129,90 zł
Na tle surowego, sugestywnie odmalowanego pejżażu XIV-wiecznej Norwegii rozgrywa się namiętny romans siedemnastoletniej złotowłosej Krystyny, córki właściciela dworu w dolinie Gudbrand, i lekkomyślnego Erlanda, którego dziewczyna poślubia wbrew woli ojca. Główna bohaterka to kobieta o wyrazistej osobowości, niezwykle uczuciowa, łatwo ulegająca zmysłowym popędom, a jednocześnie dążąca do doskonałości. W pierwszej części powieści towarzyszymy jej w latach dzieciństwa i młodości, a w dwóch następnych - poznajemy kolejne etapy życia Krystyny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
WIANEK
I
Dwór Jörund
1
Przy podziale spuścizny po Ivarze Gjeslingu Młodszym na Sundbu w roku 1306 jego posiadłości w Sil przypadły córce Ragnfridzie i jej małżonkowi Lavransowi synowi Björgulfa. Żyli oni dotychczas na dworze Lavransa Kog w Folio, niedaleko Oslo, teraz jednak przenieśli się na dwór Jorund w dolinę Gudbrand.
Lavrans pochodził z rodu zwanego u nas synami Lagmana1. Przybyli oni ze Szwecji z owym Laurencjuszem, lagmanem Wschodniej Gotlandii, który uprowadził z klasztoru Vreta siostrę jarla Bjelbo, dziewicę Bengtę, i razem z nią schronił się do Norwegii. Pan Laurencjusz pozostał przy królu Haakonie Starym. Król cenił go wielce i podarował mu dwór Skog. Lecz po ośmioletnim pobycie w naszym kraju zmarł złożony chorobą, a wdowa po nim, córka Folkungów2, zwana w Norwegii królewną, wróciła do swej ojczyzny i pojednała się z krewnymi. Potem wyszła bogato za mąż w tamtym kraju. Ona i pan Laurencjusz nie mieli z sobą dzieci, tak więc dwór Skog odziedziczył Ketil, brat Laurencjusza; był on dziadem Lavransa syna Björgulfa.
Lavrans ożenił się młodo; gdy przybył do Sil, miał dopiero dwadzieścia osiem lat i był o trzy lata młodszy od żony. Jako dorastający młodzieniec przebywał w orszaku króla i odebrał staranne wychowanie; ale po ożenku zasiedział się na swym dworze, gdyż Ragnfrida była po trochu dziwaczką i melancholiczką i nie czuła się dobrze między ludźmi z południa kraju. Od czasu gdy nieszczęśliwie utraciła trzech synów jeszcze w kolebce, zaczęła zupełnie stronić od ludzi. Wiele też przemawiało za tym, by Ragnfrida żyła w bliskości swych krewnych, i dlatego przeniósł się Lavrans do doliny Gudbrand. Gdy przybyli tam, mieli jedno dziecko, małą dziewczynkę; na imię jej było Krystyna.
Po osiedleniu się na dworze Jörund żyli dalej tak samo spokojnie jak przedtem i najchętniej samotnie; nie wyglądało na to, by Ragnfridzie zależało wiele na jej krewnych, odwiedzała ich bowiem tylko wtedy, gdy wymagała tego przyzwoitość. Działo się tak po części dlatego, że Lavrans i Ragnfrida byli ludźmi bardzo pobożnymi, gorliwie uczęszczali do kościoła i chętnie gościli u siebie sługi Boże, jako też ludzi, którzy podróżowali w sprawach kościelnych, oraz pątników, którzy wędrowali w górę doliny, do Nidaros3. Także proboszczowi swej parafii, który był ich najbliższym sąsiadem i mieszkał na dworze Romund, okazywali wielki szacunek. Inni mieszkańcy doliny sądzili jednak, że dziesięciny, ofiary i datki składane Kościołowi zbyt są wysokie i że niekoniecznie muszą oni tak ściśle trzymać się postów i modlitw ani też bez wyraźnej potrzeby sprowadzać do domu księży i zakonników.
Poza tym szanowano i kochano mieszkańców Jörund, zwłaszcza Lavransa, który był znany ze swej siły i odwagi, a także jako człowiek miłujący pokój, cichy i prawy, działający zawsze z rozwagą, dworny w obejściu; był on nade wszystko dzielnym gospodarzem i świetnym myśliwym, palił się do łowów na wilka, niedźwiedzia i innego grubego zwierza. W ciągu kilku lat skupił w swych rękach wiele ziem, ale zawsze był dobry dla swych dzierżawców i chętnie im pomagał.
Ragnfridę tak rzadko widywano między ludźmi, że wkrótce przestano mówić o niej. Po jej powrocie w dolinę wielu z początku się dziwiło, bo pamiętano ją z czasów, gdy przebywała w domu na Sundbu. Ładna nie była nigdy, ale wyglądała wtedy wesoło i pogodnie; obecnie straciła zupełnie wdzięk, można było śmiało sądzić, że jest nie o trzy, ale o dziesięć lat starsza od męża. Ludzie uważali też, iż zbytnio bierze sobie do serca owo nieszczęście z dziećmi; poza tym przecież powodziło się jej pod każdym względem lepiej niż innym kobietom: miała wielkie dostatki, poważanie i – jak się zdawało – dobrze żyła z mężem. Lavrans nie zadawał się z innymi kobietami i radził się jej w każdej sprawie. Nie była również tak stara, by nie mogła mieć jeszcze wielu dzieci, jeśliby tylko Bóg pozwolił.
Niełatwo było właścicielom Jörund dostać do służby młodych ludzi właśnie wskutek ponurego usposobienia pani domu, a również dlatego, że tak surowo przestrzegano tam wszystkich postów. Poza tym służba miała się tam dobrze i nieczęsto zdarzało się, aby ktoś został skarcony lub ukarany; zarówno Lavrans, jak i Ragnfrida przodowali w każdej robocie. Zresztą gospodarz był na swój sposób wesoły i chętnie brał udział w tańcach albo śpiewał wraz z innymi, gdy młodzież podczas nocy wigilijnych4 zabawiała się na kościelnym wzgórzu. Przeważnie jednak szukali służby na Jörund ludzie starsi; bardzo im się tam podobało i pozostawali długo.
Gdy Krystyna skończyła siedem lat, zdarzyło się pewnego razu, że miała towarzyszyć ojcu na hale.
Był piękny ranek późnego lata. Krystyna stała w górnej izbie spichrza5, w której sypiali latem; widziała, że na dworze świeci słońce, i słyszała, jak ojciec rozmawia z ludźmi na dziedzińcu. Cieszyła się tak strasznie, że nie mogła spokojnie ustać na miejscu, kiedy matka ją ubierała, lecz cały czas kręciła się i podskakiwała. Nigdy jeszcze nie była w górach, przejeżdżała tylko wąwozem Rost do Vaage, kiedy zabierano ją w odwiedziny do krewnych matki na Sundbu, bywała także z matką i dworską czeladzią w najbliższych lasach, gdy wybierali się na jagody, które Ragnfrida dodawała do piwa. Ragnfrida przyrządzała również kwaskowe powidła z brusznic i żurawin. Podczas wielkiego postu jadła je z chlebem zamiast masła.
Matka upięła długie, jasne włosy Krystyny i wsunęła je pod stary niebieski czepek, potem ucałowała dziecko w policzek i Krystyna zbiegła do ojca. Lavrans siedział już w siodle; usadowił ją za sobą, ułożywszy swoje okrycie niby poduszkę na zadzie konia. Tam miała siedzieć i trzymać się ojca za pas. Po czym pożegnali matkę głośnym okrzykiem. Ragnfrida zbiegła z ganku niosąc okrycie dla Krystyny; dała je Lavransowi i prosiła, żeby tylko dobrze baczył na dziecko.
Słońce świeciło, ale ponieważ w nocy spadł ulewny deszcz, wezbrały wszystkie potoki i z szumem toczyły się z gór, a strzępy mgły błąkały się po stokach. Nad szczytami unosiły się w niebieskiej przestrzeni białe chmury, zwiastuny pogody; Lavrans i jego ludzie przepowiadali, że dzień będzie upalny, gdy tylko słońce wzejdzie wyżej. Lavrans miał z sobą czterech mężów, i wszyscy, chociaż było ich tylu i jechali niedaleko, byli dobrze uzbrojeni, po górach bowiem włóczyli się w tym czasie rozmaici ludzie; mało jednak było prawdopodobne, aby się z nimi spotkano. Krystyna lubiła bardzo wszystkich tych ludzi ojca; trzej z nich byli w starszym wieku, ale czwarty, Arne syn Gyrda z Finsbrekken, był dorastającym chłopcem i najlepszym przyjacielem Krystyny; jechał najbliżej niej i Lavransa i musiał opowiadać jej o wszystkim, co spotykali po drodze.
Jechali między zabudowaniami dworu Romund i wymienili pozdrowienia z sirą6 Eirikiem. Stał przed drzwiami i łajał córkę, która mu prowadziła dom, gdyż pozostawiła onegdaj na dworze zwój świeżo farbowanej przędzy; deszcz zniszczył ją zupełnie.
Na wzgórzu przy plebanii stał kościół – niewielki, lecz pięknie zbudowany i starannie utrzymany, ściany jego były świeżo smołowane. Pod krzyżem przy wrotach cmentarnych Lavrans i jego ludzie zdjęli kapelusze i pochylili głowy, po czym ojciec obrócił się w siodle i oboje z Krystyną dawali znaki matce, którą dojrzeli na łące przed dworem. Odpowiedziała im powiewając chustką.
Tutaj to, na kościelnym wzgórzu i na cmentarzu, Krystyna bawiła się co dnia; lecz dzisiaj, gdy miała z ojcem odbyć tak daleką drogę, dobrze znany widok domu i doliny wydał się dziecku czymś nowym i niezwykłym.
Grupy zabudowań w dole na Jörund stawały się coraz mniejsze i bardziej szare; rzeka wiła się lśniąc, a przed Krystyną rozciągała się dolina z wielkimi, zielonymi płaszczyznami, z bagniskami na dnie i dworami rozrzuconymi wśród pól i łąk na stokach, aż po szare, strome ściany gór.
