Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Galvinowie mogliby być ucieleśnieniem amerykańskiego snu. Dan i Mimi wzięli ślub zaraz po II wojnie światowej, rodzinę zakładali w czasach rosnącego dobrobytu, awansowali do klasy średniej, kupili piękny dom. Marzyli o dużej rodzinie i ich marzenie się spełniło, doczekali się aż dwanaściorga dzieci. Ale za zamkniętymi drzwiami rozgrywał się dramat. Jeden po drugim ich sześciu synów traciło kontakt ze światem. Diagnoza – schizofrenia – w tamtych czasach była jak wyrok dla całej rodziny.
Tragedia Galvinów okazał się szansą dla psychiatrii. Przebadanie tak wielu blisko spokrewnionych osób pozwoliło naukowcom i lekarzom lepiej zrozumieć tajemnicę tej niezwykle złożonej choroby, której leczenie bywało nieraz bardziej wyniszczające niż same objawy.
Kolker zręcznie łączy przejmującą historię rodziny Galvinów, którą opisuje szczegółowo i z ogromną empatią, z fascynującymi dziejami psychiatrii. Ale „W ciemnej dolinie” ma również trzeci wymiar – to socjologiczny portret Ameryki drugiej połowy XX wieku, jej pragnień, ambicji i wypieranych problemów.
Książka dotarła na pierwsze miejsce bestsellerów „New York Times’a”, a także znalazła się pośród najlepszych książek 2020 roku w rankingach m.in. „New York Times’a”, „Forbes’a”, „The Washington Post”, „The Wall Streed Journal”, „Time”, „Slate”, „The Boston Globe”, „The New York Post”, Amazon.com, Smithsonian Institution, National Public Radio oraz „People”.
„Klątwa ciążąca nad rodziną Galvinów przywodzi na myśl grecką tragedię. Kolker przedstawia ich historię z ogromną empatią, zgłębia chorobliwe urojenia, dokumentuje nie tylko kolejne pobyty braci w szpitalach, ale też podejmowane przez rodzinę coraz bardziej desperackie próby znalezienia pomocy. Jednak „W ciemnej dolinie” nie sprowadza się do smutnej opowieści o cierpieniu. Mamy tu również fascynujące rozdziały poświęcone medycznej zagadce.” Sam Dolnick, „The New York Times Book Review”
„„W ciemnej dolinie” zapewni wam naukową zagadkę, staranny warsztat reporterski, zaskakujące zwroty akcji i – co najważniejsze – prawdę na temat kondycji ludzkiej. To jedna z tych rzadko spotykanych książek, które warto przeczytać wiele razy.” David Grann
„Ambitna, porywająca i zarazem niepokojąca książka o rodzinie dręczonej przez schizofrenię, poruszający opis spustoszeń, jakich może dokonać. A zarazem opowieść o tym, że ukrywanie prawdy na temat choroby psychicznej prowadzi do jeszcze większych cierpień, o odwadze potrzebnej chorym oraz ludziom, którzy decydują się ich wspierać.” Andrew Solomon
„Fenomenalny reportaż, fenomenalny styl, fenomenalna praca dokumentacyjna. „W ciemnej dolinie” wysoko podnosi poprzeczkę literaturze faktu. Robert Kolker zagłębia się w niezwykłą historię rodziny nękanej przez jedną z najbardziej tajemniczych chorób, jakie zna ludzkość. Przenikliwie opisuje życie Galvinów, równocześnie przedstawiając dziesięciolecia prac, które miały na celu odkrycie genetycznego źródła schizofrenii. […] Książka Kolkera jest prawdziwym triumfem, niezapomnianym reportażem. Sięgnijcie po nią czym prędzej.” Susannah Calahan
„Kolker przedstawia doświadczenie osób cierpiących na schizofrenię, ale mówi także o tym, jaki wpływ ta choroba wywiera na ich rodziny. […] Z talentem, jakiego nie powstydziłby się znakomity powieściopisarz, czyni z każdego bohatera tej historii wyrazistą postacią.” Richard J. McNally, „Wall Street Journal”
„Historia niezwykłej rodziny i mistrzostwo reportażu.” Sylvia Nasar
„Napisana z rozmachem, lecz zarazem intymna kronika rodziny, która mierzyła się z wyjątkowymi wyzwaniami, a do tego historia psychiatrii, a konkretnie podejmowanych przez lata nieudanych prób zrozumienia i leczenia schizofrenii. […] mamy tu do czynienia z wyjątkowo staranną pracą reporterską i porywającą narracją, z opowieścią o losach ludzi, bez których naukowcy nie zdołaliby dokonać przełomowych odkryć. Będziecie płakać, będziecie trzymać kciuki za Galvinów i na pewno nigdy o nich nie zapomnicie.” Rachel Simon
„Niezwykła, fascynująca, mądra i pełna empatii książka. […] Kolker znalazł genialny sposób na opowiedzenie nieprawdopodobnie skomplikowanej historii, dzięki czemu czytelnik nie może oderwać się od lektury. Wyjątkowy, niezapomniany i naprawdę ważny reportaż. Nie przegapcie go!” „Booklist”
„Kolker omawia hipotezy dotyczące schizofrenii, formułowane przez psychiatrów i biochemików, a także rozmaite terapie, którym poddawano braci. Szczególnie porusza opis tego, jaki choroba wpłynęła na rodzeństwo, które nie doświadczyło jej bezpośrednio. Możemy niemal poczuć złowrogą i napiętą atmosferę panującą w pełnym sekretów domu Galvinów. […] To portret rodziny odmalowany z niezwykłą głębią i wyjątkową empatią.” „Kirkus”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 533
SERIAAMERYKAŃSKA
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę
David McCullough Bracia Wright
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)
Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię
Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła
Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę
Patti Smith Rok Małpy
Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności
David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie
amerykańskich plemion
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA(wyd. 2)
Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)
Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem
Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka
Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą
Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)
Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)
Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej
Jon Krakauer Wszystko za życie
Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji (wyd. 2)
Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)
Timothy Egan Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych
Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Hidden Valley Road. Inside the Mind of an American Family
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na s. 133 dzięki uprzejmości Roberta Moormana;
pozostałe fotografie w książce i na okładce dzięki uprzejmości Lindsay Galvin Rauch i Margaret Galvin Johnson
Copyright © 2020 by Robert Kolker
By arrangement with the author. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2021
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Małgorzata Tarnowska
Korekta Justyna Sadurska, Elżbieta Krok
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Przygotowanie e-booka d2d.pl
ISBN 978-83-8191-340-9
Dla Judy i Jona
Rodzina Galvinów w Akademii Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, 1961 rok
Najoczywistszym dowodem wytrwałości jest trzymanie się swojej rodziny1.
