Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Co czwarty Polak w jakimś momencie życia miał kłopoty ze zdrowiem psychicznym – wynika z badania dotyczącego kondycji psychicznej mieszkańców Polski. To znaczy, że ponad osiem milionów osób w naszym kraju doświadczało lub doświadcza zaburzeń psychicznych. Ale z powodu słabej dostępności pomocy – i uprzedzeń wobec ludzi chorych – do psychologa lub psychiatry trafiło zaledwie szesnaście procent.
Problem chorób i zaburzeń psychicznych dotyka osób w każdym wieku, od dzieci po ludzi starszych. Cierpią między innymi na schizofrenię, depresję, uzależnienia, zaburzenia odżywiania czy zaburzenia rozwojowe. Często kłopoty sprawia już postawienie diagnozy, leczenie jest jeszcze większym wyzwaniem. To proces, który może trwać latami, wymaga cierpliwości, elastyczności, wytrwałości – tak pacjenta, jak i lekarzy. Wymaga też dobrego planu – i pieniędzy.
Jak to wygląda w Polsce? Aneta Pawłowska-Krać rozmawia z pacjentami i ich rodzinami, z psychiatrami, pielęgniarzami i pielęgniarkami i kreśli obraz polskiej psychiatrii, niestety w ciemnych barwach. Pacjenci są hospitalizowani za późno, zostają w szpitalach za długo, nie mają tam odpowiedniego wsparcia i opieki, są faszerowani lekami i wypuszczani z oddziałów bez wskazówek, jak radzić sobie dalej. Trudno jednak całą winą obarczać personel szpitali i poradni – jest tak nieliczny i przeciążony, że zwyczajnie nie może poświęcić pacjentom tyle uwagi, ile potrzebują.
Czy jest wyjście z tej sytuacji? Autorka przygląda się rozwiązaniom przyjętym w innych krajach, analizuje wdrażaną obecnie z pewnym trudem reformę psychiatrii. I choć widać światełko w tunelu, nie sposób stwierdzić, czy to wyjście, czy może rozpędzony pociąg, który zbliża się w naszym kierunku i już za późno, by uniknąć kolizji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
W serii ukazały się ostatnio:
Jan Pelczar Lecę. Piloci mi to powiedzieli
Mariusz Surosz Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów (wyd. 3)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 2)
Antonio Talia Droga krajowa numer 106. Na tajnych szlakach kalabryjskiej mafii
Lars Berge Dobry wilk. Tragedia w szwedzkim zoo (wyd. 2)
Oktawia Kromer Usługa czysto platoniczna. Jak z samotności robi się biznes
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Marek Szymaniak Zapaść. Reportaże z mniejszych miast
Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej
Paweł Smoleński Irak. Piekło w raju (wyd. 3)
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk (wyd. 2 poprawione)
Marcelina Szumer-Brysz Izmir. Miasto giaurów
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 5)
Lidia Ostałowska Cygan to Cygan (wyd. 3)
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Anna Maziuk Instynkt. O wilkach w polskich lasach
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci(wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu
Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów
Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)
Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)
W serii ukażą się m.in.:
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Anatol Chomicz / Forum
Copyright © by Aneta Pawłowska-Krać, 2022
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Emilia Radzyńska
Korekta Anna Smutkiewicz, Karolina Górniak-Prasnal
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-435-2
[…] zdrowie psychiczne jest fundamentalnym dobrem osobistym człowieka, a ochrona praw osób z zaburzeniami psychicznymi należy do obowiązków państwa […].
z preambuły Ustawy z dnia 19 sierpnia 1994 r. o ochronie zdrowia psychicznego
Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych.
Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 kwietnia 1997 r., art. 68 ust. 2
Jesień 2019.
Dziesięć minut przed rozprawą na korytarz sądowy pośpiesznie wkracza obrońca. Adwokat z urzędu uprzejmie się przedstawia, zakładając togę, po czym upewnia się, czy ma do czynienia ze swoim klientem. Witek potwierdza. Mecenas prosi go na stronę razem z towarzyszącym mu ojcem i wertując akta, pyta, o co chodzi w sprawie. Dwie minuty przed wejściem na salę rozpraw taktyka obrony przed wysokim sądem jest gotowa.
– To prosta sprawa, proszę się nie denerwować – uspokaja Witka adwokat.
A on jest przerażony. Przed wejściem do sądu wypalił kilka papierosów. Na wszelki wypadek ubrał się tego dnia w sweter z golfem zapinany na suwak wysoko pod brodę. Żeby ukryć tatuaże. Lepiej nie ryzykować, bo może zdenerwują sędziego. Witek kuli ramiona, trochę ze strachu, a trochę z chęci schowania wzorów.
– Żałuję, że to zrobiłem. Bardzo się boję – mówi.
Od ponad roku lęk przed więzieniem spędza mu sen z powiek. Dwie rozprawy już się odbyły. W odwołaniu, które wysłał do sądu, napisał: „Zwracam się z uprzejmą prośbą o zamianę wyroku bezwzględnego pozbawienia wolności na dozór elektroniczny. […] W zakładzie karnym obawiam się pobicia, gwałtu, a nawet śmierci”. Strach jest tak wielki, że mimo sceptycznego dotąd stosunku do psychologów podczas ostatniego pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Opolu Witek codziennie prosił o rozmowę z psychologiem. W większości do tych spotkań dochodziło. Na każdym mówił o tym samym. Że się boi, że żałuje, że chce zmienić swoje życie, ale się boi, i tak dalej.