Daleko w dolinie, tam gdzie góry zbiegały się i zamykały widok, leżał dwór Lopt. Mieszkali w nim Sigurd i Jon, dwaj starzy ludzie z białymi brodami; ilekroć przebywali na Jörund, bawili się z nią i żartowali. Jona lubiła bardzo, gdyż strugał piękne zwierzęta z drzewa, a kiedyś podarował jej złoty pierścień. A gdy ostatnio w białą niedzielę7 bawił u nich, przyniósł dla niej rycerza tak cudnie rzeźbionego i wspaniale malowanego, iż zdało się Krystynie, że nigdy dotąd nie dostała piękniejszego podarunku. Każdej nocy zabierała rycerza z sobą do łoża, ale rano, kiedy się budziła, stał on na stopniu przed łożem, w którym sypiała wraz z rodzicami. Ojciec mówił, że rycerz wyskakuje, skoro pierwszy kur zapieje, lecz Krystyna wiedziała dobrze, iż matka wyjmuje go z łoża, słyszała bowiem, jak Ragnfrida mówiła, że rycerz jest twardy i dziecko mogłoby się skaleczyć, gdyby się w nocy na nim położyło. Sigurda z Lopt Krystyna bała się bardzo i nie lubiła, jak ją brał na kolana, bo droczył się z nią, że kiedy dorośnie, będzie spał w jej ramionach. Przeżył już dwie żony i sam mówił, że przeżyje również trzecią, a Krystyna będzie może czwartą. Kiedy zaczynała płakać, Lavrans śmiał się i uspokajał ją mówiąc, że nie sądzi, by Margit tak prędko wyzionęła ducha; gdyby jednak tak się stało i Sigurd starał się o rękę jego córki, wówczas może być pewna, że powie mu stanowczo „nie”.
Mniej więcej na strzelenie z łuku na północ od kościoła leżał przy drodze wielki głaz, a wkoło niego rósł gaj brzozowy i osikowy. Tam zwykle bawili się w kościół. Tomasz, najmłodszy wnuk siry Eirika, odprawiał mszę i podobnie jak dziadek kropił wodą święconą i chrzcił, gdy w zagłębieniach kamienia zebrało się nieco deszczówki. Ale zeszłej jesieni źle się to skończyło. Najpierw Tomasz dał ślub jej i Arnemu, który nie był jeszcze tak dorosły, by nie móc bawić się z dziećmi, gdy miał na to czas. Potem Arne złapał uganiające w pobliżu prosię i zaniósł je do chrztu. Tomasz namaścił je mułem, zanurzył w wyżłobieniu kamienia, gdzie stała woda, i naśladował dziadka odprawiając po łacinie mszę i gniewając się, że za mało dali na ofiarę; dzieci śmiały się, słyszały bowiem, jak starsi mówili, że Eirik jest niezmiernie chciwy. Im bardziej się śmiały, tym gorsze rzeczy wymyślał Tomasz; powiedział, że dziecko to zostało poczęte w okresie wielkiego postu, a więc za ten grzech rodzice muszą wobec kapłana i Kościoła oczyścić się pokutą. Wtedy doroślejsi chłopcy wybuchnęli grzmiącym śmiechem. Krystyna jednak stała zawstydzona i bliska płaczu, z prosięciem na rękach. Nieszczęście chciało, że podczas tej zabawy Eirik wracał konno do domu z jakiejś podróży duszpasterskiej. Gdy spostrzegł, co dzieci wyprawiają, zeskoczył z konia, a święte naczynia podał tak gwałtownie najstarszemu wnukowi, Benteinowi, że ten omal nie upuścił na ziemię srebrnej gołębicy z Ciałem Pańskim. Kapłan wpadł w gromadę dzieci i bił te, które mu pod rękę wpadły. Krystyna wypuściła prosiaka, ten zaś kwicząc uciekał drogą, wlokąc za sobą chustkę, którą go w czasie chrztu nakryto, i kwiczał tak, że konie księdza stanęły dęba. Sira Eirik bił ją, aż upadła, a wówczas jeszcze ją kopnął, wskutek czego długi czas potem bolało ją biodro. Gdy Lavrans się o tym dowiedział, osądził, że Eirik był zbyt surowy dla Krystyny, przecież to małe dziecko. Oświadczył, że chce mówić z księdzem, ale Ragnfrida prosiła go, aby tego zaniechał, dziecko bowiem zostało słusznie ukarane za udział w tak grzesznej zabawie. Nie wspomniał tedy Lavrans więcej o tej sprawie, lecz Arnemu dostało się tyle kijów, co nigdy w życiu.
Dlatego gdy teraz przejeżdżali obok głazu, Arne pociągnął Krystynę za rękaw. Nie śmiał nic powiedzieć z obawy przed Lavransem, więc tylko stroił miny, uśmiechał się i uderzał po zadku; Krystyna zawstydzona spuściła oczy.
Droga weszła w gęsty las. Jechali wzdłuż skalnych zboczy; dolina stawała się coraz węższa i ciemniejsza, a szum rzeki dochodził głośniej i wyraźniej. Kiedy od czasu do czasu ukazywała się przed nimi część jej łożyska, widzieli, jak toczy spienione, zielonosine wody między stromo opadającymi urwiskami. Stoki gór po obu stronach doliny czerniły się lasem; ponuro i niesamowicie było w wąskim parowie, ostry wiew szedł ku nim. Skierowali się w stronę ścieżki i wkrótce ujrzeli most, przez który szła droga w dół doliny. W jaskini poniżej ścieżki mieszkał nök8; Arne chciał opowiedzieć o nim Krystynie, ale Lavrans surowo zabronił mu gadać w lesie o podobnych rzeczach. Gdy zaś dojechali do mostu, zeskoczył z konia i poprowadził go za uzdę, drugim ramieniem obejmując dziecko wpół.
Po drugiej stronie rzeki wąska ścieżyna prowadziła stromo pod górę. Mężczyźni zsiedli z koni i szli pieszo, ojciec zaś usadowił Krystynę w siodle, tak że mogła trzymać się łęku i sama jechać na Guldsveinie.
W miarę jak wjeżdżali coraz wyżej, wynurzały się sponad stoków gór nieznane szare i niebieskie szczyty z białymi pasmami śniegu. Krystyna mogła już dostrzec pośród drzew dwory leżące na północ od wąwozu. Arne wskazywał je i wymieniał ich nazwy.
Wysoko w lesie dotarli do małego samotnego osiedla. Zatrzymali się przy płocie, Lavrans zawołał głośno, a echo, zwielokrotnione przez góry, błąkało się tu i tam. Dwóch ludzi nadbiegło spomiędzy maleńkich pól: synowie tych, do których należało górskie osiedle. Byli oni dobrymi smolarzami i Lavrans chciał nająć ich do wypalania dziegciu. Matka szła za nimi z wielką misą mleka, gdyż dzień zrobił się tymczasem upalny, jak to ludzie Lavransa przewidywali.
– Widziałam, że wziąłeś z sobą swoją małą córeczkę – rzekła po przywitaniu – i chciałam ją koniecznie zobaczyć. Musisz jej zdjąć czepek; słyszałam, że ma takie piękne włosy.
Lavrans uczynił, o co go kobieta prosiła, i włosy Krystyny spadły jej na plecy aż po siodło. Były one gęste i złote jak dojrzała pszenica. Isrida, tak zwała się kobieta, zanurzyła w nich ręce.
– Tak, teraz widzę, że w tym, co mówią o twojej pięknej córce, nie ma przesady. To istna lilia i wygląda na córkę rycerza. Oczy ma łagodne – podobna jest do ciebie, nie do Gjeslingów. Oby Bóg dał ci z niej wiele radości, Lavransie synu Björgulfa! A na Guldsveinie jeździsz tak dziarsko jak dworzanin – żartowała podtrzymując misę, z której Krystyna piła.
Dziecko pokraśniało z radości, bo dobrze wiedziało, że ojciec daleko i szeroko słynął jako najpiękniejszy mężczyzna. W istocie wyglądał na rycerza, gdy tak stał między swoimi ludźmi, chociaż odziany był raczej po chłopsku, jak zwykł chodzić co dnia w domu. Nosił dość luźną i krótką bluzę z farbowanej na zielono fryzy9, rozpiętą na szyi, tak że widać było koszulę; jego pończochy i obuwie były z nie barwionej skóry, głowę okrywał mu staromodny kapelusz filcowy z szerokimi skrzydłami. Z klejnotów miał jedynie gładką srebrną klamrę w pasie i małą zapinkę u koszuli; na szyi jego widniał złoty łańcuch, który Lavrans nosił zawsze, na nim zaś wisiał złoty krzyż wysadzany górskimi kryształami. Krzyż ten można było otworzyć, wewnątrz znajdował się skrawek śmiertelnej koszuli i pasmo włosów świętej Eweliny ze Sköyde10; od jednej z jej córek wywodzili swój ród synowie Lagmana. Gdy Lavrans udawał się do lasu albo do roboty, chował zwykle krzyż na gołą pierś pod koszulę, by go nie zgubić. Niejeden rycerz lub dworzanin w odświętnej szacie nie wyglądał na człowieka tak dostojnego rodu, jak on w swej prostej domowej odzieży. Był słusznej postawy, szeroki w barach, wąski w biodrach; mała głowa osadzona była pięknie na szyi. Miał regularne, nieco wydłużone rysy twarzy, nie za pełne policzki, pięknie zaokrąglony podbródek i foremne usta. Cera jego była jasna i świeża, oczy szare, włosy gęste, gładkie, jedwabiste i złote.
Rozmawiał z Isridą o jej sprawach, wypytywał również o Tordis, krewną Isridy, która tego lata była pasterką na hali należącej do Jörund. Niedawno powiła ona dziecko i Isrida czekała tylko na sposobność, aby mieć pewne towarzystwo w wędrówce przez las, chciała bowiem zanieść chłopca do chrztu. Lavrans poddał jej myśl, żeby udała się z nimi na halę. Powrócą nazajutrz wieczorem; będzie się czuła dobrze i bezpiecznie, gdy z nią i małym poganinem będzie tylu mężów.
Isrida podziękowała: – Po prawdzie, to czekałam, że się z tym zaofiarujesz. My, biedni ludzie z gór, wiemy dobrze, że ilekroć przyjdziesz tutaj, zawsze świadczysz nam przyjacielskie usługi. – Pobiegła do domu po zawiniątko i okrycie.
