Kroniki Valeny III Wichry Wojny - Dawid Traczykowski - ebook

Kroniki Valeny III Wichry Wojny ebook

Dawid Traczykowski

4,8

Opis

Kadras jest coraz bliżej zrealizowania swoich planów odbudowy Imperium. Jeśli do ich sojuszu dołączy Arkun, dni Tariny wydają się policzone. Jej król, Olan Barde, ma też inne problemy: musi odeprzeć najazd zamorskiego ludu Wananów, którzy w liczbie kilkudziesięciu tysięcy zmierzają ku jego wybrzeżom. Czy podoła temu zadaniu i czy uda mu się przekonać Arkunczyków do współpracy? Może mu w tym pomóc niespodziewany gość, który twierdzi, iż posiada informacje o miejscu ukrycia ostatniej broni z magicznego zestawu Haylela.

Żądny zemsty Khalik musi stanąć do walki ze swoim przyjacielem. Bolarianie wreszcie organizują powstanie. Czy Lucia poprowadzi ich do upragnionej niepodległości? Jak w tym zamęcie poradzi sobie Felicia i jej Branne? Trzecia część Kronik Valeny to pasjonujące zakończenie epickiej opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1071

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dawid Traczykowski

Kroniki Valeny

Tom III

Wichry Wojny

Cykl Kroniki Valeny

Miecz i Topór

*

Włócznia i Młot

*

Wichry Wojny

Kroniki Valeny Tom III: Wichry Wojny

Copyright © 2025, Dawid Traczykowski

Autor niniejszego dzieła nie zezwala na wykorzystanie jego całości ani części w żadnych programach rozpoznających wzorce graficzne, tekstowe itp. (tzw. Sztuczna Inteligencja).

Projekt graficzny okładki

Agencja Graficzno-Reklamowa - StudioGrafiki

Mapa

Anna Zawadzka

Pomoc wszelaka

Kamil Traczykowski

ISBN 978-83-973013-2-0

Rozdział I

Altair kroczył między głośnymi Arianami zgromadzonymi na Placu Centralnym w Hamestaganie. Minął pomnik doktora Aziza i skierował się ku ustawionemu na skraju rynku podium. Wchodząc po jego stopniach, dostrzegł Abdula Al-Alego, oglądającego obchody równonocy wiosennej z wysokości tarasu jednej ze swoich kamienic — tej samej, w której niemal półtora roku temu kapłan poznał jego syna Aszrafa. Ubrany w białą szatę polityk popijał wino ze zdobionego drogimi klejnotami złotego kielicha. Na jego twarzy gościł uśmiech zadowolenia. Altair Wiedział, skąd się tam wziął.

Stanąwszy na podium i podniósłszy ręce celem uciszenia rozentuzjazmowanego tłumu, duchowny rozpoczął przemowę:

— Dziś mija dokładnie siedemset dziewięćdziesiąt pięć lat od kiedy Jedyny objawił się Prorokowi i powołał go do swojej służby. Do tamtej chwili Prorok był kupcem i, jak sam o sobie mówił, pozostawał sługą pieniądza, nie raz oszukując swoich klientów oraz partnerów i nie widząc większej wartości nad posiadanie dobytku. Po objawieniu jednak całkowicie odmienił swoje życie. Część zgromadzonego bogactwa oddał tym, do których los się nie uśmiechnął, a część przeznaczył na głoszenie słowa Jedynego. Z początku nie odnosił sukcesów, wiara w dżiny była zbyt głęboko zakorzeniona na naszych ziemiach, a i Imperium nie podobało się, że w jej południowej prowincji ktoś wyznawał innych bogów niż Czwórkę. Musiał nawet opuścić Kulhor w obawie o własne życie. Przez pierwszych sześć lat nauczania zgromadził ledwie czterdziestu wyznawców. To około jednej przekonanej osoby na dwa miesiące działalności. Niewiele, prawda? Zwłaszcza patrząc na liczbę zgromadzonych na tym placu. Tylko tutaj jest nas ponad dwadzieścia razy więcej.

Uśmiechnął się i zrobił wymowną pauzę.

— Ale Prorok się nie poddawał. Cierpliwie jeździł po kraju i zapoznawał ludzi z naukami Jedynego. Dzień po dniu stawał w jakimś zatłoczonym miejscu i od świtu do zmierzchu głosił jego mądrość. Nieliczni towarzysze spisywali wtedy jego słowa na liściach palmowych, kawałkach niepotrzebnych resztek skór czy tkaninach znoszonych szat. Musieli oszczędzać pieniądze, które powoli się kończyły. W siódmym roku podróży nastąpił jednak przełom. Liczba wiernych wzrosła nagle do tysiąca. W kolejnym roku potroiła się, a cztery lata później, gdy Prorok wrócił do Kulhoru, witały go już tłumy wyznawców. Nawet rządzący Imperium konsulowie nie ważyli się podnieść na niego ręki.

Zawiesiwszy głos, powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Widział na nich fascynację i dumę. Zadowolony, kontynuował:

— Wszystko zaczęło się od objawienia jednego człowieka, który dzięki łasce Jedynego wyjawił nam prawdę o otaczającym nas świecie. Wielkie rzeczy mają zwykle niepozorne początki. — Zrobił krótką pauzę. — Dzisiejszej nocy i ja doznałem objawienia.

Po tłumie przepłynęła fala zaskoczonych westchnień i podziwu.

— Co wyjawił ci Jedyny? — padło skądś pytanie.

— Jak mamy postępować? — zastanawiali się zgromadzeni.

Altair gestami rąk uciszył podnieconych wiernych.

— Tak jak mówiłem, wszystko zaczęło się od objawienia jednego człowieka. Zawsze zaczyna się od jednego człowieka. Dlatego zacznijcie od siebie. Postępujcie zgodnie z naukami Jedynego. On wszystko widzi i każdemu wymierzy, co mu należne. Żyjcie najlepiej jak potraficie na chwałę Jedynego, bowiem już dziś zaczyna się nowa era nie tylko dla nas, ale dla całej Valeny i reszty świata. Z początku może na to nie wyglądać, ale ufajcie mądrości Jedynego i pozostawajcie mu wierni, a czeka was nagroda.

Na placu zaległa głucha cisza. Nawet trzymane przez matki niemowlęta, zwykle płaczące lub śmiejące się, zdawały się czuć podniosłość tej chwili.

— Niech żyje Altair! — zakrzyknął ktoś.

— Niech żyje! — podchwycił tłum. — Al-ta-ir! Al-ta-ir! Al-ta-ir!

Kapłan odwrócił się i spojrzał na Abdula Al-Alego. W jego oczach dostrzegł strach. Gdyby tylko chciał, mógłby nakazać wiernym zabić polityka, rozszarpać go na strzępy gołymi rękami, a oni by go posłuchali. Jego osobista zemsta wypełniłaby się. Haruba mogliby spoczywać w spokoju.

Ale nie zrobi tego. Jedyny miał dla niego inne plany. Nie po to pomógł mu na nowo obudzić wiarę w Arianach, by duchowny wykorzystał ją do osobistych celów. Spojrzał z powrotem na skandujący jego imię tłum, a potem w niemal bezchmurne niebo. Na jego błękitnym tle łatwo dostrzegł lecącego majestatycznie dużego, brązowego orła. „Już czas” — pomyślał.

Postąpił dwa kroki naprzód. Zszedł z podwyższenia i począł błogosławić wiernych, którzy stawali mu na drodze. Każdy chciał z nim zamienić kilka słów, dotknąć go lub chociaż znaleźć się w jego pobliżu. Matki podsuwały mu dzieci, by na nie spojrzał. Chorzy pokazywali rany, jakby to w jakiś sposób mogło pomóc w ich leczeniu. Wszyscy bez wyjątku patrzyli na niego jak na uosobienie Jedynego.

Niespiesznie szedł przed siebie. Nie zastanawiał się, w którym kierunku podążać, nogi same niosły go na spotkanie przeznaczenia. Wkrótce go zobaczył. Młodego mężczyznę o twarzy dziecka. Od razu wiedział, że to on. Skierował się w jego stronę. Jeden krok, drugi, trzeci… Gdy dzieliło ich już tylko kilka metrów, dostrzegł, że chłopak sięga po coś do wewnętrznej kieszeni szaty. Po chwili promienie słońca odbiły się od ostrza trzymanego przez niego kuchennego noża. Skupieni na kapłanie wierni nie dostrzegli zagrożenia, a zdeterminowany Altair parł przed siebie. Znalazłszy się oko w oko z chłopakiem, przyjacielskim gestem położył mu dłoń na ramieniu.

— Czyń wolę Jedynego — rzekł spokojnym głosem.

Twarz chłopaka przybrała zdziwiony wyraz. Wahał się drobną cząstkę sekundy, po czym z całej siły wepchnął nóż w brzuch duchownego.

— Za mój kubek! — Wyjął ostrze i dźgnął jeszcze raz. — Za moją palmę! — Altair kaszlnął krwią, a on zadał następny cios. — Za ogród! Za jedzenie! Za wszystko! — Zadawał kolejne sztychy, zalewając się łzami.

Rozległ się pełen przerażenia pisk jakiejś kobiety. Kilka osób zaczęło uciekać. Zanim zszokowani wierni zdążyli rozeznać się w sytuacji, duchowny leżał już na kamieniach rynku. Jego krwistoczerwona szata szybko zmieniała odcień na brunatny. Klatka piersiowa z każdym oddechem unosiła się coraz niżej. Wkrótce Altair po raz ostatni zamknął oczy.

Aszraf stracił swojego mistrza z oczu, gdy ten zszedł z podium. Stojąc na skraju rynku i nie mogąc się pochwalić nawet średnim wzrostem, mógł tylko słuchać rozentuzjazmowanego tłumu. Altair miał dar przemawiania do ludzi. Aszraf wątpił, by kiedyś zdołał mu w tej materii dorównać. Cieszył się, że nauczycielowi szło tak dobrze, że ludzie odnawiają swoją więź z Jedynym i że będzie to udane święto. Z szerokim uśmiechem na ustach podszedł do pobliskich stołów zastawionych przykrytymi chustami ciastami. Nie mógł się doczekać degustacji. Wydobywający się spod płótna zapach owoców kusił jego nozdrza, pobudzał zmysły i wyobraźnię. Rozejrzał się dookoła. Wszyscy starali się wypatrzeć w tłumie Altaira, nikt nie pilnował wypieków. „Tylko powącham, na razie nie będę jadł” — pomyślał, unosząc w górę jedną z chust.

