69,90 zł
Z przyjemnością informuję, że mylą się ci, którzy utrzymują, że O obrotach sfer niebieskich Mikołaja Kopernika to książka, której nikt nie przeczytał. Na uzyskanie pewności w tej sprawie potrzebowałem blisko dziesięciu lat, a kolejne trzydzieści lat zajęło mi staranne udokumentowanie wpływu tego dzieła.
Koniec końców miałem do czynienia z egzemplarzami, których właścicielami byli: święci, heretycy, nicponie, muzycy, gwiazdy filmowe, lekarze i maniakalni bibliofile. Jednak najbardziej interesujące są kopie należące niegdyś do astronomów i pokryte ich notatkami. Ukazują one długotrwały proces akceptowania heliocentrycznego kosmosu jako fizycznie realnego opisu świata. Są świadectwem fascynujących bitew, prowadzonych przez astronomów między sobą, jak również działań Kościoła, próbującego pogodzić się z nową rzeczywistością.
Wyłania się z nich pasjonująca opowieść o tym, w jaki sposób bardzo zaawansowany matematycznie traktat z XVI wieku rozpoczął rewolucję może nawet większą niż reformacja i jak egzemplarze tego dzieła przeobraziły się w symbole kultury warte miliony dolarów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 394
OWEN GINGERICH:ASTROFIZYK, HISTORYK NAUKI, TEOLOG AMATOR
O Owenie Gingerichu pierwszy raz usłyszałem na wykładzie z fizyki Słońca i nie miało to nic wspólnego ani z historią astronomii, ani z Kopernikiem. Na przełomie lat 60. i 70. XX wieku Gingerich opracował bowiem – wykorzystując jako pierwszy najnowsze dane na temat promieniowania ultrafioletowego Słońca – model słonecznej atmosfery, który stał się na pewien czas standardem. O tym, że jest wybitnym historykiem nauki, który jako jeden z pierwszych zaczął stosować w badaniach dawnej astronomii komputerowe metody obliczeniowe, dowiedziałem się kilka lat później od mojego mistrza, a przyjaciela Gingericha, Jerzego Dobrzyckiego, kiedy podjąłem pracę w Instytucie Historii Nauki Polskiej Akademii Nauk. Dobrzycki zwrócił moją uwagę na dwa artykuły Gingericha, The computer versus Kepler (Komputer versus Kepler, 1964) i Applications of high-speed computers in the history of astronomy (Zastosowania szybkich komputerów w historii astronomii, 1967). Do napisania tych prac Gingerich posłużył się tym samym harwardzkim komputerem, za pomocą którego obliczał modele atmosfer gwiazdowych.
Droga Gingericha do historii nauki, Keplera i Kopernika nie była oczywista. Urodził się w 1930 roku w rodzinie amerykańskich menonitów. Jego ojciec był historykiem i wykładał w college’ach w Kansas i Indianie, do których uczęszczał też młody Owen. Właśnie w tym czasie Gingerich zaczął konstruować teleskopy. Sztukę tę opanował na tyle dobrze, że w wieku 19 lat opublikował w menonickim tygodniku artykuł na ten temat. Poza tym studiował chemię, prowadził obserwacje gwiazd zmiennych i rozważał możliwość kariery dziennikarskiej. Amerykańskie Stowarzyszenie Obserwatorów Gwiazd Zmiennych, do którego Gingerich się zapisał, miało swoją siedzibę w Obserwatorium Harvard College. Dyrektorem obserwatorium był sławny astronom Harlow Shapley. Gingerich napisał do Shapleya z zapytaniem, czy mógłby latem odbyć u niego praktykę. W ten sposób w 1948 roku znalazł się w obserwatorium po raz pierwszy. Po raz drugi pojawił się tam następnego lata, tym razem w redakcji czasopisma „Sky and Telescope”, mieszczącej się w obserwatorium. Odtąd jego aktywny związek z tym sławnym wśród astronomów i miłośników astronomii periodykiem będzie trwał blisko pół wieku.
Ostatecznie Gingerich został przyjęty na studia astronomiczne na Uniwersytecie Harvarda, chociaż wciąż nie porzucał myśli, by zostać dziennikarzem naukowym. Podczas studiów przez krótki czas pomagał w prowadzeniu zajęć wybitnemu historykowi nauki I.B. Cohenowi, znanemu ze swoich prac o Newtonie. W 1953 roku Gingerich uzyskał stopień magistra. Będąc zgodnie z naukami menonitów pacyfistą, wystąpił o zamianę służby wojskowej na inne obowiązki i z pomocą Shapleya otrzymał posadę wykładowcy na Amerykańskim Uniwersytecie w Bejrucie, z zadaniem ożywienia działalności tamtejszego obserwatorium. W 1958 roku podjął studia doktoranckie na Harvardzie i w 1962 roku obronił rozprawę na temat komputerowego modelowania atmosfer gwiazdowych. To właśnie w tym czasie zaczął myśleć o rozszerzeniu swoich programistycznych kompetencji na źródła dawnej astronomii matematycznej.
Lata 1971 i 1973 przyniosły dwie wielkie rocznice, obchodzone przez cały świat: czterechsetlecie urodzin Keplera i pięćsetlecie urodzin Kopernika. W organizację związanych z nimi kongresów, konferencji i wykładów Gingerich zaangażował się z pasją i to ostatecznie przesądziło o kierunku jego dalszej kariery naukowej (w 1971 roku opublikował swoją ostatnią pracę astrofizyczną). O wątku kopernikańskim i związanych z nim okolicznościach wspomina w swoim wstępie do tej książki.