Lavrans rzeczywiście dobrze się czuł między tymi biednymi ludźmi, mieszkającymi wysoko w górach, na karczowiskach i w osiedlach na pograniczu gminy; wśród nich był zawsze wesół i skory do żartów. Mówił z nimi o leśnych zwierzętach i renach żyjących na górskich halach, i o strachach ukazujących się w takich miejscach. Pomagał im radą i czynem, oglądał im chore bydło, stawał z nimi do kowadła i do ciesielskiej roboty, ba, jako człowiek niezwykłej siły pomagał przy wydobywaniu największych kamieni lub korzeni. Dlatego ci ludzie witali zawsze z wielką radością Lavransa syna Björgulfa i jego wielkiego czerwonego ogiera Guldsveina. Guldsvein był pięknym zwierzęciem z błyszczącą sierścią, białą grzywą, białym ogonem i jasnymi oczami – był silny i tak ogromny, że mówiono o nim w dolinach, ale wobec Lavransa był zawsze potulny jak jagniątko i pan jego zwykł mawiać, że kocha swego rumaka jak młodszego brata.
Lavrans zamierzał przede wszystkim obejrzeć stos na Heimbergu. W surowych czasach niepokoju, przed stu albo i więcej laty, wznieśli chłopi w kilku miejscach na okalających doliny górach szałasy strażnicze i stosy drzewa, podobne do ogni ostrzegawczych wzdłuż wybrzeży. Ale te znaki w górach nie pozostawały pod nadzorem obrony kraju. Utrzymywały je bractwa chłopskie i członkowie bractw doglądali ich na zmianę.
Gdy przybyli na polanę, Lavrans puścił wszystkie konie prócz jucznego wolno na pastwisko, po czym ludzie zaczęli się piąć stromą ścieżką w górę. Wkrótce las począł rzednąć. Olbrzymie sosny, martwe i białe jak szkielety, stały na moczarach i Krystyna ujrzała nagie, szare turnie sterczące w niebo. Wspinali się po stromych usypiskach, czasem potok przecinał ścieżkę, tak że ojciec musiał przenosić Krystynę. Silny, świeży wiatr wiał tu w górze, a krzaczki czerniły się od jagód, ale Lavrans nie pozwalał zatrzymywać się i zbierać ich. Arne to biegł z przodu, to znowu pozostawał daleko w tyle; zrywał gałązki z jagodami dla Krystyny i opowiadał, do kogo należą hale leżące w dole wśród lasu – całe zbocze Hövring pokryte było wówczas lasami.
Teraz znajdowali się pod ostatnim, nagim stożkiem skalnym i ujrzeli potężny stos belek sterczący w błękit i chatkę strażniczą przycupniętą pod skalną ścianą.
Gdy weszli na grzbiet góry, powiał im naprzeciw wicher i zaplątał się w ich suknie; Krystynie zdawało się, że jest on żywym stworzeniem, które mieszka tu w górze, wychodzi im na spotkanie i wita ich. Wicher dął i swawolił, gdy szła z Arnem przez mchem porośniętą płaszczyznę. Dzieci usiadły na wystającym omszałym zrębie skalnym i Krystyna patrzyła wokoło szeroko rozwartymi oczyma – nigdy nie myślała, że świat jest taki wielki i rozległy.
Jak okiem sięgnąć, leżały pod nią kosmate od lasów stoki gór; dolina wyglądała jak niecka między potężnymi wierchami, a boczne doliny były jeszcze mniejsze i, chociaż liczne, niknęły niemal między grzbietami. Wszędzie wznosiły się szare, skaliste, płonące złotawym porostem turnie, a daleko na horyzoncie dźwigały się sponad osłony lasów niebieskie szczyty z białymi płatami śniegu, stopione w jedno z szaroniebieskimi, połyskliwymi chmurami. Ale w pobliżu na północnym wschodzie – zaraz za halami i lasem – ciągnęły się potężne skaliste pasma bielejące świeżo spadłym śniegiem. Krystyna poznała Góry Dzicze11, o których już słyszała; w istocie podobne były do stada ogromnych dzików idących w stronę gór, a odwróconych zadami ku dolinie. Arne mówił, że trzeba pół dnia jazdy konnej, żeby do nich dotrzeć.
Krystyna sądziła, że gdy tylko wyjdzie na szczyt najbliższych gór, zobaczy leżącą z drugiej strony inną gminę, podobną do jej własnej, z dworami i trzodami, i miała dziwne uczucie, gdy ujrzała, jak daleko od siebie leżą ludzkie osiedla. Widziała drobniutkie, żółte i zielone plamy nisko w dolinie i śmiesznie maleńkie poręby z szarymi kostkami domów wśród górskich lasów; poczęła je liczyć, ale gdy doszła do trzech tuzinów, nie mogła już ich rozróżnić między sobą. A mimo to ludzkie sadyby ginęły bez śladu w tej puszczy.
Wiedziała, że w dzikim lesie panuje wilk i niedźwiedź i że pod każdym kamieniem kryją się gnomy, koboldy i rusałki, i przeraziła się, gdyż nikt nie znał ich liczby, ale musiało ich być wiele, o wiele więcej niż ludzi ochrzczonych. Zawołała głośno ojca, ale nie dosłyszał jej w wichurze – wtaczał właśnie ze swymi ludźmi na szczyt wielkie głazy, które miały służyć do umocnienia belek stosu.
Isrida podeszła do dzieci i pokazała Krystynie góry Vaage na zachodzie, Arne zaś wskazał jej Góry Szare, gdzie mieszkańcy chwytali reny w wilcze paści, a sokolnicy królewscy żyli w kamiennych chatach. Arne sam zamierzał w przyszłości poświęcić się tej pracy; wówczas także nauczy się układać sokoły do polowania. Podniósł ramię, jak gdyby wyrzucał sokoła w powietrze.
Isrida potrząsnęła głową:
– To rozpustne życie, Arne synu Gyrda; wielki ból sprawiłbyś matce, gdybyś został łowcą sokołów. Każdy, kto tam przebywa, musi się zetknąć ze złymi ludźmi i z czymś, co jeszcze jest gorsze.
Lavrans zbliżył się do nich i posłyszał ostatnie słowa.
– Tak – rzekł – tam w górze jest niejedna zamieszkana sadyba, która nie płaci podatków ani dziesięcin.
– Właśnie, wszak niejedno widziałeś, Lavransie – Isrida próbowała wydobyć z niego coś więcej. – Przecież nieraz zapuszczasz się głęboko w góry.
– Tak, tak — mówił Lavrans powoli – ale zdaje mi się, że nie należy mówić o tych rzeczach. Ludziom, którzy w dolinie nie zaznali pokoju, należy go użyczyć przynajmniej w górach, gdzie może go odnajdą. Widziałem wszak żytnie pola i piękne łąki w okolicach, o których nieliczni tylko wiedzą, że są tam uprawne doliny – i widziałem stada wołów i cieląt, ale nie wiem, czy należały one do ludzi, czy do innych istot.
– Tak, tak – powiedziała Isrida. – Wini się niedźwiedzia i wilka, gdy ginie bydło z pastwisk, ale w górach są gorsi rabusie od nich.
– Gorsi, powiadasz? – spytał Lavrans w zamyśleniu przesuwając rękę po czepku córki. – Tam w górach, na południe od Dziczego Pasma, widziałem kiedyś trzech małych chłopców, najstarszy był w wieku Krystyny – mieli jasne włosy i futrzane kubraki. Wyszczerzyli ku mnie zęby jak młode wilczęta, potem uciekli i pochowali się. Nie dziwię się zgoła, że na biednego człeka, który jest ich ojcem, spadnie czasem pokusa ukraść jedną albo i dwie krowy.
– Wilk i niedźwiedź też mają młode – odparła ze złością Isrida. – A tych wcale nie oszczędzasz, Lavransie, ani też ich młodych, choć nie uczyły się prawa ani wiary chrześcijańskiej jak ci zbrodniarze, którym tak dobrze życzysz.
– Przychylny im nie jestem, lecz im źle nie życzę – rzekł Lavrans i uśmiechnął się. – Ale chodźcie teraz, zahaczymy, co też przygotowała dla nas Ragnfrida. – Wziął Krystynę za rękę i poprowadził z sobą. Pochylił się nad nią i szepnął cicho: – Myślałem o twoich trzech braciszkach, Krystynko.
Zajrzeli do chaty strażniczej; było w niej duszno i cuchnęło zgnilizną. Krystynie pozwolono chwilę się rozejrzeć, były tam tylko ławy z ziemi wzdłuż ścian, palenisko w środku, poza tym beczki z dziegciem, parę smolnych szczap i wiązek kory brzozowej. Lavrans osądził, że lepiej będzie jeść na dworze; trochę niżej znaleźli na brzozowym zboczu piękną, zieloną łączkę.
Zdjęli ciężary z jucznego zwierzęcia i rozłożyli się na trawie. Okazało się, że Ragnfrida dała im na drogę wiele dobrego jadła; był tam smaczny chleb i delikatne placki, masło i ser, słonina i suszone na powietrzu mięso renów, tłusty gotowany mostek krowi, dwie wielkie łagwie z niemieckim piwem i mała baryłka miodu. Prędko też zabrano się do krajania i dzielenia mięsa; tymczasem Halfdan, najstarszy z ludzi Lavransa, rozpalał ognisko – bardziej swojsko było w lesie przy ogniu.
Isrida i Arne znosili zioła i karłowate brzózki i rzucali w ogień. Trzeszczało, gdy żar pochłaniał świeżą zieleń gałęzi, a małe, białe, spalone płatki wirowały nad czerwoną grzywą płomienia. Tłusty, ciemny dym przesłaniał jasne niebo. Krystyna siedziała i patrzyła w płomienie; zdawało jej się, że ogień się weseli, iż jest tutaj wolny i rozigrany. To zupełnie co innego niż warować w domu na palenisku, trudzić się gotowaniem i oświetlać izbę.
Siedziała oparta ramieniem o kolano ojca; dawał jej najlepsze kąski i namawiał, aby piła piwo i miód.
– Będzie tak oszołomiona, że nie zejdzie w dół na halę – rzekł Halfdan ze śmiechem, lecz Lavrans przesunął ręką po jej krągłej twarzyczce.
– Jest nas dość, by ją znieść na dół, a piwo dobrze jej zrobi. Ty też pij, Arne – wy oboje rośniecie jeszcze, wam dary Boże na pożytek wyjdą, nie na szkodę. Ten trunek daje słodką, czerwoną krew, nie lubi szaleństwa i nierozsądku.
Także ludzie Lavransa pili dużo i chętnie, Isrida również nie gardziła trunkiem, wkrótce ich głosy oraz trzeszczenie i szum ognia brzmiały w uszach Krystyny jak odległy hałas, powoli zaczynała jej ciążyć głowa. Słyszała jeszcze, jak wypytywali Lavransa i nakłaniali go, by opowiadał, jakie to dziwy widział podczas swych łowów. Ale niewiele chciał mówić, i to dawało jej uczucie bezpieczeństwa i spokoju; była przy tym bardzo syta.