Nie zdążył się nawet dobrze zaciągnąć jego cytrynową wonią, gdy usłyszał głośny kobiecy pisk. Puścił przykrycie i spojrzał na tłum. Zapanowało w nim poruszenie, ale nie takie jak przed chwilą, pełne uniesienia i nadziei, lecz wypełnione niepewnością i strachem. Od razu zdał sobie sprawę, że stało się coś złego. Ruszył zdecydowanie w kierunku największego zamieszania. Dzięki filigranowemu ciału szybko przeciskał się między zgromadzonymi i już po kilkunastu sekundach dotarł do miejsca, w którym tłum się rozstąpił, ukazując leżącego w kałuży krwi nauczyciela. Słyszał podniesione krzyki wiernych: zabić go, zamordował Altaira; kątem oka dostrzegł kościelnych gwardzistów eskortujących kogoś przez tłum, nie zwracał jednak na to wszystko uwagi. Dla niego liczył się tylko nauczyciel, jego przyjaciel, ostoja i wzór do naśladowania.

— Mistrzu, mistrzu! — Złapał go za twardą, bezwładną dłoń. — Mistrzu, co z tobą? Nie śpij, otwórz oczy. Mistrzu, proszę, nie rób mi tego, mam tylko ciebie.

Jego zawodzenie słychać było jeszcze długie minuty po tym, jak Altair wydał z siebie ostatnie tchnienie.

Abdul Al-Ali słuchał lamentów swojego syna. Uśmiech dawno spełzł z jego twarzy, a z każdym kolejnym słowem Aszrafa rosła w nim wściekłość i nienawiść do zamordowanego oponenta. „Jak on może tak reagować na śmierć Altaira? I co to znaczy, że nie ma nikogo oprócz niego? Przecież to ja jestem jego ojcem”. Oddychał ciężko i coraz szybciej. Z frustracją cisnął złotym kielichem o bogato zdobioną posadzkę tarasu, rozlewając po niej wino. Czarnoskóry niewolnik wyjrzał zaniepokojonym wzrokiem na dach.

— Co się gapisz?! Jazda z powrotem do środka! — warknął polityk, po czym energicznym krokiem zaczął chodzić po tarasie.

„Powinienem go zabić wcześniej — myślał. — Za długo zwlekałem. Już po wizycie Aszrafa mogłem się domyślić, że jego wpływ na mojego syna jest za duży Trzeba było wejść do tej rezydencji, którą mu postawiłem, i zarżnąć go od razu”. Gdyby tylko było to możliwe, z nosa i ust premiera Ariany buchałaby gorąca para, tak bardzo kipiał w środku.

Był jednak wytrawnym politykiem i po dłuższej chwili rozsądek wziął w nim górę nad emocjami. Zaczął myśleć racjonalnie. „Nie, oczywiście nie mogłem tego zrobić. By Ariana nie pogrążyła się w wojnie domowej i mogła rozkwitać, musiałem to załatwić w ten sposób. Nie dało się wcześniej ani inaczej. Tak, to było jedyne wyjście. A sytuację z Aszrafem jeszcze zdołam uratować. Bez tego szkodnika odzyskam jego zaufanie. Znów będzie Al-Alim, a nie jakimś sługą Jedynego. Tak, z czasem wszystko naprawię. Na razie jednak muszę się zająć wyborem nowego przywódcy Kościoła. Mój kandydat musi wygrać, tylko w ten sposób Aszraf zostanie kolejnym mistrzem”.

Oddychał już wolniej. Podniósł z posadzki złoty kielich i postawił go na stoliku obok butelki wina. Nie potrafił się jednak w pełni rozluźnić, roznoszący się echem po całym placu płacz syna nie dawał mu spokoju. Zatkawszy sobie uszy palcami, zszedł po schodach do cichego wnętrza kamienicy.

Tariński dowódca wydał rozkaz rozpoczęcia mordowania. Dwie grupy uzbrojonych w kusze, miecze i sztylety mężczyzn wkroczyły do jaskini zamieszkanej przez byłych członków zgromadzenia Bezimiennego. Zlustrowawszy pierwsze, puste, przestronne i słabo oświetlone pomieszczenie, zatrzymali się i chwycili za przytroczone do pasów pochodnie. Zapaliwszy je, zdecydowanym krokiem ruszyli wgłąb groty. Wrzucali żagwie do kolejnych sal, cierpliwie i szczegółowo sprawdzając ich wnętrza, w każdej chwili gotowi do pozbawienia gospodarzy życia.

Przewodzący oddziałowi oficer został z tyłu, uważnie przyglądając się sprawdzonym już izbom. Po pierwszych dwóch, w których znalazł tylko pustą szafkę i dwa krzesła, domyślił się, co zastanie w kolejnych, usiadł więc na siedzisku i czekał na raport podkomendnych.

— Ani żywej duszy — zameldował po kilku minutach jeden z jego dziesiętników. — Ściany oczywiście dokładnie sprawdziliśmy, żadnych sekretnych przejść.

Dowódca splótł palce z tyłu głowy i głośno westchnął.

— Król nie będzie zadowolony. Dobrze, że do Ver Tar daleka droga. Może zanim tam dotrzemy, trochę mu przejdzie.

— Nie powinniśmy przeszukać klifów w poszukiwaniu innych kryjówek? — podsunął dziesiętnik.

— Wiesz, dokąd się ciągną na zachodzie? — spytał nieco poirytowany oficer. — Do samego Morza Wielorybiego, to ponad pół tysiąca kilometrów, a potem jeszcze ponad dwieście na północ. Poza tym to nie nasza sprawa. Zwiadowcy się tym zajęli i moim zdaniem żadnej nie przeoczyli. To przecież szósta, jaką sprawdzaliśmy i w każdej zastaliśmy to samo: puste meble, trochę niepotrzebnych rupieci, stare ubrania… Nie, oni uciekli stąd kilka tygodni temu, spójrz na kurz na meblach. Wracamy do Veles, trzeba wysłać list do króla.

— Tak jest. — Dziesiętnik skinął głową i oddalił się sprężystym krokiem.

„Tylko gdzie teraz mogą być?” — dumał dowódca. Wolał nie wracać do domu tylko po to, by za kilka dni wyruszać z powrotem do Kadras, jeśli jednak się znajdą. „Zobaczymy, co postanowi król. Może dłużej zabawimy w Veles. W sumie nie jest tu tak źle. Żołd dostajemy, mamy gdzie spać. Żeby jeszcze ćwiczenia dało się prowadzić w normalnych warunkach… Cóż, najwyraźniej nie można mieć wszystkiego”.

Leniwie wstał z krzesła i zastanawiając się, gdzie rzuci go los, skierował się do wyjścia.

— Za długo zwlekaliśmy z wyniesieniem się z jaskiń — stwierdził niepewnym tonem powożący bryczką Rewit — Tarińczycy mogą nam deptać po piętach.

— Znowu zaczynasz? — spytał żartobliwie siedzący obok niego Menalis. — Jeśli do tej pory nas nie dogonili, to chyba możemy założyć, że jednak się mylisz, prawda?

Mężczyzna zwany niegdyś dziewiętnastym spojrzał za siebie. Nie dostrzegł jednak nikogo poza siedzącymi na dwóch wozach Attanem i Renisem.

— Daj spokój — zganił go Menalis. — Jeszcze kilka kilometrów i będziemy na miejscu.

— I tak uważam, że niepotrzebnie ryzykowaliśmy, pozostając tam tak długo — powiedział nieco spokojniejszym tonem Rewit.

— Inaczej nie zdołalibyśmy wywieźć wszystkich potrzebnych nam rzeczy — oponował najmłodszy z członków stowarzyszenia. — Przecież wiesz, jak Attan kocha stare manuskrypty. No i zabraliśmy całe złoto. Pomyśl tylko, tam wszystko już na nas czeka: opłacona na dwa lata z góry kamienica ze sklepem i rozległą piwnicą, skrzynie ze sprzętem laboratoryjnym, najlepsze meble, a do tego wszystkie rozrywki i szanse wielkiego miasta.

— Ty się cieszysz, bo tam będziesz miał w końcu szansę sprzedać swoje sztuki, ale ja uważam, że powinniśmy zaszyć się gdzieś, gdzie codziennie nie spotyka się tylu ludzi.

— Trudno odmówić ci racji, choć z drugiej strony najciemniej jest pod latarnią. Poza tym jeśli gdzieś będziemy bezpieczni przed zemstą Olana Bardego, to tylko tam.

Rewit nie odpowiedział. Zdawał sobie sprawę, że przyjaciel miał słuszność. Jeszcze raz spojrzał za siebie, po czym popędził ciągnące wóz konie.

Wkrótce wyrosła przed nimi zapora na Aminie i wysokie na piętnaście metrów mury Tamiru.

— Zdrada, najjaśniejsza pani! Zdrada! — oznajmił brannejski posłaniec.

— Co ty opowiadasz!? — zdziwiła się Felicia. — Kto!? Gdzie!?

— Talmurczycy, najjaśniejsza pani. Wkroczyli do Cezariny.

Wśród otaczających ją żołnierzy zapanowało poruszenie. Większość z nich pochodziła ze stolicy kraju lub z jej okolic. Nawet spokojny zwykle Bantas zdradzał oznaki podenerwowania.

Córka Meridiusa spojrzała na generała Wąsacza. Oboje zdawali sobie sprawę, w jak trudnym położeniu się znaleźli. Kadras przed nimi, Talmur za nimi, na flankach i w stolicy.

— Musimy maszerować do Cezariny — stwierdził wojskowy. — Jeśli wyruszymy od razu, może wymkniemy się talmurskim kleszczom. Za dwa dni będziemy na miejscu. Zamek jest dobrze ufortyfikowany, utrzyma się do tej pory.

Felicia zbliżyła się do dowódcy.

— A Nidas? — spytała ściszonym głosem. — Walczy teraz w tym lesie. — Wskazała na wierzchołki sosen.

— Najjaśniejsza pani, liczy się każda sekunda. Musimy cię chronić i wracać do Cezariny. Po najjaśniejszego pana poślemy niewielki konny oddział. Wydostaną go i dołączą do nas — wyszeptał jej konfidencjonalnie do ucha.

Nie podobało jej się zaproponowane przez generała rozwiązanie. Talmurczycy zapewne przygotowali podstęp z taką dbałością o szczegóły, że szanse na wymanewrowanie ich były znikome. Od Cezariny dzieliło ich sto pięćdziesiąt kilometrów pól, lasów i źle utrzymanych brannejskich dróg. Nawet jeśli piechota jakoś dotarłaby do stolicy w dwa dni, to co z taborem? Musieliby go zostawić, a jak walczyć bez zapasów? Nie, odsiecz Cezariny nie wchodziła w grę.