Anne Tyler
Colorado Springs, Kolorado
Brat i siostra wychodzą przez kuchnię do ogrodu. Dziwna z nich para. Donald Galvin ma dwadzieścia siedem lat, głęboko osadzone oczy, zupełnie ogoloną głowę, a do tego początki gęstej brody, jakiej nie powstydziliby się biblijni prorocy. Siedmioletnia Mary Galvin sięga mu niewiele powyżej pasa. Jasne blond włosy spływają jej na ramiona, ma nos jak guziczek.
Galvinowie mieszkają w Woodmen Valley w środkowym Kolorado, pośród lasów i farm u podnóża stromych wzgórz i ostańców z piaskowca. W ogrodzie domu unosi się słodki zapach sosen, rześki i ziemisty, a fruwające koło tarasu pasówki i modrosójki błękitne okrążają ptaszarnię zbudowaną wiele lat temu przez ojca Mary i Donalda. W środku wartę pełni maskotka rodziny: jastrząb o imieniu Atholl. Mary prowadzi, brat idzie za nią. Mijają ptaszarnię i wspinają się na niewielkie wzgórze, stąpając po znajomych kamieniach pokrytych porostami.
Ona jest najmłodsza z rodzeństwa, on najstarszy. A między nimi jeszcze dziesięcioro Galvinów. Łącznie tuzin. Ojciec chętnie powtarza, że starczy na drużynę futbolu. Cała reszta znalazła sobie rozmaite wymówki, by trzymać się jak najdalej od Donalda. Dzieci Galvinów, które jeszcze nie wyprowadziły się z domu, spędzają mnóstwo czasu na grze w hokeja, piłkę nożną lub baseball. Margaret, siostra Mary – najbliższa jej wiekiem z całego rodzeństwa, a przy tym jedyna dziewczynka oprócz niej – pewnie bawi się teraz z koleżankami. Może wybrała się do sióstr Skarke, które mieszkają w domu obok? A może do Shoptaughsów, kawałek dalej, ale przy tej samej ulicy? W każdym razie Mary, uczennica drugiej klasy, nie ma czym się zająć po szkole, więc po prostu wraca do domu. A tam już czeka Donald.
Donald wydaje się jej przedziwny, choćby z powodu tej jego ogolonej głowy albo tego, że lubi chodzić ubrany w brązowe prześcieradło, które nosi jak mnisi habit. Czasem ma przy sobie plastikowy łuk i strzały, starą zabawkę jego młodszych braci. Wędruje w tym stroju po okolicy bez względu na pogodę. Przemierza kilometr za kilometrem przez cały dzień, aż do zmroku. Chodzi niewyasfaltowaną Hidden Valley Road, przy której znajduje się dom rodziny, mija mleczarnię w Woodmen Valley, drepcze poboczem szosy albo po pasie między jezdniami. Często zatrzymuje się na dziedzińcu Akademii Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, w której dawniej pracował jego ojciec. Ludzie odwracają wzrok na widok Donalda. Kiedyś przyglądał się dzieciom, bawiącym się na boisku miejscowej szkoły podstawowej, i oznajmił im cichym, śpiewnym głosem, że jest ich nowym nauczycielem. Przestał tam przychodzić dopiero wówczas, gdy przepędził go dyrektor. W takich chwilach Mary żałuje, że jej świat jest tak maleńki. Bo wszyscy wiedzą, że Donald to jej brat.
Matka Mary dawno nauczyła się zbywać podobne sytuacje śmiechem. Zachowuje się jak gdyby nigdy nic. Nie ma wyboru: w przeciwnym razie musiałaby przyznać, że zupełnie nie kontroluje sytuacji, że nie rozumie, co się dzieje w jej własnym domu, i nie umie tego powstrzymać. Mary z kolei po prostu nie reaguje na Donalda. Zauważyła jednak, że rodzice bacznie obserwują wszystkie dzieci. Szukają znaków ostrzegawczych. Niepokoi ich choćby buntowniczość Petera, to, że Brian zażywa narkotyki, że Richarda wyrzucono ze szkoły, że Jim wdaje się w bójki, że Michael ma wszystko gdzieś. Mary wie, że nie wolno jej płakać, skarżyć się ani w ogóle okazywać emocji, bo zostałoby to uznane za dowód, że i z nią coś jest nie tak.
Zresztą Donaldowi, odzianemu w prześcieradło, zdarzają się lepsze dni. Czasami Mary wraca po szkole do domu i widzi, że brat ze skupieniem oddaje się jakiejś czynności, której sens widzi tylko on sam, na przykład wynosi wszystkie, ale to wszystkie meble do ogrodu albo sypie sól do akwarium, co kończy się śmiercią rybek. Innym razem jest w łazience, wymiotuje i zwraca lekarstwa: trifluoperazynę, chloropromazynę, haloperydol, flufenazynę, triheksyfenidyl. Niekiedy siedzi cicho pośrodku salonu, zupełnie nagi. Bywa, że matka wzywa policję, bo między Donaldem a którymś z jego braci – lub kilkoma braćmi – doszło do brutalnej bójki.
Przez większość czasu uwagę Donalda zaprzątają sprawy religijne. Tłumaczy, że święty Ignacy przyznał mu dyplom „teologii i praktyki duchowej”, więc całymi dniami i nocami recytuje na cały głos Symbol Apostolski, Ojcze nasz oraz litanię własnego autorstwa, którą nazywa Świętym Zakonem Księży. Nikt prócz niego nie zna logiki dyktującej porządek owej litanii. „Deo Optimo Maximo, benedyktyni, jezuici, Zgromadzenie Najświętszego Serca Jezusa, niepokalane poczęcie, Maryjo, Maryjo niepokalana, Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej, rodzino May, Zakonie Braci Kaznodziejów, Duchu Święty, franciszkanie, jeden, święty, powszechny i apostolski, trapiści…”
Dla Mary modlitwa ta jest jak wiecznie kapiący kran.
– Przestań! – wrzeszczy dziewczynka.