Ojciec trzymał w ręku bochen miękkiego jęczmiennego chleba; odrywał z niego i kształtował w palcach małe kawałki, aż przybierały postać koni, odrzynał kęski mięsa i sadzał je na chlebowych konikach, po czym przesuwał je po swoich udach wprost do ust Krystyny. Ale wkrótce była tak zmęczona, że nie mogła ani otworzyć ust, ani żuć; przewróciła się na ziemię i zasnęła.
Gdy się obudziła, leżała w gorącu i ciemności na ramieniu ojca, otulona razem z nim jego płaszczem. Krystyna usiadła, otarła pot z twarzy i zdjęła czepek, by na powietrzu osuszyć zwilgłe włosy.
Musiało być już późno, gdyż światło słońca było żółte, a cienie wydłużyły się i padały w kierunku południowego wschodu.
Wiatr ustał zupełnie, tylko muchy i komary bzykały i brzęczały nad gromadą śpiących ludzi. Krystyna siedziała cichutko jak mysz, drapała pokłute przez komary ręce i rozglądała się wkoło. Skalny szczyt nad nimi połyskiwał w palącym słońcu białym mchem i żółtawym porostem, a stos wiatrołomów wznosił się ku niebu niby szkielet dziwacznego zwierzęcia.
Powoli ogarnął ją lęk – tak dziwnie było patrzeć na tych wszystkich ludzi uśpionych w jasny dzień. Gdy w domu budziła się nocą, leżała w ciepłym i bezpiecznym łożu, mając po jednej stronie matkę, po drugiej kawał płótna rozciągnięty na belkach ściany. Wiedziała wówczas, że dymnik i drzwi są zamknięte przed nocą i niepogodą i że głosy, jakie wydawali śpiący, pochodzą od ludzi leżących w bezpieczeństwie i cieple między skórami i poduszkami. Ale te powykrzywiane ciała, leżące na zboczu koło małej, biało-czarnej garści popiołu, wyglądały jak martwe; niektóre leżały na brzuchach, inne na plecach podciągnąwszy kolana, a głosy, jakie wydawały, przerażały Krystynę. Ojciec chrapał ciężko, ale gdy Halfdan oddychał, świstało coś i jęczało w jego nosie. Arne leżał na boku z twarzą ukrytą w ramieniu, jego błyszczące, jasnokasztanowe włosy rozrzucone były na wrzosach. Leżał tak cicho, że Krystyna zaniepokoiła się, czy nie umarł. Pochyliła się nad nim i dotknęła go – wówczas we śnie obrócił się nieco.
Krystyna pomyślała, że może przespała już dzień i noc i obudziła się następnego dnia; zlękła się tak okropnie, że zaczęła potrząsać ojcem, on jednak spał i chrapał dalej. Krystynie także ciążyła głowa, ale bała się znowu zasnąć. Podpełzła więc do ognia i gałęzią rozgarnęła popiół; tliło się jeszcze trochę. Przyciągnęła do siebie zioła i gałązki i kładła je na ogień, nie śmiała jednak wyjść poza krąg śpiących ludzi, by szukać większych gałęzi.
Nagle tuż obok zagrzmiała i zadudniła ziemia. Serce Krystyny przestało bić i zimny pot oblał ją z przerażenia. Potem ujrzała między krzewami wielkie czerwone cielsko i Guldsvein łamiąc karłowate brzózki stanął niedaleko patrząc na nią jasnymi, przejrzystymi oczami. Radośnie podskoczyła i pobiegła w stronę rumaka. Był tu także kasztanek Arnego oraz juczny koń. Poczuła się bezpieczna i pewna, poklepała wszystkie trzy po lędźwiach, Guldsvein pochylił łeb tak, że mogła pogłaskać go po pysku i pociągnąć za białożółtą grzywę, on zaś obwąchiwał jej ręce.
Konie pasąc się schodziły zboczem w dół i Krystyna poszła z nimi, ufna, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi jej w pobliżu Guldsveina; kiedyś pokonał on już niedźwiedzia. Jagody rosły tu gęsto, a Krystyna była spragniona i czuła niesmak w ustach; na piwo nie miała ochoty, ale słodkie, soczyste jagody były dobre jak wino. Nieco dalej na piargach ujrzała również maliny, chwyciła więc Guldsveina za grzywę i poprosiła go pięknie, aby z nią tam poszedł; ogier cierpliwie szedł za dziewczynką. A kiedy schodziła coraz dalej zboczem, szedł za jej głosem. Dwa inne konie podążały za Guldsveinem.
Gdzieś w pobliżu usłyszała bulgot i szmer potoku, poszła więc za tym dźwiękiem, aż znalazła wodę. Położyła się na wielkiej kamiennej płycie i obmyła sobie pokłute przez komary ręce i twarz. Pod kamieniem stała woda czarna, nieruchoma i cicha, gdyż z drugiej strony tuż za kilku małymi brzózkami i wierzbami wznosiła się stroma krzesanica. Woda tworzyła w tym miejscu doskonałe zwierciadło i Krystyna nachyliła się ku niej, bo chciała zobaczyć, czy to prawda, co mówiła Isrida o jej podobieństwie do ojca.
Uśmiechnęła się i nachyliła tak blisko, że jej włosy zetknęły się z włosami okalającymi wielkooką, dziecinną twarzyczkę, którą ujrzała w potoku.
Wkoło rosło mnóstwo delikatnego, różowego kwiecia, zwanego baldrianem; tutaj, nad górskim potokiem, było ono dużo piękniejsze i czerwieńsze niż w dole nad rzeką. Krystyna rwała kwiaty i wiązała je źdźbłami trawy, aż uwiła piękny różowy, gruby wianek. Włożyła go na głowę i pobiegła z powrotem do wodnego zwierciadła, by zobaczyć, jak będzie wyglądała teraz, przystrojona niby dorosła dziewczyna idąca na tańce.
Pochyliła się nad wodą i ujrzała swe własne ciemne oblicze wynurzające się z dna i coraz wyraźniejsze, im bardziej się ku niemu zbliżała. Wtem ujrzała w wodnym zwierciadle jakiegoś człowieka stojącego po drugiej stronie między brzozami i nachylającego się ku niej. Szybko wyprostowała się i klęcząc spojrzała w tę stronę… Zrazu zdawało się jej, że to tylko skała i drzewa gęsto skupione u stóp urwiska. Nagle zauważyła jednak twarz wyglądającą spoza liści… Tam, po drugiej stronie, stała jakaś kobieta o białej twarzy i wijących się, jasnych jak len włosach; jej wielkie, jasnoszare oczy i rozszerzone bladoróżowe nozdrza przypominały Guldsveina. Była ubrana w coś liściastego i połyskliwego, a gałęzie i konary zasłaniały ją aż po pełną pierś, obwieszoną gęsto łańcuchami i klamrami.
Osłupiała Krystyna wpatrzyła się w zjawę. Kobieta podniosła rękę i pokazała jej wieniec ze złotych kwiatków; dawała nim znaki.
Poza sobą usłyszała Krystyna głośne, przerażone rżenie. Spojrzała w tył. Ogier stanął dęba, zarżał przeraźliwie, odwrócił się i począł sadzić zboczem w górę, aż ziemia huczała. Oba konie pognały za nim przez usypisko staczając z łoskotem kamienie, depcząc i łamiąc korzenie i gałęzie.
Wtedy Krystyna krzyknęła głośno: – Ojcze, ojcze! – Pobiegła za końmi nie śmiąc spojrzeć za siebie, pięła się po piargach w górę, deptała po kraju swej sukni, osuwała się w dół, znowu pięła się w górę pomagając sobie skrwawionymi rękami, czołgała się na zranionych, potłuczonych kolanach, krzyczała i wołała głośno ojca i Guldsveina. Pot wystąpił jej na czoło, zalewał oczy, a serce biło młotem w piersi. Łkanie przerażenia ściskało krtań.
– Ojcze, ojcze!
Posłyszała gdzieś w górze nad sobą jego głos. Ujrzała, jak wielkimi susami zbiegał w dół po jasnym, zalanym słońcem usypisku; karłowate brzózki i osiki stały cicho na zboczu i listki ich drżały srebrnym lśnieniem, ale ojciec biegł szybko i wołał ją po imieniu, i Krystyna upadła czując, że jest uratowana.
– Maryjo Najświętsza! – Lavrans przyklęknął przy córce i pociągnął ją ku sobie. Był blady i miał dziwny rys koło ust, który jeszcze bardziej przestraszył Krystynę, jak gdyby teraz dopiero, widząc twarz ojca, pojęła, w jak wielkim była niebezpieczeństwie.
– Dziecko, dziecko – wziął jej pokrwawione ręce, oglądał je, ujrzał wieniec na jej głowie i dotknął go. – Co to jest, skąd się tu wzięłaś, Krystynko?
– Szłam za Guldsveinem – łkała tuląc się do niego. – Zlękłam się, boście wszyscy spali, ale przyszedł Guldsvein. A potem stał ktoś nad rzeką i dawał mi znaki.
– Kto taki… czy mężczyzna?
– Nie, jakaś kobieta… Skinęła wiankiem ze złota… Myślę, ojcze, że to była karlica.
– Jezu Chryste! – szepnął Lavrans i przeżegnał znakiem krzyża córkę i siebie.
Pomógł jej piąć się pod górę, aż doszli do trawiastego zbocza. Tu wziął ją na ręce i niósł. Zawisła mu na szyi i płakała głośno, chociaż ją uspokajał.
Wkrótce spotkali pozostałych. Isrida załamała ręce posłyszawszy, co zaszło.
– Tak, to na pewno była rusałka – chciała tę piękną dziewczynkę zwabić do wnętrza gór.
– Milcz! – rozkazał szorstko Lavrans. – Nie powinniśmy byli w lesie tak mówić: nie wiadomo, kto tu może pod kamieniem siedzieć i słyszeć każde słowo.
Wyciągnął spod koszuli złoty łańcuch z krzyżem zawierającym relikwie, powiesił go na szyi Krystyny i wsunął pod suknię na gołe ciało.
– Niech mi się nikt nie waży pary z gęby puścić – powiedział. – Ragnfrida nie powinna się nigdy dowiedzieć, w jak wielkim niebezpieczeństwie było dziecko.