Mogli również zostać tutaj, połączyć się z siłami Nidasa i wspólnie stawić czoło okrążającym ich najeźdźcom. Tylko co by to dało? Większość żołnierzy zginęłaby, walcząc za straconą sprawę. „Jak mogłam dać się tak podejść Pilistarowi? — wyrzucała sobie. — Omamił mnie swoim urokiem? Przekonał życzliwością? Chyba nie. Więc może po prostu jestem słabą, głupią władczynią, nie znającą się na ludziach?”.

— Najjaśniejsza pani? — wyrwał ją z zamyślenia Wąsacz.

Spojrzała mu w oczy. „Jest jeszcze jedna możliwość — pomyślała. — Jedna szansa, by ocalić zebranych tutaj mężczyzn i Cezarinę”.

— Musimy działać szybko — nalegał oficer. — Wydam rozkaz wymarszu.

— Nie. — Pokręciła głową.

— Najjaśniejsza pani, umawialiśmy się. Podczas wojny ja miałem decydować o strategii — podniósł nieco głos.

— Zgadza się. Ale nie jesteśmy już w stanie wojny.

Nidas stał na zalesionym pagórku i obserwował bór. Na razie było spokojnie, chłodny wietrzyk niósł słodki zapach igieł i szyszek, a ptaki śpiewały w koronach drzew. Mimo to spodziewał się, że lada chwila spomiędzy jodeł i świerków wyjdą żołnierze w zielonych tunikach z białym orłem na piersi.

Rzeczywistość okazała się inna niż jego oczekiwania. Nagle ptaki poderwały się do lotu. Usłyszał trzask łamanych gałęzi. Potem ziemia zaczęła się trząść i dudnić. Podenerwowani żołnierze jego osobistej eskorty wymienili niepewne spojrzenia. „Powinienem rozbudzić ich ducha walki” — pomyślał monarcha i mimo że sam się bał, zakrzyknął:

— Nie lękajcie się. — Głos załamał mu się trochę, więc odchrząknął i spróbował ponownie. — Nie lękajcie się. — Teraz poszło mu lepiej. Miał nadzieję, że słyszy go chociaż piąta część z jego pięciu tysięcy ludzi. — Może ich być wiele — dudnienie wzmagało się — ale to zwykli rekruci, których Constantin wysłał na śmierć. Nie zależy im na jego wojnie. My za to jesteśmy u siebie, walczymy za nasze żony, matki, synów i córki, za ich przyszłość. Pomyślcie, jaki los ich czeka, jeśli ich zawiedziemy. Szybka śmierć na polu bitwy to błogosławieństwo w porównaniu do tego, przez co oni będą musieli przejść. Dlatego nie możemy przegrać. — Rozejrzał się po twarzach podkomendnych. Nie dostrzegł w nich strachu, a raczej rodzącą się powoli determinację. — Oni myślą o nas, duchem wszyscy są tu teraz z nami. Dlatego kiedy między tymi drzewami pojawi się pierwszy Kadryjczyk, pozdrówcie go ich miłością i wbijcie mu miecz pod żebra!

W brannejskich szeregach podniosły się bojowe okrzyki. W samą porę, spomiędzy drzew, kilkanaście metrów od obrońców, wyszły pierwsze linie Kadryjczyków. Zadowolony, że bezbłędnie wygłosił przygotowaną przez Felicię mowę, Nidas zdążył jeszcze dorzucić Za Branne! zanim drewniane tarcze wojskowych obu stron zderzyły się ze sobą.

Z początku nie działo się wiele. Obie armie starały się odpychać przeciwnika i zadawać oportunistyczne ciosy włóczniami i mieczami. Zginęło tylko kilku żołnierzy obu stron, kilkudziesięciu odniosło bardziej lub mniej groźne rany. Wkrótce jednak ciągnące się na dobre pół kilometra linie zaczęły się przesuwać i łamać. Wojskowi wpadali na drzewa, tworząc wyłomy. Do bitwy wdarł się chaos. Kadryjscy dziesiętnicy i setnicy starali się odbudowywać linie, ale rzeźba terenu i gęsto rosnące drzewa utrudniały im zadanie. Widząc problemy przeciwnika, podbudowani mową Nidasa Brannejczycy uderzali w luki, powiększając je i wdzierając się w szeregi Kadryjczyków. Szala zwycięstwa wydawała się przechylać na stronę obrońców.

Niedoświadczeni brannejscy dziesiętnicy i setnicy nie zauważyli jednak, iż posuwając się zbyt szybko na środku swych linii, zostawiali flanki z tyłu, tworząc w ten sposób przestrzeń do penetracji dla najeźdźców (na ich usprawiedliwienie należy dodać, że drzewa bardzo ograniczały im widoczność). Dobrze wyposażony i zaprawiony w bojach oddział kadryjskich weteranów wbił się w niebroniony kawałek boru i zaszedł obrońców od tyłu. Rozpoczęła się rzeź okrążonych oddziałów. Krzyki cierpienia poniosły się nad lasem. W odwecie Brannejczycy starali się uderzyć na odsłonięte tyły kadryjskich weteranów, ale ci w porę poradzili sobie z wymordowaniem ich kompanów i byli gotowi do obrony. Co gorsza, do bitwy zaczęły się włączać lepiej wyszkolone i wyposażone oddziały najeźdźców, które do tej pory wypoczywały w tylnych szeregach. Po kwadransie brannejscy żołnierze zostali wyparci ze zdobytego terenu i cofnęli się na swoje pierwotne pozycje.

Zauważywszy, że jego pierwsze linie walczą ostatkami sił, Nidas kazał włączyć się do bitwy pozostającym do tej pory w odwodzie piechurom. Niestety połamana brannejska linia, gęsto rosnące drzewa i zgiełk panujący w lesie uniemożliwiły poprawne wykonanie manewru. Żołnierze nie wiedzieli, którędy mają się wycofywać; zderzali się z własnymi kompanami, tworząc wyrwy w szeregach. To, co miało działać na korzyść obrońców, dzięki doświadczeniu i lepszemu wyszkoleniu kadryjskich oficerów, stało się kluczem do porażki Branne. Widząc przed sobą stosy trupów w niebiesko-czarno-zielonych tunikach i szybko posuwających się do przodu napastników, Nidas stracił pewność siebie. Przełknął ślinę i oblizał suche wargi. Chciał wydać rozkaz odwrotu, ale język go nie słuchał, zamieniając się w sztywny kawałek mięsa utrudniający tylko oddychanie. Serce zaczęło mu walić z prędkością cwałującego konia. Oblał go zimny dreszcz, a po prawej nodze spłynął mu ciepły mocz.

„Ale hańba, potomek wielkich Haranidów zlał się…” — nie zdążył dokończyć myśli, gdy nagle nad jego głową pojawiła się ogromna wyverna. Podczepiony pod jej brzuchem kosz otworzył się, zrzucając na niego kilkadziesiąt kilogramów ostrych kamieni.

Constantin zasiadł w siodle na grzbiecie wyverny i spojrzał na niezadowoloną minę stojącego nieopodal Mantyliusa. Doradcy nie podobało się, że monarcha niepotrzebnie ryzykuje życie, osobiście uczestnicząc w bitwie. Ale on nie urodził się Agitarem, nie wiedział, jak to jest być przeznaczonym do podbojów. Jak Constantin mógłby się zapisać w historii jako największy zdobywca w historii Valeny, jeśliby nie przewodził swoim armiom w walce?

Cóż, taki był przynajmniej oficjalny powód jego decyzji o dołączeniu do bitwy. Nieoficjalnie władca Kadras poczuł się dotknięty uwagami Gustawa Gustona, który podczas negocjacji pokojowych zarzucał mu chowanie się za plecami wojskowych podczas inwazji na Zelarię. Nie był przecież tchórzem i dzisiaj to udowodni. Poza tym, i prawdopodobnie była to motywacja silniejsza niż pozostałe, pragnął ponownie poczuć bliskość śmierci i ryzyko związane z narażaniem życia, jak wtedy, gdy zamordował ojca lub kiedy niemal zginął w zamachu zorganizowanym przez Baszira.

— Wszyscy gotowi? — zapytał, rozglądając się po załogach kilkunastu gadów zebranych na przyleśnym polu. Dostrzegłszy prawe ręce jeźdźców uniesione w górę, zakomenderował: — Do boju. Za mną!

Objuczone ciężkim ładunkiem stworzenia zatrzepotały masywnymi skrzydłami i powoli oderwały się od ziemi. Nabrawszy wysokości, poleciały na północ, w kierunku toczącej się trzy kilometry dalej bitwy.

Z powodu gęsto rosnących drzew Constantin nie zdawał sobie sprawy z przebiegu bitwy, po docierających do niego krzykach mężczyzn i szczęku stali wiedział jedynie, że się zaczęła. Nie miał pewności, czy jego atak nastąpi w najodpowiedniejszym dla jego wojsk momencie, ale był przekonany, iż zrzucenie na głowy Brannejczyków setek kilogramów ciężkich, ostrych kamieni przybliży go do zwycięstwa.

Lecieli już blisko pięć minut, gdy w ciasnych szparach między koronami drzew dostrzegł zielone mundury swoich żołnierzy. Wkrótce zauważył również niebiesko-czarno-zielone stroje Brannejczyków i nakazał oddziałowi zwolnić. „Najlepiej będzie zrzucić ładunek tuż za ich pierwsze szeregi — pomyślał, szukając wzrokiem większych przerw między drzewami. — A to co?”. Podleciał ku słabiej zarośniętemu pagórkowi wyrastającemu niedaleko linii frontu. „No, no, kto by się spodziewał? Tłuścioch osobiście dowodzi swoją armią”. Nie namyślając się wiele, zbliżył się nad odsłonięty kawałek lasu.

— Najjaśniejszy panie, w górze — próbował ostrzegać swojego króla jakiś brannejski żołnierz, ale Nidas stał jak zamrożony, spoglądając przed siebie.

Constantin ustawił się nad celem. W kierunku jego wyverny poleciało kilka bełtów, nie wyrządziły jednak zwierzęciu żadnej szkody. Król Kadras pociągnął za sznur otwierający dno podwieszonych pod wierzchowcem koszy. Kilkadziesiąt kilogramów ciosanych skał spadło na jego szwagra i otaczającą go eskortę. Dwie lecące za Constantinem załogi również pozbyły się swoich pocisków, miażdżąc głowy i ramiona stojących pod nimi przeciwników.

Wtem dwa bełty przeleciały niecałe pół metra od władcy Kadras. Monarcha się nie zląkł; przeciwnie, zaczynał się nakręcać. Krew wypływająca z ran brannejskich żołnierzy, krzyki bólu cierpiących, szczęk stali i bojowe okrzyki jego wojskowych sprawiły, iż poczuł, że żyje. Opanowało go dzikie podniecenie. Nie lubił przyglądać się torturom bezbronnych, ale zabić walczącego przeciwnika to zupełnie co innego.