Ale Donald wyrzuca z siebie słowa, co najwyżej robi przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Mary uważa jego zachowanie za wyraz buntu przeciwko całej rodzinie, zwłaszcza ojcu, gorliwemu katolikowi. Sama uwielbia ojca, podobnie jak całe jej rodzeństwo. Nawet Donald go kochał, zanim zachorował. Ojciec może wracać do domu, kiedy chce, i wychodzić, kiedy chce, bo dużo pracuje. Tak dużo, że ma prawo być gdzie indziej. Mary okropnie mu tego zazdrości.
Najgorsze, że Donald upodobał sobie najmłodszą siostrę. Dziewczynka nie może tego znieść. Nie dlatego, że Donald się nad nią znęca, przeciwnie – dlatego, że jest taki dobry, czuły. Ponieważ rodzice nazwali ją Mary Christine, Donald uważa ją za Maryję, świętą dziewicę, matkę Chrystusa.
– Ja nie jestem nią! – krzyczy Mary raz, drugi i trzeci.
Sądzi, że tak naprawdę Donald robi sobie z niej żarty. Inni bracia też przecież czasami się z niej naśmiewają. Ale Donald jest śmiertelnie poważny, pełen czci, przez co Mary gniewa się jeszcze bardziej. Uczynił ją adresatką swoich modlitw, wciągnął ją w swój świat, w krainę, do której nigdy, przenigdy nie chciała trafić.
Wreszcie Mary wpada na rozwiązanie. Zrodził je gniew, inspiracji zaś dostarczyły epickie filmy kostiumowe o starożytności, które matka ogląda czasami w telewizji. Wszystko zaczyna się od propozycji:
– Chodźmy na wzgórze.
Donald oczywiście się zgadza, chętnie spełni każdy rozkaz świętej dziewicy. Potem Mary proponuje, żeby zrobili sobie huśtawkę na gałęzi.
– Weź sznur – mówi.
Donald posłusznie wykonuje polecenie. Na koniec, gdy już są na wzgórzu, Mary wybiera drzewo, jedną z wysokich sosen. Oznajmia Donaldowi, że chce go przywiązać do pnia. Brat znów się zgadza. Podaje Mary sznur.
Gdyby wyjawiła mu swój plan – zamierza zrobić z nim to, co w filmach robiono z heretykami, a mianowicie spalić go na stosie – pewnie i tak by nie zareagował. Modlitwa zaprząta jego uwagę. Stoi oparty o drzewo, tonie w strumieniu własnych słów, Mary zaś obchodzi sosnę, zaciska linę coraz ciaśniej. W końcu uznaje, że Donald na pewno nie zdoła się wyswobodzić. On zaś nie stawia żadnego oporu.
Mary mówi sobie, że nikt nie będzie za nim tęsknić i nikt nie będzie jej podejrzewać. Szuka podpałki; znosi całe naręcza patyczków i gałązek. Rozkłada je u stóp brata.
Donald jest gotowy. Naprawdę wierzy, że Mary to Maryja, a skoro tak, nie może jej się sprzeciwić. Jest spokojny, cierpliwy, łagodny.
Uwielbia ją.
Tego dnia zamiary Mary nie są w stu procentach poważne. Dziewczynka nie wzięła ze sobą zapałek, więc nie ma jak rozpalić ognia. Co ważniejsze, nie jest jak Donald. Twardo stąpa po ziemi, jej umysł mieszka w prawdziwym świecie. Mary bardzo pragnie tego dowieść, nie tylko matce, ale i sobie samej.
Porzuca więc plan i zostawia Donalda na wzgórzu. Brat zostaje sam wśród much i sasanek, stoi i się modli. Trwa to na tyle długo, że Mary ma wreszcie trochę czasu dla siebie. No, ale ostatecznie Donald wróci do domu.
Dziś na to wspomnienie Mary zdobywa się na uśmiech.
– Margaret i mnie trochę to bawi – mówi. – Nie jestem pewna, czy inni zareagowaliby tak samo.
Jest rok 2017, mroźne, zimowe popołudnie. Od tamtego dnia na wzgórzu minęło czterdzieści pięć lat, całe życie. Mary Galvin zostawia swojego SUV-a na parkingu Point of the Pines, domu opieki w Colorado Springs, i idzie odwiedzić brata, którego kiedyś chciała spalić żywcem. Stuknęła jej już pięćdziesiątka, ale nadal ma te same jasne oczy. Nosi dziś inne imię. Zmieniła je zaraz po wyprowadzce z domu rodzinnego i odtąd nazywa się Lindsay. Pragnęła zerwać z przeszłością, stać się nowym człowiekiem.
Lindsay mieszka sześć godzin jazdy stąd, pod Telluride. Prowadzi własną firmę: organizuje rozmaite eventy dla swoich korporacyjnych klientów. Pracuje równie ciężko jak niegdyś jej ojciec. Jeździ po całym stanie. Większość zleceń ma w Denver, często jednak odwiedza Colorado Springs, gdzie zajmuje się Donaldem i innymi krewnymi. Jej mąż Rick szkoli w Telluride instruktorów narciarstwa. Mają dwoje nastoletnich dzieci: córka studiuje, syn chodzi do liceum. Mało kto pomyślałby, że za swobodnym uśmiechem Lindsay, jej spokojem i pewnością siebie kryje się coś jeszcze. Przez lata udawała, że wszystko jest w porządku – choć to przecież nieprawda – i osiągnęła w tej sztuce mistrzostwo. Raz na jakiś czas zdradzi ją co najwyżej ostry, cięty komentarz. Widać wtedy, że nie są jej obce smutek i bezradność.
Donald czeka w saloniku na drugim piętrze, ubrany w pomarszczoną rozpinaną koszulę i długie szorty. Stuknęła mu już siedemdziesiątka. Mimo zwyczajnego stroju wygląda dostojnie za sprawą kępek białych włosów na skroni, ostrej szczęki i ciężkich, czarnych brwi. Gdyby nie łagodny głos i sztywny chód, mógłby grać w filmach gangsterskich.
– Nadal powłóczy nogami. Pozostałość po chloropromazynie – mówi Kriss Prado, kierowniczka domu opieki.
Obecnie Donald przyjmuje klozapinę, lek psychotropowy ostatniej szansy – skuteczny, ale mogący powodować bardzo groźne skutki uboczne, na przykład zapalenie mięśnia sercowego, niebezpieczny spadek leukocytów we krwi, a nawet napady drgawkowe. Jeśli przez pół wieku żyje się ze schizofrenią, prędzej czy później leczenie stanie się równie wyniszczające co choroba.
