— Wstawaj, ściemnia się już. Żołnierze dawno przeszli.

Hadar z trudem otworzył oczy. Chwilę zajął mu powrót ze snu na jawę.

— A, tak. Już idę, zgodnie z umową.

Zaczął się wyczołgiwać z jamy. Kobieta podążyła za nim. Miała problemy z wyjściem z otworu, więc chwycił ją za ręce i wyciągnął. Kiedy stanęła na nogi na zewnątrz, mógł się jej dokładniej przyjrzeć. Była od niego kilka lat starsza, wyróżniała się rosłą posturą i krótkimi czarnymi włosami. Opierając się na włóczni, niezdarnie wyszła zza krzaków i przeciągnęła się — w ciasnej jamie musiała cały czas pozostawać w niewygodnej pozycji.

— Jesteś ranna w nogę? — spytał, gdy zauważył, jak prawą stopą unika kontaktu z podłożem.

— A co cię to obchodzi? Odejdź już.

— Pozwoliłaś mi przeczekać w swojej kryjówce, pozwól, że i ja ci pomogę. Znam się na nastawianiu złamanych kości…

— Nic nie złamałam, to tylko skręcona kostka.

— Mogę zerknąć? Naprawdę mogę pomóc.

— Co za natręt — rzekła zirytowana brunetka, ale usiadłszy, podciągnęła nogawkę spodni i z wyraźnym grymasem bólu zdjęła but. — Widzisz, jest siniak, ale nie przeszedł na łydkę ani dalej na stopę. Przykładałam okłady nasączone wodą. Nic więcej nie można zrobić w tych warunkach.

Hadar dotknął jej kostki i delikatnie nią pokręcił. Kobieta syknęła z bólu.

— Postawiłaś dobra diagnozę i rzeczywiście zrobiłaś wszystko, co mogłaś. Ale ja mogę zrobić więcej.

Sięgnął po topór. Kobieta od razu złapała za włócznię.

— Amputacja nie jest mi potrzebna, odsuń się. I w ogóle znikaj stąd — powiedziała, celując w niego.

— Spokojnie, nie to miałem na myśli. Zrobię ci okład z lodu, który w dodatku usztywni kostkę. Zobacz.

Toporem pobrał nieco wody stojącej jeszcze w kałużach, uformował ją w mały kolec i zamroził. Rzucił kobiecie szpikulec. Ta złapała go pewnym chwytem. Przyjrzała mu się uważnie i odrzuciła na bok.

— W porządku. Pokaż co potrafisz.

Hadar pobrał kolejną porcję wody, uformował ją tak, aby opływała kostkę brunetki i zamroził.

— Lód jest dosyć gruby, powinien trochę wytrzymać. Uważaj na kostkę, dobrze nie wyleczona może puchnąć nawet jeszcze kilka miesięcy po urazie.

— Wiem — odpowiedziała pewnie kobieta. — Dziękuję, różnicę czuć od razu. Mogę jednak spytać, skąd masz ten topór?

Spojrzawszy na swoją broń, Hadar uśmiechnął się do wspomnień o Mistrzu. Podniósł wzrok i już chciał odpowiedzieć, gdy na szczycie urwiska dostrzegł pięciu kadryjskich żołnierzy. Trzech z nich trzymało w rękach wycelowane prosto w nich kusze. Dwóch pozostałych było uzbrojonych w miecze.

— Rzucić broń! Nie ruszaj się z miejsca! — rozkazał jeden z niespodziewanych przybyszów.

Kobieta odwróciła się w ich stronę, a potem z wyrazem zniechęcenia wymalowanym na twarzy opuściła wzrok. Hadar musiał się szybko zastanowić, co powinien zrobić. Jeśli odrzuci broń, w żaden sposób nie uniknie pocisków. Chociaż jeśli żołnierze do tej pory nie strzelali, chyba postanowili wziąć go żywcem. Może spróbować ich obezwładnić, gdy się zbliżą.

Z drugiej strony może tylko czekali, żeby wyrzucił broń, by go zabić. Nie mogli wiedzieć, że kilka dni wcześniej dzięki niej zablokował lecący w jego kierunku pocisk, ale na pewno słyszeli, że topór posiada dużą moc. Może powinien zaryzykować i liczyć, że magiczny oręż znów w jakiś niewiadomy sposób powstrzyma bełty przeciwników? Na pewno nie zdążyliby ponownie naciągnąć cięciw. Tylko czy to logiczne, żeby podejmować takie ryzyko? Hadar nie był co do tego przekonany.

— Drugi raz nie będę powtarzał! — ostrzegł żołnierz, który prawdopodobnie był przywódcą tej grupki.

Rozsądek i logika wzięły górę, Hadar odrzucił broń.

— Reginald — rozkazywał dowódca — wyciągaj linę. Za żywego pewnie dostaniemy bonus. A i za nią może coś wpadnie.

Hadar już chciał powiedzieć, że kobieta nie ma z nim nic wspólnego, ale zdał sobie sprawę, że wojacy na pewno by mu nie uwierzyli. Jego słowa mogłyby wręcz przynieść całkiem odwrotny efekt — Kadryjczycy nabraliby pewności, iż jest jego wspólniczką — więc ostatecznie się nie odezwał.

— Darius, zostajesz ze mną. Reszta na dół, związać ich. Będziemy was osłaniać, gdyby próbowali jakichś sztuczek.

Trzech żołnierzy niezdarnie zjechało po skarpie. Dwóch schowało miecze i miało już w rękach liny. Trzeci nadal ściskał kuszę. „Podejdź bliżej” — mówił w myślach Hadar do tego ostatniego. Po chwili jego życzenie się spełniło. Kusznik stanął bardzo blisko niego, celując mu w głowę. Zapewne obawiał się, iż z większej odległości mógł trafić kompana, gdyby Hadar zaczął się szarpać.

— Ręce za siebie — rozkazał mu ten zwany Reginaldem.

