Krystyna córka Lavransa - Sigrid Undset - ebook

Krystyna córka Lavransa ebook

Sigrid Undset

0,0
129,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Na tle surowego, sugestywnie odmalowanego pejżażu XIV-wiecznej Norwegii rozgrywa się namiętny romans siedemnastoletniej złotowłosej Krystyny, córki właściciela dworu w dolinie Gudbrand, i lekkomyślnego Erlanda, którego dziewczyna poślubia wbrew woli ojca. Główna bohaterka to kobieta o wyrazistej osobowości, niezwykle uczuciowa, łatwo ulegająca zmysłowym popędom, a jednocześnie dążąca do doskonałości. W pierwszej części powieści towarzyszymy jej w latach dzieciństwa i młodości, a w dwóch następnych - poznajemy kolejne etapy życia Krystyny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wianek

WIA­NEK

I. Dwór Jörund

I

Dwór Jörund

1

Przy podziale spu­ści­zny po Iva­rze Gje­slingu Młod­szym na Sundbu w roku 1306 jego posia­dło­ści w Sil przy­pa­dły córce Ragn­fri­dzie i jej mał­żon­kowi Lavran­sowi synowi Björgulfa. Żyli oni dotych­czas na dwo­rze Lavransa Kog w Folio, nie­da­leko Oslo, teraz jed­nak prze­nie­śli się na dwór Jorund w dolinę Gud­brand.

Lavrans pocho­dził z rodu zwa­nego u nas synami Lag­mana1. Przy­byli oni ze Szwe­cji z owym Lau­ren­cju­szem, lag­ma­nem Wschod­niej Gotlan­dii, który upro­wa­dził z klasz­toru Vreta sio­strę jarla Bjelbo, dzie­wicę Bengtę, i razem z nią schro­nił się do Nor­we­gii. Pan Lau­ren­cjusz pozo­stał przy królu Haako­nie Sta­rym. Król cenił go wielce i poda­ro­wał mu dwór Skog. Lecz po ośmio­let­nim poby­cie w naszym kraju zmarł zło­żony cho­robą, a wdowa po nim, córka Fol­kun­gów2, zwana w Nor­we­gii kró­lewną, wró­ciła do swej ojczy­zny i pojed­nała się z krew­nymi. Potem wyszła bogato za mąż w tam­tym kraju. Ona i pan Lau­ren­cjusz nie mieli z sobą dzieci, tak więc dwór Skog odzie­dzi­czył Ketil, brat Lau­ren­cjusza; był on dzia­dem Lavransa syna Björgulfa.

Lavrans oże­nił się młodo; gdy przy­był do Sil, miał dopiero dwa­dzie­ścia osiem lat i był o trzy lata młod­szy od żony. Jako dora­sta­jący mło­dzie­niec prze­by­wał w orszaku króla i ode­brał sta­ranne wycho­wa­nie; ale po ożenku zasie­dział się na swym dwo­rze, gdyż Ragn­frida była po tro­chu dzi­waczką i melan­cho­liczką i nie czuła się dobrze mię­dzy ludźmi z połu­dnia kraju. Od czasu gdy nie­szczę­śli­wie utra­ciła trzech synów jesz­cze w kolebce, zaczęła zupeł­nie stro­nić od ludzi. Wiele też prze­ma­wiało za tym, by Ragn­frida żyła w bli­sko­ści swych krew­nych, i dla­tego prze­niósł się Lavrans do doliny Gud­brand. Gdy przy­byli tam, mieli jedno dziecko, małą dziew­czynkę; na imię jej było Kry­styna.

Po osie­dle­niu się na dwo­rze Jörund żyli dalej tak samo spo­koj­nie jak przed­tem i naj­chęt­niej samot­nie; nie wyglą­dało na to, by Ragn­fri­dzie zale­żało wiele na jej krew­nych, odwie­dzała ich bowiem tylko wtedy, gdy wyma­gała tego przy­zwo­itość. Działo się tak po czę­ści dla­tego, że Lavrans i Ragn­frida byli ludźmi bar­dzo poboż­nymi, gor­li­wie uczęsz­czali do kościoła i chęt­nie gościli u sie­bie sługi Boże, jako też ludzi, któ­rzy podró­żo­wali w spra­wach kościel­nych, oraz pąt­ni­ków, któ­rzy wędro­wali w górę doliny, do Nida­ros3. Także pro­bosz­czowi swej para­fii, który był ich naj­bliż­szym sąsia­dem i miesz­kał na dwo­rze Romund, oka­zy­wali wielki sza­cu­nek. Inni miesz­kańcy doliny sądzili jed­nak, że dzie­się­ciny, ofiary i datki skła­dane Kościo­łowi zbyt są wyso­kie i że nie­ko­niecz­nie muszą oni tak ści­śle trzy­mać się postów i modlitw ani też bez wyraź­nej potrzeby spro­wa­dzać do domu księży i zakon­ni­ków.

Poza tym sza­no­wano i kochano miesz­kań­ców Jörund, zwłasz­cza Lavransa, który był znany ze swej siły i odwagi, a także jako czło­wiek miłu­jący pokój, cichy i prawy, dzia­ła­jący zawsze z roz­wagą, dworny w obej­ściu; był on nade wszystko dziel­nym gospo­da­rzem i świet­nym myśli­wym, palił się do łowów na wilka, niedź­wie­dzia i innego gru­bego zwie­rza. W ciągu kilku lat sku­pił w swych rękach wiele ziem, ale zawsze był dobry dla swych dzier­żaw­ców i chęt­nie im poma­gał.

Ragn­fridę tak rzadko widy­wano mię­dzy ludźmi, że wkrótce prze­stano mówić o niej. Po jej powro­cie w dolinę wielu z początku się dzi­wiło, bo pamię­tano ją z cza­sów, gdy prze­by­wała w domu na Sundbu. Ładna nie była ni­gdy, ale wyglą­dała wtedy wesoło i pogod­nie; obec­nie stra­ciła zupeł­nie wdzięk, można było śmiało sądzić, że jest nie o trzy, ale o dzie­sięć lat star­sza od męża. Ludzie uwa­żali też, iż zbyt­nio bie­rze sobie do serca owo nie­szczę­ście z dziećmi; poza tym prze­cież powo­dziło się jej pod każ­dym wzglę­dem lepiej niż innym kobie­tom: miała wiel­kie dostatki, powa­ża­nie i – jak się zda­wało – dobrze żyła z mężem. Lavrans nie zada­wał się z innymi kobie­tami i radził się jej w każ­dej spra­wie. Nie była rów­nież tak stara, by nie mogła mieć jesz­cze wielu dzieci, jeśliby tylko Bóg pozwo­lił.

Nie­ła­two było wła­ści­cie­lom Jörund dostać do służby mło­dych ludzi wła­śnie wsku­tek ponu­rego uspo­so­bie­nia pani domu, a rów­nież dla­tego, że tak surowo prze­strze­gano tam wszyst­kich postów. Poza tym służba miała się tam dobrze i nie­czę­sto zda­rzało się, aby ktoś został skar­cony lub uka­rany; zarówno Lavrans, jak i Ragn­frida przo­do­wali w każ­dej robo­cie. Zresztą gospo­darz był na swój spo­sób wesoły i chęt­nie brał udział w tań­cach albo śpie­wał wraz z innymi, gdy mło­dzież pod­czas nocy wigi­lij­nych4 zaba­wiała się na kościel­nym wzgó­rzu. Prze­waż­nie jed­nak szu­kali służby na Jörund ludzie starsi; bar­dzo im się tam podo­bało i pozo­sta­wali długo.

Gdy Kry­styna skoń­czyła sie­dem lat, zda­rzyło się pew­nego razu, że miała towa­rzy­szyć ojcu na hale.

Był piękny ranek póź­nego lata. Kry­styna stała w gór­nej izbie spi­chrza5, w któ­rej sypiali latem; widziała, że na dwo­rze świeci słońce, i sły­szała, jak ojciec roz­ma­wia z ludźmi na dzie­dzińcu. Cie­szyła się tak strasz­nie, że nie mogła spo­koj­nie ustać na miej­scu, kiedy matka ją ubie­rała, lecz cały czas krę­ciła się i pod­ska­ki­wała. Ni­gdy jesz­cze nie była w górach, prze­jeż­dżała tylko wąwo­zem Rost do Vaage, kiedy zabie­rano ją w odwie­dziny do krew­nych matki na Sundbu, bywała także z matką i dwor­ską cze­la­dzią w naj­bliż­szych lasach, gdy wybie­rali się na jagody, które Ragn­frida doda­wała do piwa. Ragn­frida przy­rzą­dzała rów­nież kwa­skowe powi­dła z brusz­nic i żura­win. Pod­czas wiel­kiego postu jadła je z chle­bem zamiast masła.

Matka upięła dłu­gie, jasne włosy Kry­styny i wsu­nęła je pod stary nie­bie­ski cze­pek, potem uca­ło­wała dziecko w poli­czek i Kry­styna zbie­gła do ojca. Lavrans sie­dział już w sio­dle; usa­do­wił ją za sobą, uło­żyw­szy swoje okry­cie niby poduszkę na zadzie konia. Tam miała sie­dzieć i trzy­mać się ojca za pas. Po czym poże­gnali matkę gło­śnym okrzy­kiem. Ragn­frida zbie­gła z ganku nio­sąc okry­cie dla Kry­styny; dała je Lavran­sowi i pro­siła, żeby tylko dobrze baczył na dziecko.

Słońce świe­ciło, ale ponie­waż w nocy spadł ulewny deszcz, wez­brały wszyst­kie potoki i z szu­mem toczyły się z gór, a strzępy mgły błą­kały się po sto­kach. Nad szczy­tami uno­siły się w nie­bie­skiej prze­strzeni białe chmury, zwia­stuny pogody; Lavrans i jego ludzie prze­po­wia­dali, że dzień będzie upalny, gdy tylko słońce wzej­dzie wyżej. Lavrans miał z sobą czte­rech mężów, i wszy­scy, cho­ciaż było ich tylu i jechali nie­da­leko, byli dobrze uzbro­jeni, po górach bowiem włó­czyli się w tym cza­sie roz­ma­ici ludzie; mało jed­nak było praw­do­po­dobne, aby się z nimi spo­tkano. Kry­styna lubiła bar­dzo wszyst­kich tych ludzi ojca; trzej z nich byli w star­szym wieku, ale czwarty, Arne syn Gyrda z Fins­brek­ken, był dora­sta­ją­cym chłop­cem i naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Kry­styny; jechał naj­bli­żej niej i Lavransa i musiał opo­wia­dać jej o wszyst­kim, co spo­ty­kali po dro­dze.

Jechali mię­dzy zabu­do­wa­niami dworu Romund i wymie­nili pozdro­wie­nia z sirą6 Eiri­kiem. Stał przed drzwiami i łajał córkę, która mu pro­wa­dziła dom, gdyż pozo­sta­wiła oneg­daj na dwo­rze zwój świeżo far­bo­wa­nej przę­dzy; deszcz znisz­czył ją zupeł­nie.

Na wzgó­rzu przy ple­ba­nii stał kościół – nie­wielki, lecz pięk­nie zbu­do­wany i sta­ran­nie utrzy­many, ściany jego były świeżo smo­ło­wane. Pod krzy­żem przy wro­tach cmen­tar­nych Lavrans i jego ludzie zdjęli kape­lu­sze i pochy­lili głowy, po czym ojciec obró­cił się w sio­dle i oboje z Kry­styną dawali znaki matce, którą doj­rzeli na łące przed dwo­rem. Odpo­wie­działa im powie­wa­jąc chustką.

Tutaj to, na kościel­nym wzgó­rzu i na cmen­ta­rzu, Kry­styna bawiła się co dnia; lecz dzi­siaj, gdy miała z ojcem odbyć tak daleką drogę, dobrze znany widok domu i doliny wydał się dziecku czymś nowym i nie­zwy­kłym.

Grupy zabu­do­wań w dole na Jörund sta­wały się coraz mniej­sze i bar­dziej szare; rzeka wiła się lśniąc, a przed Kry­styną roz­cią­gała się dolina z wiel­kimi, zie­lo­nymi płasz­czy­znami, z bagni­skami na dnie i dwo­rami roz­rzu­co­nymi wśród pól i łąk na sto­kach, aż po szare, strome ściany gór.