Kiedy Donald dostrzega siostrę, wstaje z fotela. Jest gotów do wyjścia, bo zazwyczaj Lindsay przyjeżdża, żeby zabrać go w odwiedziny do innych krewnych. Ale Lindsay uśmiecha się ciepło i mówi, że dziś nigdzie się nie wybierają. Wpadła, by się dowiedzieć o stan jego zdrowia i porozmawiać z lekarzami. Na te słowa Donald też nieznacznie się uśmiecha i znowu siada. Nie odwiedza go tu nikt oprócz niej.
Lindsay przez wiele lat próbowała zrozumieć swoje dzieciństwo. W zasadzie nadal próbuje. Na razie wie jedno: schizofrenia nadal stanowi zagadkę, mimo że badania nad tą chorobą prowadzone są już od stu lat. Istnieje całe mnóstwo objawów: urojenia, omamy i głosy słyszane w głowie, katatonia. Są też pewne specyficzne oznaki, na przykład niezdolność rozumienia przenośni i niedosłownych powiedzonek. Psychiatrzy posługują się określeniami typu zaburzenia asocjacji czy dezorganizacja myślenia, nikt jednak nie potrafi wyjaśnić Lindsay, dlaczego dzisiaj Donald ma dobry nastrój i jest zadowolony, a czasami robi się zdenerwowany, poirytowany i domaga się, by umieścić go w szpitalu psychiatrycznym w Pueblo, w którym przebywał kilkanaście razy przez ostatnie pół wieku i w którym, jak mówi, chciałby zamieszkać. Albo dlaczego ilekroć ktoś zabiera Donalda do supermarketu, zawsze kupuje dwa opakowania płynu do prania All i tłumaczy wesoło:
– To absolutnie najlepsze mydło do ciała!
Albo dlaczego od prawie pięćdziesięciu lat wciąż recytuje tę samą modlitwę. Benedyktyni, jezuici, Zgromadzenie Najświętszego Serca Jezusa… Nie wspominając nawet o niezachwianej wierze, że jest synem ośmiornicy.
O ile pewne zaburzenia i choroby mózgu, na przykład autyzm czy choroba Alzheimera, zupełnie odbierają ludziom rozmaite charakterystyczne cechy osobowości lub przynajmniej je przytępiają, o tyle w przypadku schizofrenii do głosu dochodzą nagie emocje i jest to chyba jej najkoszmarniejsza cecha. Schizofrenia niczego nie tłumi, a wszystko nasila. W jej objawach nie da się znaleźć sensu. Są przytłaczające dla osoby chorej i budzą przerażenie jej rodziny. Dla bliskich chorego schizofrenia to dogłębnie przeżywane doświadczenie. Wszystko zaczyna się kręcić wokół niej. Jeżeli dziecko zachoruje, życie całej rodziny drastycznie się zmienia.
Przypadek Galvinów jest jednak wyjątkowy. Jako pierwszy zachorował Donald, przy czym jego objawy bez wątpienia rzucały się w oczy. Równocześnie pięciu innych braci pomału, niezauważenie rozpadało się od środka.
Na przykład Peter, najmłodszy z dziesięciu chłopców, buntownik, który przez wiele lat nie pozwalał sobie pomóc i cierpiał z powodu manii, czasami zachowywał się agresywnie.
A także Matthew, utalentowany ceramik przekonany, że jest Paulem McCartneyem albo że jego nastrój wpływa na pogodę.
I Joseph, najłagodniejszy z chorych braci, najbardziej świadomy swojego stanu, który słyszał w głowie głosy z krain odległych w czasie i przestrzeni.
I niepokorny Jim, drugi syn Galvinów, wiecznie skonfliktowany z Donaldem, który krzywdził najbardziej bezbronnych członków rodziny, zwłaszcza własne siostry Mary i Margaret.
No i jeszcze Brian, chodzący ideał, gwiazda rodziny. Ukrył przed bliskimi swoje najgorsze lęki – aż wreszcie za sprawą wybuchu niepojętej przemocy zmienił na zawsze ich życie.
Dwunastka dzieci Galvinów przyszła na świat w okresie baby boomu. Donald urodził się w 1945 roku, Mary w roku 1965. Mówimy tu o złotym wieku Ameryki. Rodzice całej gromadki Mimi i Don dorastali po wielkiej wojnie, poznali się podczas wielkiego kryzysu, wzięli ślub w trakcie drugiej wojny światowej, a dzieci wychowywali w cieniu zimnowojennego konfliktu. Zdawali się ucieleśniać najwspanialsze cechy swego pokolenia: byli ludźmi śmiałymi, szukającymi przygód, pracowitymi, odpowiedzialnymi, pełnymi optymizmu (o tym ostatnim świadczy przecież to, że zdecydowali się na tak liczne potomstwo, zwłaszcza że kilkoro ostatnich dzieci spłodzili wbrew przestrogom lekarzy). W miarę upływu lat dookoła zachodziły jednak wielkie przemiany. A potem Galvinowie wnieśli swój własny, wyjątkowy wkład w dzieje Ameryki i świata, umożliwili bowiem przeprowadzenie niezwykłego, ważnego studium przypadku jednej z najbardziej zdumiewających chorób nękających ludzkość.
Sześciu braci zachorowało w okresie, kiedy o schizofrenii wiedziano niewiele, formułowano więc na jej temat rozmaite sprzeczne hipotezy i czyniono spekulacje. Przyszło im przeżyć epokę zamykania chorych w zakładach i epokę terapii elektrowstrząsowej, wielką debatę między zwolennikami psychoterapii a rzecznikami leczenia farmakologicznego, poszukiwania genetycznych markerów, poukrywanych w genomie niczym igły w olbrzymim stogu siana, a także rozmaite spory o przyczyny i źródła schizofrenii. Doświadczenia braci nie były przy tym ani trochę podręcznikowe. Każdy z nich – Donald, Jim, Brian, Joseph, Matthew i Peter – przeżywał chorobę inaczej. Każdy wymagał innego rodzaju terapii, każdy usłyszał wiele różnych diagnoz. Czasami proponowane teorie były wyjątkowo okrutne dla rodziców: obarczano ich winą, jak gdyby wywołali chorobę synów swoimi uczynkami lub zaniedbaniami. Trudne losy rodziny ukazują jak w soczewce kilkadziesiąt lat historii badań nad schizofrenią i sporów na temat jej przyczyn i istoty.