Schwytali konie, które rozbiegły się po lesie, i szybko zeszli na polanę, gdzie pasły się pozostałe. Potem dosiedli ich i pojechali na halę. Droga nie była daleka.
Gdy tam przybyli, słońce już zachodziło. Bydło znajdowało się w zagrodzie, a Tordis i pasterze zajęci byli udojem. W chacie nawarzono kaszy dla Lavransa i jego ludzi, mieszkańcy hali bowiem widzieli ich w ciągu dnia przy chacie strażnika i oczekiwali przybyszów.
Krystyna dopiero tutaj się uspokoiła. Siedziała na kolanach ojca i jedną łyżką jedli kaszę ze śmietaną.
Lavrans chciał udać się nazajutrz nad jezioro leżące głębiej w górach. Hodował tam w kilku szałasach byki. Krystyna miała mu towarzyszyć, lecz teraz zdecydował, że pozostanie na hali.
– Musicie dobrze baczyć, Isrido, i ty, Tordis, aby drzwi i dymnik były szczelnie zamknięte aż do naszego powrotu, zarówno przez wzgląd na Krystynę, jak i na nie ochrzczone dziecko w kołysce.
Tordis ze strachu stała się tak bojaźliwa, że nie chciała pozostać nadal z maleństwem na hali, poza tym od czasu, gdy je powiła, nie była jeszcze w kościele; najchętniej zeszłaby na stałe w dolinę. Lavrans rozumiał ją. Zaraz na drugi dzień może zejść z nimi, powiedział, a na jej miejsce pośle starszą wdowę służącą na Jörund.
Tordis podesłała pod owcze skóry na ławie słodką, świeżą trawę; pachniała ona mocno i mile i Krystyna zasypiała już prawie, gdy ojciec odmawiał nad nią Ojcze nasz i Ave Maria.
– No, dużo wody upłynie, zanim cię znowu wezmę w góry – rzekł Lavrans klepiąc ją z lekka po policzku.
Krystyna wytrzeźwiała nagle i spytała:
– Ale jesienią pojadę z tobą na południe, ojcze, jak mi obiecałeś?
– To się jeszcze zobaczy – rzekł Lavrans i za chwilę Krystyna zasnęła słodkim snem między owczymi skórami.
2
Każdego roku Lavrans syn Björgulfa zwykł był jeździć na południe, by rozejrzeć się na swym dworze w Folio. Te podróże ojca odgradzały w pamięci Krystyny poszczególne lata od siebie; długie tygodnie jego nieobecności w domu, wielka radość, kiedy wracał z pięknymi podarunkami: zagranicznymi materiałami, przeznaczonymi do jej wyprawowej skrzyni, figami, rodzynkami, piernikami z Oslo. Zawsze miał jej wówczas tyle do opowiadania.
Ale tego roku Krystyna zauważyła, że z podróżą ojca łączy się coś niezwykłego. Podróż ta odwlekała się coraz bardziej; przyjeżdżali starcy z dworu Lopt i siedzieli z rodzicami Krystyny pochyleni nad stołem, mówili o dziedziczeniu i prawie spadkowym, o prawie odkupu i trudnościach związanych z zarządzaniem posiadłością z tak daleka, o siedzibie biskupiej i dworze królewskim w Oslo, które odciągały siły robocze okolicznym dworom. Nie mieli zupełnie czasu bawić się z dziewczynką i odsyłali ją do kuchni, między dziewki. Wuj jej, Trond syn Wara z Sundbu, przyjeżdżał częściej niż zazwyczaj; nigdy się jednak z Krystyną nie bawił ani nie żartował.
Powoli zaczęła pojmować, o co chodziło. Ojciec od czasu, gdy przeprowadzili się do Sil, starał się skupić wiele ziemi w swych rękach. Teraz zaś rycerz Andrzej syn Godmunda poddał mu myśl zamiany dworu Formo, dziedzictwa swej matki, na dwór Skog. Panu Andrzejowi, odkąd należał do świty królewskiej i rzadko przebywał w dolinie, wygodniej byłoby mieszkać w Skog. Lavrans niechętnie rozstałby się ze swoim dziedzictwem – dwór Skog otrzymał jego ród jako dar królewski – lecz zamiana była dla niego z wielu względów korzystna. Ale Skog nabyłby chętnie także brat Lavransa, Aasmund syn Björgulfa, który mieszkał obecnie w Hadelandii, gdzie przez ożenek został właścicielem dworu. Nie było więc pewne, czy Aasmund zrzeknie się praw przysługujących mu z tytułu dziedzictwa.
Jednak pewnego dnia Lavrans powiedział Ragnfridzie, że tego roku weźmie z sobą na Skog Krystynę; niechże zobaczy dwór, na którym się urodziła i który był domem jej przodków, zanim przejdzie on w obce ręce. Ragnfrida uważała to życzenie za zrozumiałe, chociaż obawiała się posłać małe dziecko w tak daleką drogę, a sama nie mogła mu towarzyszyć.
Po ukazaniu się rusałki Krystyna stała się zrazu taka lękliwa, że najchętniej przebywała w domu z matką; bała się nawet tych ludzi, którzy wtedy byli z nią w górach i wiedzieli, co się jej przydarzyło. Rada była, że ojciec zakazał wspominać o zjawie.
Ale gdy minął pewien czas, poczuła ochotę mówienia o tym. W duchu opowiadała komuś – sama nie wiedziała, komu, a dziwne było, że im więcej czasu upływało od owego dnia, tym lepiej zdawała się przypominać sobie wszystko i tym wyraźniejsze stawało się wspomnienie jasnowłosnej kobiety.
Ale najosobliwsze było to, że ilekroć myślała o karlicy, zawsze tęskniła bardzo za podróżą do Skog i obawiała się coraz bardziej, że ojciec nie weźmie jej z sobą.
Wreszcie, przebudziwszy się pewnego dnia, ujrzała starą Gunhildę i matkę, siedzące na progu i przeglądające wiewiórcze skórki Lavransa. Gunhilda była wdową, wędrowała po dworach i szyła futrzane podbicia pod szuby i inną odzież. Krystyna domyśliła się z ich rozmowy, że ma dostać nowe okrycie, podbite wiewiórkami, a ozdobione kunami. Zrozumiała wtedy, że ma jechać z ojcem, podskoczyła w łożu i krzyczała z radości.
Matka podeszła do niej i pogłaskała ją po twarzy:
– Bardzo się z tego cieszysz, moja córko, że tak daleko ode mnie odjeżdżasz?
To samo powiedziała Ragnfrida owego dnia, gdy mieli wyjeżdżać z dworu. Wstali bardzo wcześnie. Kiedy Krystyna wyjrzała przez drzwi, na dworze było jeszcze ciemno i gęsta mgła leżała między domami. Wokół świateł i przed otwartymi drzwiami domostw falował szary dym. Ludzie uwijali się między stajniami i stodołami, z kuchni wybiegały kobiety z dymiącymi misami, pełnymi kaszy, oraz nieckami z gotowanym mięsiwem i słoniną. Jadący mieli dobrze i obficie podjeść sobie przed wyjazdem.
W domu otwierano skórzane toboły z podróżnym dobytkiem i wkładano zapomniane rzeczy. Ragnfrida przypominała mężowi o wszystkim, co miał dla niej podczas podróży załatwić; mówiła o krewnych i znajomych, którzy mieszkali po drodze; tego miał pozdrowić, o tamtego znów nie zapomnieć spytać.
Krystyna wybiegała i wbiegała do domu, wszystkich we dworze żegnała wiele razy i nie mogła znaleźć spokoju.
– Tak bardzo się cieszysz, Krystynko, że tak daleko i na tak długo ode mnie odjeżdżasz? – zapytała matka.
Krystynie zrobiło się nieswojo i ciężko, wolałaby, żeby matka tego nie powiedziała. Ale odrzekła, jak umiała najlepiej:
– Nie, droga matko, lecz cieszę się, że wolno mi towarzyszyć ojcu.
– Tak, tak, widzę, że się cieszysz – rzekła Ragnfrida z westchnieniem. Ucałowała dziewczynkę i poprawiła jeszcze coś przy jej sukni.
Wreszcie siedzieli w siodłach – cały orszak podróżny. Krystyna jechała na Morwinie, który przedtem był wierzchowcem ojca; było to zwierzę stare, mądre i pewne. Ragnfrida podała jeszcze mężowi w srebrnym kubku strzemienne, położyła rękę na kolanie córki i prosiła ją, by pamiętała o wszystkim, co mieli załatwić.
O szarym brzasku wyjechali z dworu. Biała jak mleko mgła unosiła się nad doliną. Po pewnym czasie stała się przejrzysta i promienie słońca zaczęły ją przebijać. Jaśniały w białym oparze ociekające rosą, zielone potrawem łąki, płowe ścierniska, żółte drzewa i czerwone, błyszczące grona jarzębin. Niebiesko lśniły stoki gór ponad mglistymi oparami, potem mgła przerzedziła się i strzępy jej błąkały się między wzgórzami, a orszak jechał doliną w najwspanialszym słońcu – Krystyna z ojcem na czele.
Do Hamaru przybyli w deszczowy, ponury wieczór. Krystyna siedziała w siodle przed ojcem. Była tak zmęczona, że wszystko zacierało się jej przed oczyma – jezioro, które jaśniało blado po prawej stronie, i ciemne drzewa, strząsające na nią wielkie krople, i mroczne grupy domostw, stojące wzdłuż drogi na bezbarwnych, mokrych łąkach.
Przestała już liczyć dnie; zdawało się jej, że wieczność całą bawi w podróży. Jadąc przez dolinę odwiedzali krewnych i przyjaciół; przebywała razem z innymi dziećmi na wielkich dworach, bawiła się w obcych domach, stodołach i na dziedzińcach, i nieraz miała na sobie czerwoną sukienkę z jedwabnymi rękawami. Przy pięknej pogodzie odpoczywali w dzień opodal drogi. Arne zbierał dla niej laskowe orzechy, a po jedzeniu wolno jej było spać na skórzanych łubach z odzieżą. W jednym z dworów były w jej łożu jedwabiem obciągnięte poduszki, innej nocy spali w gospodzie i tam w jednym z łóżek leżała kobieta; jęcząca i płacząca żałośnie, ilekroć się Krystyna budziła. Każdą noc jednak spędzała spokojnie za szerokimi, ciepłymi plecami ojca.