Kiedy Gingerich kończył swoją karierę akademicką, był profesorem astronomii i historii nauki na Uniwersytecie Harvarda oraz astronomem-seniorem w Smithsonian Astrophysical Observatory, członkiem wielu prestiżowych towarzystw naukowych, amerykańskich i zagranicznych. Ostatnie regularne wykłady na Harvardzie poprowadził w 1999 roku. Napisał też kilka książek, z których za najważniejszą uważał An Annotated Census of Copernicus’ De revolutionibus (Nuremberg, 1543 and Basel, 1566), wydaną w 2002 roku – historię tych badań opowiada Książka, której nikt nie przeczytał. Jednakże wszyscy zainteresowani historią astronomii powinni również pamiętać o The Great Copernicus Chase and other addentures in astronomical history (1992) i The Eye of Heaven: Ptolemy, Copernicus, Kepler (1993). W pierwszej z tych książek Gingerich zebrał swoje najciekawsze artykuły, przede wszystkim z czasopisma „Sky and Telescope”, w drugiej artykuły naukowe, które zapewniły mu pozycję wybitnego znawcy astronomii Kopernika i Keplera. Kopernikowi Gingerich poświęcił jeszcze dwie książki popularnonaukowe: Nicolaus Copernicus: Making the Earth a Planet (wydanie polskie: Mikołaj Kopernik. Gdy Ziemia stała się planetą, 2005) oraz Copernicus: A Very Short Introduction (2016).
Osobiście poznałem Gingericha w sierpniu 1989 roku, kiedy na XVIII Międzynarodowym Kongresie Historii Nauki w Hamburgu podszedł do mnie, by zakomunikować, że mój artykuł został przyjęty do druku w „Journal for the History of Astronomy”, najważniejszym dla historyków astronomii periodyku, którego był redaktorem. Po kilku dniach kongres przeniósł się specjalnie wynajętym pociągiem z Hamburga do Monachium. Całą podróż spędziliśmy z Owenem w tym samym przedziale; poświęcił wspaniałomyślnie swój czas na ostatni szlif artykułu początkującego historyka astronomii. Tak rozpoczęła się pierwsza z moich trzech kolejowych przygód z Gingerichem. Druga miała podobny przebieg jak pierwsza, albowiem podczas podróży pociągiem z Warszawy do Krakowa we wrześniu 2004 roku Owen czytał moją kolejną pracę poświęconą starożytnym katalogom gwiazd. Tym razem skupił się przede wszystkim na poprawnym użyciu „that” i „which” w zdaniach podrzędnych, opowiadając z satysfakcją, jak przekonywał i przekonał do swojego zdania na ten temat Michaela Hoskina z angielskiego Cambridge, założyciela i redaktora naczelnego „Journal for the History of Astronomy”.
Kilka dni później wracaliśmy do Warszawy i ta trzecia przygoda okazała się najbardziej zaskakująca. Tak wydarzenie to opisał Gingerich w czasopiśmie „The American Scholar” w 2011 roku:
Był ciemny i zimny wrześniowy wieczór, kiedy razem z Jarosławem Włodarczykiem zajęliśmy miejsca w pociągu do Warszawy. W Krakowie wzięliśmy udział w konferencji historyków, na której opowiedziałem o mojej trzydziestoletniej obsesji tropienia wszystkich zachowanych szesnastowiecznych egzemplarzy De revolutionibus Mikołaja Kopernika – książki, która zakwestionowała wielowiekową tradycję, stwierdzając, że to Słońce, a nie Ziemia, tkwi nieruchomo w środku kosmosu. [...] Siedzieliśmy z Włodarczykiem w pierwszej klasie i rozmawialiśmy o Koperniku, jego książce oraz o znalezionych przeze mnie dowodach świadczących o tym, że była ona dość intensywnie czytana, gdy do naszego przedziału weszło dwóch mężczyzn w towarzystwie kobiety.
Nie przerywając, kontynuowaliśmy naszą rozmowę. Wówczas nagle jeden z nieznajomych spojrzał na mnie i wykrzyknął: – Pan musi być profesorem Gingerichem! Po czym zwrócił się do mojego towarzysza podróży: – A pan to Włodarczyk! Szukaliśmy was!
Ponure dni komunistycznego reżimu w Polsce i jego policji politycznej już dawno minęły dzięki Solidarności, ale to nieoczekiwane rozpoznanie nas sprawiło, że wieczorny chłód stał się dotkliwszy. Czy spotkaliśmy właśnie przedstawicieli polskiej odmiany KGB? Wkrótce przekonałem się, że jestem świadkiem najbardziej niezwykłego przypadku w całym moim życiu.
Okazało się, że nieznajomym, który nas rozpoznał, był Krzysztof Ostrowski, prorektor Akademii Humanistycznej w Pułtusku, nowo utworzonej uczelni, położonej około 50 mil na północ od Warszawy, w pobliżu miejsca, w którym w 1806 roku stoczono nierozstrzygniętą, choć sławną bitwę kampanii napoleońskiej. Ostrowski podróżował z rektorem, Adamem Kosteckim. [...] A tajemniczą kobietą, która im towarzyszyła, była córka Aleksandra Gieysztora, współzałożyciela pułtuskiej uczelni. I dzięki temu spotkaniu rozwiązałem wreszcie zagadkę, która dręczyła mnie od dłuższego czasu.
Rektorzy pułtuskiej Akademii poszukiwali Gingericha i mnie w związku z sensacyjnym odkryciem pod posadzką katedry we Fromborku fragmentów szkieletu, który mógł należeć do Kopernika. Odkrycia tego dokonał zespół Jerzego Gąssowskiego, związanego z Akademią Humanistyczną, i uczelnia zamierzała nadać tej sprawie odpowiedni rozgłos. Ale to nie rozwiązanie tej zagadki przyniosło opisane spotkanie w pociągu.
W rozdziale 14 Książki, której nikt nie przeczytał Gingerich opisał, jak w 1984 roku odkrył kradzież trzech niezwykle cennych starodruków z Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu i w jaki sposób przyczynił się do odzyskania dwóch z nich. Istotną rolę w tej sprawie odegrał prezes Polskiej Akademii Nauk, którego Gingerich spotkał w Harvard Yard. Osoba ta pozostawała anonimowa w jego wspomnieniach i taka pozostała w tej książce, która została napisana przed pamiętnym spotkaniem w pociągu. A był to Aleksander Gieysztor.