Pozostała szóstka dzieci Dona i Mimi Galvinów uniknęła zachorowania, mimo to schizofrenia naznaczyła ich na zawsze. W żadnej tak licznej rodzinie nie byłoby łatwo dojść do głosu i zwrócić na siebie uwagę, ale w tym wypadku stosunki domowe przybrały zupełnie wyjątkowy charakter. Choroba psychiczna stała się normą, punktem wyjścia. Dla Lindsay, jej siostry Margaret oraz braci Johna, Richarda, Michaela i Marka dorastanie w rodzinie Galvinów oznaczało jedno z dwojga: albo sam zwariujesz, albo szaleństwo twoich bliskich zdominuje twoje życie. Żadne z nich nie doświadczyło urojeń, omamów, paranoi, panicznego lęku, że ktoś obcy wtargnął do domu, że ściga ich CIA, że pod łóżkiem kryje się diabeł. Bali się jednak, że oni również mają w sobie niestabilny pierwiastek, i zastanawiali się: ile jeszcze czasu upłynie, zanim choroba ich doścignie?
Lindsay, najmłodszą z rodzeństwa, spotkały najgorsze przeżycia. Nikt jej nie ochronił, została skrzywdzona przez ludzi, od których oczekiwała miłości. Już w dzieciństwie pragnęła uciec. Gdy dorosła, mogła wyjechać z Kolorado i zacząć od nowa, dokonać oficjalnej zmiany imienia i nazwiska, przybrać nową tożsamość i pomału wymazywać całą swą przeszłość. Wiele osób na jej miejscu tak właśnie by postąpiło.
Mimo to Lindsay odwiedza brata, który kiedyś budził w niej lęk. Wypytuje lekarzy, czy nie należy zabrać go do kardiologa, sprawdza, czy podpisał wszystkie niezbędne papiery, dba o zapewnienie mu opieki medycznej. Zajmuje się też resztą chorego rodzeństwa – tymi, którzy jeszcze żyją. Przez całą wizytę uważnie obserwuje Donalda drepczącego po korytarzu. Martwi się, że brat o siebie nie dba. A przecież ona chce, by było mu jak najlepiej.
Kocha go pomimo wszystkiego, co się wydarzyło. Skąd ta zmiana?
Niepodobna oszacować prawdopodobieństwo pojawienia się takiej rodziny jak Galvinowie. Naukowcom nie udało się odkryć ścisłych reguł rządzących dziedziczeniem schizofrenii. Choroba pozostaje nieuchwytna niczym cienie tańczące na ścianie jaskini. Od ponad stu lat badacze zdawali sobie sprawę, że najważniejsze czynniki ryzyka mają charakter dziedziczny, ale paradoksalnie schizofrenia nie przechodzi bezpośrednio z rodzica na dziecko. Psychiatrzy, neurobiolodzy i genetycy wierzyli, że gdzieś musi się kryć klucz do rozwiązania zagadki, lecz nigdy go nie odnaleźli. A potem pojawili się Galvinowie: wyjątkowo duża grupa spokrewnionych osób ze schizofrenią. Rodzina ta pomogła badaczom zdobyć nową wiedzę na temat genetycznych podstaw choroby. Żaden naukowiec nie miał wcześniej do czynienia z sześcioma rodzonymi braćmi cierpiącymi na schizofrenię, z sześcioma pacjentami, którzy otrzymali geny od tych samych rodziców.
Galvinowie stali się obiektem badań w latach osiemdziesiątych. Ich materiał genetyczny analizowano w Centrum Medycznym Uniwersytetu Kolorado, w Narodowym Instytucie Zdrowia Psychicznego i laboratoriach co najmniej jednego wielkiego koncernu farmaceutycznego. Jak zwykle w tego typu przypadkach wszystko było zanonimizowane, więc dopiero dziś, po blisko czterdziestu latach, możemy się przekonać, jak bezcenny był wkład Galvinów w rozwój wiedzy naukowej. Ich geny zapewniły nam nowe spojrzenie na chorobę. Dzięki analizowaniu DNA rodziny i porównywaniu go z próbkami pobranymi od innych osób specjaliści są obecnie bliscy przełomowych odkryć, które pozwolą prowadzić skuteczniejszą terapię i bardzo wcześnie diagnozować schizofrenię, a nawet jej zapobiegać.
Do niedawna Galvinowie nie wiedzieli, że mogą pomóc innym ludziom, i nie zdawali sobie sprawy, jak wielkie nadzieje badacze wiązali z ich rodziną. Ale ustalenia naukowców to tylko wycinek całej historii. Zaczyna się ona od rodziców, od Mimi i Dona – ich optymizmu oraz wiary we wspaniałą przyszłość, które wkrótce miały się rozwiać w obliczu tragedii, ustępując poczuciu zagubienia i rozpaczy.
Jeszcze inna jest historia dzieci: Lindsay, jej siostry i dziesięciu braci. Opowiada ona o tym, co się dzieje, gdy amerykański sen legnie w gruzach.
Opowiada o dorosłych już ludziach, którzy próbują zgłębiać tajemnice swego dzieciństwa, odtwarzać skrawki marzeń swoich rodziców i układać je w nową całość.
O doszukiwaniu się człowieczeństwa w chorych braciach, których świat uznał za bezwartościowych.
O próbie zrozumienia na nowo, co to znaczy być rodziną – nawet po najgorszych tragediach.