Krystyna obudziła się nagle. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, ale dziwny, dźwięczny i dudniący hałas, który posłyszała we śnie, trwał dalej. Leżała w łóżku, w izbie płonął ogień na palenisku.
Zawołała na ojca; Lavrans podniósł się od ognia i zbliżył ku niej, za nim jakaś tęga kobieta.
– Gdzie jesteśmy? – spytała, a Lavrans roześmiał się:
– Jesteśmy teraz w Hamarze, to zaś jest Małgorzata, żona szewca Farteina. Przywitaj się z nią pięknie, ponieważ wczoraj spałaś, gdyśmy przyjechali. Małgorzata pomoże ci teraz przy ubieraniu.
– Czy to już rano? – rzekła Krystyna. – Myślałam, że to dopiero wieczór. Ach, lepiej ty mi pomóż – prosiła, a Lavrans oświadczył surowo, aby raczej podziękowała Małgorzacie za jej pomoc. – Popatrz, co ci chce podarować.
Była to para czerwonych trzewiczków z jedwabnymi sznurowadłami. Kobieta uśmiechnęła się widząc uradowaną twarz Krystyny i w łóżku jeszcze naciągnęła jej koszulę i pończochy, by nie musiała boso zejść na glinianą polepę.
– Co tu tak dźwięczy? – spytała Krystyna. – Jakby dzwon kościelny albo kilka dzwonów?
– To nasze dzwony – śmiała się Małgorzata. – Czyś nie słyszała nigdy o naszej wielkiej katedrze w mieście? Zaraz do niej pójdziesz. Tam dzwoni wielki dzwon. Prócz tego dzwonią jeszcze dzwony w klasztorze i w kościele Świętego Krzyża.
Małgorzata posmarowała jej chleb grubo masłem i wlała miodu do mleka, żeby było bardziej pożywne, gdyż niewiele czasu pozostawało najedzenie.
Na dworze było jeszcze ciemno i chwycił mróz. Lodowata mgła cięła twarz. Ślady wydeptane przez ludzi, konie i bydło w ulicznym błocie były twarde jak lane żelazo. Krystynę bolały nogi w cienkich nowych trzewiczkach; w jakiejś koleinie rozdeptała lód i nogi jej przemokły i zmarzły, Lavrans wziął ją więc na plecy i niósł.
Natężała w ciemności oczy, lecz miasta prawie nie widziała; rozpoznawała tylko czerniejące w mrocznej szarości szczyty dachów i drzewa. Potem przyszli na niewielką, lśniącą od szronu łąkę, po drugiej jej stronie ujrzała jasnoszary budynek, ogromny jak góra. Wokoło stały wielkie kamienne domy i w różnych miejscach błyszczało światło otworów w murze. Dzwony, które zamilkły na chwilę, poczęły znowu dzwonić i dźwięk ich był tak potężny, że mrowie przebiegło jej po plecach.
Gdy weszli do przedsionka kościoła, zdawało się Krystynie, że wchodzą w głąb góry; wionął ku nim mrok i chłód. Minęli jakieś drzwi i teraz uderzył w nich stary, zimny zapach kadzideł i woskowych świec. Krystyna znalazła się w ponurym i ogromnie wysokim pomieszczeniu. W ciemności nie widziała sklepienia ani ścian, ale w oddali płonęły świece na ołtarzu. Tam stał ksiądz, a echo jego głosu niby szept i westchnienie błąkało się w przestrzeni. Ojciec przeżegnał siebie i dziecko święconą wodą, po czym poszli naprzód; ale chociaż stąpał ostrożnie, ostrogi jego głośno dźwięczały na kamiennej posadzce. Szli wzdłuż olbrzymich kolumn, między którymi gubił się wzrok w czarnych jak węgiel czeluściach.
Na przodzie, niedaleko ołtarza, ojciec uklęknął i Krystyna przyklękła obok niego. Powoli zaczęła coś rozróżniać w ciemności – migotało od złota i srebra na ołtarzach między kolumnami, a na ołtarzu przed nimi biły blaskiem świece, tkwiące w pozłacanych świecznikach, i promienie szły od świętych naczyń i wspaniałego, wielkiego obrazu w głębi. Krystyna znowu pomyślała o górze – tak chyba musiało wyglądać wnętrze góry, tyle wspaniałości, tylko jeszcze więcej światła. Zobaczyła znów twarz karlicy… Ale zaraz podniosła oczy i ujrzała na ścianie, ponad obrazem, samego Chrystusa, wielkiego i surowego, rozpiętego wysoko na krzyżu. Strwożyła się: Chrystus nie wyglądał łagodnie i smutno jak w ich wiejskim, z ciemnych belek zbudowanym kościółku, gdzie z przebitymi rękami i nogami ciężko zawisnął na ramionach i pochylał zalaną krwią głowę pod cierniową koroną. Tutaj stał na cokole z sztywno wyciągniętymi ramionami i podniesioną głową, włosy Jego, okryte złotą koroną, błyszczały jak miedź, a twarz była wyniosła i surowa.
Usiłowała podążyć za słowami kapłana, który śpiewał i modlił się, lecz mówił niewyraźnie i spiesznie. W domu była przyzwyczajona odróżniać każde słowo modlitwy; sira Eirik miał najwyraźniejszy w świecie głos i wytłumaczył jej, co znaczą święte słowa po norwesku, by łatwiej mogła skierować w kościele swe myśli ku Bogu.
Tutaj nie potrafiła tego, gdyż co chwila odkrywała w ciemności coś nowego. Wysoko w ścianach były okna, przez które z wolna zaczynało się sączyć coraz jaśniejsze światło dnia. W pobliżu niej wznosiło się jakieś dziwne rusztowanie, jakby szubienica z belek, w tyle leżały jasne bloki kamienia, stały koryta i narzędzia; posłyszała, że ludzie wchodzą i wychodzą, i coś szepcą między sobą. Potem jednak wzrok jej padł znowu na surowego Chrystusa na ścianie i usiłowała skupić myśli. Od lodowatego zimna kamiennej posadzki skostniały jej nogi, a kolana bardzo ją bolały. W końcu była tak zmęczona, że wszystko dokoła niej poczęło wirować.
Wreszcie ojciec podniósł się; nabożeństwo było skończone. Podszedł kapłan i przywitał się z Lavransem. Podczas gdy rozmawiali, Krystyna usiadła na stopniu, widziała bowiem, że chłopak z chóru też usiadł. On ziewnął, wówczas i ona ziewnęła. Gdy spostrzegł, że Krystyna patrzy na niego, przycisnął język do policzka i wywrócił oczy. Potem wyciągnął spod kubraka jakiś woreczek i strojąc do niej miny wypróżnił jego zawartość na stopień. Były tam haczyki do wędek, bryłki ołowiu, skórzane rzemienie i parę kostek do gry. Krystyna była zdumiona.
Ojciec i ksiądz spojrzeli na dzieci. Ksiądz roześmiał się i kazał chłopakowi wracać do szkoły. Lavrans zmarszczył czoło i wziął Krystynę za rękę.
Przewędrowali cały kościół i w końcu weszli do przedsionka. Stamtąd prowadziły kamienne schody na wieżę zachodnią. Zmęczona Krystyna zataczała się na stopniach; ksiądz otworzył drzwi pięknej kaplicy, a ojciec kazał, by usiadła na schodach i czekała, aż on się wyspowiada, potem miała wejść i ucałować relikwiarz świętego Tomasza.
W tej chwili wyszedł z kaplicy stary mnich w płowobrązowym habicie. Zatrzymał się, uśmiechnął do dziecka i wyciągnąwszy z niszy w murze kilka worków i kawałków zgrzebnego płótna rozpostarł je na stopniu.
– Usiądź na tym, nie będziesz tak marzła – rzekł i zszedł boso na dół.
Krystyna spała, gdy pan Martein, jak zwał się ów ksiądz, wyszedł i dotknął jej ramienia. Z kościoła słychać było wspaniały śpiew, a we wnętrzu kaplicy płonęły na ołtarzu świece. Ksiądz wprowadził ją do środka i dał znak, by uklękła obok ojca, po czym zdjął mały złoty relikwiarz stojący nad ołtarzem. Szepnął do niej, że wewnątrz mieści się kawałek krwawej szaty świętego Tomasza z Canterbury12, i pokazał jej postać świętego; Krystyna przycisnęła wargi do jego stóp.
Gdy zeszli na dół, cudowne tony płynęły przez kościół; pan Martein objaśniał, że organista i chłopcy szkolni tutaj uczą się grać i śpiewać. Nie mieli jednak czasu słuchać, gdyż ojciec był bardzo głodny: pościł przed spowiedzią. Teraz mieli iść na posiłek do gospody katedralnej.
Ranne słońce złociło strome brzegi po drugiej stronie jeziora Mjós, a pożółkłe drzewa liściaste stały niby złocisty pył pośród granatowych borów. Małe, białe, tańczące grzywy piany wieńczyły fale jeziora. Dął świeży, zimny wiatr i pstre liście wirowały po oszronionej ziemi.
Spomiędzy biskupiego dworu i domu braci krzyżowych wyłonił się orszak jezdnych. Lavrans ustąpił na bok i skłonił się z ręką na piersi, kapeluszem prawie dotykając ziemi. Krystyna domyśliła się, że panem w futrzanej szubie musi być sam biskup, i pokłoniła się aż do ziemi.
Biskup zatrzymał konia i oddał ukłon, po czym skinął na Lavransa i chwilę z nim rozmawiał. Lavrans wróciwszy wkrótce do księdza i dziewczynki rzekł:
– Jestem proszony do dworu biskupiego na posiłek. Jak myślicie, panie Marteinie, czy mógłby ktoś ze służby opactwa odprowadzić dziecko do domu Farteina i powiedzieć tam moim ludziom, by Halfdan czekał tu na mnie z Guldsveinem podczas nieszporów?
Ksiądz odparł, że to się da zrobić. Wówczas wystąpił bosonogi mnich, który rozmawiał z Krystyną na schodach wieży, i pokłonił się:
– U nas w gospodzie jest człowiek, który i tak ma coś do załatwienia u szewca, on więc będzie mógł spełnić twoje polecenie, Lavransie synu Björgulfa. Twoja córka zaś może mu towarzyszyć albo też zostać w klasztorze aż do twego powrotu. Postaram się, aby dostała tam coś do jedzenia.
Lavrans podziękował i dodał:
– Przykro mi, bracie Edwinie, że będziecie musieli zająć się dzieckiem.