Daleko w doli­nie, tam gdzie góry zbie­gały się i zamy­kały widok, leżał dwór Lopt. Miesz­kali w nim Sigurd i Jon, dwaj sta­rzy ludzie z bia­łymi bro­dami; ile­kroć prze­by­wali na Jörund, bawili się z nią i żar­to­wali. Jona lubiła bar­dzo, gdyż stru­gał piękne zwie­rzęta z drzewa, a kie­dyś poda­ro­wał jej złoty pier­ścień. A gdy ostat­nio w białą nie­dzielę7 bawił u nich, przy­niósł dla niej ryce­rza tak cud­nie rzeź­bio­nego i wspa­niale malo­wa­nego, iż zdało się Kry­sty­nie, że ni­gdy dotąd nie dostała pięk­niej­szego poda­runku. Każ­dej nocy zabie­rała ryce­rza z sobą do łoża, ale rano, kiedy się budziła, stał on na stop­niu przed łożem, w któ­rym sypiała wraz z rodzi­cami. Ojciec mówił, że rycerz wyska­kuje, skoro pierw­szy kur zapieje, lecz Kry­styna wie­działa dobrze, iż matka wyj­muje go z łoża, sły­szała bowiem, jak Ragn­frida mówiła, że rycerz jest twardy i dziecko mogłoby się ska­le­czyć, gdyby się w nocy na nim poło­żyło. Sigurda z Lopt Kry­styna bała się bar­dzo i nie lubiła, jak ją brał na kolana, bo dro­czył się z nią, że kiedy doro­śnie, będzie spał w jej ramio­nach. Prze­żył już dwie żony i sam mówił, że prze­żyje rów­nież trze­cią, a Kry­styna będzie może czwartą. Kiedy zaczy­nała pła­kać, Lavrans śmiał się i uspo­ka­jał ją mówiąc, że nie sądzi, by Mar­git tak prędko wyzio­nęła ducha; gdyby jed­nak tak się stało i Sigurd sta­rał się o rękę jego córki, wów­czas może być pewna, że powie mu sta­now­czo „nie”.

Mniej wię­cej na strze­le­nie z łuku na pół­noc od kościoła leżał przy dro­dze wielki głaz, a wkoło niego rósł gaj brzo­zowy i osi­kowy. Tam zwy­kle bawili się w kościół. Tomasz, naj­młod­szy wnuk siry Eirika, odpra­wiał mszę i podob­nie jak dzia­dek kro­pił wodą świę­coną i chrzcił, gdy w zagłę­bie­niach kamie­nia zebrało się nieco desz­czówki. Ale zeszłej jesieni źle się to skoń­czyło. Naj­pierw Tomasz dał ślub jej i Arnemu, który nie był jesz­cze tak doro­sły, by nie móc bawić się z dziećmi, gdy miał na to czas. Potem Arne zła­pał uga­nia­jące w pobliżu pro­się i zaniósł je do chrztu. Tomasz nama­ścił je mułem, zanu­rzył w wyżło­bie­niu kamie­nia, gdzie stała woda, i naśla­do­wał dziadka odpra­wia­jąc po łaci­nie mszę i gnie­wa­jąc się, że za mało dali na ofiarę; dzieci śmiały się, sły­szały bowiem, jak starsi mówili, że Eirik jest nie­zmier­nie chciwy. Im bar­dziej się śmiały, tym gor­sze rze­czy wymy­ślał Tomasz; powie­dział, że dziecko to zostało poczęte w okre­sie wiel­kiego postu, a więc za ten grzech rodzice muszą wobec kapłana i Kościoła oczy­ścić się pokutą. Wtedy doro­ślejsi chłopcy wybuch­nęli grzmią­cym śmie­chem. Kry­styna jed­nak stała zawsty­dzona i bli­ska pła­czu, z pro­sięciem na rękach. Nie­szczę­ście chciało, że pod­czas tej zabawy Eirik wra­cał konno do domu z jakiejś podróży dusz­pa­ster­skiej. Gdy spo­strzegł, co dzieci wypra­wiają, zesko­czył z konia, a święte naczy­nia podał tak gwał­tow­nie naj­star­szemu wnu­kowi, Ben­te­inowi, że ten omal nie upu­ścił na zie­mię srebr­nej gołę­bicy z Cia­łem Pań­skim. Kapłan wpadł w gro­madę dzieci i bił te, które mu pod rękę wpa­dły. Kry­styna wypu­ściła pro­siaka, ten zaś kwi­cząc ucie­kał drogą, wlo­kąc za sobą chustkę, którą go w cza­sie chrztu nakryto, i kwi­czał tak, że konie księ­dza sta­nęły dęba. Sira Eirik bił ją, aż upa­dła, a wów­czas jesz­cze ją kop­nął, wsku­tek czego długi czas potem bolało ją bio­dro. Gdy Lavrans się o tym dowie­dział, osą­dził, że Eirik był zbyt surowy dla Kry­styny, prze­cież to małe dziecko. Oświad­czył, że chce mówić z księ­dzem, ale Ragn­frida pro­siła go, aby tego zanie­chał, dziecko bowiem zostało słusz­nie uka­rane za udział w tak grzesz­nej zaba­wie. Nie wspo­mniał tedy Lavrans wię­cej o tej spra­wie, lecz Arnemu dostało się tyle kijów, co ni­gdy w życiu.

Dla­tego gdy teraz prze­jeż­dżali obok głazu, Arne pocią­gnął Kry­stynę za rękaw. Nie śmiał nic powie­dzieć z obawy przed Lavran­sem, więc tylko stroił miny, uśmie­chał się i ude­rzał po zadku; Kry­styna zawsty­dzona spu­ściła oczy.

Droga weszła w gęsty las. Jechali wzdłuż skal­nych zbo­czy; dolina sta­wała się coraz węż­sza i ciem­niej­sza, a szum rzeki docho­dził gło­śniej i wyraź­niej. Kiedy od czasu do czasu uka­zy­wała się przed nimi część jej łoży­ska, widzieli, jak toczy spie­nione, zie­lo­no­sine wody mię­dzy stromo opa­da­ją­cymi urwi­skami. Stoki gór po obu stro­nach doliny czer­niły się lasem; ponuro i nie­sa­mo­wi­cie było w wąskim paro­wie, ostry wiew szedł ku nim. Skie­ro­wali się w stronę ścieżki i wkrótce ujrzeli most, przez który szła droga w dół doliny. W jaskini poni­żej ścieżki miesz­kał nök8; Arne chciał opo­wie­dzieć o nim Kry­sty­nie, ale Lavrans surowo zabro­nił mu gadać w lesie o podob­nych rze­czach. Gdy zaś doje­chali do mostu, zesko­czył z konia i popro­wa­dził go za uzdę, dru­gim ramie­niem obej­mu­jąc dziecko wpół.

Po dru­giej stro­nie rzeki wąska ście­żyna pro­wa­dziła stromo pod górę. Męż­czyźni zsie­dli z koni i szli pie­szo, ojciec zaś usa­do­wił Kry­stynę w sio­dle, tak że mogła trzy­mać się łęku i sama jechać na Guld­sve­inie.

W miarę jak wjeż­dżali coraz wyżej, wynu­rzały się spo­nad sto­ków gór nie­znane szare i nie­bie­skie szczyty z bia­łymi pasmami śniegu. Kry­styna mogła już dostrzec pośród drzew dwory leżące na pół­noc od wąwozu. Arne wska­zy­wał je i wymie­niał ich nazwy.

Wysoko w lesie dotarli do małego samot­nego osie­dla. Zatrzy­mali się przy pło­cie, Lavrans zawo­łał gło­śno, a echo, zwie­lo­krot­nione przez góry, błą­kało się tu i tam. Dwóch ludzi nad­bie­gło spo­mię­dzy maleń­kich pól: syno­wie tych, do któ­rych nale­żało gór­skie osie­dle. Byli oni dobrymi smo­la­rzami i Lavrans chciał nająć ich do wypa­la­nia dzieg­ciu. Matka szła za nimi z wielką misą mleka, gdyż dzień zro­bił się tym­cza­sem upalny, jak to ludzie Lavransa prze­wi­dy­wali.

– Widzia­łam, że wzią­łeś z sobą swoją małą córeczkę – rze­kła po przy­wi­ta­niu – i chcia­łam ją koniecz­nie zoba­czyć. Musisz jej zdjąć cze­pek; sły­sza­łam, że ma takie piękne włosy.

Lavrans uczy­nił, o co go kobieta pro­siła, i włosy Kry­styny spa­dły jej na plecy aż po sio­dło. Były one gęste i złote jak doj­rzała psze­nica. Isrida, tak zwała się kobieta, zanu­rzyła w nich ręce.

– Tak, teraz widzę, że w tym, co mówią o two­jej pięk­nej córce, nie ma prze­sady. To istna lilia i wygląda na córkę ryce­rza. Oczy ma łagodne – podobna jest do cie­bie, nie do Gje­slin­gów. Oby Bóg dał ci z niej wiele rado­ści, Lavran­sie synu Björgulfa! A na Guld­sve­inie jeź­dzisz tak dziar­sko jak dwo­rza­nin – żar­to­wała pod­trzy­mu­jąc misę, z któ­rej Kry­styna piła.

Dziecko pokra­śniało z rado­ści, bo dobrze wie­działo, że ojciec daleko i sze­roko sły­nął jako naj­pięk­niej­szy męż­czy­zna. W isto­cie wyglą­dał na ryce­rza, gdy tak stał mię­dzy swo­imi ludźmi, cho­ciaż odziany był raczej po chłop­sku, jak zwykł cho­dzić co dnia w domu. Nosił dość luźną i krótką bluzę z far­bo­wa­nej na zie­lono fryzy9, roz­piętą na szyi, tak że widać było koszulę; jego poń­czo­chy i obu­wie były z nie bar­wio­nej skóry, głowę okry­wał mu sta­ro­modny kape­lusz fil­cowy z sze­ro­kimi skrzy­dłami. Z klej­no­tów miał jedy­nie gładką srebrną klamrę w pasie i małą zapinkę u koszuli; na szyi jego wid­niał złoty łań­cuch, który Lavrans nosił zawsze, na nim zaś wisiał złoty krzyż wysa­dzany gór­skimi krysz­ta­łami. Krzyż ten można było otwo­rzyć, wewnątrz znaj­do­wał się skra­wek śmier­tel­nej koszuli i pasmo wło­sów świę­tej Ewe­liny ze Sköyde10; od jed­nej z jej córek wywo­dzili swój ród syno­wie Lag­mana. Gdy Lavrans uda­wał się do lasu albo do roboty, cho­wał zwy­kle krzyż na gołą pierś pod koszulę, by go nie zgu­bić. Nie­je­den rycerz lub dwo­rza­nin w odświęt­nej sza­cie nie wyglą­dał na czło­wieka tak dostoj­nego rodu, jak on w swej pro­stej domo­wej odzieży. Był słusz­nej postawy, sze­roki w barach, wąski w bio­drach; mała głowa osa­dzona była pięk­nie na szyi. Miał regu­larne, nieco wydłu­żone rysy twa­rzy, nie za pełne policzki, pięk­nie zaokrą­glony pod­bró­dek i foremne usta. Cera jego była jasna i świeża, oczy szare, włosy gęste, gład­kie, jedwa­bi­ste i złote.

Roz­ma­wiał z Isridą o jej spra­wach, wypy­ty­wał rów­nież o Tor­dis, krewną Isridy, która tego lata była pasterką na hali nale­żą­cej do Jörund. Nie­dawno powiła ona dziecko i Isrida cze­kała tylko na spo­sob­ność, aby mieć pewne towa­rzy­stwo w wędrówce przez las, chciała bowiem zanieść chłopca do chrztu. Lavrans pod­dał jej myśl, żeby udała się z nimi na halę. Powrócą naza­jutrz wie­czo­rem; będzie się czuła dobrze i bez­piecz­nie, gdy z nią i małym poga­ni­nem będzie tylu mężów.

Isrida podzię­ko­wała: – Po praw­dzie, to cze­ka­łam, że się z tym zaofia­ru­jesz. My, biedni ludzie z gór, wiemy dobrze, że ile­kroć przyj­dziesz tutaj, zawsze świad­czysz nam przy­ja­ciel­skie usługi. – Pobie­gła do domu po zawi­niątko i okry­cie.