„DON”
DONALD WILLIAM GALVIN
Urodzony w Queens w Nowym Jorku 16 stycznia 1924 roku. Umiera 7 stycznia 2003 roku
„MIMI”
MARGARET KENYON BLAYNEY GALVIN
Urodzona w Houston w Teksasie 14 listopada 1924 roku. Umiera 17 lipca 2017 roku
DONALD KENYON GALVIN
Urodzony w Queens w Nowym Jorku 21 lipca 1945 roku. Ślub z Jean (później rozwód)
JAMES GREGORY GALVIN
Urodzony na Brooklynie w Nowym Jorku 21 czerwca 1947 roku. Ślub z Kathy (później rozwód), jedno dziecko. Umiera 2 marca 2001 roku
JOHN CLARK GALVIN
Urodzony w Norfolk w Wirginii 2 grudnia 1949 roku. Ślub z Nancy, dwoje dzieci
BRIAN WILLIAM GALVIN
Urodzony w Colorado Springs w Kolorado 26 sierpnia 1951 roku. Umiera 7 września 1973 roku
„MICHAEL”
ROBERT MICHAEL GALVIN
Urodzony w Colorado Springs w Kolorado 6 czerwca 1953 roku. Ślub z Adele (później rozwód), dwoje dzieci. Ślub z Becky
RICHARD CLARK GALVIN
Urodzony w West Point w Nowym Jorku 15 listopada 1954 roku. Ślub z Kathy (później rozwód), jedno dziecko. Ślub z Renée
JOSEPH BERNARD GALVIN
Urodzony w Novato w Kalifornii 22 sierpnia 1956 roku. Umiera 7 grudnia 2009 roku
MARK ANDREW GALVIN
Urodzony w Novato w Kalifornii 20 sierpnia 1957 roku. Ślub z Joanne (później rozwód). Ślub z Lisą, troje dzieci
MATTHEW ALLEN GALVIN
Urodzony w Colorado Springs w Kolorado 17 grudnia 1958 roku
PETER EUGENE GALVIN
Urodzony w Denver w Kolorado 15 listopada 1960 roku
MARGARET ELIZABETH GALVIN JOHNSON
Urodzona w Colorado Springs w Kolorado 25 lutego 1962 roku. Ślub z Chrisem (później rozwód). Ślub z Wyliem Johnsonem, córki Ellie i Sally
„LINDSAY”
MARY CHRISTINE GALVIN RAUCH
Urodzona w Colorado Springs w Kolorado 5 października 1965 roku. Ślub z Rickiem Rauchem, syn Jack, córka Kate
Raz na jakiś czas, robiąc kolejną niespodziewaną i niepojętą rzecz, Mimi Galvin przerywała na moment, brała oddech i pytała samą siebie, jak to się stało, że znalazła się w tej sytuacji. Czy przyczyną była romantyczna beztroska, która popchnęła ją do przerwania studiów i wzięcia ślubu w środku wojny? A może ciąże i dzieci przychodzące na świat jedno po drugim, przy czym gdyby miało to zależeć wyłącznie od Dona, na pewno nie skończyłoby się na dwunastce? Nagła wyprowadzka na zachód, w zupełnie obce strony? W umyśle Mimi, wychowanej w Nowym Jorku córki teksańskiej elity, jedna chwila wyróżniała się na tle pozostałych: ta, kiedy trzymała w dłoni żywego ptaka i sięgała po igłę z nitką, by zaszyć mu powieki.
Usłyszała jastrzębia, zanim jeszcze go zobaczyła. Była noc, Mimi, Don i chłopcy spali w nowym domu, gdy nagle rozległ się nieznany odgłos. Ludzie ostrzegali ich wcześniej przed kojotami i pumami, ale ten dźwięk – wysoki, ostry, nie z tego świata – brzmiał inaczej. Nazajutrz Mimi wyszła na zewnątrz i niedaleko topoli ujrzała trochę porozrzucanych piór. Don uznał, że warto, by przyjrzał im się jego nowy znajomy Bob Stabler, zoolog wykładający w Colorado College, w centrum Colorado Springs, niedaleko Galvinów.
Dom Stablera nie przypominał niczego, co Don i Mimi znali z Nowego Jorku. Stanowił w istocie rezerwat gadów, głównie węży, w tym mokasyna błotnego, który zamiast mieszkać w terrarium, leżał sobie zwinięty na oparciu drewnianego krzesła. Galvinowie poszli do Stablera, zabierając ze sobą swoich trzech synów: sześcio-, cztero- i dwulatka. Kiedy jeden z chłopców pobiegł w kierunku węża, Mimi pisnęła przerażona.
– Cóż to? – zapytał Stabler z uśmiechem. – Boisz się, że dziabnie małego?
Bez trudu rozpoznał pióra, bo od lat w ramach hobby układał jastrzębie i sokoły. Don i Mimi nie mieli pojęcia o sokolnictwie, a gdy Stabler zaczął długi wykład na jego temat, początkowo tylko udawali zainteresowanie. Stabler opowiadał im, że w średniowieczu ludziom poniżej rangi earla nie wolno było trzymać sokołów wędrownych, że ta akurat część Kolorado była wymarzonym miejscem dla majestatycznych, przepięknych sokołów preriowych. Po paru chwilach, wbrew rozsądkowi, Mimi i Don uświadomili sobie, że wszystko to ich fascynuje. Nowy przyjaciel przedstawiał sokolników jako swego rodzaju zamknięty klub czy wręcz sektę, nieliczną tajemniczą grupę wprawnych ludzi oddających się prastarej rozrywce. On i jego znajomi układali te same gatunki ptaków, które niegdyś oswoili Czyngis-chan, Attyla, Maria, królowa Szkotów, i Henryk VIII. Stosowali przy tym bardzo podobne metody.
Tak naprawdę Don i Mimi przeprowadzili się do Colorado Springs o pół wieku za późno, by móc zaspokoić swoje niemałe ambicje towarzyskie. Dawniej miasto przyciągało najrozmaitsze wybitne osoby. Marshall Field, Oscar Wilde i Henry Ward Beecher przyjeżdżali tam zwabieni rozmaitego rodzaju cudami natury Amerykańskiego Zachodu2. Ludzi przyciągała choćby Pikes Peak, góra o wysokości 4300 metrów, nazwana na cześć odkrywcy Zebulona Pike’a (który skądinąd nigdy nie dotarł na szczyt), albo Ogród Bogów pełen spektakularnych naturalnych ostańców z piaskowca. Było też uzdrowisko Manitou Springs oferujące bogatym Amerykanom najnowsze pseudonaukowe terapie i zabiegi lecznicze. Ale Galvinowie osiedlili się w Colorado Springs dopiero zimą 1951 roku, kiedy miasto dawno już straciło blichtr. Znów zrobiło się zaściankowe, do tego nękały je częste susze. Stało się maleńkim punkcikiem na mapie Ameryki. Gdy postanowiono zorganizować tam międzynarodowy zjazd drużyn skautowskich, liczba przyjezdnych przewyższyła liczbę mieszkańców.