Wyrok, którego tak bardzo się przestraszył, zapadł w maju 2018 roku. Półtora miesiąca wcześniej ukradł z Biedronki w Opolu cztery butelki półtoralitrowego jacka daniel’sa. Występek nagrały kamery. Rabusia sprawnie zatrzymała policja. Szkoda na rzecz Jerónimo Martins wynosiła pięćset czterdzieści złotych, a sprawa szybko znalazła się w sądzie. Ale kamery nie zarejestrowały – sąd też nie – że Witek był wtedy w psychozie. Świat rzeczywisty mieszał mu się z fikcją. Wydawało mu się, że współpracuje ze służbami specjalnymi. Na rozprawę w maju 2018 roku nie przyszedł, bo przebywał na oddziale całodobowym. Decyzja sądu nadeszła pocztą – trzy miesiące prac społecznych w wymiarze trzydziestu godzin miesięcznie. Ale by odbyć karę, też się nie stawił, bo ciągle był w szpitalu. Sąd zaocznie zamienił trzy miesiące ograniczenia wolności na czterdzieści pięć dni pozbawienia wolności. Na Witka padł strach przed koszmarem więzienia.
Wbiegający do sądu w ostatniej chwili adwokat z urzędu miał rację – sprawa okazała się prosta. Sąd przychylił się do odwołania skazanego.
Witek ma trzydzieści dziewięć lat, mieszka z mamą w sześćdziesięciotysięcznym mieście na południowym zachodzie kraju. Ma krótkie, jasne włosy, jest lekko przygarbiony. Na świat patrzy ze strachem. Jakby ciągle coś go bolało albo przepraszał, że jest. Pożółkłe od papierosów palce lekko mu się trzęsą. Choruje od szesnastu lat. Schizofrenia paranoidalna. Kiedy spotykamy się po raz pierwszy, jest w remisji, to znaczy, że nie ma objawów choroby. Ale zaznacza, że remisja jest niepełna.
– Nie mam psychozy, ale mam lęki, boję się wyjść do ludzi – mówi.
Dlatego całe dnie spędza w swoim pokoju. Słucha muzyki i pali papierosy, na przemian zwykłe i elektroniczne. Codzienny świat Witka składa się z łóżka, kołdry, laptopa, komórki i zapasów liquidów do elektryka. Nie pracuje ani nie dostaje renty. Utrzymuje go pracująca matka emerytka. Ojciec mieszka osobno. Dorzuca co miesiąc pięć stów, czasem coś ekstra. Jest jeszcze siostra, gdzieś w świecie. Utrzymuje kontakty z rodziną, choć ze względu na odległość głównie telefoniczne. Los bliskich leży jej na sercu, często dzwoni, rozmowami wspiera mamę. Chciała też wyłożyć pieniądze na terapię brata. Temat się rozmył. Witek nie pamięta już dlaczego.
Witek nie wie dokładnie, ile razy był w szpitalu, ale przynajmniej dwadzieścia. Na moją prośbę pokazuje wypisy. Doliczyłam się szesnastu.
– Nie mam wszystkich, część zgubiłem – wyjaśnia. Nie zgubił wypisu z lecznicy w Szwecji. Twierdzi, że tylko tam rzeczywiście mu pomogli.
O chorobę obwinia narkotyki, a o to, że zaczął palić trawkę – brygadzistę w pracy.
– Byłem spawaczem. Bardzo dobrze sobie radziłem. Ale nosiłem długie włosy, kolczyk w uchu, ubierałem się na czarno i kierownikowi się to nie podobało. Gnębił mnie, wyśmiewał się z mojego wyglądu. Żeby dać sobie radę ze stresem, zacząłem palić marihuanę, kilka razy sięgnąłem po amfetaminę – tłumaczy. – Po paru miesiącach miałem pierwszą psychozę.
Z pierwszego epizodu psychotycznego pamięta urywki.
– Zostałem żołnierzem GROM-u, snajperem. Czekałem na parapecie na helikopter jednostek specjalnych, miał po mnie przylecieć i zrzucić mi linę. Skoczyłbym z tego parapetu, to było drugie piętro w starym, wysokim budownictwie, ale ojciec coś do mnie powiedział i odciągnął moją uwagę, więc wróciłem do pokoju.
Ta noc dla mamy Witka, Barbary, była bardzo trudna. Syn wrócił do domu i zachowywał się tak, że najbliżsi się go bali. Bali się też o niego.
– Biegał po domu nago, coś krzyczał. Na ścianach rysował krzyże celtyckie. Myśleliśmy, że wyskoczy przez okno. Chowaliśmy noże, żeby nie zaatakował nas albo siebie.
Mama Witka nie wie, ile to trwało, wspomina jedynie, że długo.
Ojciec pamięta – to była cała noc. I że Witek rozwalił wannę.
W domu zawsze panowała bieda. Do miasta, w którym mieszkają, przeprowadzili się całą rodziną ze wschodniej Polski, z terenów popegeerowskich, w połowie lat dziewięćdziesiątych. W nowym miejscu miało być lepiej. I może trochę było, ale w tamtym czasie panowało wysokie bezrobocie, pracował tylko ojciec, w domu dwójka dzieci, a z jednej pensji starczało na opłacenie wynajętego mieszkania i niewiele więcej. Ojciec sporą część swojej i tak małej wypłaty przepijał. Witek w liceum słabo się uczył, wagarował na tyle dużo, że jak już pokazał się w szkole, dziewczyny z klasy zawsze komentowały ze śmiechem, że w końcu przyszedł. Czasem z kumplami pił, czasem popalał marihuanę. Może by pił i palił częściej, ale nie miał za co.
Witek wyciąga z dokumentów swoje zdjęcie z tamtych czasów. Zawsze nosi je przy sobie. Z fotografii patrzy młody, przystojny, nostalgicznie uśmiechnięty blondyn z kucykiem. Na zdjęciu nie widać, że włosy miał do pasa. Pełne policzki, równe brwi, wyraźnie zarysowane usta. Pewnie też z tego powodu miał powodzenie u kobiet, także w czasie psychoz.
Po ledwo zdanej maturze Witek próbował kontynuować naukę na studiach. Dostał się na informatykę na Uniwersytecie Opolskim, ale braki w wiedzy dały o sobie znać. Niewiele rozumiał, zrezygnował po kilku miesiącach. Poszedł do pracy i jego los się odmienił – zaczął mieć swoje pieniądze. Robotę dostał w lokalnym dużym zakładzie, najpierw na czarno jako pomocnik ślusarza.