Lavrans rze­czy­wi­ście dobrze się czuł mię­dzy tymi bied­nymi ludźmi, miesz­ka­ją­cymi wysoko w górach, na kar­czo­wi­skach i w osie­dlach na pogra­ni­czu gminy; wśród nich był zawsze wesół i skory do żar­tów. Mówił z nimi o leśnych zwie­rzę­tach i renach żyją­cych na gór­skich halach, i o stra­chach uka­zu­ją­cych się w takich miej­scach. Poma­gał im radą i czy­nem, oglą­dał im chore bydło, sta­wał z nimi do kowa­dła i do cie­siel­skiej roboty, ba, jako czło­wiek nie­zwy­kłej siły poma­gał przy wydo­by­wa­niu naj­więk­szych kamieni lub korzeni. Dla­tego ci ludzie witali zawsze z wielką rado­ścią Lavransa syna Björgulfa i jego wiel­kiego czer­wo­nego ogiera Guld­sve­ina. Guld­svein był pięk­nym zwie­rzę­ciem z błysz­czącą sier­ścią, białą grzywą, bia­łym ogo­nem i jasnymi oczami – był silny i tak ogromny, że mówiono o nim w doli­nach, ale wobec Lavransa był zawsze potulny jak jagniątko i pan jego zwykł mawiać, że kocha swego rumaka jak młod­szego brata.

Lavrans zamie­rzał przede wszyst­kim obej­rzeć stos na Heim­bergu. W suro­wych cza­sach nie­po­koju, przed stu albo i wię­cej laty, wznie­śli chłopi w kilku miej­scach na oka­la­ją­cych doliny górach sza­łasy straż­ni­cze i stosy drzewa, podobne do ogni ostrze­gaw­czych wzdłuż wybrzeży. Ale te znaki w górach nie pozo­sta­wały pod nad­zo­rem obrony kraju. Utrzy­my­wały je brac­twa chłop­skie i człon­ko­wie bractw doglą­dali ich na zmianę.

Gdy przy­byli na polanę, Lavrans puścił wszyst­kie konie prócz jucz­nego wolno na pastwi­sko, po czym ludzie zaczęli się piąć stromą ścieżką w górę. Wkrótce las począł rzed­nąć. Olbrzy­mie sosny, mar­twe i białe jak szkie­lety, stały na mocza­rach i Kry­styna ujrzała nagie, szare tur­nie ster­czące w niebo. Wspi­nali się po stro­mych usy­pi­skach, cza­sem potok prze­ci­nał ścieżkę, tak że ojciec musiał prze­no­sić Kry­stynę. Silny, świeży wiatr wiał tu w górze, a krzaczki czer­niły się od jagód, ale Lavrans nie pozwa­lał zatrzy­my­wać się i zbie­rać ich. Arne to biegł z przodu, to znowu pozo­sta­wał daleko w tyle; zry­wał gałązki z jago­dami dla Kry­styny i opo­wia­dał, do kogo należą hale leżące w dole wśród lasu – całe zbo­cze Hövring pokryte było wów­czas lasami.

Teraz znaj­do­wali się pod ostat­nim, nagim stoż­kiem skal­nym i ujrzeli potężny stos belek ster­czący w błę­kit i chatkę straż­ni­czą przy­cup­niętą pod skalną ścianą.

Gdy weszli na grzbiet góry, powiał im naprze­ciw wicher i zaplą­tał się w ich suk­nie; Kry­sty­nie zda­wało się, że jest on żywym stwo­rze­niem, które mieszka tu w górze, wycho­dzi im na spo­tka­nie i wita ich. Wicher dął i swa­wo­lił, gdy szła z Arnem przez mchem poro­śniętą płasz­czy­znę. Dzieci usia­dły na wysta­ją­cym omsza­łym zrę­bie skal­nym i Kry­styna patrzyła wokoło sze­roko roz­war­tymi oczyma – ni­gdy nie myślała, że świat jest taki wielki i roz­le­gły.

Jak okiem się­gnąć, leżały pod nią kosmate od lasów stoki gór; dolina wyglą­dała jak niecka mię­dzy potęż­nymi wier­chami, a boczne doliny były jesz­cze mniej­sze i, cho­ciaż liczne, nik­nęły nie­mal mię­dzy grzbie­tami. Wszę­dzie wzno­siły się szare, ska­li­ste, pło­nące zło­ta­wym poro­stem tur­nie, a daleko na hory­zon­cie dźwi­gały się spo­nad osłony lasów nie­bie­skie szczyty z bia­łymi pła­tami śniegu, sto­pione w jedno z sza­ro­nie­bie­skimi, poły­skli­wymi chmu­rami. Ale w pobliżu na pół­noc­nym wscho­dzie – zaraz za halami i lasem – cią­gnęły się potężne ska­li­ste pasma bie­le­jące świeżo spa­dłym śnie­giem. Kry­styna poznała Góry Dzi­cze11, o któ­rych już sły­szała; w isto­cie podobne były do stada ogrom­nych dzi­ków idą­cych w stronę gór, a odwró­co­nych zadami ku doli­nie. Arne mówił, że trzeba pół dnia jazdy kon­nej, żeby do nich dotrzeć.

Kry­styna sądziła, że gdy tylko wyj­dzie na szczyt naj­bliż­szych gór, zoba­czy leżącą z dru­giej strony inną gminę, podobną do jej wła­snej, z dwo­rami i trzo­dami, i miała dziwne uczu­cie, gdy ujrzała, jak daleko od sie­bie leżą ludz­kie osie­dla. Widziała drob­niut­kie, żółte i zie­lone plamy nisko w doli­nie i śmiesz­nie maleń­kie poręby z sza­rymi kost­kami domów wśród gór­skich lasów; poczęła je liczyć, ale gdy doszła do trzech tuzi­nów, nie mogła już ich roz­róż­nić mię­dzy sobą. A mimo to ludz­kie sadyby ginęły bez śladu w tej pusz­czy.

Wie­działa, że w dzi­kim lesie panuje wilk i niedź­wiedź i że pod każ­dym kamie­niem kryją się gnomy, koboldy i rusałki, i prze­ra­ziła się, gdyż nikt nie znał ich liczby, ale musiało ich być wiele, o wiele wię­cej niż ludzi ochrzczo­nych. Zawo­łała gło­śno ojca, ale nie dosły­szał jej w wichu­rze – wta­czał wła­śnie ze swymi ludźmi na szczyt wiel­kie głazy, które miały słu­żyć do umoc­nie­nia belek stosu.

Isrida pode­szła do dzieci i poka­zała Kry­sty­nie góry Vaage na zacho­dzie, Arne zaś wska­zał jej Góry Szare, gdzie miesz­kańcy chwy­tali reny w wil­cze paści, a sokol­nicy kró­lew­scy żyli w kamien­nych cha­tach. Arne sam zamie­rzał w przy­szło­ści poświę­cić się tej pracy; wów­czas także nauczy się ukła­dać sokoły do polo­wa­nia. Pod­niósł ramię, jak gdyby wyrzu­cał sokoła w powie­trze.

Isrida potrzą­snęła głową:

– To roz­pustne życie, Arne synu Gyrda; wielki ból spra­wił­byś matce, gdy­byś został łowcą soko­łów. Każdy, kto tam prze­bywa, musi się zetknąć ze złymi ludźmi i z czymś, co jesz­cze jest gor­sze.

Lavrans zbli­żył się do nich i posły­szał ostat­nie słowa.

– Tak – rzekł – tam w górze jest nie­jedna zamiesz­kana sadyba, która nie płaci podat­ków ani dzie­się­cin.

– Wła­śnie, wszak nie­jedno widzia­łeś, Lavran­sie – Isrida pró­bo­wała wydo­być z niego coś wię­cej. – Prze­cież nie­raz zapusz­czasz się głę­boko w góry.

– Tak, tak — mówił Lavrans powoli – ale zdaje mi się, że nie należy mówić o tych rze­czach. Ludziom, któ­rzy w doli­nie nie zaznali pokoju, należy go uży­czyć przy­naj­mniej w górach, gdzie może go odnajdą. Widzia­łem wszak żyt­nie pola i piękne łąki w oko­li­cach, o któ­rych nie­liczni tylko wie­dzą, że są tam uprawne doliny – i widzia­łem stada wołów i cie­ląt, ale nie wiem, czy nale­żały one do ludzi, czy do innych istot.

– Tak, tak – powie­działa Isrida. – Wini się niedź­wie­dzia i wilka, gdy ginie bydło z pastwisk, ale w górach są gorsi rabu­sie od nich.

– Gorsi, powia­dasz? – spy­tał Lavrans w zamy­śle­niu prze­su­wa­jąc rękę po czepku córki. – Tam w górach, na połu­dnie od Dzi­czego Pasma, widzia­łem kie­dyś trzech małych chłop­ców, naj­star­szy był w wieku Kry­styny – mieli jasne włosy i futrzane kubraki. Wyszcze­rzyli ku mnie zęby jak młode wil­częta, potem ucie­kli i pocho­wali się. Nie dzi­wię się zgoła, że na bied­nego człeka, który jest ich ojcem, spad­nie cza­sem pokusa ukraść jedną albo i dwie krowy.

– Wilk i niedź­wiedź też mają młode – odparła ze zło­ścią Isrida. – A tych wcale nie oszczę­dzasz, Lavran­sie, ani też ich mło­dych, choć nie uczyły się prawa ani wiary chrze­ści­jań­skiej jak ci zbrod­nia­rze, któ­rym tak dobrze życzysz.

– Przy­chylny im nie jestem, lecz im źle nie życzę – rzekł Lavrans i uśmiech­nął się. – Ale chodź­cie teraz, zaha­czymy, co też przy­go­to­wała dla nas Ragn­frida. – Wziął Kry­stynę za rękę i popro­wa­dził z sobą. Pochy­lił się nad nią i szep­nął cicho: – Myśla­łem o two­ich trzech bra­cisz­kach, Kry­stynko.

Zaj­rzeli do chaty straż­ni­czej; było w niej duszno i cuch­nęło zgni­li­zną. Kry­sty­nie pozwo­lono chwilę się rozej­rzeć, były tam tylko ławy z ziemi wzdłuż ścian, pale­ni­sko w środku, poza tym beczki z dzieg­ciem, parę smol­nych szczap i wią­zek kory brzo­zo­wej. Lavrans osą­dził, że lepiej będzie jeść na dwo­rze; tro­chę niżej zna­leźli na brzo­zo­wym zbo­czu piękną, zie­loną łączkę.

Zdjęli cię­żary z jucz­nego zwie­rzę­cia i roz­ło­żyli się na tra­wie. Oka­zało się, że Ragn­frida dała im na drogę wiele dobrego jadła; był tam smaczny chleb i deli­katne placki, masło i ser, sło­nina i suszone na powie­trzu mięso renów, tłu­sty goto­wany mostek krowi, dwie wiel­kie łagwie z nie­miec­kim piwem i mała baryłka miodu. Prędko też zabrano się do kra­ja­nia i dzie­le­nia mięsa; tym­cza­sem Hal­fdan, naj­star­szy z ludzi Lavransa, roz­pa­lał ogni­sko – bar­dziej swoj­sko było w lesie przy ogniu.

Isrida i Arne zno­sili zioła i kar­ło­wate brzózki i rzu­cali w ogień. Trzesz­czało, gdy żar pochła­niał świeżą zie­leń gałęzi, a małe, białe, spa­lone płatki wiro­wały nad czer­woną grzywą pło­mie­nia. Tłu­sty, ciemny dym prze­sła­niał jasne niebo. Kry­styna sie­działa i patrzyła w pło­mie­nie; zda­wało jej się, że ogień się weseli, iż jest tutaj wolny i roz­igrany. To zupeł­nie co innego niż waro­wać w domu na pale­ni­sku, tru­dzić się goto­wa­niem i oświe­tlać izbę.

Sie­działa oparta ramie­niem o kolano ojca; dawał jej naj­lep­sze kąski i nama­wiał, aby piła piwo i miód.

– Będzie tak oszo­ło­miona, że nie zej­dzie w dół na halę – rzekł Hal­fdan ze śmie­chem, lecz Lavrans prze­su­nął ręką po jej krą­głej twa­rzyczce.

– Jest nas dość, by ją znieść na dół, a piwo dobrze jej zrobi. Ty też pij, Arne – wy oboje rośnie­cie jesz­cze, wam dary Boże na poży­tek wyjdą, nie na szkodę. Ten tru­nek daje słodką, czer­woną krew, nie lubi sza­leń­stwa i nie­roz­sądku.