Miałem przyjemność przetłumaczenia na język polski trzech książek Owena Gingericha. Ostatnią, po Książce, której nikt nie przeczytał i Mikołaju Koperniku. Gdy Ziemia stała się planetą, był Boski wszechświat (2008). Książka ta, choć głęboko zanurzona w historii nauki, jest inna. Powstała na podstawie Wykładów im. Williama Beldena Nobla, wygłoszonych przez Gingericha na Uniwersytecie Harvarda. Treść wykładów (i książki) udało się Gingerichowi zawrzeć w jednym zdaniu: „A zatem występuję tu jako zawodowy uczony i historyk nauki, ale również jako teolog amator”. Przedmiotem rozważań „teologa amatora” jest kontemplacja wszechświata, w którym obecność Boga jest kwestią wiary, ale nie wykluczenia przez naukę.
Zamykając wstęp do Boskiego wszechświata, Gingerich pisał:
Odwołując się do przenośni, życie jest pielgrzymką, podróżą, podczas której się uczymy: od nauczycieli i za sprawą egzaminów, z książek i mediów, przeżywając przygody i kontemplując. Jest niekończącym się poszukiwaniem wiedzy, pracą w toku.
Trudno się z tym nie zgodzić, a jednym z dowodów w sprawie jest Książka, której nikt nie przeczytał.
Jarosław Włodarczyk
3 października 2023
WSTĘP
Wiosna 1543 roku. Europę ogarnął zamęt. Niemieccy książęta przejęli od starego Marcina Lutra sztandar protestantyzmu i kontynent znalazł się na krawędzi wojny. Mikołaj Kopernik spoczywał na łożu śmierci, gdy jeden z kanoników katedry we Fromborku przyniósł mu długo oczekiwaną przesyłkę. Cenny plik kartek dotarł wreszcie do wysuniętej na północ polskiej diecezji Kościoła katolickiego, przebywszy setki kilometrów, jakie dzieliły ją od niemieckiego drukarza Johannesa Petreiusa z Norymbergi. Były to pierwsze strony (choć zostały wydrukowane na samym końcu) największej pracy naukowej XVI wieku. Na karcie tytułowej widniał napis: De revolutionibus orbium coelestium. Ręka doktora Mikołaja spoczęła na epokowym dziele, ale on sam zapewne nie był już tego świadom.
Przeskoczmy cztery i pół stulecia. Książka polskiego astronoma stała się klasyką rewolucji naukowej. Na moim biurku leży kartka z żartem rysunkowym. Dziecko informuje zaskoczonych rodziców, że w szkole przerabiają De revolutionibus Kopernika. Puentę zawiera drugi rysunek: „Uczymy się, jak to wymawiać!”.
Z pewnością jest to sztuka. Pełny wydrukowany tytuł brzmiał De revolutionibus orbium coelestium libri sex, czyli Sześć ksiąg o obrotach sfer niebieskich. Istnieją jednak poszlaki, że według Kopernika tytuł powinien mieć krótszą postać: De revolutionibus (O obrotach). Tak więc traktat ten niemal zawsze jest tu nazywany De revolutionibus lub O obrotach, poza okazjonalnymi przypadkami, kiedy używa się synonimu „dzieło Kopernika” lub „Kopernik”.
Arthur Koestler w Lunatykach, swej bestsellerowej historii dawnej astronomii, nazwał O obrotach książką, której nikt nie przeczytał. To bardzo kontrowersyjne stwierdzenie, opublikowane w 1959 roku, w znacznym stopniu rozbudziło moje zainteresowanie historią nauki. W owym czasie udowodnienie prawdziwości tej opinii o tekście Kopernika, czy też jej obalenie, nie było możliwe. Koestler, wytrawny pisarz, któremu sławę przyniosła poruszająca Ciemność w południe, postrzegał świat w kategoriach antagonistów. Historyczna wizja z bohaterskim Keplerem wymagała czarnego charakteru i Koestler obsadził w tych rolach Kopernika oraz Galileusza. Kopernik stał się jego nieszczęsną ofiarą.
Początki związków z Kopernikiem, choć wtedy nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy, sięgają ranka 20 czerwca 1946 roku, gdy okręt Stephen R. Mallory odbijał od wybrzeża w Newport News w Wirginii, rozpoczynając męczącą dla mnie, ale pamiętną podróż. Mallory był wyremontowanym statkiem towarowym wyposażonym w wystarczającą liczbę przegród, by pomieścić 847 koni, które miały trafić do spustoszonej przez wojnę Polski. Od zakończenia II wojny światowej minął rok i Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy (UNRRA) prowadziła rozległy program wspierania zniszczonych krajów. Między innymi posyłano do obróconej w zgliszcza Europy Wschodniej tysiące koni. Komisja Służby Braciom, wywodząca się z jednego z historycznych kościołów pokoju, miała własny program „Jałówki dla Odbudowy”. Ubili z UNRRA interes: jeśli ONZ zapewni statki do przewozu jałówek, oni pomogą znaleźć kowbojów do transportów koni. W ten sposób mój ojciec, profesor historii w niewielkiej menonickiej szkole wyższej, skompletował grupkę 32 potencjalnych kowbojów – w większości żółtodziobów – i owego lata dostarczył do Newport News. Ukończyłem dopiero co 16 lat i byłem drugim najmłodszym kowbojem na pokładzie, z trudem więc kwalifikowałem się na marynarza floty handlowej. Czas zatarł moje wrażenia z tej podróży przez ocean, ale obrazy spustoszonej Polski, z panoszącym się czarnym rynkiem i prostytucją, zapadły mi głęboko w pamięć.
Dwadzieścia lat później byłem świeżo upieczonym doktorem astrofizyki ze skłonnością do historii astronomii. Na międzynarodowej konferencji astronomicznej spotkałem Jerzego Dobrzyckiego, astronoma z Polski, który miał podobne zainteresowania. Opowiedziałem mu o przygodzie z końmi, a on zaczął mnie zachęcać do ponownego odwiedzenia tego kraju, zwłaszcza że w 1965 roku zaplanowano tam międzynarodowy kongres historyków nauki. Tak też uczyniłem i wkrótce na dobre zaangażowałem się w wielkie ogólnoświatowe przygotowania do obchodów 500-lecia urodzin Mikołaja Kopernika, który przyszedł na świat w 1473 roku. Zacząłem wówczas często bywać w Polsce.