– Robiłem, co kazali, byłem taki „przynieś, wynieś, pozamiataj”, coś posprzątałem, rury czyściłem, zawory przykręcałem. Zauważyłem wtedy, że ciągle jest zapotrzebowanie na pracę spawaczy. Zapytałem kierownika, czyby mi nie podpisał papierów z urzędu pracy, zrobiłbym sobie kurs spawacza. Zgodził się, skończyłem kurs i bardzo dobrze mi szło. Miałem wtedy jakieś dwadzieścia trzy lata.
Wszystko, co zarobił, miał dla siebie. Mieszkał z dziewczyną, czynsz opłacała jej matka. Pieniądze wydawał na palenie, zaczął się też tatuować. Imponował mu Tomek Lipnicki z Illusion. Pierwszy tatuaż Witka to tribal na prawym ramieniu (teraz chce go usunąć, bo boi się, że to może być biblijne znamię Bestii).
Palił marihuanę. Najpierw czasem, potem ciągle. Bo stresujący majster, który się go czepia, bo na chilloucie lepiej się żyje.
– Podobał mi się ten odlot, robiłem się wyluzowany, lepiej mi się spawało. Ujarany byłem non stop. Wstawałem rano: paliłem, w pracy: paliłem, kładłem się: też paliłem, bo po trawce dobrze się śpi. Dziewczyna nie reagowała. W końcu całą wypłatę oddawałem dilerowi, a potem, jak mi brakowało, brałem w kredo, jak to się mówi w środowisku. Zamierzałem wyjechać do Anglii, założyć rodzinę, mieć dzieci. Uważałem, że nie mam żadnego problemu, że będę sobie palił, fajnie żył. Nie biję żony, jak mój ojciec alkoholik, nikogo nie zdradzam, jestem grzeczny, kulturalny. Niczego złego nie robię.
Upalony chodził rok. W pracy czuł się szanowany, bo robotę wykonywał dobrze, dokładnie. Szefowie byli zadowoleni. W zakładzie przestał się pokazywać z dnia na dzień. Zaczął chorować.
Choć minęło szesnaście lat, wspomnienie pierwszej psychozy syna i bezradność wobec niej ciągle budzą w Barbarze emocje.
– Najgorszym koszmarem było to, że znikąd pomocy – mówi. – Dzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechali i powiedzieli, że nic nie mogą zrobić. Witek mówił, że z nimi nie pojedzie, i nie pojechał. Przyjechała policja, powiedzieli, że nie mogą go zabrać, bo nie chce, a nie jest ubezwłasnowolniony. Psychoza trwała, Witek szalał. Znów dzwoniliśmy po pogotowie, ratownicy znów mówili to samo. Policja podobnie. Nie wiem, ile razy to się powtórzyło. Aż z karetką przyjechał ginekolog, akurat miał dyżur na pogotowiu. Zorientował się, co się dzieje, powiedział, że trzeba syna zawieźć do szpitala psychiatrycznego i on bierze za to odpowiedzialność. Dopiero wtedy go zabrali.
Witek trafił do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Opolu. Z pierwszej hospitalizacji niewiele zapamiętał.
Na wypisie lekarz informował, że Witek „przy przyjęciu był w trudnym kontakcie, okresowo zupełnie niedorzeczny, tok myślenia był rozkojarzony, zachowania dziwaczne, afekt niedostosowany, chwilami był negatywistyczny, agresywny. Na oddziale stosunkowo długo utrzymywało się pobudzenie psychoruchowe, zachowania agresywne i autoagresywne (z tego powodu wielokrotnie stosowano przymus bezpośredni). Długo nie nawiązywał logicznego kontaktu, głównie z powodu rozkojarzenia toku myślenia. Był dziwaczny w zachowaniu i wypowiedziach, niedostosowany afektywnie, okresowo w silnym lęku”. W tym samym dokumencie czytam też, że rodzina od roku zauważała skłonność do agresji i dysforii, czyli głębokiego zaniepokojenia połączonego z wyolbrzymianiem bodźców i nieadekwatnym reagowaniem, co wcześniej u Witka nie występowało. Od kilku lat nadużywał marihuany, a na dwa miesiące przed hospitalizacją zaczął zażywać także amfetaminę. Objawy zaburzeń psychotycznych pojawiły się kilka dni przed przyjęciem do szpitala. Lekarz zaznaczył, że Witek był w ciągu narkotykowym i miał nasilone zaburzenia myślenia „głównie pod postacią przyśpieszenia i rozkojarzenia, prawdopodobnie urojenia prześladowcze”.
– Początkowo funkcjonowałem jak każdy inny pacjent. Chodziłem po korytarzu, paliłem papierosy, rozmawiałem z ludźmi. Potem było coraz gorzej, bo byłem tak faszerowany lekami, że wykręcało mi do tyłu głowę i gałki oczne mi się wywracały.
O skutkach ubocznych farmaceutyków w epikryzie Witka nie ma mowy. Jest za to informacja, że leczenie spowodowało stopniowe ustępowanie wcześniej wymienionych objawów. Oraz że przed wypisem zauważono słabo nasilone objawy depresyjne.
Witek, pytany, czy widzi różnice między kolejnymi hospitalizacjami, mówi, że trudno mu jest rozróżnić, co się działo w którym szpitalu (leczył się głównie w specjalistycznych szpitalach w Opolu i Branicach), te pobyty mu się zlewają. Wyraźniej pamięta te sytuacje, o które ma żal do dziś.
– Byłem bity – wyznaje, patrząc badawczo, jak zareaguję.
Wspomina, że w opolskim szpitalu ukradziono mu prawie wszystkie ciuchy. Potem widział pacjentów bezczelnie paradujących w jego ubraniach. To były spodnie bojówki, kilka koszulek z patriotycznymi hasłami, skórzana niebieska kurtka.