Także ludzie Lavransa pili dużo i chęt­nie, Isrida rów­nież nie gar­dziła trun­kiem, wkrótce ich głosy oraz trzesz­cze­nie i szum ognia brzmiały w uszach Kry­styny jak odle­gły hałas, powoli zaczy­nała jej cią­żyć głowa. Sły­szała jesz­cze, jak wypy­ty­wali Lavransa i nakła­niali go, by opo­wia­dał, jakie to dziwy widział pod­czas swych łowów. Ale nie­wiele chciał mówić, i to dawało jej uczu­cie bez­pie­czeń­stwa i spo­koju; była przy tym bar­dzo syta.

Ojciec trzy­mał w ręku bochen mięk­kiego jęcz­mien­nego chleba; odry­wał z niego i kształ­to­wał w pal­cach małe kawałki, aż przy­bie­rały postać koni, odrzy­nał kęski mięsa i sadzał je na chle­bo­wych koni­kach, po czym prze­su­wał je po swo­ich udach wprost do ust Kry­styny. Ale wkrótce była tak zmę­czona, że nie mogła ani otwo­rzyć ust, ani żuć; prze­wró­ciła się na zie­mię i zasnęła.

Gdy się obu­dziła, leżała w gorącu i ciem­no­ści na ramie­niu ojca, otu­lona razem z nim jego płasz­czem. Kry­styna usia­dła, otarła pot z twa­rzy i zdjęła cze­pek, by na powie­trzu osu­szyć zwil­głe włosy.

Musiało być już późno, gdyż świa­tło słońca było żółte, a cie­nie wydłu­żyły się i padały w kie­runku połu­dnio­wego wschodu.

Wiatr ustał zupeł­nie, tylko muchy i komary bzy­kały i brzę­czały nad gro­madą śpią­cych ludzi. Kry­styna sie­działa cichutko jak mysz, dra­pała pokłute przez komary ręce i roz­glą­dała się wkoło. Skalny szczyt nad nimi poły­ski­wał w palą­cym słońcu bia­łym mchem i żół­ta­wym poro­stem, a stos wia­tro­ło­mów wzno­sił się ku niebu niby szkie­let dzi­wacz­nego zwie­rzę­cia.

Powoli ogar­nął ją lęk – tak dziw­nie było patrzeć na tych wszyst­kich ludzi uśpio­nych w jasny dzień. Gdy w domu budziła się nocą, leżała w cie­płym i bez­piecz­nym łożu, mając po jed­nej stro­nie matkę, po dru­giej kawał płótna roz­cią­gnięty na bel­kach ściany. Wie­działa wów­czas, że dym­nik i drzwi są zamknięte przed nocą i nie­po­godą i że głosy, jakie wyda­wali śpiący, pocho­dzą od ludzi leżą­cych w bez­pie­czeń­stwie i cie­ple mię­dzy skó­rami i podusz­kami. Ale te powy­krzy­wiane ciała, leżące na zbo­czu koło małej, biało-czar­nej gar­ści popiołu, wyglą­dały jak mar­twe; nie­które leżały na brzu­chach, inne na ple­cach pod­cią­gnąw­szy kolana, a głosy, jakie wyda­wały, prze­ra­żały Kry­stynę. Ojciec chra­pał ciężko, ale gdy Hal­fdan oddy­chał, świ­stało coś i jęczało w jego nosie. Arne leżał na boku z twa­rzą ukrytą w ramie­niu, jego błysz­czące, jasno­kasz­ta­nowe włosy roz­rzu­cone były na wrzo­sach. Leżał tak cicho, że Kry­styna zanie­po­ko­iła się, czy nie umarł. Pochy­liła się nad nim i dotknęła go – wów­czas we śnie obró­cił się nieco.

Kry­styna pomy­ślała, że może prze­spała już dzień i noc i obu­dziła się następ­nego dnia; zlę­kła się tak okrop­nie, że zaczęła potrzą­sać ojcem, on jed­nak spał i chra­pał dalej. Kry­sty­nie także cią­żyła głowa, ale bała się znowu zasnąć. Pod­peł­zła więc do ognia i gałę­zią roz­gar­nęła popiół; tliło się jesz­cze tro­chę. Przy­cią­gnęła do sie­bie zioła i gałązki i kła­dła je na ogień, nie śmiała jed­nak wyjść poza krąg śpią­cych ludzi, by szu­kać więk­szych gałęzi.

Nagle tuż obok zagrzmiała i zadud­niła zie­mia. Serce Kry­styny prze­stało bić i zimny pot oblał ją z prze­ra­że­nia. Potem ujrzała mię­dzy krze­wami wiel­kie czer­wone ciel­sko i Guld­svein łamiąc kar­ło­wate brzózki sta­nął nie­da­leko patrząc na nią jasnymi, przej­rzy­stymi oczami. Rado­śnie pod­sko­czyła i pobie­gła w stronę rumaka. Był tu także kasz­ta­nek Arnego oraz juczny koń. Poczuła się bez­pieczna i pewna, pokle­pała wszyst­kie trzy po lędź­wiach, Guld­svein pochy­lił łeb tak, że mogła pogła­skać go po pysku i pocią­gnąć za bia­ło­żółtą grzywę, on zaś obwą­chi­wał jej ręce.

Konie pasąc się scho­dziły zbo­czem w dół i Kry­styna poszła z nimi, ufna, że żadne nie­bez­pie­czeń­stwo nie grozi jej w pobliżu Guld­sve­ina; kie­dyś poko­nał on już niedź­wie­dzia. Jagody rosły tu gęsto, a Kry­styna była spra­gniona i czuła nie­smak w ustach; na piwo nie miała ochoty, ale słod­kie, soczy­ste jagody były dobre jak wino. Nieco dalej na piar­gach ujrzała rów­nież maliny, chwy­ciła więc Guld­sve­ina za grzywę i popro­siła go pięk­nie, aby z nią tam poszedł; ogier cier­pli­wie szedł za dziew­czynką. A kiedy scho­dziła coraz dalej zbo­czem, szedł za jej gło­sem. Dwa inne konie podą­żały za Guld­sve­inem.

Gdzieś w pobliżu usły­szała bul­got i szmer potoku, poszła więc za tym dźwię­kiem, aż zna­la­zła wodę. Poło­żyła się na wiel­kiej kamien­nej pły­cie i obmyła sobie pokłute przez komary ręce i twarz. Pod kamie­niem stała woda czarna, nie­ru­choma i cicha, gdyż z dru­giej strony tuż za kilku małymi brzóz­kami i wierz­bami wzno­siła się stroma krze­sa­nica. Woda two­rzyła w tym miej­scu dosko­nałe zwier­cia­dło i Kry­styna nachy­liła się ku niej, bo chciała zoba­czyć, czy to prawda, co mówiła Isrida o jej podo­bień­stwie do ojca.

Uśmiech­nęła się i nachy­liła tak bli­sko, że jej włosy zetknęły się z wło­sami oka­la­ją­cymi wiel­ko­oką, dzie­cinną twa­rzyczkę, którą ujrzała w potoku.

Wkoło rosło mnó­stwo deli­kat­nego, różo­wego kwie­cia, zwa­nego bal­dria­nem; tutaj, nad gór­skim poto­kiem, było ono dużo pięk­niej­sze i czer­wień­sze niż w dole nad rzeką. Kry­styna rwała kwiaty i wią­zała je źdźbłami trawy, aż uwiła piękny różowy, gruby wia­nek. Wło­żyła go na głowę i pobie­gła z powro­tem do wod­nego zwier­cia­dła, by zoba­czyć, jak będzie wyglą­dała teraz, przy­stro­jona niby doro­sła dziew­czyna idąca na tańce.

Pochy­liła się nad wodą i ujrzała swe wła­sne ciemne obli­cze wynu­rza­jące się z dna i coraz wyraź­niej­sze, im bar­dziej się ku niemu zbli­żała. Wtem ujrzała w wod­nym zwier­cia­dle jakie­goś czło­wieka sto­ją­cego po dru­giej stro­nie mię­dzy brzo­zami i nachy­la­ją­cego się ku niej. Szybko wypro­sto­wała się i klę­cząc spoj­rzała w tę stronę… Zrazu zda­wało się jej, że to tylko skała i drzewa gęsto sku­pione u stóp urwi­ska. Nagle zauwa­żyła jed­nak twarz wyglą­da­jącą spoza liści… Tam, po dru­giej stro­nie, stała jakaś kobieta o bia­łej twa­rzy i wiją­cych się, jasnych jak len wło­sach; jej wiel­kie, jasno­szare oczy i roz­sze­rzone bla­do­ró­żowe noz­drza przy­po­mi­nały Guld­sve­ina. Była ubrana w coś liścia­stego i poły­skli­wego, a gałę­zie i konary zasła­niały ją aż po pełną pierś, obwie­szoną gęsto łań­cu­chami i klam­rami.

Osłu­piała Kry­styna wpa­trzyła się w zjawę. Kobieta pod­nio­sła rękę i poka­zała jej wie­niec ze zło­tych kwiat­ków; dawała nim znaki.

Poza sobą usły­szała Kry­styna gło­śne, prze­ra­żone rże­nie. Spoj­rzała w tył. Ogier sta­nął dęba, zarżał prze­raź­li­wie, odwró­cił się i począł sadzić zbo­czem w górę, aż zie­mia huczała. Oba konie pognały za nim przez usy­pi­sko sta­cza­jąc z łosko­tem kamie­nie, dep­cząc i łamiąc korze­nie i gałę­zie.

Wtedy Kry­styna krzyk­nęła gło­śno: – Ojcze, ojcze! – Pobie­gła za końmi nie śmiąc spoj­rzeć za sie­bie, pięła się po piar­gach w górę, dep­tała po kraju swej sukni, osu­wała się w dół, znowu pięła się w górę poma­ga­jąc sobie skrwa­wio­nymi rękami, czoł­gała się na zra­nio­nych, potłu­czo­nych kola­nach, krzy­czała i wołała gło­śno ojca i Guld­sve­ina. Pot wystą­pił jej na czoło, zale­wał oczy, a serce biło mło­tem w piersi. Łka­nie prze­ra­że­nia ści­skało krtań.

– Ojcze, ojcze!

Posły­szała gdzieś w górze nad sobą jego głos. Ujrzała, jak wiel­kimi susami zbie­gał w dół po jasnym, zala­nym słoń­cem usy­pi­sku; kar­ło­wate brzózki i osiki stały cicho na zbo­czu i listki ich drżały srebr­nym lśnie­niem, ale ojciec biegł szybko i wołał ją po imie­niu, i Kry­styna upa­dła czu­jąc, że jest ura­to­wana.

– Maryjo Naj­święt­sza! – Lavrans przy­klęk­nął przy córce i pocią­gnął ją ku sobie. Był blady i miał dziwny rys koło ust, który jesz­cze bar­dziej prze­stra­szył Kry­stynę, jak gdyby teraz dopiero, widząc twarz ojca, pojęła, w jak wiel­kim była nie­bez­pie­czeń­stwie.

– Dziecko, dziecko – wziął jej pokrwa­wione ręce, oglą­dał je, ujrzał wie­niec na jej gło­wie i dotknął go. – Co to jest, skąd się tu wzię­łaś, Kry­stynko?

– Szłam za Guld­sve­inem – łkała tuląc się do niego. – Zlę­kłam się, boście wszy­scy spali, ale przy­szedł Guld­svein. A potem stał ktoś nad rzeką i dawał mi znaki.

– Kto taki… czy męż­czy­zna?

– Nie, jakaś kobieta… Ski­nęła wian­kiem ze złota… Myślę, ojcze, że to była kar­lica.

– Jezu Chry­ste! – szep­nął Lavrans i prze­że­gnał zna­kiem krzyża córkę i sie­bie.

Pomógł jej piąć się pod górę, aż doszli do tra­wia­stego zbo­cza. Tu wziął ją na ręce i niósł. Zawi­sła mu na szyi i pła­kała gło­śno, cho­ciaż ją uspo­ka­jał.

Wkrótce spo­tkali pozo­sta­łych. Isrida zała­mała ręce posły­szaw­szy, co zaszło.

– Tak, to na pewno była rusałka – chciała tę piękną dziew­czynkę zwa­bić do wnę­trza gór.

– Milcz! – roz­ka­zał szorstko Lavrans. – Nie powin­ni­śmy byli w lesie tak mówić: nie wia­domo, kto tu może pod kamie­niem sie­dzieć i sły­szeć każde słowo.

Wycią­gnął spod koszuli złoty łań­cuch z krzy­żem zawie­ra­ją­cym reli­kwie, powie­sił go na szyi Kry­styny i wsu­nął pod suk­nię na gołe ciało.

– Niech mi się nikt nie waży pary z gęby puścić – powie­dział. – Ragn­frida nie powinna się ni­gdy dowie­dzieć, w jak wiel­kim nie­bez­pie­czeń­stwie było dziecko.