– Brat Edwin zaprasza do siebie wszystkie dzieci, które tylko mu się nawiną pod rękę – powiedział pan Martein i roześmiał się. – W ten sposób ma przynajmniej do kogo wygłaszać kazania.
– Pewno, przecież nie ośmieliłbym się kazać przed wami, uczonymi panami z Hamaru – rzekł mnich z uśmiechem i bez urazy. – Już ja widocznie tylko do tego się nadaję, by wygłaszać kazania przed dziećmi i chłopami, ale przecież nie można młócącemu wołowi zawiązywać pyska.
Krystyna spojrzała prosząco na ojca; nic nie było jej milsze niż iść z bratem Edwinem. Lavrans podziękował i gdy tylko odszedł z księdzem za świtą biskupa, Krystyna ujęła mnicha za rękę i oboje skierowali się ku klasztorowi, złożonemu z grupy drewnianych zabudowań i jasnego kamiennego kościoła tuż nad wodą.
Brat Edwin ściskał nieco jej rękę, a gdy patrzyli na siebie, uśmiechali się oboje. Mnich był wysoki i chudy, lecz bardzo pochylony; głowa jego przypominała dziecku głowę starego żurawia: mała, o wąskiej, błyszczącej łysej czaszce nad krzaczastym, białym wieńcem włosów osadzona była na długiej, cienkiej i pofałdowanej szyi. Nos także miał wielki i ostry jak dziób. Ale było coś jeszcze w jego podłużnej, wąskiej i pomarszczonej twarzy, co czyniło dziewczynkę spokojną i wesołą, ilekroć na niego spojrzała. Stare, wyblakłe, niebieskie oczy były czerwono obrzeżone, a powieki brązowe i cienkie; tysiące fałd szły od nich promieniście, zwiędłe policzki z czerwoną siecią żyłek były poorane zmarszczkami, ciągnącymi się do małych ust o wąskich wargach, ale zdawało się, że brat Edwin stał się taki pomarszczony od ustawicznego uśmiechania się do ludzi. Krystyna pomyślała, że nie zna nikogo, kto by wyglądał tak przyjaźnie i wesoło; było tak, jak gdyby nosił w sobie utajoną promienną radość, o której Krystyna się dowie, gdy tylko mnich zacznie mówić. Szli wzdłuż sadu, kilka owoców żółtych i czerwonych wisiało jeszcze na drzewach. Dwóch braci dominikanów w czarno-białych habitach zgarniało w ogrodzie zwiędłą nać bobu.
Klasztor wyglądał jak chłopski dwór, a gospoda, do której mnich zaprowadził Krystynę, przypominała ubogą izbę chłopską, tylko że stało w niej kilka łóżek. W jednym z nich leżał stary człowiek, przy ogniu zaś siedziała kobieta i przewijała niemowlę; obok niej stało dwoje starszych dzieci, chłopiec i dziewczynka.
Oboje, zarówno mężczyzna jak kobieta, uskarżali się, że nie dostali dotąd śniadania:
– Nic nam nie przynoszą do jedzenia, możemy tu głodować, a ty, bracie Edwinie, uganiasz po mieście.
– Nie gniewaj się, Steinulfie – rzekł mnich. – Chodź tu i pokłoń się, Krystynko. Patrz, ta mała, ładna dziewczynka zostanie dziś tutaj i będzie z nami jadła.
Opowiedział Krystynie, że Steinulf wracając z jakiegoś spotkania zachorował i zezwolono mu leżeć w gospodzie klasztoru zamiast w szpitalu, ponieważ tam mieszka jakaś jego krewna, taka zła, że nie mógł z nią wytrzymać.
– Już ja miarkuję, że macie dość trzymania mnie tutaj – mówił chłop. – Gdy stąd odejdziesz, bracie Edwinie, nie będzie nikogo, kto by miał czas mną się zająć, i na pewno oddadzą mnie znów do szpitala.
– Zanim skończę moją pracę w kościele, będziesz dawno zdrów – rzekł brat Edwin. – Wtedy twój syn przyjedzie i zabierze cię. – Wziął z ognia kociołek z ciepłą wodą i kazał Krystynie trzymać go, a sam umył Steinulfa. Staremu zaraz poprawił się humor, a wnet potem przyszedł jakiś mnich przynosząc im jadło i picie.
Brat Edwin odmówił modlitwę przed jedzeniem i usiadł w rogu łoża Steinulfa, by mu pomóc; Krystyna zaś przysiadła się do kobiety i karmiła jej chłopca, był bowiem taki maleńki, że nie mógł dosięgnąć misy z piwem i rozlewał trunek, ilekroć zanurzył w nim łyżkę. Kobieta była z Hadelandii, przybyła tutaj z mężem i dziećmi w odwiedziny do brata, który był zakonnikiem w klasztorze. Ale wędrował właśnie po okolicznych gminach, utyskiwała więc bardzo, że musi tu teraz siedzieć i tracić czas.
Brat Edwin dobrotliwie uspokajał kobietę; nie powinna mówić, że traci czas w biskupim Hamarze, gdzie są wspaniałe kościoły i gdzie mnisi i księża odprawiają msze i śpiewają tam cały dzień, każdy o swej porze – a miasto jest takie piękne, piękniejsze jeszcze niż Oslo; a choć trochę mniejsze, to jednak tutaj każdy ma swój dom i ogród.
– Szkoda, żeś tego nie widziała; gdym tu przybył na wiosnę, całe miasto było białe od kwiecia. A gdy potem zakwitły jeszcze jabłonie…
– Cóż mi z tego? – odburknęła kobieta. – Coś mi się widzi, że więcej tu świątobliwości niż świętości.
Mnich śmiał się i potrząsał głową. Pogrzebał w słomie swego łóżka i wydobył stamtąd wielki worek z jabłkami i gruszkami, które rozdał dzieciom. Krystyna nigdy nie jadła tak wybornych owoców. Przy każdym kęsie sok spływał jej kątami ust.
Potem jednak brat Edwin musiał udać się do kościoła i zabrał z sobą Krystynę. Przeszli podwórze klasztorne i przez małe boczne drzwi dostali się do prezbiterium.
W kościele jeszcze budowano i w miejscu, gdzie schodziły się nawa podłużna i poprzeczna, stało rusztowanie. Biskup Ingjald kazał odnowić i upiększyć prezbiterium – opowiadał brat Edwin – jest bardzo bogaty i całego bogactwa używa na zdobienie kościołów w mieście. Jest on znakomitym biskupem i dobrym człowiekiem. Bracia dominikanie w klasztorze św. Olafa są też poczciwymi ludźmi, prowadzą czysty tryb życia, są uczciwi i pokorni; jest to ubogi klasztor, ale brata Edwina przyjęto w nim gościnnie i pozwolono mu zbierać datki w diecezji hamarskiej, chociaż należy do konwentu franciszkanów w Oslo.
– A teraz chodź ze mną – powiedział i poprowadził Krystynę pod rusztowanie, sam zaś wszedł na drabinę i poprawił parę dyli. Potem znowu zszedł na dół, by pomóc dziecku wejść.
Nad sobą ujrzała Krystyna na szarym kamiennym murze dziwne, migające plamy świetlne, czerwone jak krew i żółte jak piwo, niebieskie, brązowe i zielone. Chciała się obejrzeć, ale mnich szepnął: – Nie spozieraj za siebie. – Gdy jednak stanęli już wysoko na rusztowaniu, ostrożnie ją odwrócił i Krystyna ujrzała zjawisko tak cudne, że aż jej dech zaparło.
Prawie naprzeciw niej, na południowej ścianie nawy głównej, znajdował się obraz tak błyszczący, jakby zrobiony był z cennych klejnotów. Pstre plamy świetlne na ścianie pochodziły właśnie od promieni płynących z obrazu; ona sama i mnich stali wśród tego blasku. Ręce jej były czerwone, jakby unurzane w winie, twarz mnicha złocista, a od jego ciemnej szaty odbijały ciemno barwy obrazu. Spojrzała na niego, jakby o coś pytała, ale on tylko skinął głową i uśmiechnął się.
Wyglądało to tak, jak gdyby zaglądało się z bardzo daleka do nieba. Poza kratą z czarnych linii poznała powoli samego Pana Jezusa w drogocennym, czerwonym okryciu, Pannę Maryję w błękitnej niby niebo szacie, świętych mężów i dziewice w promiennych, żółtych, zielonych i fioletowych sukniach. Stali pod łukami i kolumnami jaśniejących domów, a konary i gałęzie wieńczyły cały obraz dziwnym, jasno zarysowanym listowiem.
Mnich pociągnął ją nieco dalej na brzeg rusztowania.
– Stań tutaj – szepnął – wówczas blask z płaszcza samego Chrystusa padnie na ciebie.
Z kościelnej nawy płynął ku nim słaby zapach kadzidła i zimnych kamieni. Tam, w dole, było mroczno, ale promienie słońca przenikały przez szereg otworów w południowej ścianie nawy głównej. Krystyna zaczęła pojmować, że niebiański obraz jest czymś w rodzaju okna, gdyż wypełniał właśnie taki otwór. Inne otwory były puste lub też zamknięte rogowymi szybami w drewnianej oprawie. Nadleciał ptaszek, usiadł w jednym z otworów, poćwierkał trochę i odleciał, a z zewnątrz od strony prezbiterium dobiegał odgłos uderzeń metalu o kamień. Poza tym było zupełnie cicho, tylko wiatr podmuchiwał, wzdychał między ścianami kościoła i znów się uspokajał.
– Tak, tak – rzekł brat Edwin i westchnął. – Takich rzeczy nie umieją robić u nas w kraju, wprawdzie w Nidaros też malują na szkle, ale to nie to samo. Daleko w południowych krajach, Krystyno, w wielkich katedrach mają obrazy na szkle tak ogromne jak bramy tego kościoła.
Krystynie przyszły na myśl obrazy w ich wiejskim kościółku. Był tam ołtarz św. Olafa i św. Tomasza z Canterbury, z wizerunkiem nad mensą i na relikwiarzu, ale te obrazy wydały jej się teraz mdłe i bez blasku.
Zeszli po drabinie i weszli do prezbiterium. Mensa była pusta i naga, na kamiennej płycie stały małe naczyńka i miseczki z metalu, drzewa i gliny, wokoło leżały rozrzucone dziwaczne małe noże i kawałki żelaza, pióra i pędzle. Brat Edwin objaśnił, że są to jego narzędzia; zajmuje się on malowaniem obrazów i rzeźbieniem cyboriów, także owe piękne obrazy stojące w stallach są jego dziełem. Mają one zdobić skrzydła ołtarza w kościele braci dominikanów.