– Kurtki mi nie szkoda, ale pozostałe ubrania miały dla mnie znaczenie sentymentalne. W spodniach byłem na pogrzebie ojca mojej dziewczyny Niny. W koszulkach byłem we Włoszech. Śmiali mi się w twarz, jak im mówiłem, że to moje.
Pacjenci zabierali mu też papierosy. Dziesięć paczek, które przywozili rodzice, schodziło w trzy dni.
– Jak brałem paczkę i szedłem do palarni, to ode mnie wymuszali, musiałem dać. Na przykład raz młody chłopak podszedł do mnie, złapał mnie za nos i ścisnął. A mnie sparaliżowało. Wiem, że powinienem się odwinąć, ale nie mogłem.
To był chyba jedyny raz, kiedy Witek poskarżył się komuś z personelu. Powiedział lekarce, a ta przeniosła go na inny oddział. Ale zwykle potulnie oddawał papierosy innym pacjentom.
– W chorobie najgorsze są dla mnie poranki. Leżę wtedy skulony pod kołdrą. Boję się wszystkiego. Najbardziej ludzi. Kiedyś, jak tak leżałem, trzęsąc się ze strachu, podszedł do mnie inny pacjent i mocno uderzył w plecy. „Teraz jest fala!”, krzyknął. Nie powiedziałem o tym nikomu, bo personelu jest tak mało, że nawet jakby chcieli, nie upilnują. A ja się bałem, że jak powiem, to ten gość przyjdzie się zemścić. Na oddziale jest czterdziestu czy pięćdziesięciu pacjentów. Lekarz wychodzi około piętnastej. Zostają dwie pielęgniarki. Co one mogą?
Innym razem systematycznie wybierało go sobie na ofiarę dwóch pacjentów: były złodziej i emerytowany policjant. Działali w duecie. Zasadzali się na niego w miejscu nienadzorowanym przez personel i bili.
– Stali tak i czekali, a jak przechodziłem, to dostawałem. Nie skarżyłem się nikomu. O tym, że mnie biją, powiedziałem tylko Ninie. Bardzo się zdenerwowała.
Dziewczyna wspomina to tak:
– Kiedy Witek trafił po raz kolejny do szpitala, cieszyłam się, kamień spadł mi z serca, bo już jakiś czas rozwijała się u niego psychoza, a on chodził po mieście i rozrabiał. To było wtedy, gdy ukradł kilka butelek whisky ze stoiska alkoholowego w Biedronce. Złapała go policja, a on nie bardzo kontaktował ze światem. „Ktoś się nim zajmie, jest bezpieczny”, pomyślałam. Ale trafił na oddział, na którym są cięższe przypadki. Pamiętam, jak dzwonił do mnie na gorąco i mówił, że ktoś go uderzył. Był mocno otumaniony lekami i powtarzał, że jeden z pacjentów uderzył go w plecy i kopnął. „Jak to jest możliwe?!”, oburzyłam się. „Zamyka się chorych, osłabionych lekami ludzi, którzy nie potrafią się obronić, a oni są narażeni na przemoc? Nikt tego nie widzi?!” Tak bardzo się zdenerwowałam po rozmowie z nim, że natychmiast zadzwoniłam na ten oddział, porozmawiałam z jednym z pielęgniarzy. Byłam wzburzona, pytałam, czy mam to zgłosić do prokuratury, bo to dla mnie nie do przyjęcia, że chorzy ludzie są w ten sposób traktowani. Pielęgniarz powiedział, że nie mają wpływu na to, że pacjenci czasem się pobiją, jeden drugiego opluje czy wyzwie. Lekarzy jest za mało, pielęgniarzy jest za mało, tak wygląda polska psychiatria, nie są w stanie wszystkiego upilnować. Możemy się nad tym poużalać, ale to niczego nie zmieni. Efektem tego telefonu było jednak przeniesienie Witka do innej sali, ze spokojniejszymi pacjentami.
Witek i Nina byli w związku pięć lat. W tym czasie Witek trzy razy trafił do szpitala. Nina cały czas go wspierała. Do dziś mówi, że to wspaniały, dobry człowiek i jego schizofrenia nie stanowiła dla niej żadnej przeszkody. Chociaż Nina ma medyczne wykształcenie, a jej mama pracuje w szpitalu, kiedy odwiedzała Witka na oddziale psychiatrycznym, wszystko było dla niej zaskoczeniem.
– Kontakt z ludźmi, którzy snują się po korytarzu i są zupełnie odrealnieni, jest szokujący. Mój facet stał przede mną, przestępował z nogi na nogę, otumaniony lekami. „To nie jest mój Witek!”, myślałam.
Pielęgniarzy Witek też źle wspomina. Podczas psychozy, nocą wstawał z łóżka, zakładał sobie kołdrę na głowę i pukał do dyżurki.
– W końcu pielęgniarz otworzył i kopnął mnie w krocze. Innym razem, też w psychozie, nie chciałem wykonywać jakichś poleceń, ale nie byłem agresywny, i wielki pielęgniarz założył mi chwyt od tyłu, dusił mnie, aż straciłem przytomność. Jak już byłem na innym oddziale, powiedziałem lekarzowi o tym zdarzeniu. Popatrzył tylko na mnie, coś zanotował. Nie wiem, czy coś z tym zrobił.
Pytam Sebastiana Łabudę, ordynatora oddziału C (jednego z tych, w których leczył się Witek) Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Opolu, czy pacjenci zgłaszają przemoc ze strony personelu, a jeśli tak, co potem się dzieje.