Schwy­tali konie, które roz­bie­gły się po lesie, i szybko zeszli na polanę, gdzie pasły się pozo­stałe. Potem dosie­dli ich i poje­chali na halę. Droga nie była daleka.

Gdy tam przy­byli, słońce już zacho­dziło. Bydło znaj­do­wało się w zagro­dzie, a Tor­dis i paste­rze zajęci byli udo­jem. W cha­cie nawa­rzono kaszy dla Lavransa i jego ludzi, miesz­kańcy hali bowiem widzieli ich w ciągu dnia przy cha­cie straż­nika i ocze­ki­wali przy­by­szów.

Kry­styna dopiero tutaj się uspo­ko­iła. Sie­działa na kola­nach ojca i jedną łyżką jedli kaszę ze śmie­taną.

Lavrans chciał udać się naza­jutrz nad jezioro leżące głę­biej w górach. Hodo­wał tam w kilku sza­ła­sach byki. Kry­styna miała mu towa­rzy­szyć, lecz teraz zde­cy­do­wał, że pozo­sta­nie na hali.

– Musi­cie dobrze baczyć, Isrido, i ty, Tor­dis, aby drzwi i dym­nik były szczel­nie zamknięte aż do naszego powrotu, zarówno przez wzgląd na Kry­stynę, jak i na nie ochrzczone dziecko w koły­sce.

Tor­dis ze stra­chu stała się tak bojaź­liwa, że nie chciała pozo­stać na­dal z maleń­stwem na hali, poza tym od czasu, gdy je powiła, nie była jesz­cze w kościele; naj­chęt­niej zeszłaby na stałe w dolinę. Lavrans rozu­miał ją. Zaraz na drugi dzień może zejść z nimi, powie­dział, a na jej miej­sce pośle star­szą wdowę słu­żącą na Jörund.

Tor­dis pode­słała pod owcze skóry na ławie słodką, świeżą trawę; pach­niała ona mocno i mile i Kry­styna zasy­piała już pra­wie, gdy ojciec odma­wiał nad nią Ojcze nasz i Ave Maria.

– No, dużo wody upły­nie, zanim cię znowu wezmę w góry – rzekł Lavrans kle­piąc ją z lekka po policzku.

Kry­styna wytrzeź­wiała nagle i spy­tała:

– Ale jesie­nią pojadę z tobą na połu­dnie, ojcze, jak mi obie­ca­łeś?

– To się jesz­cze zoba­czy – rzekł Lavrans i za chwilę Kry­styna zasnęła słod­kim snem mię­dzy owczymi skó­rami.

2

Każ­dego roku Lavrans syn Björgulfa zwykł był jeź­dzić na połu­dnie, by rozej­rzeć się na swym dwo­rze w Folio. Te podróże ojca odgra­dzały w pamięci Kry­styny poszcze­gólne lata od sie­bie; dłu­gie tygo­dnie jego nie­obec­no­ści w domu, wielka radość, kiedy wra­cał z pięk­nymi poda­run­kami: zagra­nicz­nymi mate­ria­łami, prze­zna­czo­nymi do jej wypra­wo­wej skrzyni, figami, rodzyn­kami, pier­ni­kami z Oslo. Zawsze miał jej wów­czas tyle do opo­wia­da­nia.

Ale tego roku Kry­styna zauwa­żyła, że z podróżą ojca łączy się coś nie­zwy­kłego. Podróż ta odwle­kała się coraz bar­dziej; przy­jeż­dżali starcy z dworu Lopt i sie­dzieli z rodzi­cami Kry­styny pochy­leni nad sto­łem, mówili o dzie­dzi­cze­niu i pra­wie spad­ko­wym, o pra­wie odkupu i trud­no­ściach zwią­za­nych z zarzą­dza­niem posia­dło­ścią z tak daleka, o sie­dzi­bie bisku­piej i dwo­rze kró­lew­skim w Oslo, które odcią­gały siły robo­cze oko­licz­nym dwo­rom. Nie mieli zupeł­nie czasu bawić się z dziew­czynką i odsy­łali ją do kuchni, mię­dzy dziewki. Wuj jej, Trond syn Wara z Sundbu, przy­jeż­dżał czę­ściej niż zazwy­czaj; ni­gdy się jed­nak z Kry­styną nie bawił ani nie żar­to­wał.

Powoli zaczęła poj­mo­wać, o co cho­dziło. Ojciec od czasu, gdy prze­pro­wa­dzili się do Sil, sta­rał się sku­pić wiele ziemi w swych rękach. Teraz zaś rycerz Andrzej syn God­munda pod­dał mu myśl zamiany dworu Formo, dzie­dzic­twa swej matki, na dwór Skog. Panu Andrze­jowi, odkąd nale­żał do świty kró­lew­skiej i rzadko prze­by­wał w doli­nie, wygod­niej byłoby miesz­kać w Skog. Lavrans nie­chęt­nie roz­stałby się ze swoim dzie­dzic­twem – dwór Skog otrzy­mał jego ród jako dar kró­lew­ski – lecz zamiana była dla niego z wielu wzglę­dów korzystna. Ale Skog nabyłby chęt­nie także brat Lavransa, Aasmund syn Björgulfa, który miesz­kał obec­nie w Hade­lan­dii, gdzie przez oże­nek został wła­ści­cie­lem dworu. Nie było więc pewne, czy Aasmund zrzek­nie się praw przy­słu­gu­ją­cych mu z tytułu dzie­dzic­twa.

Jed­nak pew­nego dnia Lavrans powie­dział Ragn­fri­dzie, że tego roku weź­mie z sobą na Skog Kry­stynę; niech­że zoba­czy dwór, na któ­rym się uro­dziła i który był domem jej przod­ków, zanim przej­dzie on w obce ręce. Ragn­frida uwa­żała to życze­nie za zro­zu­miałe, cho­ciaż oba­wiała się posłać małe dziecko w tak daleką drogę, a sama nie mogła mu towa­rzy­szyć.

Po uka­za­niu się rusałki Kry­styna stała się zrazu taka lękliwa, że naj­chęt­niej prze­by­wała w domu z matką; bała się nawet tych ludzi, któ­rzy wtedy byli z nią w górach i wie­dzieli, co się jej przy­da­rzyło. Rada była, że ojciec zaka­zał wspo­mi­nać o zja­wie.

Ale gdy minął pewien czas, poczuła ochotę mówie­nia o tym. W duchu opo­wia­dała komuś – sama nie wie­działa, komu, a dziwne było, że im wię­cej czasu upły­wało od owego dnia, tym lepiej zda­wała się przy­po­mi­nać sobie wszystko i tym wyraź­niej­sze sta­wało się wspo­mnie­nie jasno­wło­snej kobiety.

Ale naj­oso­bliw­sze było to, że ile­kroć myślała o kar­licy, zawsze tęsk­niła bar­dzo za podróżą do Skog i oba­wiała się coraz bar­dziej, że ojciec nie weź­mie jej z sobą.

Wresz­cie, prze­bu­dziw­szy się pew­nego dnia, ujrzała starą Gun­hildę i matkę, sie­dzące na progu i prze­glą­da­jące wie­wiór­cze skórki Lavransa. Gun­hilda była wdową, wędro­wała po dwo­rach i szyła futrzane pod­bi­cia pod szuby i inną odzież. Kry­styna domy­śliła się z ich roz­mowy, że ma dostać nowe okry­cie, pod­bite wie­wiór­kami, a ozdo­bione kunami. Zro­zu­miała wtedy, że ma jechać z ojcem, pod­sko­czyła w łożu i krzy­czała z rado­ści.

Matka pode­szła do niej i pogła­skała ją po twa­rzy:

– Bar­dzo się z tego cie­szysz, moja córko, że tak daleko ode mnie odjeż­dżasz?

To samo powie­działa Ragn­frida owego dnia, gdy mieli wyjeż­dżać z dworu. Wstali bar­dzo wcze­śnie. Kiedy Kry­styna wyj­rzała przez drzwi, na dwo­rze było jesz­cze ciemno i gęsta mgła leżała mię­dzy domami. Wokół świa­teł i przed otwar­tymi drzwiami domostw falo­wał szary dym. Ludzie uwi­jali się mię­dzy staj­niami i sto­do­łami, z kuchni wybie­gały kobiety z dymią­cymi misami, peł­nymi kaszy, oraz niec­kami z goto­wa­nym mię­si­wem i sło­niną. Jadący mieli dobrze i obfi­cie pod­jeść sobie przed wyjaz­dem.

W domu otwie­rano skó­rzane toboły z podróż­nym dobyt­kiem i wkła­dano zapo­mniane rze­czy. Ragn­frida przy­po­mi­nała mężowi o wszyst­kim, co miał dla niej pod­czas podróży zała­twić; mówiła o krew­nych i zna­jo­mych, któ­rzy miesz­kali po dro­dze; tego miał pozdro­wić, o tam­tego znów nie zapo­mnieć spy­tać.

Kry­styna wybie­gała i wbie­gała do domu, wszyst­kich we dwo­rze żegnała wiele razy i nie mogła zna­leźć spo­koju.

– Tak bar­dzo się cie­szysz, Kry­stynko, że tak daleko i na tak długo ode mnie odjeż­dżasz? – zapy­tała matka.

Kry­sty­nie zro­biło się nie­swojo i ciężko, wola­łaby, żeby matka tego nie powie­działa. Ale odrze­kła, jak umiała naj­le­piej:

– Nie, droga matko, lecz cie­szę się, że wolno mi towa­rzy­szyć ojcu.

– Tak, tak, widzę, że się cie­szysz – rze­kła Ragn­frida z wes­tchnie­niem. Uca­ło­wała dziew­czynkę i popra­wiła jesz­cze coś przy jej sukni.

Wresz­cie sie­dzieli w sio­dłach – cały orszak podróżny. Kry­styna jechała na Mor­wi­nie, który przed­tem był wierz­chow­cem ojca; było to zwie­rzę stare, mądre i pewne. Ragn­frida podała jesz­cze mężowi w srebr­nym kubku strze­mienne, poło­żyła rękę na kola­nie córki i pro­siła ją, by pamię­tała o wszyst­kim, co mieli zała­twić.

O sza­rym brza­sku wyje­chali z dworu. Biała jak mleko mgła uno­siła się nad doliną. Po pew­nym cza­sie stała się przej­rzy­sta i pro­mie­nie słońca zaczęły ją prze­bi­jać. Jaśniały w bia­łym opa­rze ocie­ka­jące rosą, zie­lone potra­wem łąki, płowe ścier­ni­ska, żółte drzewa i czer­wone, błysz­czące grona jarzę­bin. Nie­bie­sko lśniły stoki gór ponad mgli­stymi opa­rami, potem mgła prze­rze­dziła się i strzępy jej błą­kały się mię­dzy wzgó­rzami, a orszak jechał doliną w naj­wspa­nial­szym słońcu – Kry­styna z ojcem na czele.

Do Hamaru przy­byli w desz­czowy, ponury wie­czór. Kry­styna sie­działa w sio­dle przed ojcem. Była tak zmę­czona, że wszystko zacie­rało się jej przed oczyma – jezioro, które jaśniało blado po pra­wej stro­nie, i ciemne drzewa, strzą­sa­jące na nią wiel­kie kro­ple, i mroczne grupy domostw, sto­jące wzdłuż drogi na bez­barw­nych, mokrych łąkach.

Prze­stała już liczyć dnie; zda­wało się jej, że wiecz­ność całą bawi w podróży. Jadąc przez dolinę odwie­dzali krew­nych i przy­ja­ciół; prze­by­wała razem z innymi dziećmi na wiel­kich dwo­rach, bawiła się w obcych domach, sto­do­łach i na dzie­dziń­cach, i nie­raz miała na sobie czer­woną sukienkę z jedwab­nymi ręka­wami. Przy pięk­nej pogo­dzie odpo­czy­wali w dzień opo­dal drogi. Arne zbie­rał dla niej laskowe orze­chy, a po jedze­niu wolno jej było spać na skó­rza­nych łubach z odzieżą. W jed­nym z dwo­rów były w jej łożu jedwa­biem obcią­gnięte poduszki, innej nocy spali w gospo­dzie i tam w jed­nym z łóżek leżała kobieta; jęcząca i pła­cząca żało­śnie, ile­kroć się Kry­styna budziła. Każdą noc jed­nak spę­dzała spo­koj­nie za sze­ro­kimi, cie­płymi ple­cami ojca.