Krystyna przyglądała się, jak mieszał i rozcierał barwne proszki w małych kamionkowych miseczkach, i pomagała mu ustawiać obrazy na sztalugach pod ścianą. Gdy brat Edwin idąc od jednego obrazu do drugiego nakładał delikatne, czerwone linie na jasne włosy świętych mężów i dziewic, a włosy ich stawały się kręte i faliste, Krystyna szła tuż za nim, a mnich objaśniał, co malował.
Na jednym obrazie siedział Chrystus na złotym krześle, a święty Mikołaj i święty Klemens stali obok pod jednym dachem. Po bokach zaś było przedstawione życie świętego Mikołaja. Z jednej strony siedział jako niemowlę na kolanach matki i odwracał się od podawanej mu piersi, gdyż już w kołysce był tak świątobliwy, że w piątki nie chciał ssać mleka więcej niż raz. Obok był obraz pokazujący, jak podkładał woreczek z pieniędzmi pod drzwi domu, gdzie mieszkały trzy dziewice tak biedne, że nie mogły dostać mężów. Widziała, jak uzdrowił dziecko rzymskiego rycerza i jak rycerz odpłynął w łodzi trzymając w ręku kielich z fałszywego złota. Za uzdrowienie dziecka ślubował świętemu Mikołajowi złoty kielich, który już od tysiąca lat był własnością jego rodziny. Ale teraz chciał oszukać świętego i dać mu zamiast prawdziwego kielicha fałszywy. Dlatego to chłopiec z prawdziwym kielichem w ręku wpadł w morze. Lecz święty Mikołaj przeprowadził chłopca pod wodą bez żadnej szkody i wyniósł na brzeg właśnie w chwili, kiedy ojciec w kościele świętego składał jako ofiarę fałszywy kielich; wszystko to było na tym obrazie wymalowane złotem i najbarwniejszymi kolorami.
Na drugim obrazie siedziała Matka Boska z Dzieciątkiem na kolanach, jedną ręką dotykało Dziecko podbródka Matki, w drugiej trzymało jabłko. Przy Nich stały święta Sunniva i święta Krystyna. Kołysały się wdzięcznie w biodrach, twarze ich były ślicznie białe i różowe, włosy miały złote i złote na nich korony.
Brat Edwin podparł prawy napięstek lewą ręką i wmalował im w korony liście i róże.
– Zdaje mi się, że ten smok jest za mały – rzekła Krystyna spoglądając na obraz świętej imienniczki – nie wydaje mi się, aby mógł pożreć dziewicę.
– Tego, zaprawdę, nie mógłby uczynić – odparł brat Edwin. – Wcale nie był duży. Smoki i wszystko, co służy diabłu, tak długo jest wielkie, póki w nas samych gnieździ się strach. Lecz gdy człowiek całą mocą i zapałem szuka Boga, tak że przeniknięty zostaje Boską siłą, wówczas kurczy się siła diabła, a jego narzędzia stają się małe i bezsilne; smoki i złe duchy maleją i nie są potężniejsze niż małe koboldy, koty albo wrony. Widzisz przecie, że cała góra, w której przebywała Sunniva, jest taka mała, że święta mogłaby ją unieść w pole swej szaty.
– Jak to, czy święta Sunniva i jej orszak nie mieszkały we wnętrzu góry, w jaskiniach? – spytała Krystyna. – Czy to nieprawda?
Mnich pokiwał głową i znowu się uśmiechnął:
– To jest i nie jest prawda, Krystyno. Tak zdawało się tym ludziom, którzy znaleźli święte szczątki. I prawdą jest, że tak zdawało się świętej Sunnivie i świętym mężom, gdyż byli oni pokorni i myśleli tylko o tym, iż pokusy świata silniejsze są niżeli grzeszni ludzie, przez myśl zaś im nie przeszło, że oni są silniejsi, bo nie są z ziemią związani. Gdyby to wiedzieli, mogliby unieść wszystkie góry świata i jak małe kamienie powrzucać w morze. Nikt i nic nie może nam szkodzić, dziecko, prócz tego, czego się boimy i co kochamy.
– Ale jeśli człowiek nie boi się ani nie kocha Boga? – spytała przerażona Krystyna.
Mnich położył rękę na jej złotych włosach, łagodnie odchylił główkę i spojrzał jej w twarz. Oczy miał szeroko otwarte i niebieskie.
– Nie ma człowieka, Krystyno, który by nie kochał i nie bał się Boga, ale dlatego że serca nasze są podzielone między miłość Boga a strach diabła i miłość świata oraz ciała, stajemy się nędzni w życiu i śmierci. Gdyby bowiem człowiek nie czuł tęsknoty za Bogiem i obcowaniem z Nim, wtedy czułby się dobrze i w piekle, a tylko my nie moglibyśmy pojąć, iż znalazł tam to, czego serce jego pragnęło. Aniby go ogień nie parzył, gdyż nie tęskniłby za ochłodą, aniby nie czuł wężowych ukąszeń, gdyż obca by mu była tęsknota za ukojeniem.
Krystyna spojrzała w jego twarz; nie rozumiała nic z tego, co mówił. Brat Edwin ciągnął dalej:
– Bóg w swym miłosierdziu widział, jak rozdarte są nasze serca, i zstąpił ku nam, i zamieszkał między nami, by samemu poczuć w żywym ciele pokusę diabła, kiedy ten wabi nas potęgą i świetnością, i groźbami świata, w rzeczywistości jednak daje nam razy, szyderstwo i rany od gwoździ na rękach i nogach. Tak więc wskazał nam drogę i objawił swoją miłość.
Spojrzał na zastygłą w powadze twarz dziewczynki, roześmiał się i mówił dalej innym zupełnie głosem:
– A wiesz, kto pierwszy się dowiedział, że Bóg się nam urodził? Kogut. Ujrzał on gwiazdę, a że wtedy wszystkie zwierzęta znały łacinę, zawołał: „Christus natus est!”.
Ostatnie słowa zapiał zupełnie jak kogut, tak że Krystyna roześmiała się w głos. I dobrze było móc się tak śmiać, gdyż uprzednio cała ta dziwna mowa brata Edwina ciążyła jej swoją uroczystością.
Mnich śmiał się również.
– Tak jest. Gdy zaś to wół posłyszał, począł ryczeć: „Ubi, ubi, ubi?” Koza zaś zabeczała i rzekła: „Betleem, Betleem, Betleem”. A owca poczuła taką tęsknotę, by ujrzeć naszą Bogarodzicę i Jej Syna, że zaraz zabeczała: „Eamus, eamus!” Zaś nowo narodzone cielątko, leżące na podściółce, podniosło się i stanęło na własnych nogach. „Volo, volo, volo” – powiedziało.
Pewnie jeszcze nigdy o tym nie słyszałaś? Naturalnie, nie dziwię się temu. Wiem, że dzielnym i uczonym księdzem jest ów sira Eirik, którego tam macie u siebie, ale tego pewnie on sam nie wie, tego uczą tylko w Paryżu.
– A wy byliście w Paryżu? – spytała Krystyna.
– Bóg niech cię błogosławi, Krystynko, byłem w Paryżu i dużo wędrowałem po świecie, i wiedz, że diabła się boję, ale świat kocham i pożądam go jak głupiec. Lecz z całej mocy trzymam się krzyża – człek musi się go uczepić oburącz jak kociak deski w wodzie.
A ty, Krystyno, co powiedziałabyś na to, by ofiarować te twoje piękne włosy i służyć Najświętszej Pannie jak te oblubienice, które tu wyrysowałem?
– Nie ma innych dzieci u nas w domu – odrzekła Krystyna. – Pewnie więc wydadzą mnie za mąż. Matka ma już przygotowane skrzynie i wory z moją wyprawą.
– Tak, tak – mówił brat Edwin głaszcząc ją po czole. – Tak teraz ludzie robią ze swymi dziećmi. Naszemu Panu Bogu poświęcają córki, które kuleją lub niedowidzą, są brzydkie i ułomne, albo też oddają Mu te dzieci, których dał im za dużo według ich mniemania. A potem dziwią się, że nie sami święci młodzieńcy i dziewice mieszkają w klasztorach.
Brat Edwin wziął ją z sobą do zakrystii i pokazał jej ułożone na półce księgi klasztorne, były w nich cudowne obrazki. Lecz gdy wszedł jeden z mnichów, brat Edwin rzekł, że szuka tylko oślego łba, by go odrysować. Potem sam nad sobą pokiwał głową:
– Widziałaś moją obawę, Krystyno, ale oni tu w klasztorze tak strasznie się lękają o swe księgi. Gdybym miał prawdziwą wiarę i prawdziwą miłość, nie stałbym tak tutaj i nie okłamywał brata Aasulfa. Tak, wtedy mógłbym wziąć te oto skórzane rękawice i powiesić je na promieniu słonecznym.
Poszła z mnichem znowu do gospody i dostała coś do jedzenia, poza tym przesiedziała dzień cały w kościele, przypatrywała się jego pracy i gawędziła z nim. I dopiero gdy przyszedł Lavrans, przypomnieli sobie o wiadomości, którą mieli przesłać do szewca.
Te dni w Hamarze zapamiętała Krystyna lepiej aniżeli wszystko inne, co się jej przytrafiło w długiej podróży. Wprawdzie Oslo było miastem większym od Hamaru, ale ponieważ już widziała jedno miasto handlowe, Oslo nie wydało się jej niczym osobliwym. Na Skog nie podobało się jej tak jak na Jörund, choć zabudowania były piękniejsze; rada była, że nie musi tam mieszkać. Dwór leżał na wzgórzu, w dole był fiord Botn, szary i smutny, z czarnymi lasami na przeciwległym brzegu, a poza domami niebo schodziło w dół aż ku wierzchołkom drzew. Nie było tu wysokich szczytów górskich, które by tak jak w domu unosiły nad człowiekiem niebo, czyniły je bliskim i tak ograniczały widok, że świat nie był ani za duży, ani za mały.
W podróży powrotnej było zimno; rozpoczęli ją na krótko przed adwentem, ale gdy ujechali kawałek w górę doliny, spadł już śnieg. Musieli zatem wypożyczyć sanie i jechać nimi znaczną część drogi.
Ze sprzedażą dworu zaś rzecz się tak ułożyła, że Lavrans przekazał dwór Skog swemu bratu Aasmundowi z prawem odkupu dla siebie i swoich potomków.
3