– Takie sytuacje są rzadkie, ale się zdarzają – mówi ordynator. Przytacza jedną z nich. – Pacjent poskarżył się na nieodpowiednie zachowanie jednego z pielęgniarzy z innego oddziału, a że sam byłem świadkiem niewłaściwego odzywania się do pacjentów przez tego pielęgniarza, rozmawiałem potem na jego temat z ordynatorem oddziału, w którym pracował. Ostatecznie po jakimś czasie, choć nie wiem, czy tylko z powodu tego zgłoszenia, ten pielęgniarz przestał pracować. Niemały wpływ miał na to zespół pielęgniarski, który sam eliminuje osoby nieodpowiednio traktujące pacjentów, reagujące przesadnie, nieadekwatnie. Źle się pracuje w takim towarzystwie, także jeśli chodzi o bezpieczeństwo. W przypadku tej osoby zespół interweniował u przełożonej.
Łabuda zapewnia, że zgłoszenia pacjentów dotyczące niewłaściwego traktowania przez personel nie są ignorowane i zawsze podlegają weryfikacji. Od kilku lat, odkąd jest monitoring, jest to łatwiejsze. W większości zgłoszenia nie pokrywają się z tym, co zarejestrowały kamery.
– Na nagraniu widać, kto był agresorem, jak zachowywał się personel – mówi ordynator i zaznacza, że do zdarzeń z agresją czy przemocą dochodzi najczęściej na oddziale ostrym.
Mama Witka wspomina, że kiedy przyszła do syna właśnie na oddział ostry w Opolu, pielęgniarze mówili, że dał im popalić.
– Popalić? – pyta oburzona Barbara. – To są ludzie chorzy! Przecież personel wie, gdzie przychodzi do pracy. Jak ludzie mają psychozę, nie zawsze rozumieją, co się wokół dzieje. Chyba szpital daje im jakieś szkolenia z właściwego traktowania pacjentów?
Ordynator Łabuda zapewnia, że szkolenia są, ale dotyczą głównie bezpiecznego unieruchamiania. Potrzebne jest do tego zgrane działanie kilku osób.
– Mamy systemy przywoławcze uruchamiające alarm na innych oddziałach. Jak jest więcej osób, unieruchomienie można przeprowadzić bezpiecznie dla pacjenta i pracowników szpitala. Ale zdarza się, że jest się sam na sam z pacjentem, trzeba reagować szybko. Pielęgniarki, pielęgniarze, ratownicy medyczni są na pierwszej linii frontu. Często narażeni na fizyczny atak. Sytuacje, w których dochodzi do agresji, są dynamiczne i nie zawsze da się zareagować w całkowicie profesjonalny sposób. Oczywiście byłoby lepiej, bezpieczniej dla wszystkich, gdyby było więcej personelu.
Problem zbyt małej obsady pielęgniarskiej w polskiej służbie zdrowia istnieje od dawna. Dlatego od stycznia 2019 roku wprowadzono normy zatrudnienia pielęgniarek. Ale nie w psychiatrii. Tu termin wdrożenia norm w życie został przesunięty na styczeń 2021 roku.
– Psychiatria dostała wydłużone vacatio legis na sprostanie tym wymaganiom, żeby dyrektorzy mieli czas na zatrudnienie odpowiedniej liczby personelu i uzupełnienie kadr – wyjaśnia Mariola Łodzińska, wiceprezes Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych. – Normy zatrudnienia pielęgniarek w lecznictwie psychiatrycznym są uzależnione od specyfiki oddziału i w przypadku świadczeń psychiatrycznych dla dorosłych są wyliczane według równoważnika co najmniej 0,5 etatu pielęgniarki na łóżko. Czyli w przypadku zakontraktowanych na przykład sześćdziesięciu łóżek, biorąc pod uwagę współczynnik 0,5 wynikający ze wskazanego powyżej zakresu świadczeń, powinno być w oddziale zatrudnionych trzydzieści pielęgniarek. – Dalej Łodzińska oblicza, jak mogłaby wtedy wyglądać obsada na konkretnych zmianach: cztery pielęgniarki w dzień i trzy w nocy. Ale wprowadzenie takich norm spotyka się z oporem. – W ocenie kierowników podmiotów lecznictwa psychiatrycznego wskazane w rozporządzeniu równoważniki są zbyt wysokie i kierownicy nie będą w stanie uzupełnić wymaganej liczby pielęgniarek ze względu na deficyt kadr na rynku. A warto też podkreślić, że nigdzie nie ma tylu pacjentów, ile jest łóżek. Z doświadczenia wiem, że pacjentów z reguły jest więcej. Jak rozmawiam z koleżankami i kolegami, to słyszę, że łóżek jest sześćdziesiąt, a hospitalizowanych pacjentów siedemdziesięciu–siedemdziesięciu dwóch.
Zdaniem Łodzińskiej cały system od dawna wymaga gruntownej przebudowy, a braki kadrowe są tak duże, że nawet gdyby pielęgniarka chciała poświęcić pacjentowi czas i uwagę, to nie jest w stanie zająć się taką rzeszą podopiecznych, gdy na dyżurze są dwie lub trzy pielęgniarki i na każdą z nich przypada na przykład dwudziestu–trzydziestu chorych.
Choć normy zatrudnienia narzucone przez ustawę nie obowiązywały jeszcze, kiedy rozmawiałam z ordynatorem Łabudą, szpital już szukał personelu[1].
– Ale skąd go brać? – pytał retorycznie kierownik oddziału. – Ogłoszenia są, praca jest od zaraz. Nie ma chętnych.
Łabuda pracuje w szpitalu osiemnaście lat. Z jego obserwacji wynika, że nigdy nie było takiego kryzysu kadrowego jak teraz, zarówno jeśli chodzi o personel pielęgniarski, jak i lekarzy.
Wiele razy stosowano też wobec Witka przymus bezpośredni.