— Naprzód! — zakrzyknął do lecących za nim podkomendnych.

Poprowadził ich nad kolejnymi szeregami obrońców. Załogi jedna po drugiej bombardowały Brannejczyków ciężkimi kamieniami. Drzewa zasłaniały im widok, celność trafień potwierdzali słuchając dobiegających z dołu krzyków. Pozbywszy się wszystkich ładunków, oddział zaczął zawracać. Wtedy to Constantin dostrzegł między jodłami znajomą sylwetkę. „Niemożliwe” — pomyślał. Nakazał siedzącemu przed nim żołnierzowi zbliżyć się do jadącej konno ciemnowłosej postaci. Gdy zobaczył ją w kolejnej szparze między drzewami, miał już pewność, kim była. „Co ta idiotka tu robi?”.

Felicia spojrzała na unoszącą się nad wierzchołkami jodeł i sosen wyvernę. Nie miała czasu przyglądać się jej załodze. Pospieszyła jeszcze pędzącego galopem konia i rozwinęła trzymaną w ręku białą chustę. Zbliżywszy się do tylnych szeregów brannejskiej armii, zaczęła wydawać polecenia:

— Talmurczycy nas zdradzili! Zaprzestańcie walki!

Jadący za nią Bantas ledwo dotrzymywał jej kroku, ale powtarzał jej rozkazy.

Córka Meridiusa musiała zwolnić, gdy dotarła do zabitych i rannych. Ostrożnie wyminęła leżących na ziemi żołnierzy i walające się wszędzie kamienie i najszybciej jak mogła skierowała się ku pierwszym szeregom brannejskiego wojska. Cały czas miała świadomość, że nad jej głową unosi się potężny gad z kadryjską załogą. Odnalazłszy wzrokiem pagórek z wbitą w niego flagą Branne, zsiadła z wierzchowca i zaczęła się po nim wspinać, machając białą chustą i nakazując zakończenie bitwy.

Na wzgórzu roiło się od żołnierzy obu stron. Obrońcy starali się nie dopuścić napastników w pobliże flagi i środka wzniesienia. Felicia nie potrafiła się przecisnąć między napierającymi i pokrzykującymi wojakami. Dopiero gdy dołączył do niej Bantas, jakoś przedostali się głębiej w chaotyczny kocioł walczących mężczyzn. Coraz więcej Brannejczyków dostrzegało swoją królową i zaprzestawało walki. Widząc poddających się przeciwników, większość Kadryjczyków również zaniechała ataków. Większość, ale nie ci atakujący pagórek. Im powierzono najważniejszą misję wyeliminowania brannejskiego dowódcy i zamierzali ją wykonać.

Byli już bardzo blisko flagi, gdy nagle nad wzniesieniem zawisła potężna wyverna. Rozległ się głos Constantina:

— Stać! Stać! Dosyć! Wygraliśmy! Ani kroku dalej, kretyni!

Walka ustała. Żołnierze rozstąpili się, pozwalając wylądować swojemu królowi. Bantas i Felicia dotarli na środek wzgórza. Władczyni Branne doskoczyła do leżącego na ziemi męża.

Jego zbroja była zmiażdżona na ramionach, spod hełmu wypływała strużka krwi, a nienaturalnie wygięta lewa ręka chowała się pod kawałkiem skały. Monarcha nie dawał znaku życia.

Rozdział II

Dochodziło południe, gdy ktoś zaczął walić w drewniany płot okalający wejście do kopalni i składnicy stenidu. Łup, Łup, Łup! Potężne uderzenia drewnianego tarana z żelazną głową poruszały niemal całą konstrukcją. Zanim Atanyd zdążył dotrzeć do bramy, odrzwia wyleciały z zawiasów i przewróciły się na ziemię, wzbijając obłok pyłu.

— Co tu się dzieje? — zapytał Arkunczyk rozbiegających się po składowisku talmurskich żołnierzy.

— Zabezpieczyć świdry — rozkazał wojskowym kroczący pospiesznie w jego kierunku oficer. — Nie przeszkadzajcie, mości Atanydzie.

— A widzicie, żebym przeszkadzał? — odparł spokojnym tonem starzec. — Pytam tylko, co tu się dzieje, bo pogwałciliście właśnie międzynarodowy traktat, mości…

— Moje imię nie jest wam potrzebne — uciął dowódca, zatrzymując się przy Arkunczyku i doglądając pracy swoich podkomendnych.

— Nalegam jednak, byście je zdradzili. Król Pilistar zechce zapewne poznać imię człowieka, który…

— A myślicie, że z czyjego rozkazu tu jestem? — rzucił wojskowy i spojrzał w kierunku wybiegającego z szybu kopalni żołnierza.

— Świder rozmontowany — raportował wojskowy — brakuje tarczy i części mechanizmu.

Oficer spojrzał na Atanyda zawiedzionym wzrokiem.

— Gdzieście je ukryli?

— W kuźni — odpowiedział bez cienia emocji starzec.

— Stopione?

— Tak jak wszystkie pozostałe.

Atanyd już kilka tygodni temu otrzymał z Akisu instrukcje nakazujące mu zachować szczególną ostrożność w dniach przed inwazją Kadras na państwa sojuszu. Gloria i Tros słusznie podejrzewali, iż Constantin może posłużyć się zdrajcą, podobnie jak zrobił to w przypadku Branda Varynena. Na wypadek gdyby okazał się nim Pilistar, przykazali swemu wysłannikowi zawczasu zdemontować świdry i codziennie być gotowym do ich zniszczenia. Oczywistym było, że jeśli władca Talmuru dogada się z Constantinem, umowa na wypożyczenie technologii wydobycia stenidu przestanie obowiązywać — monarchowie Arkunu nie życzyli sobie, by Kadras zyskało do niej dostęp, a Pilistar nie mógłby jej bronić przed silniejszym sojusznikiem. Zresztą świdry i tak należałoby zniszczyć, gdyby Pilistar okazał się uczciwy, a przymierze przegrało wojnę. Dlatego też już trzy dni temu prace w kopalniach ustały, a górnicy wydawali Talmurczykom stenid z wcześniej wydobytych partii surowca.

— Zabierzcie Arkunczyków na wozy — zakomenderował oficer. — A was, mości Atanydzie, poproszę ze mną.

Starzec spokojnie poszedł za talmurskim oficerem do wejścia do kopalni.

— Tutaj wystarczy — stwierdził wojskowy i rozejrzał się po składnicy.

Dłuższą chwilę stali w milczeniu. Ich oddechy tworzyły obłoki ciepłej pary w zimnym, górskim powietrzu. Żołnierz zaczekał, aż okolica się wyludni i odezwał się niespodziewanie łamiącym się głosem:

— Mam żonę i dwójkę dzieci. Muszę to zrobić. Przepraszam. — Błyskawicznie wyjął sztylet z przytroczonej do pasa pochwy i pchnął nim starca w brzuch.

Atanyd osunął się na ziemię. Nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Myślał, że wróci do Arkunu razem z resztą górników. Nie miał jednak żalu do swego zabójcy, na jego miejscu zrobiłby to samo, by chronić rodzinę.

— Wybaczam ci — wyszeptał do ucha klęczącego nad nim mężczyzny. — Wstawię się za tobą u Czwórki.

Zielone oczy mordercy zaszkliły się łzami. Chwycił lewą dłoń konającego w swoje ręce i nie wypuścił jej aż do końca.

Atanyd umierał szczęśliwy. Żałował co prawda, że już nigdy nie zobaczy swojej ukochanej królowej, ale cieszył się, że udało mu się wykonać zadanie i choć w części zmazać plamę ze swego honoru.

Skrywająca się w krzakach Lucia obserwowała wartowników stojących na wieżyczkach Wilczej Bramy.

— Stąd ich nie zdejmiemy — zauważył kucający obok niej Walter. — Trzeba będzie od środka. Ale tak czy tak zdążą zapalić ten przeklęty stos.

— Akurat stosem się nie martw. Kadryjczycy niedługo będą mieli większe zmartwienia niż atak na tak mało ważny posterunek.

— Nie podoba ci się to zadanie — bardziej stwierdził niż spytał Walter.

— Po tym wszystkim, co zrobiłam, by to powstanie doszło do skutku, mogłam chyba liczyć na coś więcej, nie sądzisz? — stwierdziła poirytowana Lucia.

— Może jednak trzeba było im pokazać moc tej włóczni — podsunął nieśmiało towarzysz.

— Z tego co pamiętam, to ty mnie od tego pomysłu odwodziłeś.

— Tak. I teraz trochę tego żałuję.

— Niepotrzebnie. Miałeś rację. Niektórzy członkowie rady mają ze mną jakiś problem. Kto wie, czy nie próbowaliby mi jej odebrać?

Walter pokręcił głową.

— Myślałem, że w końcu Bolarianie mówią jednym głosem, ale widać stare animozje plemienne wciąż pozostają żywe.

— Nie wiem, czy to animozje plemienne, czy po prostu kilku starych pryków boi się stracić swoje pozycje. Szczerze mówiąc, zaczynam żałować, że nie posłuchałam tej Felicii.

— Chyba nie mówisz poważnie? — nie dowierzał przyjaciel. — To byłaby zdrada.

— A jak nazwać odrzucenie pomocy trzech królestw, które pomogłyby naszej sprawie?

— Podobno Pilistar z Talmuru zdradził sojuszników.

— Zdradził nie zdradził, nie wiem, ile jest prawdy w tych pogłoskach. Ale nawet jeśli teraz ułożył się z Kadras, kto wie, czy nie postąpiłby inaczej, gdybyśmy do nich dołączyli. Może stracił wiarę w zwycięstwo i wolał ocalić swój kraj przed zniszczeniem. Tak jak to podobno zrobiła Felicia.

— Skąd pewność, że ona od początku nie działała w zmowie z bratem? — spytał zaciekawiony Walter.

— To po co by tutaj osobiście przyjeżdżała, prosząc nas o pomoc?

— Żeby wciągnąć nas w zasadzkę? — posunął kompan.

— W Veles? Daj spokój. Chyba sam w to nie wierzysz. Poza tym myślisz, że dla Constantina znaczymy tak wiele? Jesteśmy dla niego jak muchy, które latają mu nad obiadem. Bzyczymy, bzyczymy, ale nic poważnego mu z naszej strony nie grozi.

— Ale chyba nie zamierzasz porzucić tego zadania? — spytał nagle zaniepokojony Walter.

— Oczywiście, że nie. Powiedziałam, że jutro rano zdobędziemy bramę i dotrzymam słowa.

— Zdołamy ją utrzymać? I jak długo kazali nam tu siedzieć?

Lucia wzruszyła ramionami.

— Do otrzymania nowych rozkazów. Jeśli ogólny plan się powiedzie, pewnie kilka dni, najdalej tydzień.