Jednej rzeczy się obawiałem. Zostałem profesorem astronomii i historii nauki na Uniwersytecie Harvarda i nie ulegało wątpliwości, że na 500. rocznicę urodzin Kopernika muszę poświęcić mu swe wykłady. Ale cóż pozostało do odkrycia po stuleciach badań życia i dzieła Kopernika? Jakie świeże pomysły miałbym szansę wnieść do nadciągających rocznicowych obchodów? No i Koestler mógł mieć rację, że O obrotach jest dziełem na tyle specjalistycznym i nudnym, że nikt go nie przeczytał.
Objawienie przyszło w najmniej oczekiwanym momencie: w Obserwatorium Królewskim w Edynburgu, gdzie w listopadzie 1970 roku myszkowałem w olbrzymim sejfie zapełnionym starymi książkami astronomicznymi. Pośród rzędów tomów znalazłem pierwsze wydanie dzieła Kopernika. Ku memu zaskoczeniu strony tego egzemplarza od początku do końca pokrywały obszerne notatki. Jeżeli książka miała garstkę czytelników, zacząłem się zastanawiać, to dlaczego jeden z niewielu egzemplarzy, które dotąd udało mi się przejrzeć, został przestudiowany tak starannie? Co ciekawe, uwaga czytelnika wcale nie skupiła się na fragmentach objaśniających kosmologię heliocentryczną, czyli ze Słońcem w środku świata; od notatek roiło się na marginesach dalszych, zaawansowanych matematycznie części tekstu. Kto był ich autorem i co jeszcze znajdę, jeśli przebadam więcej egzemplarzy dzieła?
Po trwającym jakiś czas śledztwie udało się ustalić, że anonimowym autorem notatek na edynburskim egzemplarzu Kopernika był Erasmus Reinhold, znany w latach 40. XVI wieku w północnej Europie wykładowca astronomii. Jego Kopernik podziałał jak katalizator, dając początek obsesyjnej myśli, by zobaczyć na własne oczy każdy zachowany egzemplarz dzieła fromborskiego uczonego. Podczas tych poszukiwań przebyłem setki tysięcy kilometrów, od Aarhus do Pekinu, od Coimbry do Dublina, od Melbourne do Moskwy, od St. Gallen do San Diego. Również Edynburg nie od razu ujawnił swe wszystkie tajemnice.
Mam przyjemność donieść, że Koestler głęboko się mylił, utrzymując, iż O obrotach to książka, której nikt nie przeczytał, choć na uzyskanie pewności w tej sprawie potrzebowałem blisko 10 lat, a 30 lat zajęło mi staranne udokumentowanie wpływu tego dzieła. Koniec końców miałem do czynienia z egzemplarzami, których właścicielami byli: święci, heretycy, nicponie, muzycy, gwiazdy filmowe, lekarze i maniakalni bibliofile. Najbardziej jednak interesujące są egzemplarze należące niegdyś do astronomów i pokryte ich notatkami – ukazują one długotrwały proces akceptowania heliocentrycznego kosmosu jako fizycznie realnego opisu świata. Są one świadectwem fascynujących bitew, prowadzonych przez astronomów między sobą, jak również działań Kościoła, próbującego pogodzić się z nową rzeczywistością.
Wyłania się stąd opowieść, w jaki sposób bardzo zaawansowany matematycznie traktat z XVI wieku rozpoczął rewolucję głębszą bodaj niż reformacja i jak egzemplarze tego dzieła przeobraziły się w warte miliony dolarów symbole kultury. W pewnym sensie jest to także dziennik, dokumentujący powstawanie mego An Annotated Census of Copernicus’ De Revolutionibus (Spis egzemplarzy De revolutionibus Kopernika z komentarzem) – wydanej w lutym 2002 roku monografii liczącej 400 stron. Census opisuje każdy z zachowanych 600 drukowanych egzemplarzy wielkiego dzieła Kopernika. Pracę tę zadedykowałem członkom Towarzystwa Petreiusa, całkowicie fikcyjnej organizacji, która nosi imię drukarza De revolutionibus. Aby zostać członkiem stowarzyszenia, należało wcześniej zobaczyć co najmniej sto XVI-wiecznych egzemplarzy dzieła Kopernika, czyli pochodzących albo z pierwszego wydania z 1453, albo z drugiego w 1566 roku. Moja żona Miriam, towarzyszka licznych wypraw w poszukiwaniu egzemplarzy książki, dzieliła ze mną wiele przygód i nie ulega wątpliwości, że spełnia kryterium członkostwa Towarzystwa Petreiusa. Jerzy Dobrzycki, który namówił mnie do ponownego odwiedzenia Polski, stał się nieocenionym sprzymierzeńcem w tym przedsięwzięciu; jego głęboka wiedza na temat wszystkiego, co dotyczyło Kopernika, wsparta talentami językowymi, wniosła bardzo wiele do tego projektu. Gdy spis powstawał, Jerzy zdążył zostać profesorem, a w końcu dyrektorem Instytutu Historii Nauki Polskiej Akademii Nauk. Kolejnym członkiem tego ekskluzywnego stowarzyszenia jest Robert S. Westman, profesor historii Uniwersytetu Kalifornijskiego w San Diego, początkowo rywal, prowadzący własne, niezależne poszukiwania egzemplarzy dzieła Kopernika, ostatecznie zaufany kolega z drużyny.
Gdyby żyły w chwili kończenia mojego spisu, mógłbym rozważyć przyznanie honorowego członkostwa jeszcze dwóm osobom. Pierwsza z nich to Harrison Horblit, wybitny kolekcjoner naukowych starodruków, który posiadał najważniejszy egzemplarz dzieła Kopernika, jaki znajdował się w prywatnych rękach. Był to egzemplarz okazowy z dedykacją dla dziekana uniwersytetu w Wittenberdze, wpisaną ręką jedynego ucznia Kopernika; książka ta pojawi się jeszcze w tej opowieści. Nigdy wcześniej nie spotkałem kolekcjonera na miarę Horblita. Entuzjazm, z jakim zbierał starodruki, sprawił, że i ja zaraziłem się tym wspaniałym bakcylem; obecnie w swej kolekcji mam pewną liczbę woluminów, które niegdyś należały do Horblita. Druga osoba to Edward Rosen, profesor historii na nowojorskim City College, który był jednym z największych znawców Kopernika i jego dzieła, gdy rozpoczynałem swoje poszukiwania. Po dziś dzień odwołuję się do jego wielu książek i przekładów, mimo że, o ile pamięć mnie nie zawodzi, całkowicie nie zgadzałem się z kilkoma tezami, przy których niezachwianie obstawał.