Hadar posłusznie wykonał polecenie. Kobieta również nie stawiała oporu. Reginald złapał jedną rękę Hadara, aby zawiązać dookoła niej supeł, ale wtedy mężczyzna zaatakował. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Hadar uniósł wolną rękę i łokciem uderzył żołnierza w bok głowy, szybko wykonał piruet dookoła niego i znalazł się za jego plecami. Skręcił mu kark, po czym pchnął na kusznika, który, bojąc się trafić kompana, jeszcze nie wypuścił pocisku. Hadar kątem oka dostrzegł, że kobieta, wykorzystując fakt, iż cała uwaga napastników skupiła się na nim, też zaczęła walczyć ze swoim oponentem. Szybko dopadł kusznika i zasłonił się nim. Żołnierze na urwisku pociągnęli za spusty kusz, ale dwa bełty trafiły zakładnika Hadara. Mężczyzna szybko chwycił broń martwego już Kadryjczyka i wystrzelił w górę. Kusza nie należała do jego ulubionych broni, zdecydowanie lepiej radził sobie z łukiem, dlatego pocisk nie trafił w żadne newralgiczne miejsce, a tylko w nogę jednego z dwóch strzelców. Wystarczyło to jednak, aby wojak stracił równowagę i zsunął się w dół po skarpie. Brunetka dusiła już swojego przeciwnika liną, ale gdy zobaczyła, że z góry spadł kolejny, wyjęła miecz z pochwy swojej ofiary, podbiegła do rannego i szybko podcięła mu gardło.

— Ten na górze ucieka! Widział mnie, musisz go dopaść!

Hadar spojrzał na powoli odzyskującego oddech żołnierza z liną owiniętą dookoła szyi.

— Poradzę sobie. Szybciej, biegnij za tamtym!

Hadar podniósł topór, ale nie miał jak wejść na strome urwisko. Musiał przebiec kilkadziesiąt metrów do miejsca, w którym skarpa opadała nieco łagodniej i dopiero tam dostał się na górę. Do tego czasu nie zostało już jednak po żołnierzu ani śladu. Nie dostrzegł go nawet mimo kilkumetrowych odległości między drzewami. Niepokojąc się o niedawno poznaną kobietę, postanowił zawrócić.

Gdy dotarł na miejsce, zastał ją stojącą nad leżącym Kadryjczykiem. Z brzucha żołnierza wystawała włócznia, ale jeszcze żył. Na odgłosy kroków za plecami, brunetka odwróciła się i podniosła miecz, gotowa do walki. Gdy zobaczyła Hadara, opuściła klingę.

— Nie zdążyłem, uciekł.

— Świetnie! — krzyknęła zdenerwowana. — I doniesie pozostałym, że ich zbieg ma towarzyszkę. Jakbym miała mało kłopotów!

Odwróciła się do umierającego wojskowego. Hadar podszedł do nich.

— Umierasz — zwróciła się kobieta do żołnierza. — Ale masz wybór, możesz się tu męczyć nawet kilka godzin, albo mogę ci pomóc. Bezboleśnie. Wystarczy, że powiesz mi, ilu was jeszcze jest i jak daleko stąd mogę się was spodziewać.

Kadryjczyk ciężko dyszał dłuższą chwilę. W końcu z trudem przemówił:

— Pierdo… aaaaa!

Kobieta stanęła mu na przyrodzeniu. Hadar musiał odwrócić wzrok.

— Ilu was jest? Jak daleko stąd?

— Dosyć! Proszę, powiem! Wszystko powiem, tylko… aaaaa!

— Słucham — rzekła cierpliwym tonem brunetka. — Byle szybko.

— Zgubiliśmy się, była tylko nasza piątka. Reszta już dawno przeszła, a druga fala ma iść dopiero rano… aaaaa! Na razie poszukiwania skupiają się bardziej na północ stąd, ale mieli przysłać wyverny z innych prowincji. Jutro rano będzie tu masa wojska i te gady. Nie uciekniecie. Lepiej się poddajcie… aaaaa!

— Nie pytałam o twoje rady, tylko o informacje. Udzieliłeś mi ich, więc teraz ja dotrzymam słowa.

Mieczem błyskawicznie przecięła tętnicę szyjną wojskowego. „Nie całkiem bezbolesna ta śmierć” — pomyślał Hadar, ale wolał zachować te uwagę dla siebie.

— Musimy uciekać. Na razie na zachód — zakomenderowała brunetka.

— A twoja noga? Dasz radę?

— Nie martw się o mnie, potrafię wiele przetrzymać. Wejdź tylko na chwilę do jamy, zostawiłam tam sakwę podróżną i koce. Zostało mi trochę jedzenia.

Hadar wykonał polecenie, po czym zarzucił sobie toboły na ramię. Nie zamierzał dodatkowo obciążać swojej nowej towarzyszki. I tak będzie miała ciężko z tą spuchniętą kostką. Ruszyli energicznym tempem. Kobieta dość szybko zaczęła odstawać, opierać się na włóczni i unikać kontaktu kontuzjowanej nogi z podłożem. Hadar wiedział, że daleko tak nie uciekną.

— Wskocz mi na plecy — zaproponował.

Brunetka otworzyła usta, zamierzając coś powiedzieć, ale musiała dojść do wniosku, że jej kompan ma rację i ostatecznie nie odezwała się.

— Ufff — Hadar głośno wypuścił powietrze z płuc, gdy poczuł na sobie cały ciężar towarzyszki.

— Mówiłeś coś?

— Nie, nic. Zawieś sobie tylko tę włócznię na plecach, żeby nie obijała się po drodze o drzewa.

Objuczony postawną kobietą i jej pakunkami, powoli ruszył do przodu. Z początku szło mu nieźle, ale po dziesięciu minutach truchtu czuł już poważne zmęczenie.

— Zatrzymajmy się na chwilę, zjedz coś — zaproponowała kobieta.

Hadar nie jadł nic od dwóch dni. Przydałoby mu się nabrać trochę energii, lecz zdawał sobie jednocześnie sprawę, że każda minuta postoju może ich kosztować życie.

— Nie możemy się zatrzymywać — odparł.

Brunetka sięgnęła do sakwy i wyjęła z niej kawałek sera.

— W takim razie jedz w biegu.