– Kładli mnie na łóżku w kilka osób i przypinali pasami. Leżałem tak dobę, dwie. Jak byłem w ostrej psychozie, to się posikałem prosto w nową piżamę. Co jakiś czas, nie wiem co ile, może co dwie godziny, drzwi otwierał pielęgniarz, zaglądał do środka i zamykał. A ja leżałem, coś tam bredziłem, szamotałem się. Czułem się strasznie. Pamiętam, że bardzo się bałem. Słyszałem głos pielęgniarki. Był taki niski, myślałem, że to jakiś demon. Jedną całą noc krzyczałem. Przychodził do mnie inny pacjent i bił mnie po twarzy. Zapinali nie tylko w izolatkach, ale też, jak nie było miejsc, leżałem na ogólnej sali oddzielony parawanem.
Ordynator Łabuda zaznacza, że procedury dotyczące stosowania przymusu bezpośredniego w polskim prawie są jasno określone. Przede wszystkim wiadomo, kiedy można go stosować: jeżeli zachowania pacjenta w chorobie bezpośrednio zagrażają jego życiu albo zdrowiu lub życiu innych osób. O tym, czy zastosować przymus, decyduje lekarz, gdy zaś nie ma lekarza, a sytuacja jest nagła, może zdecydować pielęgniarka.
– Ale ta decyzja wymaga zatwierdzenia przez lekarza niezwłocznie, czyli tak szybko, jak to jest możliwe – mówi Łabuda.
Przymus może być przedłużony po pierwszych czterech godzinach, potem – co sześć godzin. Za każdym razem jest to decyzja lekarza.
– Drugi lekarz psychiatra jest potrzebny do konsultacji, gdy pacjent ma pozostać w pasach, a upłynęło szesnaście godzin. Idea tego przepisu może była szczytna, zapewne chodzi o przestrzeganie praw pacjenta, ale w wielu sytuacjach jest on martwy – zauważa Łabuda. – Na przykład, gdy szesnaście godzin mija o trzeciej w nocy z soboty na niedzielę i nie ma drugiego lekarza. Stworzono przepis, który tak naprawdę w wielu miejscach w Polsce nie funkcjonuje. Nie wiadomo też, co zrobić, gdy jeden psychiatra uważa, że przymus trzeba przedłużyć, a drugi, że nie. Która opinia jest ważniejsza? Tego ustawa nie reguluje.
Co z potrzebami fizjologicznymi?
– Jeśli stan pacjenta na to pozwala, jest zwalniany do toalety. Jeśli nie, to standardowo: basen i kaczka – mówi psychiatra.
Zaznacza, że szpital dba o intymność pacjentów w pasach, są w izolatce lub zasłonięci parawanem, także by odseparować od nich innych pacjentów. Razem z przymusem jest stosowana farmakoterapia. Podaje się doustnie lub domięśniowo leki uspokajające.
– Pielęgniarki wiedzą, kiedy upływają cztery godziny i powinny zawołać lekarza. Obserwują pacjenta i w odstępach piętnastominutowych raportują, co się z nim dzieje. Ten czas regulują przepisy, ale jeśli wymaga tego sytuacja, monitorowanie odbywa się częściej, a jak dzieje się coś nagłego, nie ma znaczenia, że nie upłynęło jeszcze piętnaście minut, działa się natychmiast – mówi Łabuda.
Witek widzi to inaczej.
– Nadzór nad pacjentem jest praktycznie żaden. Tylko co jakiś czas w nocy zaglądał do mnie pielęgniarz. Żadnego picia, toalety, robiłem pod siebie – mówi z żalem, ale przyznaje, że gdy poprosił, pielęgniarka podała mu wodę. Z perspektywy czasu uważa, że unieruchamianie pacjentów jest nieludzkie, choć rozumie, czemu się je stosuje. – Wydaje mi się, że nie ma innego sposobu, by personel mógł poradzić sobie z pacjentem, który jest na przykład agresywny, w psychozie. – Ale Witek zaznacza, że pasy są też nadużywane, służą do pacyfikacji pacjentów. – Za karę, nieposłuszeństwo, nieodpowiednią odzywkę do kogoś z personelu. Ja byłem unieruchomiony, bo nagrywałem telefonem, co się dzieje na oddziale. Nie byłem agresywny, kazali mi skasować nagrania, to skasowałem, ale i tak trafiłem w pasy. Na całą noc.
Podczas licznych hospitalizacji Witek rzadko korzystał z pomocy psychologicznej. Dopiero kiedy z powodu kradzieży w Biedronce obudził się w nim strach przed więzieniem, systematycznie zaczął odwiedzać gabinet psychologa. Codziennie podczas porannego obchodu pytał, czy może przyjść, umawiał się i stawiał o ustalonej porze.
– Na cały czterdziestoosobowy oddział było dwóch psychologów, ale większość pacjentów do nich nie chodziła. Dla chętnych czas znajdował się bez problemu – mówi Witek.
Na oddziałach, na których się leczył, proponowano też arteterapię. Witek nie docenia jej walorów.
– Zwija się tam ligninę, wycina kółeczka. Można jakieś wykreślanki sobie robić, trenować mózg.
On wolał przez cały dzień słuchać muzyki. Czasem porozmawiać z innym pacjentem. Palić papierosy. Jeść. Tyle. Czyli po prostu nuda. Ale w kolejnej rozmowie na ten temat przypomina sobie, że w szpitalu w Opolu lubił ceramikę ze względu na terapeutkę, która prowadziła te zajęcia.
– Pamiętam, że glinianą żabę pomalowałem w cieniutkie paseczki. Ładna wyszła. Lepiłem też figurki z gliny. Można było się wyciszyć. Jak udało mi się skupić, to przy tym odpoczywałem.
Dobrze wspomina też muzykoterapię i stolarnię. Nie lubił za to plastyki, bo to „takie zwykle malowanie”.
Łabuda potwierdza, że faktycznie leki są podstawą, ale na jego oddziale zawsze kładzie się duży nacisk na pozafarmakologiczne formy leczenia.
– Leczenie nie powinno polegać tylko na leżeniu w łóżku i przyjmowaniu leków, bo to byłoby zaprzeczeniem próby powrotu do normalnego funkcjonowania.