Kry­styna obu­dziła się nagle. Nie wie­działa, gdzie się znaj­duje, ale dziwny, dźwięczny i dud­niący hałas, który posły­szała we śnie, trwał dalej. Leżała w łóżku, w izbie pło­nął ogień na pale­ni­sku.

Zawo­łała na ojca; Lavrans pod­niósł się od ognia i zbli­żył ku niej, za nim jakaś tęga kobieta.

– Gdzie jeste­śmy? – spy­tała, a Lavrans roze­śmiał się:

– Jeste­śmy teraz w Hama­rze, to zaś jest Mał­go­rzata, żona szewca Far­te­ina. Przy­wi­taj się z nią pięk­nie, ponie­waż wczo­raj spa­łaś, gdy­śmy przy­je­chali. Mał­go­rzata pomoże ci teraz przy ubie­ra­niu.

– Czy to już rano? – rze­kła Kry­styna. – Myśla­łam, że to dopiero wie­czór. Ach, lepiej ty mi pomóż – pro­siła, a Lavrans oświad­czył surowo, aby raczej podzię­ko­wała Mał­go­rza­cie za jej pomoc. – Popatrz, co ci chce poda­ro­wać.

Była to para czer­wo­nych trze­wicz­ków z jedwab­nymi sznu­ro­wa­dłami. Kobieta uśmiech­nęła się widząc ura­do­waną twarz Kry­styny i w łóżku jesz­cze nacią­gnęła jej koszulę i poń­czo­chy, by nie musiała boso zejść na gli­nianą polepę.

– Co tu tak dźwię­czy? – spy­tała Kry­styna. – Jakby dzwon kościelny albo kilka dzwo­nów?

– To nasze dzwony – śmiała się Mał­go­rzata. – Czyś nie sły­szała ni­gdy o naszej wiel­kiej kate­drze w mie­ście? Zaraz do niej pój­dziesz. Tam dzwoni wielki dzwon. Prócz tego dzwo­nią jesz­cze dzwony w klasz­to­rze i w kościele Świę­tego Krzyża.

Mał­go­rzata posma­ro­wała jej chleb grubo masłem i wlała miodu do mleka, żeby było bar­dziej pożywne, gdyż nie­wiele czasu pozo­sta­wało naje­dze­nie.

Na dwo­rze było jesz­cze ciemno i chwy­cił mróz. Lodo­wata mgła cięła twarz. Ślady wydep­tane przez ludzi, konie i bydło w ulicz­nym bło­cie były twarde jak lane żelazo. Kry­stynę bolały nogi w cien­kich nowych trze­wicz­kach; w jakiejś kole­inie roz­dep­tała lód i nogi jej prze­mo­kły i zmar­zły, Lavrans wziął ją więc na plecy i niósł.

Natę­żała w ciem­no­ści oczy, lecz mia­sta pra­wie nie widziała; roz­po­zna­wała tylko czer­nie­jące w mrocz­nej sza­ro­ści szczyty dachów i drzewa. Potem przy­szli na nie­wielką, lśniącą od szronu łąkę, po dru­giej jej stro­nie ujrzała jasno­szary budy­nek, ogromny jak góra. Wokoło stały wiel­kie kamienne domy i w róż­nych miej­scach błysz­czało świa­tło otwo­rów w murze. Dzwony, które zamil­kły na chwilę, poczęły znowu dzwo­nić i dźwięk ich był tak potężny, że mro­wie prze­bie­gło jej po ple­cach.

Gdy weszli do przed­sionka kościoła, zda­wało się Kry­sty­nie, że wcho­dzą w głąb góry; wio­nął ku nim mrok i chłód. Minęli jakieś drzwi i teraz ude­rzył w nich stary, zimny zapach kadzi­deł i wosko­wych świec. Kry­styna zna­la­zła się w ponu­rym i ogrom­nie wyso­kim pomiesz­cze­niu. W ciem­no­ści nie widziała skle­pie­nia ani ścian, ale w oddali pło­nęły świece na ołta­rzu. Tam stał ksiądz, a echo jego głosu niby szept i wes­tchnie­nie błą­kało się w prze­strzeni. Ojciec prze­że­gnał sie­bie i dziecko świę­coną wodą, po czym poszli naprzód; ale cho­ciaż stą­pał ostroż­nie, ostrogi jego gło­śno dźwię­czały na kamien­nej posadzce. Szli wzdłuż olbrzy­mich kolumn, mię­dzy któ­rymi gubił się wzrok w czar­nych jak węgiel cze­lu­ściach.

Na przo­dzie, nie­da­leko ołta­rza, ojciec uklęk­nął i Kry­styna przy­klę­kła obok niego. Powoli zaczęła coś roz­róż­niać w ciem­no­ści – migo­tało od złota i sre­bra na ołta­rzach mię­dzy kolum­nami, a na ołta­rzu przed nimi biły bla­skiem świece, tkwiące w pozła­ca­nych świecz­ni­kach, i pro­mie­nie szły od świę­tych naczyń i wspa­nia­łego, wiel­kiego obrazu w głębi. Kry­styna znowu pomy­ślała o górze – tak chyba musiało wyglą­dać wnę­trze góry, tyle wspa­nia­ło­ści, tylko jesz­cze wię­cej świa­tła. Zoba­czyła znów twarz kar­licy… Ale zaraz pod­nio­sła oczy i ujrzała na ścia­nie, ponad obra­zem, samego Chry­stusa, wiel­kiego i suro­wego, roz­pię­tego wysoko na krzyżu. Str­wo­żyła się: Chry­stus nie wyglą­dał łagod­nie i smutno jak w ich wiej­skim, z ciem­nych belek zbu­do­wa­nym kościółku, gdzie z prze­bi­tymi rękami i nogami ciężko zawi­snął na ramio­nach i pochy­lał zalaną krwią głowę pod cier­niową koroną. Tutaj stał na cokole z sztywno wycią­gnię­tymi ramio­nami i pod­nie­sioną głową, włosy Jego, okryte złotą koroną, błysz­czały jak miedź, a twarz była wynio­sła i surowa.

Usi­ło­wała podą­żyć za sło­wami kapłana, który śpie­wał i modlił się, lecz mówił nie­wy­raź­nie i spiesz­nie. W domu była przy­zwy­cza­jona odróż­niać każde słowo modli­twy; sira Eirik miał naj­wy­raź­niej­szy w świe­cie głos i wytłu­ma­czył jej, co zna­czą święte słowa po nor­we­sku, by łatwiej mogła skie­ro­wać w kościele swe myśli ku Bogu.

Tutaj nie potra­fiła tego, gdyż co chwila odkry­wała w ciem­no­ści coś nowego. Wysoko w ścia­nach były okna, przez które z wolna zaczy­nało się sączyć coraz jaśniej­sze świa­tło dnia. W pobliżu niej wzno­siło się jakieś dziwne rusz­to­wa­nie, jakby szu­bie­nica z belek, w tyle leżały jasne bloki kamie­nia, stały koryta i narzę­dzia; posły­szała, że ludzie wcho­dzą i wycho­dzą, i coś szepcą mię­dzy sobą. Potem jed­nak wzrok jej padł znowu na suro­wego Chry­stusa na ścia­nie i usi­ło­wała sku­pić myśli. Od lodo­wa­tego zimna kamien­nej posadzki skost­niały jej nogi, a kolana bar­dzo ją bolały. W końcu była tak zmę­czona, że wszystko dokoła niej poczęło wiro­wać.

Wresz­cie ojciec pod­niósł się; nabo­żeń­stwo było skoń­czone. Pod­szedł kapłan i przy­wi­tał się z Lavran­sem. Pod­czas gdy roz­ma­wiali, Kry­styna usia­dła na stop­niu, widziała bowiem, że chło­pak z chóru też usiadł. On ziew­nął, wów­czas i ona ziew­nęła. Gdy spo­strzegł, że Kry­styna patrzy na niego, przy­ci­snął język do policzka i wywró­cił oczy. Potem wycią­gnął spod kubraka jakiś wore­czek i stro­jąc do niej miny wypróż­nił jego zawar­tość na sto­pień. Były tam haczyki do wędek, bryłki oło­wiu, skó­rzane rze­mie­nie i parę kostek do gry. Kry­styna była zdu­miona.

Ojciec i ksiądz spoj­rzeli na dzieci. Ksiądz roze­śmiał się i kazał chło­pa­kowi wra­cać do szkoły. Lavrans zmarsz­czył czoło i wziął Kry­stynę za rękę.

Prze­wę­dro­wali cały kościół i w końcu weszli do przed­sionka. Stam­tąd pro­wa­dziły kamienne schody na wieżę zachod­nią. Zmę­czona Kry­styna zata­czała się na stop­niach; ksiądz otwo­rzył drzwi pięk­nej kaplicy, a ojciec kazał, by usia­dła na scho­dach i cze­kała, aż on się wyspo­wiada, potem miała wejść i uca­ło­wać reli­kwiarz świę­tego Toma­sza.

W tej chwili wyszedł z kaplicy stary mnich w pło­wo­brą­zo­wym habi­cie. Zatrzy­mał się, uśmiech­nął do dziecka i wycią­gnąw­szy z niszy w murze kilka wor­ków i kawał­ków zgrzeb­nego płótna roz­po­starł je na stop­niu.

– Usiądź na tym, nie będziesz tak mar­zła – rzekł i zszedł boso na dół.

Kry­styna spała, gdy pan Mar­tein, jak zwał się ów ksiądz, wyszedł i dotknął jej ramie­nia. Z kościoła sły­chać było wspa­niały śpiew, a we wnę­trzu kaplicy pło­nęły na ołta­rzu świece. Ksiądz wpro­wa­dził ją do środka i dał znak, by uklę­kła obok ojca, po czym zdjął mały złoty reli­kwiarz sto­jący nad ołta­rzem. Szep­nął do niej, że wewnątrz mie­ści się kawa­łek krwa­wej szaty świę­tego Toma­sza z Can­ter­bury12, i poka­zał jej postać świę­tego; Kry­styna przy­ci­snęła wargi do jego stóp.

Gdy zeszli na dół, cudowne tony pły­nęły przez kościół; pan Mar­tein obja­śniał, że orga­ni­sta i chłopcy szkolni tutaj uczą się grać i śpie­wać. Nie mieli jed­nak czasu słu­chać, gdyż ojciec był bar­dzo głodny: pościł przed spo­wie­dzią. Teraz mieli iść na posi­łek do gospody kate­dral­nej.

Ranne słońce zło­ciło strome brzegi po dru­giej stro­nie jeziora Mjós, a pożół­kłe drzewa liścia­ste stały niby zło­ci­sty pył pośród gra­na­to­wych borów. Małe, białe, tań­czące grzywy piany wień­czyły fale jeziora. Dął świeży, zimny wiatr i pstre liście wiro­wały po oszro­nio­nej ziemi.

Spo­mię­dzy bisku­piego dworu i domu braci krzy­żo­wych wyło­nił się orszak jezd­nych. Lavrans ustą­pił na bok i skło­nił się z ręką na piersi, kape­lu­szem pra­wie doty­ka­jąc ziemi. Kry­styna domy­śliła się, że panem w futrza­nej szu­bie musi być sam biskup, i pokło­niła się aż do ziemi.

Biskup zatrzy­mał konia i oddał ukłon, po czym ski­nął na Lavransa i chwilę z nim roz­ma­wiał. Lavrans wró­ciw­szy wkrótce do księ­dza i dziew­czynki rzekł:

– Jestem pro­szony do dworu bisku­piego na posi­łek. Jak myśli­cie, panie Mar­te­inie, czy mógłby ktoś ze służby opac­twa odpro­wa­dzić dziecko do domu Far­te­ina i powie­dzieć tam moim ludziom, by Hal­fdan cze­kał tu na mnie z Guld­sve­inem pod­czas nie­szpo­rów?

Ksiądz odparł, że to się da zro­bić. Wów­czas wystą­pił boso­nogi mnich, który roz­ma­wiał z Kry­styną na scho­dach wieży, i pokło­nił się:

– U nas w gospo­dzie jest czło­wiek, który i tak ma coś do zała­twie­nia u szewca, on więc będzie mógł speł­nić twoje pole­ce­nie, Lavran­sie synu Björgulfa. Twoja córka zaś może mu towa­rzy­szyć albo też zostać w klasz­to­rze aż do twego powrotu. Posta­ram się, aby dostała tam coś do jedze­nia.