Przez blisko pół wieku co tydzień pisywałem szczegółowe listy do moich rodziców lub dzieci i kopie tej obszernej korespondencji okazały się bezcenne przy ustalaniu wielu zapomnianych już detali, jak również chronologii przywoływanych tu wydarzeń. Rozmowy i wydarzenia na sali sądowej odtwarzam z pamięci, żywiąc nadzieję, że dokładnie oddaję bieg wypadków.
Poza tym, że tak wiele zawdzięczam członkom Towarzystwa Petreiusa, chciałbym także podziękować Davie Sobel, Kitty Ferguson, Markowi Gingerichowi i Dennisowi Danielsonowi za krytyczną lekturę wszystkich części wcześniejszych wersji tych wspomnień. Szczególne podziękowania należą się Edwardowi Tennerowi, który wpadł na pomysł, bym napisał tę książkę. Przede wszystkim pragnąłbym jednak skierować wyrazy uznania dla George’a Gibsona, wydawcy z Walker & Company, za jego entuzjastyczne podejście do tego pomysłu; podziwiałem jego wnikliwą pracę redakcyjną.
Na koniec kilka słów o ilustracjach. Większość prezentowanych zdjęć wykonałem sam i wysoko sobie cenię ów przywilej, przyznany mi przez bibliotekarzy i kolekcjonerów na całym świecie. Uzyskanie kolorowego zdjęcia portretu Kopernika z zegara astronomicznego w Strasburgu, pędzla Tobiasa Stimmera, okazało się szczególnym przedsięwzięciem. Portret znajduje się 6 metrów nad podłogą, a na wykorzystanie fotografii musieli dać pozwolenie: mer Strasburga, komisja zabytków, archidiakon katedry i przewodniczący regionu. Dziękuję Georgesowi Frickowi i Williamowi Shea za ich skuteczne działania dyplomatyczne. Mam również dług wdzięczności wobec Teasel Muir-Harmony za jej zaangażowanie podczas przygotowywania zdjęć do reprodukcji.
Cambridge, Massachusetts
lipiec 2003
1. DZIEŃ W SĄDZIE
Czy przysięga pan mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdą?
Nigdy wcześniej nie uczestniczyłem w rozprawie sądowej, nawet w roli świadka. Moje konserwatywne wychowanie religijne sprawia, że nieufnie podchodzę do takich sytuacji, zwłaszcza do składania przysięgi. Sędzia do spółki z FBI najwyraźniej nie podzielali mej idiosynkrazji; w sierpniu 1984 roku wszyscy świadkowie bez wahania potwierdzali swą chęć mówienia prawdy. Oskarżonemu, niegdyś studentowi seminarium, postawiono zarzut przekroczenia granicy stanów z pochodzącym z kradzieży majątkiem o wartości większej niż 5000 dolarów. Majątkiem tym był egzemplarz De revolutionibus Mikołaja Kopernika.
Przypadki kradzieży książki rzadko są przedmiotem rozprawy sądowej. Większość jest rozstrzygana na drodze porozumienia zawieranego między obroną a oskarżeniem, jeśli nie przed rozpoczęciem rozprawy, to zaraz po wykazaniu przez prokuratora powagi zarzutu poprzez powołanie ławy przysięgłych. Ale w tym przypadku oskarżony wykonywał pracę, która wymagała niekaralności, i zaakceptowanie porozumienia spowodowałoby natychmiastową utratę tego istotnego dlań statusu.
Obserwowałem procedurę wyboru ławy przysięgłych w okręgowym sądzie federalnym w Waszyngtonie z zaciekawieniem i wzrastającym zdumieniem. Obfitowała w sprzeciwy. Zrezygnowano z wyglądającego statecznie czarnoskórego oficera policji na emeryturze, mimo że miał za sobą wieloletnie doświadczenie sądownicze. Podobnie postąpiono z bibliotekarzem ze szkoły podstawowej. Wyeliminowano każdego, kto mógł cenić książki. Nie ulegało wątpliwości: obrona liczy na to, że im słabiej będą wykształceni sędziowie przysięgli, tym lepiej.
Następny krok sprawił, że wpadłem w popłoch. Obrońcy zgłosili wniosek, by odizolować świadków. Znałem ten termin jedynie z gazet: gdy izoluje się ławę przysięgłych, jej członkowie po opuszczeniu sali sądowej są zamykani w pokojach hotelowych. Nie miałem ochoty spędzić całego procesu uwięziony w waszyngtońskim hotelu. Odżyłem, kiedy się okazało, że w tym przypadku oznacza to dopilnowanie, by świadkowie nie słyszeli wzajemnie swych zeznań; niemniej zdenerwowanie mnie nie opuściło. W końcu jednak strategia ta obróciła się przeciw obrońcom, gdyż niezależnie od siebie wspieraliśmy nasze zeznania, a sąd miał świadomość, że nie mogliśmy ich uzgodnić.
Po oświadczeniach wstępnych, których nie mogłem wysłuchać, ale których treść poznałem później, zostałem wezwany jako pierwszy biegły. Prokurator okręgowy, Eric Marcy, zaczął przesłuchanie od pytania:
– Kim był Kopernik i czym zasłynął?
Wyjaśniłem, że Mikołaj Kopernik był wielkim astronomem i że niektórzy uważają go za ojca nauki współczesnej. Urodził się w Polsce w 1473 roku, studiował w Krakowie w tym samym czasie, gdy Kolumb płynął ku brzegom Nowego Świata, ale ważnych odkryć astronomicznych dokonał po 1500 roku. W swej słynnej książce O obrotach wystąpił przeciw powszechnemu przekonaniu, że Ziemia spoczywa bez ruchu w środku wszechświata. Zamiast tego zaproponował, że w centrum tkwi nieruchomo Słońce, a Ziemia wędruje wokół niego razem z pozostałymi planetami. Innymi słowy, przedstawił wizję Układu Słonecznego w postaci przyjmowanej w ogólnych zarysach także dzisiaj. Z tego właśnie powodu książka Kopernika, wydana w 1543 roku, roku jego śmierci, okazała się tak ważna i jest poszukiwana przez kolekcjonerów.