Dlatego każdy oddział w Opolu poza psychologami ma też terapeutę lub terapeutów zajęciowych, którzy organizują pacjentom czas. Są to głównie zajęcia manualne, czasem gry logiczne.
– Udział w zajęciach jest dobrowolny, ale pacjenci są do nich mobilizowani. Terapeuta zaprasza szczególnie tych, których my wskazujemy jako potrzebujących aktywizacji. Ale są też tacy, którzy chętnie sami się zapisują.
Czas do obiadu jest wypełniony zajęciami w pracowni terapii. Popołudniami odbywają się zajęcia w pracowniach zewnętrznych, choć na terenie szpitala, czyli stolarskie i ceramiczne. Popołudniami albo w weekendy są też treningi organizowane przez pielęgniarki: budżetowe – o zarządzaniu pieniędzmi, higieniczne czy dotyczące przyjmowania leków.
– To bardzo proste wskazówki, dla nas mogłyby się wydawać banalne, ale dla pacjentów, u których choroba rzutuje na wszystkie aspekty życia, dbałość o higienę czy rozsądne gospodarowanie swoim budżetem stają się problemem. Treningi mają im te umiejętności przywrócić. Lekowe są nastawione na to, jak dobrze się leczyć, jak ważna jest systematyczność. Staramy się edukować pacjentów w tym zakresie, bo bez współpracy nie ma leczenia.
W pierwszych wypisach Witka powtarzają się informacje, że podczas hospitalizacji wykazywał agresję, miał urojeniową ocenę rzeczywistości i poczucie, że jest całkowicie zdrowy psychicznie. Leki brał bez zastrzeżeń, ale był mało krytyczny wobec przebytej psychozy. Z czasem z wypisów znikają wzmianki o roszczeniowym tonie i agresywności mężczyzny, w ich miejsce pojawiają się uwagi o nadmiernym ugrzecznieniu i tonie przepraszającym. Jedno się nie zmienia – zalecenia leczenia w poradni zdrowia psychicznego. To oznacza, że pacjent powinien systematycznie stawiać się na kontrolę u lekarza psychiatry. W praktyce to kilkunastominutowa wizyta, podczas której wypisuje się receptę. Z terminami nie jest łatwo, na pierwszą wizytę trzeba czekać około trzech miesięcy, kolejne odbywają się nieco częściej. Ile powinna trwać wizyta u psychiatry, ustalił NFZ. Czterdzieści pięć minut – pierwsza, każda kolejna – piętnaście[2]. Doktor Łabuda mówi, że zna przypadki, kiedy lekarz w czasie przeznaczonym dla dwunastu pacjentów przyjął dwudziestu. Wówczas za ośmiu ostatnich NFZ mu nie zapłacił.
Ordynator Łabuda uważa te limity czasowe za bezsensowne.
– Są wizyty pierwszorazowe, podczas których nie starcza mi czterdzieści pięć minut, bo trzeba wyedukować rodzinę, wyedukować pacjenta. Świadomy pacjent leczy się lepiej, a zwłaszcza gdy wyedukowana jest jeszcze jego rodzina. Natomiast piętnaście minut dla pacjenta, który już długo się leczy, a samo dotarcie na tę wizytę jest dla niego wyzwaniem, to czasem za dużo. On chce odebrać receptę, powiedzieć, że dobrze się czuje, i wyjść. Jeśli nie poświęcę mu piętnastu minut, to teoretycznie ta porada jest wadliwa. Inny w tym czasie mógłby skorzystać.
Łabuda lubi opowiadać anegdotę o koledze lekarzu szukającym pracy w Wielkiej Brytanii.
– W jednej z ankiet napisał, że przyjmuje stu pacjentów tygodniowo. Wezwano go do wniesienia korekty. „Pan się pomylił o jedno zero”, usłyszał. Tam nikt nie dopuszczał myśli, że lekarz może przyjąć stu pacjentów w ciągu tygodnia. A byli to tylko pacjenci poradniani, lekarz nie doliczył tych z oddziału.
Pytam Witka, czy podczas wypisu ktoś wspominał o możliwości psychoterapii, o tym, że leczenie mogłoby być kontynuowane inaczej niż tylko farmakologicznie. Witek milczy, zastanawia się, po chwili mówi, że nie, nie słyszał. Zaznacza, że często kierowano go na oddział dzienny, ale na psychoterapię nie.
Czy pacjent, który wiele razy był w szpitalu, mógł nigdy nie usłyszeć, że powinien wybrać się na psychoterapię? – dopytuję ordynatora Łabudę.
– Tak, to możliwe, bo pacjenci czasem tego nie potrzebują, a u niektórych już na oddziale widzimy, że nie są w żaden sposób zainteresowani kontaktem i dla nich to jest trudne – mówi psychiatra. – Nie przeceniałbym roli terapii wspierającej. To nie jest warunek, bez którego nie ma leczenia. Część pacjentów reaguje: ale po co mi to?
Lekarz zaznacza, że wśród rodzin pacjentów nasila się tendencja, by w psychoterapii widzieć lek na wszystkie problemy chorego. Forsują spotkania z terapeutą także wtedy, gdy pacjent jest w ostrej fazie choroby, czyli ma nasilone objawy psychotyczne, halucynacje, lęki.
– Na takim etapie terapia nic nie da – mówi Łabuda. – Będzie frustrująca i dla pacjenta, i dla terapeuty. Mamy te formy, stosujemy je, ale one nie są panaceum i nie są dla wszystkich. Mało tego, są zaburzenia, jak na przykład nerwice, gdzie psychoterapia powinna być metodą z wyboru, a jest grupa pacjentów, która jest nastawiona tylko na leczenie farmakologiczne. Ale są też pacjenci, którzy na wizytę do psychiatry przychodzą tylko po to, by dostać skierowanie do psychoterapeuty.
Podczas rozmowy z lekarzem przy wyjściu ze szpitala pacjent słyszy przede wszystkim o tym, jak ważne są leki.