— Zdradzili ci plan powstania? — spytał zdziwiony towarzysz.

— Oczywiście, że nie. Ale mam co do niego pewne przypuszczenia.

Krótką chwilę milczeli.

— Skoro i tak nic nie robimy, może podzielisz się tymi przypuszczeniami — zaproponował Walter.

— Proszę bardzo. — Lucia uśmiechnęła się pierwszy raz od kiedy opuścili kryjówkę partyzantów. — Przez Wilczą Bramę prowadzi jedna z trzech głównych dróg do Matuzy. Oprócz niej jest jeszcze stary drewniany most przy granicy z Branne i wiodący lasami brukowany trakt wybudowany za czasów Imperium, łączący oba wybrzeża Valeny. My mamy zdobyć Wilczą Bramę, odcinając południowo-wschodnią trasę, która i tak jest mało uczęszczana, ale mniejsza o to; inna grupa zapewne spali most na północy. W przypadku ataku na port, kadryjska odsiecz podążająca ze wschodu będzie miała tylko jedną drogę do wyboru. I tam zapewne wpadnie w zasadzkę.

— Brzmi logicznie. Inaczej nie byłoby sensu zajmować Wilczej Bramy. Ale co z portem? Będziemy próbowali go zająć?

Lucia ponownie wzruszyła ramionami.

— Jeśli pogłoski o zdradzie Talmuru i poddaniu Branne są prawdziwe, powinniśmy; inaczej możemy się znaleźć w potrzasku, gdyby kolejne kadryjskie posiłki przypłynęły statkami.

— A tam, od razu w potrzasku — Walter machnął lekceważąco ręką — naszym oddziałom łatwiej się przedzierać przez gęste lasy. Nie mamy ani wozów, ani koni…

— Tak czy inaczej, najważniejsze walki będą się toczyć z dala od nas — stwierdziła zrezygnowanym tonem Lucia.

— Na to wygląda — przytaknął równie niezadowolony Walter. — Wracamy? Tutaj i tak już nic więcej się nie dowiemy.

— Wracamy.

Wilcza Brama składała się tak naprawdę z dwóch kamiennych, grubych na trzy i wysokich na osiem metrów zapór, oddalonych od siebie o niecałe dziesięć metrów. Posterunki wzięły swoją nazwę od Wilczego Parowu, w którym zostały wybudowane. Ich sięgające szczytu wąwozu mury posiadały po bokach blankowane baszty, wyrastające w górę na kolejne trzy metry, mające chronić znajdującą się na dnie załogę przed atakami z lasu powyżej. Każda wieżyczka wyposażona była dodatkowo w stos drewna, posypany specjalnym proszkiem, który po podpaleniu wydzielał zabarwiony na czerwono dym — sygnał, iż posterunek został zaatakowany. Obie bramy posiadły opuszczaną, wysoką na cztery metry, żelazną kratę, którą w wypadku napaści natychmiast opuszczano.

Posterunek stanowił skomplikowany cel do zajęcia. W przypadku ataku na wieżyczki, konieczne było jednoczesne pozbycie się ośmiu ukrytych za blankami, pozostających w ciągłym ruchu wartowników (po dwóch na każdą basztę). Jeśli choćby jeden przeżył kilka sekund dłużej niż pozostali, od razu podpaliłby przygotowany stos drewna, wzywając na pomoc kadryjskie posiłki. Już to zadanie graniczyło z cudem — należałoby wypuścić w tej samej chwili osiem idealnie wycelowanych strzał i liczyć na szczęście, że któryś żołnierz akurat nie chowa się za blanką — a trzeba jeszcze było w tym samym czasie zaatakować strażników strzegących bram; i to tak małą grupą, która nie wzbudziłaby wcześniej podejrzeń obserwujących ich z baszt wojskowych.

Na szczęście Lucia nie musiała się martwić o podpalenie stosów. Ba, w ogóle nie potrzebowała strzelać do obserwujących wąwóz z baszt wartowników. Jeśliby zajęła posterunki od dołu, mogłaby po prostu wyjść na wieżyczki od środka i pokonać żołnierzy lub zmusić ich do poddania (co samo w sobie stanowiło duże wyzwanie — zapewne wiodły na nie drabiny; należało się się po nich jednocześnie wspinać, otworzyć właz i osłaniać się przed wrogimi pociskami — ale i tak było łatwiejsze niż znalezienie ośmiu doskonałych i obdarzonych szczęściem łuczników). W takim wypadku najtrudniejszym elementem ataku byłoby zbliżenie się w tym samym czasie — i nie wzbudzając podejrzeń — do strzegących bram żołnierzy oraz szybkie pokonanie ich.

Lucia wiedziała, iż droga wiodąca przez Wilczy Parów nie należy do najruchliwszych, dlatego gdyby nagle pojawiły się na niej dwie grupy mężczyzn, zmierzające do bram w tym samym czasie, żołnierze mogliby nabrać podejrzeń i profilaktycznie opuścić kraty, uniemożliwiając im zajęcie posterunku. Postanowiła więc zaryzykować. Zachodnią zaporę miało zająć trzech jej podkomendnych, podających się za myśliwych, a wschodnią zamierzała zdobyć sama. „Chyba jedna bezbronna kobieta niosąca gałęzie nie wzbudzi ich czujności” — miała nadzieję. Dopiero po wkroczeniu za kraty miała do nich dołączyć reszta oddziału.

Gdy rankiem następnego dnia zbliżała się niespiesznym krokiem do Wilczej Bramy, nie podnosiła wzroku na obserwujących ją z baszt żołnierzy. „Ktoś, kto przechodzi tędy regularnie, zapewne tego nie robi” — podejrzewała. Na ramieniu niosła naręcze gałęzi na tyle długich, by ukryć wśród nich włócznię Tarhuny. Na wierzchnie ubranie założyła pelerynę, skutecznie skrywającą wsadzone za pas na plecach dwa noże do rzucania. Będąc kilka metrów od bramy, zerknęła, czy „myśliwi” są już na pozycji. „W porządku, czas zaczynać”.

Pilnujący zapory wojskowi nawet nie próbowali jej zatrzymywać. Dwa kroki za miejscem, w które powinna spadać krata, zrzuciła na ziemię gałęzie, na chwilę przyciągając ich uwagę. Dwie sekundy wystarczyły jej, by sięgnąć za plecy, wymierzyć i posłać sztylety w niczego niespodziewające się cele. Pierwszy z wartowników natychmiast osunął się na ziemię, przyciskając dłonie do wbitej w szyję broni. Drugi w porę zareagował na śmierć kompana. Usunął się nieco z drogi pocisku, tak że ten ugodził go w ramię, po czym wyciągnął miecz i rzucił się na Lucię. Bolarianka natychmiast dopadła jednak do leżącej na ziemi włóczni i wbiła ją w brzuch nacierającego mężczyzny.

Ledwie zdążyła wyciągnąć ostrze z jego ciała, usłyszała odgłos rozwijających się łańcuchów. Żelazna brama z głuchym łupnięciem spadła na ziemię. „Trudno — pomyślała — najważniejsze, że jestem w środku”. Dostrzegając, że „myśliwi” poradzili sobie ze swoimi strażnikami, czym prędzej weszła po schodach do wnętrza bramy. Zdążyła dotrzeć na półpiętro, gdy kolejny przeciwnik przywitał ją wystrzelonym z kuszy bełtem. Osłona magicznej włóczni odbiła pocisk krótkim piorunem, spopielając drewniany promień i lotki oraz stapiając stalowy grot. Zdziwiony tym widokiem Kadryjczyk nie zareagował nawet, gdy Lucia wbiła mu grot broni w podgardle.

Odsunąwszy na bok martwego oponenta, Bolarianka wbiegła na piętro, gdzie znajdował się mechanizm poruszający żelazną kratą oraz drabiny prowadzące na wieżyczki. Przed sobą miała tylko jednego przeciwnika — jakiegoś młokosa, który drżącymi rękoma próbował umieścił bełt w kuszy. Nie namyślając się wiele, rzuciła w niego włócznią. Chłopak nie żył już zapewne, gdy padał na kamienną posadzkę; grot broni przebił mu serce. Odzyskawszy magiczny oręż, Lucia rozejrzała się po korytarzu. Mechanizm kraty wymagał współpracy dwóch operatorów, na razie nie mogła jej podnieść. Podeszła więc do jednej z drabin i wspięła się po niej na samą górę. Przestawiła blokujący właz bolec, zeszła nieco niżej i włócznią spróbowała podnieść metalową klapę. Ani drgnęła. „Ci tutaj zamykają tych na górze na wypadek ataku na wieżyczki, ci z baszt zamykają z kolei dół na takie ewentualności jak dzisiejsza. Pewnie podpalili już stosy i będą tam siedzieć, dopóki nie nadejdą posiłki”.

Zamknąwszy na wszelki wypadek rygiel przy włazie, zeszła na dół, na zewnątrz. Ostrożnie wyjrzała przez drzwi. Łucznicy z baszt mogli ją tutaj trafić, lecz chwilowo zajęci byli ostrzeliwaniem partyzanckiego żółwia — oddziału ośmiu szczelnie broniących się tarczowników — zmierzającego ku jej pozycji. „Na zachodzie się przedarli, świetnie”. Spojrzała przez kraty na podkomendnych po wschodniej stronie. Przezornie trzymali się w bezpiecznej odległości od bramy. „Dobrze, niech niepotrzebnie nie ryzykują”. Wróciwszy na górę, ustawiła się przy jednym z dwóch kołowrotów mechanizmu podnoszącego kratę. Po chwili dołączyli do niej tarczownicy.

— Farciarze! — syknął z bólu jeden z bojowników, oglądając wbitą w ramię strzałę. — Nie wierzę, że akurat tak wycelował.

— Wszyscy cali? — spytała Lucia.

— Tak, tylko Jonas lekko ranny.

— Zaraz to wyjmę i jestem gotowy do walki — zapewnił podkomendny.

Jeden z partyzantów doskoczył do drugiego kołowrotu. Żelazna brama powędrowała w górę. Wkrótce drugi żółw znalazł się wewnątrz posterunku, a krata na powrót zderzyła się z ziemią.

— Macie rannych? — Lucia spytała Waltera, który był częścią drugiego oddziału tarczowników.

— Nie. Nawet nas nie drasnęli.

— Bo strzelali do was tylko z przodu — skomentował Jonas. — My musieliśmy uważać na wszystkie kierunki.

— Oj, Jonas, Jonas, ty to zawsze coś odwalisz — żartował Walter. — Jak nie wejdziesz w ognisko, to nadepniesz na węża. Jak nie…

— A jak miałem go zauważyć w tej gęstej trawie? — bronił się ranny.