Lavrans podzię­ko­wał i dodał:

– Przy­kro mi, bra­cie Edwi­nie, że będzie­cie musieli zająć się dziec­kiem.

– Brat Edwin zapra­sza do sie­bie wszyst­kie dzieci, które tylko mu się nawiną pod rękę – powie­dział pan Mar­tein i roze­śmiał się. – W ten spo­sób ma przy­naj­mniej do kogo wygła­szać kaza­nia.

– Pewno, prze­cież nie ośmie­lił­bym się kazać przed wami, uczo­nymi panami z Hamaru – rzekł mnich z uśmie­chem i bez urazy. – Już ja widocz­nie tylko do tego się nadaję, by wygła­szać kaza­nia przed dziećmi i chło­pami, ale prze­cież nie można młó­cą­cemu wołowi zawią­zy­wać pyska.

Kry­styna spoj­rzała pro­sząco na ojca; nic nie było jej mil­sze niż iść z bra­tem Edwi­nem. Lavrans podzię­ko­wał i gdy tylko odszedł z księ­dzem za świtą biskupa, Kry­styna ujęła mni­cha za rękę i oboje skie­ro­wali się ku klasz­to­rowi, zło­żo­nemu z grupy drew­nia­nych zabu­do­wań i jasnego kamien­nego kościoła tuż nad wodą.

Brat Edwin ści­skał nieco jej rękę, a gdy patrzyli na sie­bie, uśmie­chali się oboje. Mnich był wysoki i chudy, lecz bar­dzo pochy­lony; głowa jego przy­po­mi­nała dziecku głowę sta­rego żura­wia: mała, o wąskiej, błysz­czą­cej łysej czaszce nad krza­cza­stym, bia­łym wień­cem wło­sów osa­dzona była na dłu­giej, cien­kiej i pofał­do­wa­nej szyi. Nos także miał wielki i ostry jak dziób. Ale było coś jesz­cze w jego podłuż­nej, wąskiej i pomarsz­czo­nej twa­rzy, co czy­niło dziew­czynkę spo­kojną i wesołą, ile­kroć na niego spoj­rzała. Stare, wybla­kłe, nie­bie­skie oczy były czer­wono obrze­żone, a powieki brą­zowe i cien­kie; tysiące fałd szły od nich pro­mie­ni­ście, zwię­dłe policzki z czer­woną sie­cią żyłek były poorane zmarszcz­kami, cią­gną­cymi się do małych ust o wąskich war­gach, ale zda­wało się, że brat Edwin stał się taki pomarsz­czony od usta­wicz­nego uśmie­cha­nia się do ludzi. Kry­styna pomy­ślała, że nie zna nikogo, kto by wyglą­dał tak przy­jaź­nie i wesoło; było tak, jak gdyby nosił w sobie uta­joną pro­mienną radość, o któ­rej Kry­styna się dowie, gdy tylko mnich zacznie mówić. Szli wzdłuż sadu, kilka owo­ców żół­tych i czer­wo­nych wisiało jesz­cze na drze­wach. Dwóch braci domi­ni­ka­nów w czarno-bia­łych habi­tach zgar­niało w ogro­dzie zwię­dłą nać bobu.

Klasz­tor wyglą­dał jak chłop­ski dwór, a gospoda, do któ­rej mnich zapro­wa­dził Kry­stynę, przy­po­mi­nała ubogą izbę chłop­ską, tylko że stało w niej kilka łóżek. W jed­nym z nich leżał stary czło­wiek, przy ogniu zaś sie­działa kobieta i prze­wi­jała nie­mowlę; obok niej stało dwoje star­szych dzieci, chło­piec i dziew­czynka.

Oboje, zarówno męż­czy­zna jak kobieta, uskar­żali się, że nie dostali dotąd śnia­da­nia:

– Nic nam nie przy­no­szą do jedze­nia, możemy tu gło­do­wać, a ty, bra­cie Edwi­nie, uga­niasz po mie­ście.

– Nie gnie­waj się, Ste­inul­fie – rzekł mnich. – Chodź tu i pokłoń się, Kry­stynko. Patrz, ta mała, ładna dziew­czynka zosta­nie dziś tutaj i będzie z nami jadła.

Opo­wie­dział Kry­sty­nie, że Ste­inulf wra­ca­jąc z jakie­goś spo­tka­nia zacho­ro­wał i zezwo­lono mu leżeć w gospo­dzie klasz­toru zamiast w szpi­talu, ponie­waż tam mieszka jakaś jego krewna, taka zła, że nie mógł z nią wytrzy­mać.

– Już ja miar­kuję, że macie dość trzy­ma­nia mnie tutaj – mówił chłop. – Gdy stąd odej­dziesz, bra­cie Edwi­nie, nie będzie nikogo, kto by miał czas mną się zająć, i na pewno odda­dzą mnie znów do szpi­tala.

– Zanim skoń­czę moją pracę w kościele, będziesz dawno zdrów – rzekł brat Edwin. – Wtedy twój syn przy­je­dzie i zabie­rze cię. – Wziął z ognia kocio­łek z cie­płą wodą i kazał Kry­sty­nie trzy­mać go, a sam umył Ste­inulfa. Sta­remu zaraz popra­wił się humor, a wnet potem przy­szedł jakiś mnich przy­no­sząc im jadło i picie.

Brat Edwin odmó­wił modli­twę przed jedze­niem i usiadł w rogu łoża Ste­inulfa, by mu pomóc; Kry­styna zaś przy­sia­dła się do kobiety i kar­miła jej chłopca, był bowiem taki maleńki, że nie mógł dosię­gnąć misy z piwem i roz­le­wał tru­nek, ile­kroć zanu­rzył w nim łyżkę. Kobieta była z Hade­lan­dii, przy­była tutaj z mężem i dziećmi w odwie­dziny do brata, który był zakon­ni­kiem w klasz­to­rze. Ale wędro­wał wła­śnie po oko­licz­nych gmi­nach, uty­ski­wała więc bar­dzo, że musi tu teraz sie­dzieć i tra­cić czas.

Brat Edwin dobro­tli­wie uspo­ka­jał kobietę; nie powinna mówić, że traci czas w bisku­pim Hama­rze, gdzie są wspa­niałe kościoły i gdzie mnisi i księża odpra­wiają msze i śpie­wają tam cały dzień, każdy o swej porze – a mia­sto jest takie piękne, pięk­niej­sze jesz­cze niż Oslo; a choć tro­chę mniej­sze, to jed­nak tutaj każdy ma swój dom i ogród.

– Szkoda, żeś tego nie widziała; gdym tu przy­był na wio­snę, całe mia­sto było białe od kwie­cia. A gdy potem zakwi­tły jesz­cze jabło­nie…

– Cóż mi z tego? – odburk­nęła kobieta. – Coś mi się widzi, że wię­cej tu świą­to­bli­wo­ści niż świę­to­ści.

Mnich śmiał się i potrzą­sał głową. Pogrze­bał w sło­mie swego łóżka i wydo­był stam­tąd wielki worek z jabł­kami i grusz­kami, które roz­dał dzie­ciom. Kry­styna ni­gdy nie jadła tak wybor­nych owo­ców. Przy każ­dym kęsie sok spły­wał jej kątami ust.

Potem jed­nak brat Edwin musiał udać się do kościoła i zabrał z sobą Kry­stynę. Prze­szli podwó­rze klasz­torne i przez małe boczne drzwi dostali się do pre­zbi­te­rium.

W kościele jesz­cze budo­wano i w miej­scu, gdzie scho­dziły się nawa podłużna i poprzeczna, stało rusz­to­wa­nie. Biskup Ingjald kazał odno­wić i upięk­szyć pre­zbi­te­rium – opo­wia­dał brat Edwin – jest bar­dzo bogaty i całego bogac­twa używa na zdo­bie­nie kościo­łów w mie­ście. Jest on zna­ko­mi­tym bisku­pem i dobrym czło­wie­kiem. Bra­cia domi­ni­ka­nie w klasz­to­rze św. Olafa są też poczci­wymi ludźmi, pro­wa­dzą czy­sty tryb życia, są uczciwi i pokorni; jest to ubogi klasz­tor, ale brata Edwina przy­jęto w nim gościn­nie i pozwo­lono mu zbie­rać datki w die­ce­zji hamar­skiej, cho­ciaż należy do kon­wentu fran­cisz­ka­nów w Oslo.

– A teraz chodź ze mną – powie­dział i popro­wa­dził Kry­stynę pod rusz­to­wa­nie, sam zaś wszedł na dra­binę i popra­wił parę dyli. Potem znowu zszedł na dół, by pomóc dziecku wejść.

Nad sobą ujrzała Kry­styna na sza­rym kamien­nym murze dziwne, miga­jące plamy świetlne, czer­wone jak krew i żółte jak piwo, nie­bie­skie, brą­zowe i zie­lone. Chciała się obej­rzeć, ale mnich szep­nął: – Nie spo­zie­raj za sie­bie. – Gdy jed­nak sta­nęli już wysoko na rusz­to­wa­niu, ostroż­nie ją odwró­cił i Kry­styna ujrzała zja­wi­sko tak cudne, że aż jej dech zaparło.

Pra­wie naprze­ciw niej, na połu­dnio­wej ścia­nie nawy głów­nej, znaj­do­wał się obraz tak błysz­czący, jakby zro­biony był z cen­nych klej­no­tów. Pstre plamy świetlne na ścia­nie pocho­dziły wła­śnie od pro­mieni pły­ną­cych z obrazu; ona sama i mnich stali wśród tego bla­sku. Ręce jej były czer­wone, jakby unu­rzane w winie, twarz mni­cha zło­ci­sta, a od jego ciem­nej szaty odbi­jały ciemno barwy obrazu. Spoj­rzała na niego, jakby o coś pytała, ale on tylko ski­nął głową i uśmiech­nął się.

Wyglą­dało to tak, jak gdyby zaglą­dało się z bar­dzo daleka do nieba. Poza kratą z czar­nych linii poznała powoli samego Pana Jezusa w dro­go­cen­nym, czer­wo­nym okry­ciu, Pannę Maryję w błę­kit­nej niby niebo sza­cie, świę­tych mężów i dzie­wice w pro­mien­nych, żół­tych, zie­lo­nych i fio­le­to­wych suk­niach. Stali pod łukami i kolum­nami jaśnie­ją­cych domów, a konary i gałę­zie wień­czyły cały obraz dziw­nym, jasno zary­so­wa­nym listo­wiem.

Mnich pocią­gnął ją nieco dalej na brzeg rusz­to­wa­nia.

– Stań tutaj – szep­nął – wów­czas blask z płasz­cza samego Chry­stusa pad­nie na cie­bie.

Z kościel­nej nawy pły­nął ku nim słaby zapach kadzi­dła i zim­nych kamieni. Tam, w dole, było mroczno, ale pro­mie­nie słońca prze­ni­kały przez sze­reg otwo­rów w połu­dnio­wej ścia­nie nawy głów­nej. Kry­styna zaczęła poj­mo­wać, że nie­biań­ski obraz jest czymś w rodzaju okna, gdyż wypeł­niał wła­śnie taki otwór. Inne otwory były puste lub też zamknięte rogo­wymi szy­bami w drew­nia­nej opra­wie. Nad­le­ciał pta­szek, usiadł w jed­nym z otwo­rów, poćwier­kał tro­chę i odle­ciał, a z zewnątrz od strony pre­zbi­te­rium dobie­gał odgłos ude­rzeń metalu o kamień. Poza tym było zupeł­nie cicho, tylko wiatr podmu­chi­wał, wzdy­chał mię­dzy ścia­nami kościoła i znów się uspo­ka­jał.

– Tak, tak – rzekł brat Edwin i wes­tchnął. – Takich rze­czy nie umieją robić u nas w kraju, wpraw­dzie w Nida­ros też malują na szkle, ale to nie to samo. Daleko w połu­dnio­wych kra­jach, Kry­styno, w wiel­kich kate­drach mają obrazy na szkle tak ogromne jak bramy tego kościoła.

Kry­sty­nie przy­szły na myśl obrazy w ich wiej­skim kościółku. Był tam ołtarz św. Olafa i św. Toma­sza z Can­ter­bury, z wize­run­kiem nad mensą i na reli­kwia­rzu, ale te obrazy wydały jej się teraz mdłe i bez bla­sku.