– Już w trakcie pobytu pracujemy nad tym, żeby uzmysłowić pacjentowi, że będzie się musiał leczyć dalej i że na razie to leczenie będzie bezterminowe. Pacjenci używają określenia „do końca życia”. Ja wolę „bezterminowe”, bo nie wiemy, co odkryje nauka za kilka lat – mówi Łabuda.
Pomimo usilnych starań lekarzy, by pacjent był wyedukowany i świadomy roli farmakoterapii, między hospitalizacjami Witek leki raz brał, raz ich nie brał. Częściej to drugie. Za to systematycznie wracał do narkotyków. Tak było też w Szwecji, dokąd pojechał z grupą znajomych, by zarobić trochę pieniędzy. (Wtedy schizofrenia przypominała o sobie średnio co dwanaście miesięcy. Niedługo potem choroba nabrała tempa). Witek miał dwadzieścia siedem lat, spotkał Alcie, ciemnoskórą Szwedkę o afrykańskim imieniu. Gdy tylko poznała Witka, przygarnęła go, a po dwóch miesiącach znajomości zaprowadziła do księdza, chciała brać ślub. Ale nie doszło do niego, bo u Witka ruszyła kolejna psychoza. Spakował się i wyszedł. Szukał ducha Hitlera, chciał go zniszczyć. Chodził po mieście, omijając miny głębinowe; zostawił gdzieś dowód osobisty, bo wydawało mu się, że w ten sposób komuś go przekazuje, że to część misji. Spał gdzie popadnie. Po kilku dobach zwinęła go policja, zorientowała się, że coś jest nie tak, i zawiozła go do szpitala psychiatrycznego. Witek uważa, że tylko raz, właśnie w szwedzkim szpitalu, dostał skuteczną pomoc.
– Tam się nie czuło, że jest się odizolowanym. Połowa osób na oddziale to byli ludzie zdrowi. Każdy pacjent miał swojego anioła stróża, osobę, która cały czas mu towarzyszyła, oraz swój pokój, który był jego strefą prywatną. Osoba towarzysząca była ze mną raczej w części wspólnej, w moim pokoju też, ale tylko wtedy, gdy sobie tego życzyłem. Z pielęgniarkami i opiekunami rozmawialiśmy swobodnie. Dużo się śmialiśmy. Komunikowałem się po angielsku, po szwedzku nauczyłem się ledwie kilku słów.
W szpitalu odwiedzała go Alcie. Przywiozła papierosy i – jak wspomina – najpyszniejsze na świecie lasagne.
W szwedzkim szpitalu Witek tylko raz widział kogoś w pasach.
– Była to kobieta. Przez cały czas unieruchomienia siedziała przy niej pielęgniarka i czytała jej książkę. Aż pacjentka się wyciszyła. Krótko była w pasach, może cztery godziny. Myślę, że to dlatego, że ktoś jej towarzyszył.
Farmakologię stosowano tam bardzo ostrożnie. Przez miesiąc dostawał tabletkę dziennie. Przy wypisie zaproponowano mu towarzystwo pielęgniarki na promie w podróży powrotnej do Polski. Odmówił, bo czuł się dobrze.
Witek widzi ogromne różnice między polskimi a szwedzkimi szpitalami.
– W Polsce leczenie polega na izolowaniu; trudno znieść miejsce, w którym wszyscy są chorzy. Brakuje intymności, nie ma się gdzie wyciszyć, nie ma się na przykład swojego pokoju. Obserwacja pacjenta nie istnieje. Rano jest obchód, staje się na baczność przed lekarzami i terapeutami. Przy wszystkich, przy innych pacjentach, mamy mówić, co nam dolega. Nie każdy to potrafi.
Witek narzeka na szpitale, ale twierdzi, że poza nimi nie umie się odnaleźć. Ma lęki, że umrze, zachoruje na raka, potrąci go samochód albo że wyląduje w więzieniu. Nie miał ich po hospitalizacji w Szwecji. Wielokrotnie podczas rozmowy podkreśla, że czuł się tam ważny i szanowany. Mimo to po powrocie do Polski przez rok nie opuszczał mieszkania – jak mówi, miał depresję poschizofreniczną.
Alcie dzwoniła do niego kilka razy, zapraszała go do Szwecji, ale on nie miał siły wyjść z domu nawet na miasto. Podróż go przerastała, zresztą nie miał na nią pieniędzy. W końcu przestała dzwonić.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Normy zatrudnienia w szpitalach i na oddziałach psychiatrycznych ostatecznie nie zostały wprowadzone od stycznia 2021 roku, a te obowiązujące od roku 2019 na innych oddziałach zawieszono. Decyzja ministra zdrowia była motywowana trudną sytuacją epidemiczną kraju. Dyrektor placówki sam ma decydować o obsadzie, w taki sposób by zapewnić ciągłość pracy. W praktyce oznacza to, że nadal jest legalna sytuacja, w której czterdziestoma czy sześćdziesięcioma pacjentami podczas zmiany opiekują się dwie pielęgniarki. Utrzymanie norm natomiast groziło zamykaniem oddziałów lub redukowaniem liczby łóżek w oddziałach.
[2] Takie zasady wprowadzało już uchylone Rozporządzenie Ministra Zdrowia z dnia 6 listopada 2013 r. w sprawie świadczeń gwarantowanych z zakresu opieki psychiatrycznej i leczenia uzależnień (Dz.U. 2013 poz. 1386), które obowiązywało od 21 grudnia 2013 roku do 25 lipca 2019 roku. Wyszczególniało trzy rodzaje wizyt: diagnostyczną, która miała trwać przynajmniej czterdzieści pięć minut, terapeutyczną – co najmniej trzydzieści minut, i kontrolną – co najmniej piętnaście minut. Obowiązujące rozporządzenie (z 19 czerwca 2019 roku) nie określa czasu trwania wizyty u psychiatry.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I