Mikołaj Kopernik. Rycina z wydanej w 1554 roku w Paryżu biografii pióra Pierre’a Gassendiego, wzorowana na tzw. autoportrecie Kopernika.
Miałem w zanadrzu mnóstwo wiadomości o Koperniku i mógłbym zająć nimi sąd przez resztę przedpołudnia, lecz zanim podjąłem wątek, Marcy podał mi dowód rzeczowy numer 1 – egzemplarz De revolutionibus.
– Czy widział go pan wcześniej?
Poinformowałem sąd, że od ponad 10 lat prowadzę badania nad dziełem Kopernika i że osobiście przebadałem kilkaset jego egzemplarzy, poszukując notatek zapisanych przez ich dawnych właścicieli na marginesach. Szybko zdałem sobie sprawę, że początkowo stronice książki były sprzedawane jako luźne kartki i każdy właściciel oprawiał je zgodnie z własnym gustem. Współczesne książki są do siebie podobne jak dwie krople wody, ale w XVI wieku każdy tom był oddzielnie oprawiany i różnił się wyglądem. Popularnością, zwłaszcza we Włoszech i Francji, cieszyła się oprawa z miękkiego pergaminu, przypominającego baranią skórę, na której dawniej drukowano dyplomy. W Niemczech często wykorzystywano świńską skórę, naciąganą na dębowe deski i zazwyczaj silnie tłoczoną w indywidualnie dobierane wzory. W Anglii, podobnie jak na kontynencie, popularna była skóra cielęca na grubym kartonie, zwykle z jakimś wzorem, na przykład odciśniętym prostokątem. Starannie obejrzałem egzemplarz, jakbym nie widział go od lat (choć FBI odświeżyła moją pamięć, pokazując mi książkę kilka godzin wcześniej), a następnie wyjąłem maszynopis, który przyniosłem ze sobą.
– Papierowa oprawa tego egzemplarza – zauważyłem – ma bardzo nietypowy wzór. Wydaje się, że książka ta przypomina tom, który zaginął w Instytucie Franklina w Filadelfii. Z moich notatek wynika, że został on kupiony od Ars Ancienne, szwajcarskiej firmy specjalizującej się w starodrukach, i w tym miejscu widnieje wykonany ołówkiem napis „AA”, który by to potwierdzał. Według mojego opisu, wcześniejsze znaki na stronie tytułowej zostały starte i można tu zobaczyć ślady, jakie po nich zostały. Ponadto najwyraźniej usunięto z drugiej strony okładki dwa ekslibrisy. Jeden z nich był podłużny, co nie zdarza się często. Tak się składa, że mam ze sobą przykłady ekslibrisów Instytutu Franklina.
Teatralnym gestem przedstawiłem dwa ekslibrisy, pionowy oraz poziomy i wykazałem, że pasują do prostokątnych śladów po kleju jak klucze do właściwych zamków. Książka została okazana ławie przysięgłych.
Zanim podjąłem wątek, Marcy przedstawił dowód rzeczowy numer 2: mały żółty katalog antykwaryczny firmy Old Printed Word z Waszyngtonu.
– Czy widział go pan wcześniej?
– Wiele osób wie, że szukam wszystkich zachowanych egzemplarzy dzieła Kopernika, i trzy lata temu, latem 1981 roku, znajomy przysłał mi ten katalog. Od razu zauważyłem, że znajduje się w nim De revolutionibus. Ta pozycja rzucała się w oczy, gdyż ceny większości książek z listy wahały się w granicach 50–100 dolarów, natomiast Kopernika oferowano za 8750 dolarów.
– I co pan zrobił? – spytał Marcy.
Odpowiedziałem, że w 1971 roku opisałem na swój użytek egzemplarze pierwszego i drugiego wydania z Instytutu Franklina w Filadelfii, ale kiedy cztery lata później tam powróciłem, by coś jeszcze sprawdzić, nie udało się znaleźć drugiego wydania. Opis w żółtym katalogu pasował do egzemplarza, który zaginął w Filadelfii, więc zadzwoniłem do bibliotekarza w Instytucie Franklina i zasugerowałem, by skontaktował się z FBI.
Zaoszczędziłem sądowi kilku szczegółów wydarzeń sprzed lat. Bibliotekarz, Emerson Hilker, zwrócił się do FBI, ale biuro straciło zainteresowanie sprawą, gdy tylko się dowiedziało, że książka zniknęła ponad siedem lat temu. Sprawa uległa przedawnieniu i nie można było postawić złodzieja przed sądem. Hilker oddzwonił do mnie z tą złą wiadomością, zastanawiając się, co może jeszcze zrobić.
– Czy ma pan stuprocentową pewność, że to nasz egzemplarz? – zapytał.
Odpowiedziałem, że mogę zadzwonić do antykwariatu i poprosić, by przysłano mi ów egzemplarz do obejrzenia. Dodatkowe szczegóły wyjaśniłyby tę kwestię. Tak więc wykonałem telefon do księgarni Old Printed Word z prośbą o udostępnienie książki.
– Niestety, to niemożliwe – usłyszałem od właściciela, Deana Des Rochesa. Wytłumaczył mi, że firma nie jest właścicielem tego egzemplarza, lecz dostała go w komis, nie może zatem przesłać go do obejrzenia.
Skoro jednak ustaliłem już, że egzemplarz znajduje się w księgarni, poprosiłem Des Rochesa o szczegółowy opis strony tytułowej. Poszedł po książkę i przekazał mi, że na stronie tytułowej znajduje się nieduży ślad wytoczony przez robaka, a następnie dodał, iż najwyraźniej wytarte zostały owalne pieczęcie biblioteczne.