— Dobra, dobra, na żarty przyjdzie jeszcze czas — studziła nastroje Lucia. — Zostali nam jeszcze łucznicy na basztach.

— Włazy są zamknięte od wewnątrz i od zewnątrz — stwierdził jeden z jej ludzi, zeskakując z drabiny.

— Wiem, sprawdzałam.

— A niech sobie tam siedzą i marzną — skomentował jeden z partyzantów.

— Jeśli mamy się tu bronić, będziemy potrzebowali tych wieżyczek — zauważył ściszonym głosem Walter.

Zapadła wiele mówiąca cisza. Nikt nie miał ochoty wychodzić na zewnątrz, wracać drogą kilka kilometrów i szturmować na baszty od strony położonego wyżej lasu.

Lucia wspięła się na drabinę i włócznią zastukała w metalową klapę.

— Hej, wy tam, na górze! Jeśli się poddacie, obiecuję was puścić wolno!

Bojownicy w napięciu oczekiwali odpowiedzi strażników. Słyszeli, jak załogi wieżyczek porozumiewały się ze sobą, lecz wkrótce ucichły, a odpowiedź nie nadchodziła.

— Słyszeliście, co mówiłam? Oferuję wam…

— Słyszeliśmy, ty… — tutaj kadryjski żołnierz w barwnych słowach opisał upodobania matki Lucii do pewnych zwierząt pociągowych. — Podpaliliśmy stosy, zaraz dotrą tu nasi. Zobaczymy, jak wtedy będziesz gadała.

— Nikt nie przyjdzie. Wasza armia ma teraz na głowie ważniejsze sprawy niż wyciąganie z tarapatów kilku nic nie znaczących strażników z gówno wartego posterunku.

— Łżesz jak pies, ty… — tym razem Kadryjczyk miał wiele do powiedzenia o zamiłowaniu ojca Lucii do brodatych zwierząt hodowlanych.

Bolarianka spojrzała na rozweselone epitetami żołnierzy oblicza swoich podkomendnych.

— Trzeba przyznać, że mają fantazję ci Kadryjczycy. — Pokręciła głową z politowaniem. — Daję wam czas do południa! Potem się za was zabierzemy!

Długie minuty mijały bez żadnej reakcji kadryjskiej załogi. Lucia zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno dobrze rozczytała zamiary bolariańskich przywódców powstania. A co, jeśli nie zaatakowali Matuzy i rzeczywiście niedługo pojawią się tu wrogie oddziały? „Nie, rada wyraźnie dała mi do zrozumienia, że nie powinnam się przejmować podpaleniem stosów. Mogą mnie nie lubić, ale nie wysłaliby mnie ani moich ludzi na pewną śmierć”.

— Dochodzi południe — zauważył Walter, wyglądając na zewnątrz.

— Coś strasznie cicho tam na górze — stwierdził jeden z bojowników. — Odsiecz z zachodu powinna była już chyba dotrzeć. Na miejscu tych na górze zacząłbym się martwić, a oni siedzą spokojnie, jakby mieli wolne.

— A co ze wschodnim kierunkiem? — spytał inny Bolarianin. — Może liczą, że posiłki nadejdą z drugiej strony.

— Najbliższe kadryjskie koszary na wschodzie są o dzień drogi stąd — uspokajała Lucia. — Dobra, czas im się skończył. — Weszła po drabinie i zastukała we właz. — Południe! Poddajecie się czy mamy was stamtąd wykurzyć?!

Cisza.

— Hej! Ostatnia szansa!

Żadnej reakcji. Nawet najdrobniejszej obelgi.

— Dobra, wasz wybór! — Zeszła po drabinie i zwróciła się do podkomendnych: — Wyjdźcie ostrożnie przed bramę i sprawdźcie, czy nasi kadryjscy przyjaciele czasem nie nawiali. Tylko bez żadnego ryzyka.

Grupa kilku ochotników, szczelnie osłaniając się tarczami, wyszła przez podniesioną kratę na zewnątrz. Pomimo licznych obelg i prowokacji, nie udało im się uzyskać żadnej reakcji ze strony Kadryjczyków.

— Chyba uciekli — skonstatowała Lucia. — Trzeba by się wspiąć na te baszty i sprawdzić.

Mogła co prawda piorunami stopić klapy prowadzące na wieżyczki, ale po pierwsze, mogła ich jeszcze potrzebować; po drugie, nie była pewna, czy przy okazji nie spaliłaby drewnianych drabin; a po trzecie, nie chciała na razie ujawniać swoim ludziom mocy włóczni Tarhuny. Rozpoczął się więc trudny proces zaczepiania kotwiczki z liną o umieszczony jedenaście metrów wyżej krenelaż baszt. Wykonali kilkadziesiąt rzutów, ale nikomu nie udało się dokonać tej sztuki. Niektórzy zaczęli już twierdzić, że lepiej wrócić te kilka kilometrów drogą i wspiąć się na wieżyczki od strony położonego ponad wąwozem lasu, gdy w końcu najwyższemu i najsilniejszemu z Bolarian dopisało szczęście.

— Trzyma się — stwierdził barczysty blondyn, pociągając za linę. — Tylko ja na górę nie idę.

— Ja pójdę — zaoferowała się Lucia. — Tylko ustawcie się pode mną, na wypadek gdyby jednak byli na górze i mnie zrzucili.

Włożyła sobie dwa noże do rzucania za pas i zaczęła wchodzić na wieżyczkę. Wspinaczka szła jej sprawnie, szybko znalazła się tuż pod blankami. Przełożywszy sobie jeden ze sztyletów w zęby, ostrożnie pokonywała ostatnie centymetry dystansu, bacznie wypatrując zielonych kadryjskich mundurów. Nie bała się, już wcześniej nabrała przekonania, że załoga posterunku uciekła, lecz cechujący ją profesjonalizm nie pozwalał jej postępować inaczej. Wspiąwszy się na górę i rozejrzawszy po baszcie, ryknęła wesołym śmiechem.

— Co ci tak wesoło? — spytał z dołu Walter.

— Lepiej sami zobaczcie.

Gdy partyzanci weszli na wieżyczkę przez odblokowany właz, ich oczom ukazał się niecodzienny widok powiązanych ze sobą ubrań, obwiązanych niczym liny dookoła jednej z blanek i opuszczonych za mury. Z ich gardeł dobył się radosny rechot.

— Ha, ha, pomyśleć, że gdzieś tam biegnie przez las ośmiu kadryjskich żołnierzy w samych gaciach — śmiał się Walter. — Chciałbym zobaczyć reakcję ich kompanów, kiedy dotrą do koszar, ha, ha.

— Dobra — rzekła po dłuższej chwili rozprężenia Lucia — dosyć tego dobrego. Trzeba pootwierać pozostałe baszty.

Poradzili sobie z tym zadaniem nadzwyczaj szybko, po czym zabrali się za liczenie strzał i reszty pozostawionego przez Kadryjczyków sprzętu i zapasów.

— Z głodu nie umrzemy — oznajmił pełniący rolę kwatermistrza Walter. — Ich prowiant plus to co przynieśliśmy na spokojnie wystarczy dla wszystkich na tydzień. Dziesięć dni, jeśli nie będziemy się obżerać. Strzał mamy około dwóch tysięcy, poza tym dwadzieścia dodatkowych łuków, zapasowe cięciwy i prawie trzydzieści bomb zapalających. Jest też trochę żelastwa, ale nasze wydaje mi się lepsze.

„Arianie się postarali — pomyślała Lucia. — Nie każdy podarowałby nam sprzęt takiej jakości”.

— Najgorzej będzie ze spaniem — kontynuował przyjaciel — jest nas trochę więcej niż liczyła sobie załoga posterunku, a ta ich klitka między bramami i tak nie spełniała ich potrzeb.

— Poradzimy sobie — machnęła ręką Lucia — najwyżej rozłożymy spania na piętrze w bramach. Ale chyba przydałoby się naznosić trochę drewna, na wypadek gdyby zrobiło się zimno.

— Obok tej ich szopy z łóżkami jest mały składzik, ale nie zaszkodzi go powiększyć. Zajmę się tym.

— W porządku, ja przydzielę warty.

Zgodnie z jej przypuszczeniami, odsiecz z zachodu nigdy nie nadeszła, a posiłki ze wschodu pojawiły się dopiero następnego ranka.

— Dużo ich — zauważył Walter, patrząc na kroczący ku ich pozycjom, liczący przynajmniej sześćdziesięciu wojów oddział.

— A następni pewnie zaraz zaatakują z lasu — stwierdziła Lucia.

— Chyba widzę jakiś ruch w krzakach — zameldował jeden z podkomendnych.

— Spokojnie, oszczędzajcie strzały. Na wieżyczki nie wejdą, a blanki będą nas chronić przed ich pociskami. Nie mamy ich zabijać, tylko utrzymać pozycję. Strzelajcie tylko jeśli się zbliżą lub będą chcieli opuścić do wąwozu — rozkazała Lucia.

Minęło ledwie kilka sekund od kiedy skończyła mówić, a z oddalonych o kilkadziesiąt metrów od baszt krzaków wyleciały pierwsze strzały.

— Jonas, stań z tą tarczą między blankami. Łatwiej nam będzie strzelać do tych w dole bez martwienia się o przelatujące z boku pociski.

Bojownik ustawił się na pozycji.

— Idą, chociaż część została z tyłu. — Walter wskazał na maszerujący wąwozem oddział chroniących się za dużymi, prostokątnymi tarczami mężczyzn.

— Sprawdźmy, jak sprawnie posługują się tymi osłonami — powiedziała Lucia, gdy żołnierze znaleźli się w zasięgu łuków. Wypuściła jedną strzałę. Kadryjski wojskowy, w którego głowę leciał pocisk, w porę podniósł pawęż. — Nieźle. Poczekamy, aż podejdą jeszcze bliżej. Jak wygląda sytuacja w lesie?

— Strzelają, strzelają, ale nic z tego nie wynika. Raptem raz trafili w tarczę — odparł Jonas.

— Dobra, meldujcie, jeśli coś się zmieni.

Kiedy oddział kadryjskich piechurów zbliżył się do bramy na jakieś trzydzieści metrów, Lucia zakrzyknęła:

— Teraz!

Ona, jej dwaj kompani oraz załoga baszty po drugiej stronie bramy poczęli nękać wojskowych strzałami. Kilka pocisków przedarło się między zasłonami, dwóch napastników padło martwych, ale reszta dotarła do żelaznej kraty i zaczęła robić podkop.

— Bomby — rzekła spokojnie Lucia.