Podsunęła mu pożywienie pod nos, a on zaczął łapczywie jeść. Musieli wyglądać śmiesznie — kobieta na ludzkim wierzchowcu, objuczonym tobołami i bronią, karmiąca go w trakcie biegu. Ale im nie było do śmiechu, ścigali ich przecież żołnierze i wyverny z kilku prowincji najpotężniejszego państwa na kontynencie.

Kobieta cały czas zastanawiała się, gdzie jej kompan zdobył magiczny topór, nie chciała mu jednak przeszkadzać w trakcie biegu, spytała więc tylko:

— Jak ty właściwie masz na imię?

Mężczyzna nie widział potrzeby kłamać.

— Hadar.

— A ja jestem Lucia.

Powoli zaczynało się przejaśniać. Hadar od dłuższego czasu szedł już zamiast biec. Ciężko dyszał.

— Może się zatrzymajmy — zaproponowała Lucia.

— Nie… Nie ma gdzie się ukryć. Musimy… musimy szukać dalej.

— Ledwo oddychasz, chociaż kilka minut.

Mężczyzna przeszedł jeszcze kilka kroków i się zatrzymał.

— No dobrze… ale tylko na chwilę.

Postawiwszy Lucię na ziemi, chciał podejść do stojącego kilka metrów dalej drzewa, by się o nie oprzeć. Zdołał jednak zrobić tylko dwa kroki, zanim stracił przytomność i upadł.

Czuł, że coś się pod nim trzęsie i podskakuje. Przebudziwszy się, rozejrzał się dookoła. Było już późne popołudnie, a on siedział na jadącym jakąś mało uczęszczaną drogą wozie. Trakt cały zarósł trawą, tylko nieobecność drzew przed pojazdem świadczyła, że musiał to być gościniec. Wóz, niewielki, służący do przewozu siana, a teraz pusty, zostawiał za sobą ślady w wysokiej zielonej trawie.

— Obudził się nasz kompan — Hadar usłyszał za plecami jakiś męski głos.

Odruchowo chwycił za leżący obok niego topór, ale szybko się uspokoił. Gdyby złapali go żołnierze, nie położyliby broni obok niego. Poza tym na pewno by go związali. Spojrzał na właściciela głosu, ten obrócił się w jego stronę. Mógł mieć jakieś pięćdziesiąt lat, był siwy, a jego ogorzałą twarz rozświetlały inteligentne, czarne oczy. Obok niego na koźle siedziała Lucia.

— Zjedz coś, Hadarze — zaproponował woźnica, wskazując na leżący obok worek z zapasami.

Łapczywie przystąpił do posiłku. Widząc rozbawienie tym faktem wozaka, nieco zwolnił.

— Jedz, jedz, musisz odzyskać siły — uśmiechał się mężczyzna. — Ja i tak niedługo będę w domu. Mam aż nadto prowiantu.

Hadar jadł, ale co jakiś czas nerwowo spoglądał w górę, wypatrując patroli na wyvernach. Lucia siedziała za to spokojnie, zupełnie jakby nie miała żadnych zmartwień. „Kim jest ten facet? I jak się tu znalazłem?” — zastanawiał się Hadar.

— Jechałem sobie drogą, aż tu nagle widzę w lesie kobietę ciągnącą jakiegoś draba po ziemi. Pomyślałem, że potrzebujecie pomocy i oto jesteś na moim wozie — rzekł jakby w odpowiedzi mężczyzna.

— Słucham?

— Zastanawiałeś się pewnie, skąd się tu wziąłeś.

— Nie — skłamał Hadar.

— No cóż — rzekł nieco zawiedziony dobroczyńca — nawet jeśli nie, to teraz już wiesz. A ja jestem Iblis. — Podał mu rękę, którą Hadar uścisnął.

— Gdzie jedziemy?

— Cały czas kierujemy się na północny zachód. Wracam z Veles do domu. To niedaleko, jutro około południa będziemy na miejscu. Zajechalibyśmy nawet dziś w nocy, ale moja szkapa najlepsze lata ma już za sobą, niedługo musi odpocząć.

— Lucia może ci nie mówiła, ale ścigają nas pewni groźni ludzie. Lepiej, żeby cię z nami nie znaleźli, więc pójdziemy swoją drogą.

— Lucia powiedziała mi wszystko o podążających waszym tropem żołnierzach.

Hadar spojrzał z wyrzutem na swoją towarzyszkę. Jak mogła komuś wyjawić, kto ich ściga? A jeśli mężczyzna ich sprzeda? Lucia siedziała jednak spokojnie, nie odzywając się ani słowem.

— Bez obaw — ciągnął wozak — z mojej strony nic wam nie grozi. Czy nie udowodniłem tego do tej pory?

Miał rację. Hadarowi zrobiło się trochę wstyd, że podejrzewał ich dobroczyńcę o nieczyste zamiary, ale uczucie to szybko przeminęło.

— Podobno wysłali za wami patrole na jakichś latających gadach — kontynuował woźnica. — Pierwsze słyszę o takich stworach. Żadnych nie widzieliśmy do tej pory, prawda, Lucia?

— Zgadza się — brunetka odezwała się po raz pierwszy od przebudzenia Hadara.

— Może patrolują teren na północ stąd — nie ustępował Hadar. — To tylko kwestia czasu, aż się tu zjawią. Naprawdę lepiej będzie, jeśli pójdziemy swoją drogą. Oni zabiją każdego, kto odważy się nam pomóc. — Jego słowa nie wywołały żadnej reakcji rozmówcy, więc dodał: — I jego rodzinę również.

— Ha, ha, jeszcze nie widzieli mojej starej. Jej żadna armia nie straszna — żartował wozak, wywołując uśmiech na twarzy Lucii. — Ale rozumiem was. — Spoważniał. — Pod wieczór zatrzymam się na odpoczynek. Wy pójdziecie swoją drogą, a ja swoją. Na razie korzystajcie z przejażdżki.

Dłuższą chwilę jechali w milczeniu. Hadar uważnie przyglądał się Lucii, która wydawała mu się nienaturalnie spokojna. Coś tu było nie tak. Co jakiś czas zerkał także w górę, ale nie dostrzegł żadnych patroli.

— W sumie jak się zastanowię — powiedział nagle wozak — to jeśli pojedziemy trochę dłużej, przed północą powinniśmy znaleźć się blisko Talany. To dobre miejsce na ukrycie się przed pościgiem.