Kiedy zatem Don i Mimi dowiedzieli się, że tuż obok żyją osoby praktykujące szlachetną, prastarą tradycję, prawdziwie królewską, i to tu, pośrodku niczego, poczuli dreszcz podniecenia. Oboje pasjonowali się historią i uwielbiali wyszukane rozrywki kulturalne. Natychmiast opętało ich marzenie o zajęciu się sokolnictwem, upłynęło jednak sporo czasu, nim dostali zaproszenie do tego ekskluzywnego klubu. Oprócz doktora Stablera nie chciała z nimi rozmawiać żadna z osób oddających się układaniu dzikich ptaków, a ówczesne stowarzyszenia ornitologów amatorów nie zajmowały się drapieżnikami.
Mimi nie pamiętała, w jaki sposób Don zdobył egzemplarz Baz-nama-yi Nasiri, perskiego traktatu o sokolnictwie, przetłumaczonego na angielski kilkadziesiąt lat wcześniej3. Dzięki lekturze tej książki zbudowali swoją pierwszą pułapkę: kopułę z metalowej siatki rozpiętej na okrągłej ramie wielkości hula-hoop. Wewnątrz, zgodnie z instrukcją, umieścili kilka martwych gołębi służących za przynętę. Zwisały na żyłach wędkarskich; na końcu każdej z nich znajdowała się pętla, w którą miał się złapać ptasi drapieżnik.
Pierwszy kandydat, myszołów rdzawosterny, odleciał i porwał pułapkę ze sobą, ale seter Galvinów pobiegł za nim i zdołał go wytropić. Mimi nigdy wcześniej nie trzymała w dłoni żadnego ptaka. Tak naprawdę nie spodziewała się złapania myszołowa, więc nie miała pojęcia, co teraz powinna zrobić.
Poszła z myszołowem do Stablera.
– Dobrze się spisałaś – usłyszała. – A teraz zaszyj mu powieki.
Wyjaśnił, że służą one ochronie oczu ptaka, który nurkując, osiąga prędkość nawet stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Aby ułożyć drapieżnika metodą stosowaną na dworze Henryka VIII, powieki należało na pewien czas zaszyć. Sokół lub jastrząb pozbawiony jakichkolwiek bodźców wizualnych stawał się zależny od woli swego pana i kierował się tylko jego dotykiem albo głosem. Zoolog ostrzegł Mimi, że szwy nie mogą być zbyt ciasne ani zbyt luźne, a poza tym należało uważać, by nie przebić ptakowi oka. Istniało spore ryzyko, że Mimi w jakiś sposób zrobi myszołowowi krzywdę. Jak, do licha, wpakowała się w tę sytuację?
Czuła strach, ale też nie była całkiem nieprzygotowana. W czasach wielkiego kryzysu jej matka szyła sukienki, a nawet prowadziła własny zakład krawiecki i zdołała nauczyć córkę fachu. Mimi wzięła się więc do starannego zaszywania pierwszej powieki, potem drugiej. Na końcu zawiązała nitki wystające z oczu myszołowa i ukryła supełek pod piórami na jego głowie, by nie rozdrapał szwów.
Stabler pochwalił pracę, ale zaraz wyznaczył kolejne zadanie.
– Przez pierwsze czterdzieści osiem godzin musicie trzymać go na ręce.
Mimi się zawahała. Przecież Don nie mógł chodzić z myszołowem po bazie lotniczej Ent, w której pracował jako oficer odpowiedzialny za przekazywanie informacji wywiadowczych, a Mimi nie mogłaby zmywać naczyń ani zajmować się trzema małymi synkami, gdyby ciągle trzymała na ręce drapieżnego ptaka.
Ostatecznie postanowili podzielić się pracą. Mimi przypadły dni, Donowi noce, bo wziął drugą zmianę w bazie i przywiązał ptaka do krzesła w swoim pokoju. Myszołów tylko raz się zerwał i próbował w panice wzbić się do lotu, bo wystraszył go przełożony Dona, który wszedł bez zapowiedzi. Wszędzie fruwały tajne dokumenty. Historia ta ciągnęła się później za Donem.
W każdym razie po czterdziestu ośmiu godzinach Galvinom udało się oswoić ptaka. Uznali to za niezwykłe osiągnięcie. Otworzyli się na świat dzikiej natury, a zarazem zdołali go sobie podporządkować. Proces układania drapieżników był okrutny, jednak wytrwałość, sumienność i zdyscyplinowanie dawały ogromną satysfakcję.
Don i Mimi porównywali to czasami do rodzicielstwa.
W dzieciństwie Mimi Blayney często właziła pod fortepian i słuchała babci grającej Chopina i Mozarta. Niekiedy babcia sięgała po skrzypce i niczym Cyganka tańczyła do własnej muzyki po całym pokoju. Szczapy płonące w kominku trzaskały głośno, a Mimi patrzyła na to wszystko jak urzeczona. Gdy dorośli spuszczali ją z oka, blada ciemnowłosa pięciolatka lubiła oddawać się niedozwolonej zabawie: gramofon należący do rodziny często był zepsuty, lecz Mimi marzyła o muzyce zaklętej w płytach – grubych żłobionych dyskach przypominających raczej kołpaki samochodowe niż późniejsze winyle – a zatem przy każdej okazji umieszczała jedną z nich na talerzu i kręciła nią palcem, dzięki czemu mogła usłyszeć po mniej więcej dwa takty arii operowej.
Mimi Blayney, lata 30.
Dziadek Mimi Howard Pullman Kenyon był świetnie prosperującym inżynierem. Na długo przed narodzinami dziewczynki założył firmę zajmującą się budowaniem grobli na Missisipi. Dragował rzeki w pięciu stanach. Córkę Wilhelminę (nazywaną przez wszystkich Billy) posłał do prywatnej szkoły w Dallas. Kiedy nauczycielka spytała: „Czym się zajmuje twój tato?”, Billy odpowiedziała nieśmiało:
– Kopie rowy.
W szalonych latach dwudziestych rodzina Kenyonów była bogatsza niż kiedykolwiek. Posiadała nawet wyspę u ujścia rzeki Guadalupe, opodal Corpus Christi w Teksasie, gdzie dziadek Mimi kazał wykopać jezioro i wpuścił do niego okonie. Przez większość roku mieszkali w wielkiej rezydencji przy Caroline Boulevard w Houston. Na podjeździe stały dwa automobile marki Pierce-Arrow. Z czasem przybywały kolejne, w miarę jak każde z pięciorga dzieci dziadka Kenyona osiągało pełnoletność.