Zeszli po dra­bi­nie i weszli do pre­zbi­te­rium. Mensa była pusta i naga, na kamien­nej pły­cie stały małe naczyńka i miseczki z metalu, drzewa i gliny, wokoło leżały roz­rzu­cone dzi­waczne małe noże i kawałki żelaza, pióra i pędzle. Brat Edwin obja­śnił, że są to jego narzę­dzia; zaj­muje się on malo­wa­niem obra­zów i rzeź­bie­niem cybo­riów, także owe piękne obrazy sto­jące w stal­lach są jego dzie­łem. Mają one zdo­bić skrzy­dła ołta­rza w kościele braci domi­ni­ka­nów.

Kry­styna przy­glą­dała się, jak mie­szał i roz­cie­rał barwne proszki w małych kamion­ko­wych misecz­kach, i poma­gała mu usta­wiać obrazy na szta­lu­gach pod ścianą. Gdy brat Edwin idąc od jed­nego obrazu do dru­giego nakła­dał deli­katne, czer­wone linie na jasne włosy świę­tych mężów i dzie­wic, a włosy ich sta­wały się kręte i fali­ste, Kry­styna szła tuż za nim, a mnich obja­śniał, co malo­wał.

Na jed­nym obra­zie sie­dział Chry­stus na zło­tym krze­śle, a święty Miko­łaj i święty Kle­mens stali obok pod jed­nym dachem. Po bokach zaś było przed­sta­wione życie świę­tego Miko­łaja. Z jed­nej strony sie­dział jako nie­mowlę na kola­nach matki i odwra­cał się od poda­wa­nej mu piersi, gdyż już w koły­sce był tak świą­to­bliwy, że w piątki nie chciał ssać mleka wię­cej niż raz. Obok był obraz poka­zu­jący, jak pod­kła­dał wore­czek z pie­niędzmi pod drzwi domu, gdzie miesz­kały trzy dzie­wice tak biedne, że nie mogły dostać mężów. Widziała, jak uzdro­wił dziecko rzym­skiego ryce­rza i jak rycerz odpły­nął w łodzi trzy­ma­jąc w ręku kie­lich z fał­szy­wego złota. Za uzdro­wie­nie dziecka ślu­bo­wał świę­temu Miko­łajowi złoty kie­lich, który już od tysiąca lat był wła­sno­ścią jego rodziny. Ale teraz chciał oszu­kać świę­tego i dać mu zamiast praw­dzi­wego kie­licha fał­szywy. Dla­tego to chło­piec z praw­dzi­wym kie­lichem w ręku wpadł w morze. Lecz święty Miko­łaj prze­pro­wa­dził chłopca pod wodą bez żad­nej szkody i wyniósł na brzeg wła­śnie w chwili, kiedy ojciec w kościele świę­tego skła­dał jako ofiarę fał­szywy kie­lich; wszystko to było na tym obra­zie wyma­lo­wane zło­tem i naj­barw­niej­szymi kolo­rami.

Na dru­gim obra­zie sie­działa Matka Boska z Dzie­ciąt­kiem na kola­nach, jedną ręką doty­kało Dziecko pod­bródka Matki, w dru­giej trzy­mało jabłko. Przy Nich stały święta Sun­niva i święta Kry­styna. Koły­sały się wdzięcz­nie w bio­drach, twa­rze ich były ślicz­nie białe i różowe, włosy miały złote i złote na nich korony.

Brat Edwin pod­parł prawy napię­stek lewą ręką i wma­lo­wał im w korony liście i róże.

– Zdaje mi się, że ten smok jest za mały – rze­kła Kry­styna spo­glą­da­jąc na obraz świę­tej imien­niczki – nie wydaje mi się, aby mógł pożreć dzie­wicę.

– Tego, zaprawdę, nie mógłby uczy­nić – odparł brat Edwin. – Wcale nie był duży. Smoki i wszystko, co służy dia­błu, tak długo jest wiel­kie, póki w nas samych gnieź­dzi się strach. Lecz gdy czło­wiek całą mocą i zapa­łem szuka Boga, tak że prze­nik­nięty zostaje Boską siłą, wów­czas kur­czy się siła dia­bła, a jego narzę­dzia stają się małe i bez­silne; smoki i złe duchy maleją i nie są potęż­niej­sze niż małe koboldy, koty albo wrony. Widzisz prze­cie, że cała góra, w któ­rej prze­by­wała Sun­niva, jest taka mała, że święta mogłaby ją unieść w pole swej szaty.

– Jak to, czy święta Sun­niva i jej orszak nie miesz­kały we wnę­trzu góry, w jaski­niach? – spy­tała Kry­styna. – Czy to nie­prawda?

Mnich poki­wał głową i znowu się uśmiech­nął:

– To jest i nie jest prawda, Kry­styno. Tak zda­wało się tym ludziom, któ­rzy zna­leźli święte szczątki. I prawdą jest, że tak zda­wało się świę­tej Sun­ni­vie i świę­tym mężom, gdyż byli oni pokorni i myśleli tylko o tym, iż pokusy świata sil­niej­sze są niżeli grzeszni ludzie, przez myśl zaś im nie prze­szło, że oni są sil­niejsi, bo nie są z zie­mią zwią­zani. Gdyby to wie­dzieli, mogliby unieść wszyst­kie góry świata i jak małe kamie­nie powrzu­cać w morze. Nikt i nic nie może nam szko­dzić, dziecko, prócz tego, czego się boimy i co kochamy.

– Ale jeśli czło­wiek nie boi się ani nie kocha Boga? – spy­tała prze­ra­żona Kry­styna.

Mnich poło­żył rękę na jej zło­tych wło­sach, łagod­nie odchy­lił główkę i spoj­rzał jej w twarz. Oczy miał sze­roko otwarte i nie­bie­skie.

– Nie ma czło­wieka, Kry­styno, który by nie kochał i nie bał się Boga, ale dla­tego że serca nasze są podzie­lone mię­dzy miłość Boga a strach dia­bła i miłość świata oraz ciała, sta­jemy się nędzni w życiu i śmierci. Gdyby bowiem czło­wiek nie czuł tęsk­noty za Bogiem i obco­wa­niem z Nim, wtedy czułby się dobrze i w pie­kle, a tylko my nie mogli­by­śmy pojąć, iż zna­lazł tam to, czego serce jego pra­gnęło. Aniby go ogień nie parzył, gdyż nie tęsk­niłby za ochłodą, aniby nie czuł wężo­wych uką­szeń, gdyż obca by mu była tęsk­nota za uko­je­niem.

Kry­styna spoj­rzała w jego twarz; nie rozu­miała nic z tego, co mówił. Brat Edwin cią­gnął dalej:

– Bóg w swym miło­sier­dziu widział, jak roz­darte są nasze serca, i zstą­pił ku nam, i zamiesz­kał mię­dzy nami, by samemu poczuć w żywym ciele pokusę dia­bła, kiedy ten wabi nas potęgą i świet­no­ścią, i groź­bami świata, w rze­czy­wi­sto­ści jed­nak daje nam razy, szy­der­stwo i rany od gwoź­dzi na rękach i nogach. Tak więc wska­zał nam drogę i obja­wił swoją miłość.

Spoj­rzał na zasty­głą w powa­dze twarz dziew­czynki, roze­śmiał się i mówił dalej innym zupeł­nie gło­sem:

– A wiesz, kto pierw­szy się dowie­dział, że Bóg się nam uro­dził? Kogut. Ujrzał on gwiazdę, a że wtedy wszyst­kie zwie­rzęta znały łacinę, zawo­łał: „Chri­stus natus est!”.

Ostat­nie słowa zapiał zupeł­nie jak kogut, tak że Kry­styna roze­śmiała się w głos. I dobrze było móc się tak śmiać, gdyż uprzed­nio cała ta dziwna mowa brata Edwina cią­żyła jej swoją uro­czy­sto­ścią.

Mnich śmiał się rów­nież.

– Tak jest. Gdy zaś to wół posły­szał, począł ryczeć: „Ubi, ubi, ubi?” Koza zaś zabe­czała i rze­kła: „Betleem, Betleem, Betleem”. A owca poczuła taką tęsk­notę, by ujrzeć naszą Boga­ro­dzicę i Jej Syna, że zaraz zabe­czała: „Eamus, eamus!” Zaś nowo naro­dzone cie­lątko, leżące na pod­ściółce, pod­nio­sło się i sta­nęło na wła­snych nogach. „Volo, volo, volo” – powie­działo.

Pew­nie jesz­cze ni­gdy o tym nie sły­sza­łaś? Natu­ral­nie, nie dzi­wię się temu. Wiem, że dziel­nym i uczo­nym księ­dzem jest ów sira Eirik, któ­rego tam macie u sie­bie, ale tego pew­nie on sam nie wie, tego uczą tylko w Paryżu.

– A wy byli­ście w Paryżu? – spy­tała Kry­styna.

– Bóg niech cię bło­go­sławi, Kry­stynko, byłem w Paryżu i dużo wędro­wa­łem po świe­cie, i wiedz, że dia­bła się boję, ale świat kocham i pożą­dam go jak głu­piec. Lecz z całej mocy trzy­mam się krzyża – człek musi się go ucze­pić obu­rącz jak kociak deski w wodzie.

A ty, Kry­styno, co powie­dzia­ła­byś na to, by ofia­ro­wać te twoje piękne włosy i słu­żyć Naj­święt­szej Pan­nie jak te oblu­bie­nice, które tu wyry­so­wa­łem?

– Nie ma innych dzieci u nas w domu – odrze­kła Kry­styna. – Pew­nie więc wyda­dzą mnie za mąż. Matka ma już przy­go­to­wane skrzy­nie i wory z moją wyprawą.

– Tak, tak – mówił brat Edwin głasz­cząc ją po czole. – Tak teraz ludzie robią ze swymi dziećmi. Naszemu Panu Bogu poświę­cają córki, które kuleją lub nie­do­wi­dzą, są brzyd­kie i ułomne, albo też oddają Mu te dzieci, któ­rych dał im za dużo według ich mnie­ma­nia. A potem dzi­wią się, że nie sami święci mło­dzieńcy i dzie­wice miesz­kają w klasz­to­rach.

Brat Edwin wziął ją z sobą do zakry­stii i poka­zał jej uło­żone na półce księgi klasz­torne, były w nich cudowne obrazki. Lecz gdy wszedł jeden z mni­chów, brat Edwin rzekł, że szuka tylko oślego łba, by go odry­so­wać. Potem sam nad sobą poki­wał głową:

– Widzia­łaś moją obawę, Kry­styno, ale oni tu w klasz­to­rze tak strasz­nie się lękają o swe księgi. Gdy­bym miał praw­dziwą wiarę i praw­dziwą miłość, nie stał­bym tak tutaj i nie okła­my­wał brata Aasulfa. Tak, wtedy mógł­bym wziąć te oto skó­rzane ręka­wice i powie­sić je na pro­mie­niu sło­necz­nym.

Poszła z mni­chem znowu do gospody i dostała coś do jedze­nia, poza tym prze­sie­działa dzień cały w kościele, przy­pa­try­wała się jego pracy i gawę­dziła z nim. I dopiero gdy przy­szedł Lavrans, przy­po­mnieli sobie o wia­do­mo­ści, którą mieli prze­słać do szewca.

Te dni w Hama­rze zapa­mię­tała Kry­styna lepiej ani­żeli wszystko inne, co się jej przy­tra­fiło w dłu­giej podróży. Wpraw­dzie Oslo było mia­stem więk­szym od Hamaru, ale ponie­waż już widziała jedno mia­sto han­dlowe, Oslo nie wydało się jej niczym oso­bli­wym. Na Skog nie podo­bało się jej tak jak na Jörund, choć zabu­do­wa­nia były pięk­niej­sze; rada była, że nie musi tam miesz­kać. Dwór leżał na wzgó­rzu, w dole był fiord Botn, szary i smutny, z czar­nymi lasami na prze­ciw­le­głym brzegu, a poza domami niebo scho­dziło w dół aż ku wierz­choł­kom drzew. Nie było tu wyso­kich szczy­tów gór­skich, które by tak jak w domu uno­siły nad czło­wie­kiem niebo, czy­niły je bli­skim i tak ogra­ni­czały widok, że świat nie był ani za duży, ani za mały.

W podróży powrot­nej było zimno; roz­po­częli ją na krótko przed adwen­tem, ale gdy uje­chali kawa­łek w górę doliny, spadł już śnieg. Musieli zatem wypo­ży­czyć sanie i jechać nimi znaczną część drogi.

Ze sprze­dażą dworu zaś rzecz się tak uło­żyła, że Lavrans prze­ka­zał dwór Skog swemu bratu Aasmun­dowi z pra­wem odkupu dla sie­bie i swo­ich potom­ków.

3