Podpalili kilka lontów w wypełnionych łatwopalnym płynem glinianych naczyniach i zrzucili je na drewniane tarcze Kadryjczyków. Osłony natychmiast zajęły się ogniem. Zdając sobie sprawę z ich nieuchronnej utraty, żołnierze zaczęli się wycofywać. Już po kilkunastu metrach odwrotu musieli jednak porzucić płonący balast, stając się łatwym celem dla bolariańskich łuczników. Zbiec zdołało tylko czterech z wysłanych przodem dwudziestu kilku wojów. Wkrótce ustał również ostrzał z lasu.

— Chyba wygraliśmy pierwszą potyczkę — stwierdził zadowolony Walter.

— Tak. Pierwszą, ale z pewnością nie ostatnią.

Rozdział III

Bal nie wiedział, co się z nim dzieje. Po tym, jak wyzwolił Arianę od zła wcielonego, jakim był Altair, złapano go i zamknięto w jakiejś ciemnej, dusznej piwnicy. Jak przez mgłę pamiętał popychanie, kopanie i bicie. Czy znęcali się nad nim zebrani na Placu Centralnym wierni czy może eskortujący go gwardziści? Chyba jedni i drudzy. Ale dlaczego? Przecież Altair był złym człowiekiem. Niemożliwe, by tylu ludzi było niezadowolonych z jego śmierci. I dlaczego nie pozwalają Sahimowi go odwiedzić? Wuj na pewno przyniósłby mu coś do jedzenia i picia. Burczało mu w brzuchu. Nie dawali mu nic jeść i kazali pić własny mocz. Nie podobało mu się to, płyn był niesmaczny i musiał długo czekać, by się schłodził.

Nie miał pojęcia, ile dni minęło od wydarzeń na rynku. Klitka, w której go zamknęli, nie miała okien i utrzymywała się w niej stała temperatura. Kiedyś jednak nie jadł nic przez cztery dni i teraz czuł się podobnie głodny, może więc minęły właśnie cztery dni? Od czasu zamknięcia w piwnicy nikt nie otworzył drzwi, nikt się do niego nie odezwał. Może o nim zapomnieli? Ale jeśli tak, to czy może tutaj umrzeć z głodu? Sahim mówił kiedyś idziemy pożyczyć pieniądze do Hamestaganu, bo w końcu z głodu umrzemy, ale chyba to tylko takie powiedzenie. Głód boli, ale chyba nie można od niego umrzeć?

Nagle wpadła mu do głowy niepokojąca myśl. A co, jeśli wuj nie przychodzi go odwiedzić, bo nie ma za co kupić dla niego jedzenia? Może ci zdenerwowani ludzie z rynku rozpowiedzieli innym co zrobił i teraz nikt nie pozwoli już pożyczać pieniędzy Sahimowi? Nie chciałby, aby jedyna bliska mu osoba miała przez niego problemy. Tęsknił za wujem. Niechby już przyszedł bez jedzenia i wody, byle tylko mógł go zobaczyć i przytulić. Może ostatnio już tego nie robił, ale pewnie dałby się przekonać jeszcze ten jeden raz.

Przypomniał sobie szczęśliwe chwile, gdy wspólnie nosili wodę w ich dawnej wiosce, bawili się w chowanego na pustyni czy kiedy dla żartu Sahim kazał mu zrobić kupę w chacie sąsiadów. Zaczynał przeczuwać, że te czasy już nie powrócą. Ich wspomnienia wzbierały w nim powoli, lecz w końcu przepełniły czarę rozpaczy i Bal zaczął płakać. Czuł się samotny, jak wtedy, gdy zgubił się podczas zabawy w chowanego i przez dwa dni wędrował po pustyni. Wtedy uratowała go zagubiona karawana, teraz raczej nie mógł liczyć na jej pomoc. Dobrzy kupcy nie pojawią się nagle w drzwiach, by odwieźć go do Sahima. Podciągnął kolana pod brodę i opatulił nogi rękoma — jeśli nie ma tu wuja, przytuli sam siebie.

Od razu poczuł się lepiej, łzy nie przestały jednak spływać mu po policzkach dopóki nie nadszedł błogi sen.

Usłyszał skrzypienie metalowych zawiasów. Po chwili dwie pary silnych rąk podniosły go z podłogi. Nie miał siły stawiać kroków, więc wlekli go po kamiennej posadzce korytarza, a potem z pomocą kolejnych silnych rąk wynieśli po stromych schodach na zewnątrz. Jasne promienie słońca raziły go w oczy. Zamknął powieki najmocniej jak potrafił. Przenieśli go na jakąś drewnianą powierzchnię. Chyba jechał gdzieś wozem, bo słyszał stukot końskich kopyt na kamieniach ulic i delikatne skrzypienie kół. Poczuł woń kawy — napoju dla bogaczy, jak określił go kiedyś Sahim — więc prawdopodobnie cały czas był w Hamestaganie. Wkrótce jego uszu dobiegły nawoływania wielu głosów. Jedzie, Już niedługo, Morderca. Krzyki stawały się coraz głośniejsze i coraz bardziej agresywne. Niektórzy używali słów, których wuj zabronił mu wypowiadać, mimo że te niekiedy same wychodziły z jego ust.

Wóz się zatrzymał. Silne ręce zaniosły go kilka metrów dalej, postawiły do pionu i ciasno przywiązały do nagrzanego słońcem kamiennego pala. Bal starał się otworzyć oczy, choć przychodziło mu to z ogromnym trudem.

— Dziś rano pożegnaliśmy naszego przyjaciela, nauczyciela i przewodnika, Altaira — mówił jakiś donośny głos, gdy pozostałe ucichły. — Mój mistrz był naszym światłem w ciemności, tak brutalnie zgaszonym przez tego mordercę. Jedyny za tak niewybaczalną zbrodnię przewiduje tylko jedną karę.

Znów rozległy się się gniewne okrzyki. Bal otworzył oczy. Niewyraźnie widział przed sobą tłum ludzi i górującą nad nimi sylwetkę pomnika dobroczyńcy Ariany — doktora Aziza. Rozejrzał się na boki. Po jego prawej stronie leżał kopiec niedużych kamieni, przy którym co chwila pochylali się kolejni ludzie. Bal wiedział już, jaki los go czeka, był kiedyś świadkiem podobnej egzekucji. Nie rozumiał jednak, dlaczego za uwolnienie świata od złego człowieka miała go spotkać tak okrutna kara. Rozpaczliwie szukał w tłumie rozgoryczonych twarzy przyjaznego oblicza Sahima. Jeśli ma umrzeć, niech Jedyny pozwoli mu choć przez chwilę „spotkać się” z wujem.

— Niech stanie się sprawiedliwość! — zakrzyknął właściciel donośnego głosu.

Pierwszy kamień, ciśnięty przez młodą kobietę trzymającą na ręku płaczące niemowlę, szybko opadł i trafił Bala w prawą piszczel. Zabolało go tak jak wtedy, gdy przed laty został kopnięty przez wyśmiewającego się z niego Zafika. Kolejny pocisk trafił go w brzuch, a dwa następne w klatkę piersiową. Bolało, ale nie tak bardzo jak wtedy, gdy miał dziesięć lat i starsi chłopcy w ich dawnej wiosce pobili go, bo nie potrafił utrzymać głowy w wiadrze pełnym wody dłużej niż minutę.

Dopiero po chwili przyszły mocniejsze uderzenia. Jeden za drugim, ośrodki bólu eksplodowały mu na nogach, brzuchu i twarzy. Jakiś kamień trafił go prosto w usta. Poczuł metaliczny smak krwi. Zakrztusił się własnymi zębami. Z tłumu dobiegł entuzjastyczny ryk zadowolenia. „Już niedługo” — pomyślał Bal, ostatkami sił poszukując wuja, nie wiedząc, że ten siedzi teraz na statku płynącym do Veles, czule tuląc w ramionach pięćdziesiąt tysięcy kadryjskich koron.

Nadzwyczaj silnie rzucony kawałek skały trafił go w głowę. Po czole spłynęła mu ciepła krew, zalewając lewe oko. Prawe beznadziejnie lustrowało jeszcze tłum, dopóki nie zostało trafione twardym pociskiem. Potem Bal słyszał tylko rozentuzjazmowany, żądny mordu tłum i czuł coraz większy ból.

Jego cierpienia wydawały się dłużyć w nieskończoność, zanim w końcu nie pochłonęła go zbawcza ciemność.

Aszraf nie wiedział, dlaczego gwardziści kazali mu nagle opuścić dormitorium, ale posłusznie wykonał polecenie i podążył za nimi do średnich rozmiarów sali mieszczącej się na parterze rezydencji.

— A co tu robi adept? — usłyszał, zanim zdążył się rozejrzeć po pomieszczeniu.

— Altair polecił, by wziął udział w zebraniu — wyjaśnił ktoś szybko.

Syn premiera Ariany został poprowadzony do jednego z ustawionych w okrąg prostych, drewnianych krzeseł. Zająwszy wskazane miejsce, przyjrzał się otoczeniu. Dwudziestu kilku (głównie starszych) mężczyzn w pomarańczowych, czerwonych i purpurowych sztach zasiadało dookoła niewysokiego, zdobionego roślinnymi motywami stojaka z zapaloną świecą. Jej płomień i jasne promienie księżyca wpadające przez duże okna w południowej ścianie były jedynymi źródłami światła w pomieszczeniu. Aszraf nie znał większości z zebranych, ale kilku rozpoznał z lekcji — byli to wysoko postawieni w kościelnej hierarchii kapłani. Szybko domyślił celu zebrania. Nadszedł czas wybrać następcę mistrza Altaira.

— Skoro jesteśmy już w komplecie — przemówił jakiś zgarbiony, łysy duchowny z długą, siwą brodą — możemy przystąpić do odczytywania testamentu Altaira.

Aszraf powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych. Niektórzy skupili się na prowadzącym zebranie, inni patrzyli w podłogę lub okna, a kilku przyglądało mu się z ciekawością, niedowierzaniem czy lekką pogardą. „Mistrz chciał, bym uczestniczył w odczytaniu jego testamentu? To wielki zaszczyt” — pomyślał z dumą, poprawiając pozycję na krześle; chciał wyglądać godnie w tak podniosłych chwilach.

Zgarbiony prowadzący sięgnął do kieszeni szaty i z cichym szelestem rozłożył złożoną na czworo kartkę papieru.

— Drodzy bracia — zaczął czytać — nie chcę was zanudzać, bo dobrze wiem, że takie spotkania jak wasze potrafią ciągnąć się długimi godzinami (a czasami i dniami), więc od razu przejdę do rzeczy. Dzisiejszej nocy doznałem objawienia. Teraz wiem już, jak czuł się Prorok w godzinie swego powołania. Wiem, jak to jest dostąpić łaski Jedynego i wiem, co muszę zrobić, by jego chwała dotarła do wszystkich jej potrzebujących. Dlatego też proszę was, byście wybrali na tymczasowego przywódcę naszej wspólnoty Dżaszira…

— Dlaczego akurat Dżaszira? — zdziwił się najmłodszy z kapłanów, trzydziestokilkulatek z długimi włosami i dokładnie wygolonymi policzkami.