— Talana? Co to? Nie słyszałem nigdy tej nazwy.

— Musisz pochodzić z daleka. — Mężczyzna spojrzał na niego badawczo. Hadar nie chciał mu zdradzać, skąd jest, więc po chwili podjął: — Talana była kiedyś dość ważnym miastem, ale już w czasach Imperium podupadła i straciła na ważności. Od kilkuset lat nikt tam nie mieszka, toteż przestano ją nawet umieszczać na mapach. Ale miasto stoi, w takiej samej postaci jak za czasów swej świetności.

— Jak to w takiej samej? Nikt nie zabrał kamienia czy cegieł na budulec?

— Nie. Ludzie się bali. Boją się zresztą do tej pory — rzekł tajemniczo wozak.

— Czego się boją?

— A tam, takie stare bajki, którymi babcie straszyły dzieci. Że jakaś klątwa, że eksperymenty alchemików, że jakiś czarownik pozamieniał ludzi w jaszczurki. Bujdy dla dzieci. Niektórzy mówili nawet, że jest tam jedna z broni Haylela.

Hadar nie odpowiadał, zastanawiał się, czy rzeczywiście nie warto się tam schronić przez jakiś czas. Zamyślony, wpatrywał się w las, jakby chciał go prześwidrować wzrokiem i dojrzeć to tajemnicze miasto w oddali.

— Co to za bronie Haylela? — spytała nagle Lucia.

— To kolejna stara legenda. Opowiedziała mi ją kiedyś prababka. Podobno przed wieloma wiekami, kiedy światem rządzili okrutni i niesprawiedliwi bogowie, znalazł się jeden śmiałek, który powiedział dość. To był właśnie ten Haylel. Szkolił się i zdobywał wiedzę wiele lat. W końcu stał się na tyle potężny, że mógł rzucić wyzwanie tyrani bogów. Ale był sam, a bogów było wielu. postanowił więc przelać swoją moc w zestaw magicznych artefaktów, broni, które wręczył wybranym przez siebie ludziom popierającym jego sprawę. Według mitu oręż ten mógł władać elementami: wodą, ogniem…

— Co to były za bronie? — Hadar zainteresował się nagle historią.

— Topór, miecz, włócznia, młot i czakram.

— A jaki element kontrolował topór?

— Topór, który Haylel wręczył Warunie, władał wodą. Jako ciekawostkę dodam, że według mitu miał mieć na żeleźcu niebieski kryształ, który świecił się, gdy moc broni była używana. Taki sam kryształ, jaki ty masz. — Woźnica uśmiechnął się i obrzucił go przenikliwym spojrzeniem czarnych oczu.

— A pozostałe bronie, jakimi władały elementami? — spytał Hadar, by rozmówca zajął się czym innym, niż patrzeniem na niego. Jego przeszywający wzrok zaczął mu ciążyć.

— Oprócz Waruny byli to Asza, który otrzymał moc kontroli nad ogniem; Archan, władający samą ziemią; Tarhuna, który stał się panem błyskawic; oraz Nartsuk, któremu we władanie oddano wiatry.

— A czy ten Asza, ten od ognia, nosił miecz?

— Dużo czasu już minęło od kiedy słyszałem tę legendę, ale chyba tak. Miecz Aszy kontrolował ogień.

Hadar się zamyślił. Wiele wskazywało, iż legenda wozaka była prawdą. Imię Waruny słyszał już wcześniej, spotkał i walczył z posiadaczem miecza Aszy… Za dużo się zgadzało z rzeczywistością, żeby miała to być tylko opowiastka dla dzieci. A to by oznaczało, że gdzieś na świecie mogą być jeszcze pozostałe części zestawu.

— I co się stało z tym Haylelem i jego ludźmi? — spytał Hadar, starając się ostrożnie wybadać woźnicę.

— Haylel zebrał swoją drużynę i ruszył do walki z bogami. Niestety wśród nich znalazł się jeden, który dał się przekupić. Bogowie naobiecywali mu bogactw oraz władzy, by wciągnął towarzyszy w pułapkę. Zginęła cała drużyna, łącznie ze zdrajcą. Ocalał tylko Haylel, któremu bogowie odebrali moc i jako karę za wystąpienie przeciwko nim skazali na wieczną tułaczkę po świecie.

— To jak taka broń mogłaby trafić do Talany czy gdziekolwiek indziej? Czy bogowie nie zatrzymaliby jej dla siebie?

— Po pierwsze, nie ufali sobie nawzajem, a po drugie, nie każdy może władać Haylelowym orężem. Artefakty same wybierają sobie właścicieli. Oni nie potrafili ich używać, więc poukrywali je po świecie, aby Haylel ich nie znalazł.

To by tłumaczyło, dlaczego nikt oprócz niego nie potrafił odblokować mocy topora.

— A zdrajca? Kto nim był?

Hadar zastanawiał się, czy nagła niemoc jego broni w starciu z posiadaczem płonącego miecza nie wynikała z faku, że to Asza lub Waruna byli zdrajcami i na broni któregoś z nich ciążyła klątwa, neutralizująca moc innych części zestawu.

— Bogowie nigdy nie ujawnili, kto zdradził drużynę, uważali to za dodatkową karę dla Haylela. Po kres czasu miał się zastanawiać, co do kogo się pomylił.

Hadar spoglądał w coraz gęstszy i ciemniejszy las. Czy to możliwe, że akurat on używał broni zdrajcy? A może magiczny oręż miał tak działać? Tracić moc, jeśli był skierowany przeciwko innemu artefaktowi Haylela?

— A czy legenda mówi coś o tym, jak zachowywałyby się części magicznego zestawu, jeśli ich posiadacze walczyliby przeciwko sobie? Czy nadal posiadałyby moc, czy może Haylel tak je zabezpieczył, by jego moce nie ścierały się ze sobą nawzajem?

— Hm — zastanowił się wozak — to bardzo konkretne pytanie. — Rzucił Hadarowi podejrzliwe, świdrujące spojrzenie. — Mit nic o tym nie mówi, a przynajmniej prababka o tym nie wspominała. Ale to w sumie logiczne. Gdybym to ja stworzył taki zestaw, pewnie bym go w ten sposób zabezpieczył.