Informacja zgadzała się co do joty z moimi zapiskami, w których odnotowałem i ślad po robaku, i owalne pieczęcie biblioteczne, więc ponownie zadzwoniłem do Hilkera i powiedziałem, że teraz nie mam już żadnych wątpliwości: książka jest zaginionym egzemplarzem z Instytutu Franklina.
Dopiero później dowiedziałem się od waszyngtońskiego FBI, co nastąpiło po moim telefonie do Instytutu Franklina. Pan Hilker po prostu zadzwonił do księgarni Old Printed Word, mówiąc, że książka należy do nich, i prosząc o jej odesłanie. Zaniepokoiło to Des Rochesa, gdyż żywił już pewne podejrzenia co do swego klienta i zastanawiał się, w jaki sposób wszedł on w posiadanie tego egzemplarza. Z drugiej strony, jeśli klient był legalnym właścicielem książki, Des Roches naraziłby się na stratę kilku tysięcy dolarów, odsyłając dzieło Kopernika do Filadelfii. Zadzwonił więc do lokalnego FBI, wyjaśniając, co zaszło, i wspominając, że klient, John Blair, ma zapewne wiele innych pozycji w swym domu w Marylandzie.
Chociaż złodziej mógł czuć się bezpiecznie ze względu na przedawnienie, przewiezienie skradzionych dóbr przez granice stanów było przestępstwem federalnym, i to przypuszczalnie popełnionym nie tak dawno temu. Zegar wciąż tykał.
Podejrzewając popełnienie przestępstwa, agenci FBI podali się za kupców książek i odwiedzili pana Blaira. Skonfiskowali setki małych katalogów handlowych, niegdyś właściwie pozbawionych wartości, obecnie zaś będących cennymi efemerydami z początkowego okresu industrializacji Ameryki. Wiele z nich wciąż jeszcze miało pieczęcie biblioteki Instytutu Franklina. Szczególnie interesujący był rękopis medyczny pióra Benjamina Rusha, znanego lekarza kolonialnego z Filadelfii i sygnatariusza Deklaracji niepodległości.
Co więcej, okazało się, że John Blair pracował w Instytucie Franklina. W kręgach bibliotecznych doskonale wiedziano, że instytut przeżywał trudne chwile. Krążyły pogłoski, że w bibliotece panuje spory bałagan i że nie jest ona dobrze chroniona. Na przykład katalogi handlowe powiązano w paczki i upchano w przejściach między półkami, tak że czytelnicy sięgający po książki właściwie po nich chodzili. Wiele paczek uległo rozerwaniu i setki katalogów walały się między regałami. Gdy Blair stwierdził, że instytut właściwie wyrzucił broszury handlowe, przyjął linię obrony bardzo kłopotliwą dla biblioteki. Niemniej tytuły te wciąż znajdowały się w jej katalogu i nic nie wskazywało, że się ich pozbyto, a już na pewno nie pozbyto się rękopisu Rusha.
Według FBI sprawa była klarowna poza jednym małym szczegółem: biuro nie miało pewności, kiedy dokładnie dzieło Kopernika zostało przewiezione przez granicę stanu z Marylandu do Dystryktu Kolumbii. Gdy jednak w oświadczeniu wstępnym obrońcy przyznali, że doszło do tego niedawno, wśród znajdujących się na korytarzu agentów FBI zapanowało poruszenie. Stało się jasne, że obrona zastosuje odmienną taktykę.
Ponieważ obrona wezwała na świadka innego księgarza, oskarżenie wyciągnęło wniosek, że adwokat Andrew Graham będzie próbował wykazać, iż egzemplarz dzieła Kopernika jest wart mniej niż 5000 dolarów, a wówczas mielibyśmy do czynienia nie z przestępstwem, lecz wykroczeniem. Gdyby chodziło o pierwsze wydanie, taka linia obrony nie miałaby sensu, gdyż jego ceny sięgały wówczas 40 000 dolarów. Z drugim wydaniem sytuacja nie była już tak jednoznaczna. Zostałem uprzedzony, że może zostać poruszona kwestia wartości książki, więc przed rozprawą zadzwoniłem do antykwariusza w Londynie, który miał w swej ofercie drugie wydanie, by sprawdzić aktualną cenę.
Eric Marcy zakończył swe przesłuchanie pytaniem, ile wart jest dowód rzeczowy numer 1, dzieło Kopernika.
Graham natychmiast zerwał się na nogi.
– Sprzeciw! Profesor nie jest rzeczoznawcą od wyceny książek.
– Sprzeciw oddalony – oświadczył sędzia, który, podobnie jak cała ława przysięgłych, był niewątpliwie ciekaw ceny, jaką może osiągnąć stary wolumin.
Aby przybliżyć kwestię wartości książki, przytoczyłem kilka ostatnich cen osiągniętych na aukcjach. W 1978 roku w Amsterdamie sprzedano drugie wydanie za 6500 dolarów, a trzy lata później w Monachium egzemplarz uzyskał cenę 9000 dolarów. Kilka miesięcy wcześniej osobiście sprzedałem egzemplarz bibliotece Uniwersytetu Stanowego w San Diego za 6800 dolarów. Graham ponownie wyraził sprzeciw, mówiąc, że obecne ceny nie mają nic wspólnego z cenami sprzed kilku lat (kiedy domniemane przestępstwo zostało popełnione), i ponownie jego sprzeciw został oddalony. Wówczas wspomniałem, że drugie wydanie wystawione właśnie na sprzedaż w Londynie wyceniono na 12 500 dolarów. Dodałem, że egzemplarz w sądzie nie dorównuje temu z Londynu. Jak by nie było, obrona z premedytacją zaprezentowała przysięgłym ślady po robakach. Graham raz jeszcze zgłosił sprzeciw, utrzymując, że nie mam kwalifikacji potrzebnych do przeprowadzania wycen książek, i tym razem sędzia powiedział mu, by przestał mi przerywać. Stwierdziłem, że cenę wyjściową w katalogu Old Printed Word – 8750 dolarów – można uznać za nieco zawyżoną, ale w zasadzie jest ona właściwa.
Przyszedł czas na krzyżowy ogień pytań. Obrońca zapytał, czy zostałem poinformowany, że książka musi mieć wartość co najmniej 5000 dolarów, by można było postawić zarzut popełnienia przestępstwa. Odrzekłem, że wiedziałem o tym, gdyż słyszałem akt oskarżenia odczytany na początku procesu.