— Co to znaczy tymczasowy? — spytał jakiś brzuchacz, na którym spoczęły spojrzenia prawie wszystkich zebranych.

— Zaraz się dowiesz, Dżaszirze. Altair zostawił w tej sprawie osobną instrukcję — zakomunikował prowadzący, po czym kontynuował odczytywanie testamentu: — To doświadczony kapłan i dobry administrator. Będzie stanowił idealny pomost między dotychczasowym zgromadzeniem a tym, co nadejdzie w przyszłości.

Po sali przelała się fala szeptów i niezadowolonych pomrukiwań. Niewzruszony prowadzący ciągnął, podnosząc nieznacznie głos:

— Wiem, że proszę o wiele. Nigdy nie wybieraliśmy naszego lidera z jawnego polecenia poprzednika. Zdaję sobie również sprawę, że nie macie pojęcia, co zaplanował dla nas Jedyny. Ja to wiem, ale nie mogę wam powiedzieć, gdyż wpłynęłoby to na wydarzenia, które mają dopiero nadejść. Proszę was tylko, abyście zaufali jego mądrości. Nadchodzi wspaniały czas dla świata.

Prowadzący złożył kartkę z powrotem na czworo.

— To wszystko? — spytał najmłodszy z mężczyzn.

— Altair zostawił jeszcze kilka innych listów. — Prowadzący sięgnął do kieszeni i wydobył z niej trzy złożone na czworo kartki. Wybrawszy jedną, rzekł: — Oto dodatkowa instrukcja o tymczasowym przywódcy. Zaznajomcie się z nią pojedynczo. — Podał papier siedzącemu obok mężczyźnie. — Nasz adept nie może do niej zaglądać.

Aszraf nie zdziwił się na tę wieść i cierpliwie czekał, aż wszyscy zebrani przeczytają list. Nudził się, ale starał się nie dawać tego po sobie poznać. Pragnął się dostosować do powagi sytuacji. Trochę przeszkadzały mu w tym ciekawskie, a czasami wręcz wścibskie spojrzenia kapłanów — zwłaszcza tych, którzy już zaznajomili się z treścią listu Altaira — ale jakoś wytrwał te dwadzieścia minut zanim list wrócił do prowadzącego (i nawet nie kusiło go, by zerknąć w instrukcję, gdy czytali ją jego sąsiedzi).

— Altair zostawił również swoje sugestie rozwoju kościelnej gwardii, które polecił odczytać po wybraniu nowego przywódcy, oraz list dla naszego specjalnego gościa. — Mężczyzna wstał i powolnym krokiem podszedł do Aszrafa. Wręczywszy zaskoczonemu chłopcu pismo od Altaira, rzekł: — Przeczytaj go na osobności.

Syn Abdula Al-Alego skinął poważnie głową i wbił wzrok w podłogę. Nie potrafił wytrzymać skupionych na nim zaciekawionych spojrzeń wszystkich zebranych duchownych.

— Teraz musimy się naradzić i wybrać nowego przywódcę. Choć możesz się przyglądać całemu procesowi, nie musisz tutaj siedzieć. To może potrwać do rana albo i dłużej.

Aszraf spojrzał w życzliwą twarz prowadzącego. Nie chciał czekać do brzasku z odczytaniem listu od mistrza.

— W takim razie chyba pójdę — postanowił.

— Dobrze. Strażnik wskaże ci pomieszczenie, w którym będziesz mógł w spokoju przeczytać list od Altaira.

— Dziękuję.

Chłopak wstał i skierował się do wyjścia. Pożegnawszy się, opuścił salę i udał się za wartownikiem do osobistej biblioteki przywódcy, w której kilka razy czytał manuskrypty polecone przez nauczycieli. Zasiadając przy zapalonej przez gwardzistę świecy na niewielkim pulpicie, czuł jak wzbiera w nim ciekawość. Co też mistrz miał mu do przekazania? Złamał kościelną pieczęć i czym prędzej rozłożył dwie kartki papieru.

Drogi Aszrafie

Żałuję, że spędziliśmy ze sobą tak mało czasu i że nie będę mógł obserwować, jak dorastasz i przemieniasz się w najwspanialszego sługę Jedynego, jaki kiedykolwiek stąpał po ariańskiej ziemi. Wiedz jednak, że taka była wola Jedynego i że moja śmierć jest częścią jego planów. Pamiętaj również, że zawsze będę przy tobie. Kiedy spojrzysz w gwiazdy na nocnym niebie, kiedy będziesz czytał święte teksty w bibliotece czy kiedy wsadzisz rękę do kieszeni, by dotknąć podarowanego przez Khalika dromadera, mój duch i moja ręka będą cię prowadziły.

Przygotowałem dla ciebie listę lektur, którą systematycznie będą ci przekazywać nauczyciele. Ucz się tak pilnie, jak do tej pory, obserwuj uważnie otoczenie tak jak tylko ty potrafisz i nie bój się wyrażać swojego zdania, a uczynisz mnie i Jedynego dumnymi.

Twój przyjaciel,

Altair

Aszraf otarł łzy cieknące mu po policzku i spojrzał w morze gwiazd na ciemnym jak smoła niebie. Jedna z nich wydawała się pulsować żółtym światłem, zupełnie jakby nauczyciel machał do niego ręką, zasłaniając na bardzo krótką chwilę jej blask. Uśmiechnął się. „Widzę cię, mistrzu”. Wytarł mokre oczy i zaczął czytać drugie pismo.

Zostaw sobie pierwszy list, a ten spal zaraz po przeczytaniu. Jedyny przewidział dla ciebie ważną rolę i nie możemy pozwolić, by jego wrogowie przeszkodzili w jego planach. W najbliższym czasie…

Aszraf przeczytał drugi list kilka razy, zanim nauczył się go na pamięć i ze spokojnym sumieniem mógł go spalić. Wiedział już, jaką rolę wyznaczył dla niego Jedyny i co musi zrobić, by świat poznał jego chwałę. Schowawszy niespalone pismo do kieszeni, usiadł przy oknie, wpatrując się w „pozdrawiającego go mistrza”. Gdy rano nauczyciel zniknął, chłopak usłyszał dzwonek wzywający wszystkich na zewnątrz. Wybrano nowego przywódcę Kościoła Jedynego Boga.

Dżaszir zastał Abdula Al-Alego przy bogato zastawionym stole, hucznie świętującego z liczną rodziną. W powietrzu unosiła się woń aromatycznych potraw i dźwięki kojącej muzyki.

— A, w końcu, Dżaszirze — przywitał go z uśmiechem gospodarz. — Wejdź, wejdź, to skromne przyjęcie to przecież na twoją cześć.

— Dziękuję, Abdulu — ucieszył się kapłan.

— Kochani, powitajmy nowego przywódcę Kościoła Jedynego Boga, Dżaszira.

Duchowny otrzymał od rodziny premiera gromkie brawa, po czym zajął miejsce przy stole. Trwająca kilka godzin uczta była najbardziej wyszukaną, w jakiej miał kiedykolwiek okazję uczestniczyć. Mnogość dań mięsnych, sałatek, przystawek, słodyczy i trunków przeniosła go do nieznanego mu do tej pory świata luksusu — w kościelnej rezydencji jadali nieźle, ale porównywać jego codzienne posiłki do tej kolacji to jak twierdzić, że kałuża jest morzem. Zadowolony z siebie, w zupełności oddał się błogiemu nastrojowi święta. Jadł, pił, gawędził i śmiał się jak nigdy w życiu, nie zauważywszy nawet, kiedy nastała północ.

— Po twojej minie widzę, że ci się podobało — stwierdził Al-Ali, żegnając go po przyjęciu.

— Bardzo — przyznał kapłan. — Nasza kościelna rezydencja jest co prawda wystawna, ale jedzenie, muzyka… — zamyślił się — …coś wspaniałego.

— Dzięki naszej współpracy doświadczysz tego więcej — polityk życzliwie poklepał go po ramieniu. — O ile pozostali kapłani nie będą nam przeszkadzać…

— O to bym się nie martwił — odparł uśmiechnięty Dżaszir. — Otrzymałem rekomendację Altaira. Kilku konkurentów starało się sprzeciwić jego woli, ale ostatecznie łatwo wygrałem w głosowaniu.

— Jak to rekomendację Altaira? — zdziwił się premier Ariany.

— Altair zostawił list, w którym prosił kapłanów rady o mianowanie mnie tymczasowym przywódcą. Uważał, że jestem dobrym administratorem i…

— Zaraz, zaraz — wszedł mu w słowo polityk. — Co to znaczy tymczasowym? Myślałem, że wybrano cię na stałe.

— Oficjalnie tak, ale Altair pozostawił instrukcję, by za kilka lat zastąpił mnie ktoś inny. O ile będzie gotowy.

— Co za ktoś inny?

— Ucieszysz się. Chodzi o twojego syna Aszrafa. — Uśmiech nie schodził z okrągłej twarzy duchownego.

Zaskoczony Al-Ali podrapał się po policzku.

— Altair wyznaczył Aszrafa na następnego przywódcę Kościoła?

— Nie mógł go wyznaczyć, jedynie rekomendować — wyjaśnił Dżaszir. — Ale ponieważ rada zaaprobowała moją kandydaturę, zgodziła się również i z tym życzeniem Altaira.

Twarz premiera Ariany przybrała zatroskany wyraz.

— Nie cieszysz się? — spytał kapłan.

— A kiedy Aszraf miałby cię zastąpić? — Al-Ali zignorował jego pytanie.

— Może już za pięć lat. Altairowi bardzo zależało na tym terminie. Osiemsetna rocznica objawienia Proroka. Mamy czuwać nad jego nauką i we właściwym czasie wydać werdykt, czy jest gotowy.

Zamyślony polityk pokiwał powoli głową.

— Aszraf będzie miał wtedy niecałe dziewiętnaście lat. Nie było chyba wcześniej tak młodego przywódcy.

— Nie — potwierdził duchowny. — Do tej pory najmłodszy był Hazim, który objął przywództwo wspólnoty w wieku dwudziestu ośmiu lat.

— Altair znaczył dla waszego zgromadzenia tak wiele, że pozwoliliście mu wybrać dwóch kolejnych przywódców?

— A, tak… — Dżaszir po raz pierwszy tego dnia wydawał się zakłopotany. — Był co prawda lubianym i szanowanym człowiekiem, ale to chyba przez to objawienie… Wywarło na kapłanach duże wrażenie, podobnie zresztą jak na zwykłych Arianach.