Woźnica wpatrywał się w Hadara tak długo i przenikliwie, że Tarińczyk poczuł się nieswojo. Nie zdarzało mu się to często. Postanowił zmienić temat.

— A ta Talana? Można do niej normalnie wejść? Bo jeśli my tam wejdziemy bez problemu, to samo mogą zrobić nasi wrogowie.

— Ha — uśmiechnął się ich dobroczyńca — nie proponowałbym wam schronić się w Talanie, gdyby nie było to bezpieczne miejsce. Miasto jest otoczone mokrą fosą. Może to nieduża przeszkoda, ale nie każdy potrafi pływać czy wykonać łódź albo tratwę. Do tego wszystkie bramy są zamknięte, a mury mają po kilkanaście metrów wysokości.

— To jak się dostaniemy do środka? — pytał Hadar.

— Jest kilka tajnych przejść w jaskiniach niedaleko miasta. Kilka razy bawiliśmy się tam jako dzieci. Nie doszliśmy nimi do samej Talany, za bardzo się baliśmy, ale kierunek, w którym podążały, nie pozostawiał wątpliwości, dokąd prowadzą.

— A skąd pewność, że dalej tunele nie są zasypane? Albo że nie kończą się jakimiś zamkniętymi drzwiami?

— Widzisz, jako dziecko mieszkałem w wiosce blisko Talany. Kiedy nie miałem jeszcze dziesięciu lat, ludzie z osady zaczęli nagle znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. Krążyły plotki, że to jakieś stwory z Talany ich porwały. Prawdy nigdy się nie dowiedzieliśmy, a z czasem wieś opustoszała. Ludzie powyprowadzali się dalej od przeklętego miasta, jak zaczęli je nazywać. Z tamtych czasów pamiętam kilku kolegów. Jednego z nich spotkałem kilka lat temu. Nie widziałem go od kiedy jako jeden z pierwszych wyprowadził się z matką z wioski, po tym jak zniknął jego ojciec. Życie nie było dla niego łaskawe. Imał się różnych zajęć, ale nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca na dłużej. Swego czasu próbował zostać również poszukiwaczem skarbów czy kimś w tym rodzaju. Nasłuchał się jakichś opowieści o Talanie i postanowił wrócić w rodzinne strony i poszukać w niej kosztowności. Podobno pod tym miastem na powierzchni jest drugie, trochę mniejsze, pod ziemią…

— Podziemne miasto? Nie słyszałem nigdy o czymś takim — zdziwił się Hadar.

— Ja też, a mieszkaliśmy przecież blisko Talany, wydawało mi się, że słyszałem już o niej wszystkie legendy. Zdziwiłem się bardziej niż ty, gdy mi o tym opowiedział, ale słuchaj dalej. Według niego tunel z jaskini do miasta był drożny i zaprowadził go do piwnicy w jakiejś karczmie. Podobno znalazł potem zejście do tego podziemnego miasta i szukał w nim skarbów, ale nie mógł się na tym skupić, bo wydawało mu się, że ktoś cały czas go śledził. Mówił, że słyszał za plecami ciężkie stąpanie i dyszenie. Sprawdził trochę te podziemia, ale nic wartościowego nie znalazł, nasiliły się za to kroki, zupełnie jakby jego śladem podążała więcej niż jedna istota. Uciekł więc na powierzchnię, a potem przez karczmę na zewnątrz.

— Mógł kłamać? — spytał niepewnie Hadar, nie chcąc obrażać wozaka.

— Mógł, a jakże. Był wtedy wstawiony, mógł też zmyślać, żeby wyjść na kogoś lepszego niż był w rzeczywistości, ludzie cały czas to robią. Ale wiesz co? Ja mu wierzę. Nigdy wcześniej nie kłamał, a przede mną nie musiał udawać kogoś, kim nie był. Dlatego moim zdaniem z jaskiń można się dostać do miasta.

— Tak — zamyślił się Hadar. — A jeśli w tym mieście naprawdę coś grasuje?

— Chyba się nie boisz? — uśmiechnął się wozak, ale szybko spoważniał. — Jeśli coś tam jest, to w tych podziemiach. Według mojego kolegi na powierzchni nikogo nie było.

— Moim zdaniem warto zaryzykować — odezwała się nagle Lucia. — I tak nie mamy gdzie się schować, a pościg w końcu nas dogoni. To tylko kwestia czasu.

Hadar pokiwał głową.

— Chyba rzeczywiście nie mamy innego wyboru.

— Możecie jechać ze mną do mojego domu. Spokój tam i cisza, wokół prawie wcale nie ma ludzi — zaproponował woźnica.

— Nie będziemy cię narażać. I tak wiele już dla nas ryzykowałeś. — Hadar znów spojrzał w niebo, ale nie zauważył żadnych patroli.

— Jak chcecie. W takim razie zostaje wam tylko Talana.

Dalszą drogę jechali w milczeniu. W końcu, gdy w gęstym lesie zrobiło się już tak ciemno, że nie widać było nic nawet na kilka metrów przed wozem, zatrzymali się.

— Moja kobyłka musi odpocząć — oznajmił wozak, schodząc z kozła. — Ale do Talany macie stąd bardzo blisko. Musicie iść prosto w tym kierunku. — Wystawił rękę. — Nawet jeśli będziesz niósł swoją towarzyszkę, dotrzecie do jaskini za mniej niż godzinę. Tylko nie zbaczajcie z drogi, jaką wam wskazałem, łatwo się tu zgubić.

— Dziękujemy — powiedział Hadar, zsiadłszy z wozu.

— A tam. — Dobrodziej machnął ręką. — Przynajmniej urozmaiciliście mi podróż, pogadać miałem z kim i popatrzeć na co… — Puścił oko do Lucii, a ta się uśmiechnęła. — A to co?

Wozak podszedł do jednego z kół i podniósł z ziemi martwego zająca.

— Musiał się dostać pod koła. Weźcie go ze sobą.