Z miną kogoś, kto zagrywa swą atutową kartę, Graham zapytał:
– Mówiąc o różnych aukcjach, nie wymienił pan wszystkich, nieprawdaż? Weźmy na przykład cenę 2200 dolarów, osiągniętą u Sotheby’s trzy lata temu. Albo egzemplarz sprzedany przez nich 30 kwietnia 1979 roku za jedne 3500 dolarów.
Był z siebie bardzo zadowolony, sądząc, że podważył moją wiarygodność.
Odrzekłem, że to prawda, ale do tanga trzeba dwojga. Jeśli na jakiejś aukcji pojawi się tylko jeden kupiec, może uzyskać naprawdę okazyjną cenę, niższą od rynkowej. Wspomniałem, że widziałem niedawno egzemplarz sprzedany trzy lata temu, o którym przed chwilą mówił, a który trafił do prywatnych zbiorów we Włoszech. Pokrywały go bardzo interesujące odręczne notatki i gdyby został sprzedany za pośrednictwem antykwariusza, cena byłaby kilkakrotnie wyższa od aukcyjnej. Natomiast o niskiej cenie drugiego egzemplarza zadecydowało jego znaczne zniszczenie: niektóre strony zbrązowiały, inne kiedyś zamokły.
Jako sprawny adwokat, który potrafi znaleźć wyjście z każdej trudnej sytuacji, Graham nie rezygnował i brawurowo ciągnął dalej:
– Czy przeszedł pan kiedykolwiek kurs wyceny książek?
– Nie, nigdy. Podobnie jak nigdy nie studiowałem historii nauki, choć jestem profesorem historii nauki na Harvardzie.
– Proszę odpowiedzieć na moje pytanie! – warknął, ale było już za późno. Dały się słyszeć słowa sędziego, wypowiedziane półgłosem:
– Przecież próbuje.
Miałem już opuścić miejsce dla świadka, gdy prokurator zadał końcowe pytanie.
– Czy kiedykolwiek porozumiewał się pan z obrońcami? Czy zdarzyło się, że odmówił im pan pomocy? – spytał Marcy.
Odpowiedziałem, że faktycznie, rozmawiałem z panem Grahamem i odpowiadałem na jego pytania. Spytał mnie, na jakiej podstawie mam pewność, że właśnie ten egzemplarz pochodzi z Instytutu Franklina, a ja wyjaśniłem mu to szczegółowo. Po tej kwestii opuściłem miejsce dla świadka, czując podziw dla Marcy’ego za natychmiastową reakcję i wyciągnięcie ode mnie tej cennej uwagi na odchodnym.
Oczywiście, byłem niezmiernie ciekaw, co wydarzy się dalej, ale świadkowie nie mieli dostępu do sali rozpraw. O szczegółach dowiedziałem się później, od innych świadków i od mej kuzynki Betsy, mieszkanki Waszyngtonu, która z zainteresowaniem śledziła przebieg procesu. Na miejscu dla świadków pojawił się po mnie „Doc” Des Roches, właściciel Old Printed Word. Częściowo zadano mu te same pytania co mnie, łącznie z dotyczącym kursu wyceny książek, a wówczas poinformował sąd, że coś takiego nie istnieje. Jego ocena wartości książki była zbliżona do mojej; jednocześnie znał on znacznie więcej szczegółów na temat tego, jak tom trafił do niego w komis i jak John Blair zaproponował mu setki katalogów handlowych z XIX wieku. Blair powiedział, że przez długi czas skupował wraz z ojcem katalogi na pchlim targu we wschodniej Pensylwanii, ale Des Roches był ciekaw, dlaczego tak wiele egzemplarzy miało te same pieczęcie biblioteczne. W następnej partii pieczęcie już usunięto, a wiele katalogów nosiło znaki „Biblioteki Klubu Sobotniego Popołudnia” – jak wyjaśniał Blair, efemerycznej organizacji prywatnej, która została rozwiązana. Według FBI organizacja ta była tak bardzo efemeryczna, że istniała jedynie w wyobraźni Blaira.
Blair utrzymywał, że kupił dzieło Kopernika na pchlim targu Renningera w pobliżu Lancaster, od handlarza, którego nazwisko zapomniał; a katalogów handlowych Instytut Franklina po prostu się pozbył. Jego opowieść nie była zbyt przekonująca. Wniesiono dużą skrzynię z katalogami – dowód rzeczowy numer 3 – które stanowiły część tego, co skonfiskowała FBI. Emerson Hilker, bibliotekarz Instytutu Franklina, wyjaśnił, że liczby widoczne na katalogach odpowiadają instytutowemu systemowi klasyfikowania i że te tytuły wciąż znajdują się w katalogu kartkowym. Wszystko wskazywało na to, że John Blair postępował bardzo metodycznie, przeglądając paczki z katalogami i wybierając najbardziej wartościowe.
Opuściłem Waszyngton we wtorek wieczorem, zanim rozprawa dobiegła końca. W ciągu kilku następnych dni moja ciekawość systematycznie rosła i coraz bardziej martwił mnie brak wiadomości. W końcu około południa w piątek zadzwoniłem do biura prokuratora, by przekonać się, że Eric Marcy wciąż uczestniczy w rozprawie. Około 15.30 oddzwonił. Powiedział, że wydawało się, iż w czwartek po południu obrady ławy przysięgłych znalazły się w beznadziejnym impasie. Obawiał się wręcz, że nie obejdzie się bez kolejnego procesu. W piątek rano przysięgli zadali sędziemu wiele pytań, a następnie przesłuchali ponownie zeznanie Blaira, nagrane na taśmę. Kilka godzin później uzgodnili werdykt: winny.
Mimo że sędzia zasądził wyrok w zawieszeniu, finał rozprawy miał przykre konsekwencje dla Blaira. Oskarżony natychmiast stracił posadę, a później FBI poinformowało mnie, że odeszła od niego żona. Jego sprytny plan został udaremniony, gdyż zdecydował się ukraść niewłaściwą książkę.