Hadarowi wydało się dziwne, że zając, zamiast uciekać przed ciężkim, robiącym hałas wozem, dał się rozjechać, ale przyjął prezent. Nie wiedział, czy w Talanie będą mogli coś upolować (może jakieś ptactwo?), a jedzenia zostało im bardzo mało.

— Właściwie weźcie też mój prowiant, nie jestem głodny, a jutro będę w domu, stara mnie nakarmi. W tym woreczku jest jeszcze maść lecznicza, na siniaki, ukąszenia, a nawet oparzenia.

— Dziękujemy, na pewno się przyda — rzekła Lucia.

— Aha, jeszcze coś. — Wozak poszedł na tył wozu i spod starej skórzanej płachty wyjął latarnię. — Bez tego na pewno się zgubicie. — Nadzwyczaj wprawnie i szybko skrzesawszy ogień przy pomocy noża i krzesiwa, zapalił świecę, którą następnie wstawił między szklane ścianki latarenki. — Proszę.

— Nie wiem, czy możemy to przyjąć. Ma szklane ściany, na pewno jest wiele warta — oponował Hadar.

— Bzdura, znalazłem ją na ulicy w Veles. Ja mam swoje pochodnie w razie konieczności. Wam lepiej posłuży w tych tunelach. Może tam wiać, a latarnia na pewno nie zgaśnie. Poza tym jeśli zejdziecie do tego podziemnego miasta, może dzięki niej uda wam się odnaleźć te skarby, o których mówił mój znajomy.

— Kosztowności nie są czymś, czego potrzebujemy w tej chwili — stwierdził przyjacielskim tonem Hadar.

— Skarby nie zawsze są kosztownościami — rzekł filozoficznie ich dobroczyńca, po czym podał Hadarowi prawicę.

— Jeszcze raz dziękujemy — powiedział Hadar, ściskając dłoń mężczyzny.

Pożegnawszy się z woźnicą, Lucia ponownie „dosiadła” Hadara i oboje ruszyli ku tajemniczej Talanie.

Rozdział III

— Dobrze się czujesz? — spytał Hadar.

— Tak. Dlaczego pytasz? — zdziwiła się Lucia.

— Idziemy już kwadrans, a ty nie odezwałaś się słowem. Na wozie też za dużo nie mówiłaś.

— Nie wszystkie kobiety muszą paplać bez przerwy.

— Nie o to mi chodzi. Wydajesz się jakaś inna.

— Inna? — spytała nieco żartobliwie brunetka. — A skąd wiesz, jak się zachowuję normalnie? Nie znasz mnie długo.

Hadar wyraźnie odczuwał coś dziwnego w zachowaniu swojej towarzyszki, nie potrafił tego jednak sprecyzować. Na razie postanowił nie ciągnąć tematu. Lepiej skupić się na dotarciu do Talany.

— W porządku — odparł — pewnie mi się wydawało.

Podróżowali w milczeniu. Żadne z nich nigdy nie było w tak gęstym i ciemnym borze. Jasne światło latarenki pozwalało dostrzec tylko drzewa i krzaki kilka metrów przed nimi. Nad sobą widzieli jedynie gęste listowie, przez które nie potrafił się przebić widok nieba. Jakby tego było mało, podłoże upstrzone było licznymi korzeniami. Hadar kilka razy potykał się o nie, prawie tracąc równowagę.

Co dziwniejsze, nie słyszeli ani nie widzieli żadnych zwierząt. Ptaki, ssaki, owady — wszystkie zamilkły, nawet ćmy nie miały ochoty zbliżać się do trzymanej przez Lucię latarni. Jedynie unoszący się w powietrzu zapach igieł i żywicy przypomniał im odwiedzane do tej pory lasy.

Po półgodzinie trafili w pobliże jakiejś jaskini.

— To chyba tutaj — stwierdził Hadar. — Zostań na zewnątrz, sprawdzę czy coś nie czai się w środku.

— Nie ma mowy. Wchodzę z tobą — zaprotestowała Lucia. — Potrafię o siebie zadbać, nawet z kontuzjowaną nogą.

Trudno było odmówić jej racji, skutecznie poradziła sobie przecież z kadryjskimi żołnierzami przy jamie.

— W porządku. Ale nieś latarnię, oburącz będzie mi łatwiej walczyć toporem.

Zostawiwszy bagaże i martwego zająca przy wejściu, powoli weszli do groty. W środku było zimno i wilgotno. Ostrożnie stawiając kroki, zagłębiali się w ciemność. Niewysoki, wąski korytarz prowadził kilkanaście metrów wgłąb jaskini, po czym skręcał w prawo. Zbliżając się do zakrętu, Hadar kątem oka zauważył, iż Lucia nie utyka, ale pewnie stawia prawą stopę na podłożu. Albo nieźle znosiła ból, albo udawała, żeby nie wyjść na słabą.

Za zakrętem tunel niespodziewanie kończył się dwoma niewielkimi komnatami.

— To chyba nie ta jaskinia — oznajmił zawiedziony Hadar. — Ale mógłbym przysiąc, że nie zboczyliśmy ze wskazanego przez Iblisa kierunku.

— Obejrzyjmy z bliska te dwie komnaty, może coś znajdziemy — zaproponowała Lucia.

Zaczęli dokładnie badać ściany w obu pomieszczeniach.

— Jest! — wykrzyknęła w pewnym momencie Lucia. — Tutaj, za załomem, trzeba się przecisnąć, ale wydaje mi się, że to tunel.

Hadar zajrzał w szczelinę wskazaną przez towarzyszkę. Z trudem przecisnął się między skałami. Wziął latarnię i przeszedł kilka kroków.

— Masz rację, to musi być ten tunel.

Zawrócili po toboły i poszli dalej nowo odkrytą częścią jaskini.

— Jak twoja noga? Nie utykasz, ale powinna być usztywniona. Gdyby nie ten niski sufit, poniósłbym cię dalej.

— Nie boli tak bardzo jak wcześniej. To chyba ta maść od naszego dobrodzieja. Nasmarował mi kostkę od razu, jak mnie spotkał. Tobie posmarował bok, mimo że ja nie wiedziałam, iż masz tam ranę.

Hadar odruchowo złapał się za prawy bok. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przeciskając się między skałami, musiał nim zawadzić o ścianę, a mimo to nic nie poczuł. Maść Iblisa musiała być naprawdę silna, on nie znał podobnej receptury. Musi się jej przyjrzeć, gdy wyjdą na powierzchnię. Tymczasem spojrzał na swoje ubranie przykrywające opuchliznę. Nie było tam żadnych śladów krwi. A przynajmniej takich, które sugerowałyby, że pod spodem może znajdować się rana. Skąd w takim razie wozak wiedział, że Hadar był kontuzjowany?

Podążali wąskim i niezbyt wysokim tunelem w jednym kierunku. Wkrótce szyb zaczął łagodnie opadać w dół. W kilku miejscach zauważyli, że ściany zostały poszerzone ludzką ręką. „To dobry znak — myślał Hadar. — Z tunelu mogli korzystać mieszkańcy Talany. Iblis miał dobre informacje”. Mimo wdzięczności dla ich dobrodzieja, nie mógł się jednak pozbyć irracjonalnych podejrzeń względem jego osoby.

— Chyba daleko mnie przeciągnęłaś, kiedy straciłem przytomność, bo nie pamiętam, żebyśmy szli obok jakiejś drogi — rzucił niby od niechcenia, tak naprawdę chcąc wyjaśnić pewną nurtującą go kwestię.

— Chyba nie, jesteś dość ciężki, a z moją nogą nie byłam cię w stanie za daleko ruszyć. Najwyżej kilkadziesiąt metrów. Dlaczego pytasz?

— Zastanawiam się, jak ten Iblis nas znalazł? Jestem pewny, że w pobliżu nie było żadnej drogi, a ty nie oddaliłaś się zbytnio od miejsca, w którym straciłem przytomność, więc skąd wziął się tam jego wóz?

— Było ciemno, a droga jest zarośnięta, przecież sam widziałeś. Może jej nie zauważyliśmy — szukała wyjaśnienia Lucia.

— Może — rzekł z zadumą mężczyzna. — A jak szybko pojawił się nasz wybawca?

— Hm, wiesz co? Teraz jak się nad tym zastanawiam, to nawet nie wiem.

— Nie wiesz? — zdziwił się Hadar.

— Nie mogę sobie przypomnieć.

Hadar zatrzymał się i badawczo przyjrzał Lucii.

— A pamiętasz, dlaczego w ogóle zdecydowałaś się mu zaufać? Wiesz, ściga nas kadryjska armia, jesteśmy w środku niezamieszkanego obszaru, aż tu nagle znikąd pojawia się jakiś człowiek. Nie wzbudził twoich podejrzeń?

— Nie — odparła z wahaniem brunetka. — Nie wiem, nie pamiętam.

— A ile pamiętasz z naszej przejażdżki? — spytał zaniepokojony.

— No… — Lucia rozglądała się po ścianach, jakby próbowała na nich znaleźć odpowiedź. — Pamiętam legendę o tych broniach i rozmowę o Talanie. — Po chwili dodała: — Nie wiem, czy to ważne, ale siedząc na tym wozie, czułam niebywały wręcz spokój, jakbym wiedziała, że wszystko potoczy się po naszej myśli. Dlaczego tak na mnie patrzysz?

— Zastanawiam się. Skąd u ciebie te luki w pamięci? Może w tej maści był jakiś narkotyk?

— Ciebie też nią nasmarował.

— Tak, ale ja byłem wtedy nieprzytomny. Poza tym mój organizm może go lepiej tolerować.

— Do czego właściwie zmierzasz? Że niby nasz dobrodziej jest jakimś leśnym duchem, który pojawia się znikąd i naciera ludzi narkotykami? A potem może sprowadza do tajemnego miasta, by nakarmić nami inne duchy lub jakieś pradawne stwory? — Lucia zaczęła się śmiać.

Hadar zachowywał poważną minę. Jemu nie było do śmiechu.

— Teraz jak to powiedziałaś na głos, to rzeczywiście brzmi trochę naiwnie. Może szukam dziury w całym. Ale nigdy nie zdarzyło mi się, żeby znikąd pojawił się ktoś, kto rozwiązałby większość moich problemów. Chyba… — przerwał, nie chcąc znowu zabrzmieć śmiesznie.

— Chyba co?

— Chyba życie tak nie działa — dokończył niechętnie.

— Pewnie nie — rzekła pojednawczo Lucia — ale czasami po prostu mamy szczęście. Może nie jesteś do niego przyzwyczajony, nie polegasz na nim, i słusznie, bo to by było głupotą, lecz czasami los po prostu nam sprzyja. Tak właśnie, moim zdaniem, było tym razem. A co do luk w pamięci, to może zmęczenie, a może rzeczywiście jakiś skutek uboczny maści. Zobaczymy niebawem, bo zamierzam jej jeszcze używać, świetnie działa na opuchliznę. Ale na razie może ruszmy się dalej, bo strasznie tu zimno. Chyba że boisz się, iż w Talanie trafimy w łapska jakichś upiorów czy czegoś w tym rodzaju…

Hadar spojrzał na nią niepewnie. Chyba żartowała, ale nie miał pewności, czasami nie rozumiał dowcipów.

— Chodźmy — powiedział tylko.

Kilkadziesiąt metrów dalej natrafili na masywne żelazne drzwi, które na szczęście były uchylone. Za nimi ujrzeli prowadzące w górę kamienne schody. Skorzystawszy z nich (Lucia znowu zaczęła odczuwać ból w kostce), znaleźli się w jakiejś piwnicy, w całości wypełnionej stojakami na wino. Śmierdziało tu wilgocią i zastałym powietrzem.

— To wygląda na piwniczkę karczmy. Iblis się nie mylił — stwierdziła zadowolona Lucia.

— Zobaczmy, co jest na górze.

Weszli po kolejnych schodach i znaleźli się w pomieszczeniu, które kiedyś zapewne było kuchnią. Stał tutaj między innymi duży piec. Wbite w ściany haczyki świadczyły, że kiedyś mogły się nad nim suszyć zioła. Dziś po zawiązanych wokół nich sznurkach nie pozostał nawet ślad. Na wszystkich meblach leżało tak dużo kurzu, że aż ciężko było oddychać. Z kuchni przeszli do głównej sali oberży, zastawionej stołami i krzesłami, od dawna gotowej na przyjęcie nowych gości. Na środku przestronnego pomieszczenia znajdowało się kamienne palenisko. Pod umiejscowionym daleko od drzwi wejściowych kontuarem znaleźli drewniane i metalowe kubki i sztućce. Karczma sprawiała wrażenie, jakby właściciel wyjechał na kilka dni i miał lada chwila wrócić.

Hadar podszedł do drzwi prowadzących na ulicę i spróbował je otworzyć. Metalowe zawiasy zaskrzypiały, ale drzwi ruszyły się tylko o kawałek. Pociągnął więc mocniej, prawie wyrywając je z zawiasów.

— Dokąd to? — zapytała Lucia.

— Obejrzeć miasto. Warto poznać rozkład budynków i ważniejsze miejsca, na wypadek gdyby pościg jednak tutaj dotarł.

— Zawsze możemy to zrobić w dzień, kiedy będzie widno. Skoro jesteśmy w karczmie, może byśmy zjedli nasz prezent. — Podniosła w górę trzymanego za uszy zająca.

— Niech będzie — zgodził się obojętnym głosem.

Zamknął drzwi i podszedł do paleniska. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że jego rogi były ozdobione rzeźbami głów jakichś stworów.

— To Hamuny — wyjaśniła Lucia. — Opiekuńcze stworzenia z dawnej religii tych ziem.

Rzeźbione głowy wydawały się ludzkie, miały jednak małe różki, zbyt bujne owłosienie i nosy nieco przypominające świńskie.

— Nie widziałem nigdy niczego podobnego. Skąd je znasz?

— Wiara w Czwórkę nie jest jedyną religią tych ziem, nieważne jak bardzo chcieli tego jej założyciele. W Bolarii mamy swoją wiarę, a Hamuny były kiedyś jej częścią. Z czasem straciły na popularności, ale nadal można znaleźć ich wizerunki w niektórych domostwach.

Lucia wyjęła sztylet i zaczęła ściągać skórę z zająca.

— Na co czekasz? Rozpal ogień, masz mnóstwo drewna dookoła.

— Nie wiedziałem, że pochodzisz z Bolarii. — Hadar zabrał się za rozbijanie pobliskich krzeseł.

— Bo ci nie mówiłam. Ja za to nie wiedziałam, że ktoś w ogóle zna tę nazwę. Zwykli Kadryjczycy prawie jej nie używają.

— Nie jestem Kadryjczykiem — powiedział Hadar, kopniakiem łamiąc oparcie krzesła.

— Nie?

— Pochodzę z Tariny.

Lucia otworzyła usta, chcąc go o coś spytać, ale chwilowo zrezygnowała z tego zamiaru. Gdy drewno było już gotowe, a zając oskórowany i pokrojony na kawałki, Hadar sięgnął po latarnię, chcąc wyjąć z niej świeczkę, by rozpalić ogień. Lucia powstrzymała go gestem dłoni, sięgnęła do torby podróżnej i wyciągnęła z niej krzesiwo i suchą korę brzozy. Sprawnie skrzesawszy iskrę, roznieciła ogień. Następnie położyła mięso na wytartym z kurzu ruszcie paleniska, posypała je jakimiś przyprawami, które wyciągnęła z sakwy i rozsiadła się wygodnie na kocu. Podała Hadarowi drugi pled.

— Podróżowałaś z kimś? — zapytał mężczyzna, patrząc na nadmiarowy koc.

— Tak, ale nie chcę o tym rozmawiać.

Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Wreszcie kobieta wstała, przerzuciła mięso na drugą stronę i ciężko usiadła. Podwinąwszy nogawkę spodni, zdjęła but. Oboje ze zdziwieniem odnotowali fakt, że opuchlizna na jej nodze znacznie zmalała. Zachęcona tym Lucia szybko sięgnęła do worka z prowiantem ich dobroczyńcy, wyjmując z niego maść.

— Mogę ją zobaczyć? — spytał Hadar.

Podała mu niewielką skórzaną tubkę. Otworzył ją i powąchał zawartość. Medykament nie posiadał absolutnie żadnej woni. Wziął trochę maści na palec i przyjrzał jej się pod światłem latarenki. Była przezroczysta.

— Na pewno chcesz to brać? — Oddał jej woreczek.

— Tak, przecież sam widzisz, że świetnie działa. A jak twoja rana?

Hadar zdjął pelerynę. Nawet nie zauważył, kiedy rozpruła się na plecach. Podniósł koszulę i zaskoczony przyjrzał się siniakowi. „Tak powinien wyglądać za jakiś tydzień” — zauważył. Maść musiała być bardzo skuteczna.

— Po minie widzę, że jesteś zadowolony z jej działania.

— Przyznaję, nie znam żadnej receptury, która pozwala ranom goić się tak szybko. Ale zastanawiają mnie te efekty uboczne.

— Nie wiemy na pewno, czy jakieś występują. A zresztą, jak nie chcesz, to nie używaj. Ja się nasmaruję i możesz mnie obserwować, czy nie wyrastają mi drugie uszy czy coś.

— Nie mówiłem o… — zaczął Hadar, ale zamilkł, zdając sobie sprawę, że brunetka żartowała. — Jak chcesz.

Lucia posmarowała opuchliznę i schowała maść do swojej sakwy podróżnej.

— A ty z kimś podróżowałeś? — spytała, nawiązując do poruszanego niedawno tematu.

— Jechałem w większej grupie. Ale teraz zostałem sam.

— Kadryjczycy?

— Nie, moi kompani pochodzili z Tariny.

— Chodziło mi o to, czy to Kadryjczycy rozbili twoją grupę.

Hadar się zastanowił.

— Tak, można tak powiedzieć.

— Jesteś dość tajemniczy. — Lucia obrzuciła go przenikliwym spojrzeniem. — Możesz zdradzić coś więcej?

— Miałem ważne zadanie do wykonania, ale nie mogę powiedzieć nic ponadto.

Znowu siedzieli w milczeniu, patrząc na podłogę lub ściany, sami ze swoimi myślami. W końcu Lucia wstała.

— Mięso już gotowe.