Mimi dorastała, słuchając rodzinnych historii. Na starość opowiadała je przyjaciołom, sąsiadom i wszystkim, których spotykała, jak gdyby chodziło o ekscytujące plotki, tak świeże i soczyste, że trzeba się nimi z kimś podzielić. Stary dom Kenyonów w Teksasie kupili potem rodzice Howarda Hughesa. On sam chodził z mamą Mimi do Richardson School, szkoły dla dzieci elity z Houston. Dziadek Kenyon miał obsesję na punkcie złota. Szukał go w górach Meksyku i był nawet jeńcem Pancho Villi, ale jego znajomość okolicznych terenów zrobiła na rewolucjoniście tak ogromne wrażenie, że szybko się zaprzyjaźnili. Brak pewności siebie, a może po prostu niespokojny umysł kazały Mimi powracać do tych opowieści, potwierdzały one bowiem jej status i znakomite pochodzenie. Czuła się lepiej, gdy mogła przypomnieć sobie i innym, że wywodzi się z wyjątkowej rodziny.
Nic dziwnego, że kandydat na męża, którego znalazła sobie jej matka, Billy, prezentował się naprawdę imponująco. Dwudziestosześcioletni John Blayney handlował bawełną, a przy tym był synem uczonego, który zjeździł cały świat jako zaufany doradca bankiera i filantropa Ottona Kahna. Rodziny Billy i Johna doskonale do siebie pasowały, wszyscy przepowiadali więc parze życie pełne niezwykłych przygód i dokonań. Młodzi małżonkowie zamieszkali razem i dochowali się dwóch córek. Mimi przyszła na świat w 1924 roku, jej siostra Betty dwa i pół roku później. Jednak w 1929 roku wydarzył się pierwszy poważny kryzys: ojciec Mimi, który najwyraźniej nie zachowywał się jak przystało na kogoś o tak znakomitej reputacji, zaraził żonę rzeżączką.
Dziadek Kenyon wybrał się do zięcia ze strzelbą i załatwił córce szybki rozwód. Billy z dziewczynkami przeprowadziła się do rodzinnego domu w Houston. Z początku tonęła w rozpaczy. Jako rozwiedziona, uwikłana w skandal matka pięciolatki i trzylatki nie mogła nawet marzyć o tym, że będzie jeszcze kiedykolwiek przyjmowana w kręgach, w których obracali się Kenyonowie. Sytuacja wydawała się beznadziejna, dopóki kilka miesięcy później matka Mimi nie zakochała się w artyście z Nowego Jorku.
Ben Skolnick był malarzem. W Houston bawił przejazdem; zmierzał do Kalifornii, gdzie zlecono mu wykonanie muralu. Mógł się pochwalić dobrym gustem, wywodził się z rodziny twórczych i uzdolnionych ludzi, nie pasował jednak do Houston – nie z powodu swego zajęcia, lecz żydowskiego pochodzenia. Rodzice Billy wymusili na niej, by spotykała się z Benem poza miastem, gdzie nikt nie mógł zobaczyć ich razem. Gdy jednak Ben oświadczył się młodej kobiecie, jej matka zachęcała ją do małżeństwa. Nie liczyło się, co Kenyonowie myślą o nim czy o Żydach w ogóle; wszyscy zdawali sobie sprawę, że lepszy kandydat nigdy się nie trafi.
Latem 1929 roku dziadek Kenyon odwiózł Mimi, jej matkę i siostrę do Galveston w Teksasie. Stamtąd popłynęły promem na wschód przez Zatokę Meksykańską do Nowego Orleanu, potem przesiadły się na statek do Nowego Jorku. Przyszłą panią Skolnick i jej córki często zapraszano do stołu kapitańskiego. Dziewczynki musiały dowodzić swych doskonałych manier, co oznaczało choćby umiejętność korzystania z miseczki do maczania palców. Mimi cierpiała jednak na chorobę morską i nawet kiedy nie wymiotowała, podróż bynajmniej nie sprawiała jej przyjemności. Zastanawiała się, czy jej życie kiedykolwiek wróci do normy. W przyszłości miała jeszcze wiele razy zadać sobie to pytanie.
Rodzinie źle się wiodło. Po krachu giełdowym Ben przestał dostawać zlecenia na murale. Billy, która dorastała w luksusie, miała świetne oko do tkanin i materiałów, znalazła więc pracę w domu towarowym Macy’s. Potem zajęła się szyciem sukien i założyła własną firmę w dzielnicy krawieckiej na Manhattanie, zapewniając tym samym mężowi i dzieciom nieco stabilizacji. Ona pracowała, Ben opiekował się dziewczynkami. Mieszkali w maleńkim domku w Bellerose w dzielnicy Queens, na samym skraju miasta.
Nowy Jork coraz bardziej podobał się Mimi. Czasami ona i jej siostra pakowały sobie obiad i za pięć centów jechały autobusem i metrem aż do Metropolitan Museum of Art na Manhattanie. Potem szły przez Central Park do Muzeum Historii Naturalnej. Do domu wracały krótko przed zmrokiem. Dzięki projektom uruchomionym w ramach Nowego Ładu Mimi mogła za darmo oglądać sztuki teatralne wystawiane w parkach i w szkołach. Zabierano ją na wycieczki klasowe do akwarium i planetarium. W Metropolitan Museum of Art pierwszy raz obejrzała balet. Choreografię ułożył słynny Leonid Miasin. Na całe życie zapamiętała dwanaście małych tancerek, które przyjechały aż z dalekiej Rosji. Miała wrażenie, że cały ten wspaniały występ urządzono specjalnie dla niej. Dawniej w jej życiu najbardziej liczyły się gramofon, fortepian, wizyty w country clubie i jeszcze Junior League[1]. Teraz ochoczo rzuciła się w nowy świat.
Mimi w szkole średniej
Don, przyszły ojciec rodziny,
w szkole średniej
– Kochałam dorastanie w Nowym Jorku – opowiadała później. – Miasto było najlepszą szkołą, jaką można sobie wymarzyć.
W późniejszych latach, ilekroć wszystko się sypało, Mimi powracała do wspaniałych wspomnień z tamtego czasu, by się podnieść na duchu. Mówiła więc, jak to dziadek Kenyon borykał się ze skutkami wielkiego kryzysu i musiał nawet odprawić swych wiernych służących, ale pozwolił, by nadal za darmo mieszkali w jego posiadłości, albo jak pewnego razu jechała do Teksasu tym samym pociągiem co Charlie Chaplin i nawet bawiła się z jego dziećmi („nieznośne łobuziaki”). W latach trzydziestych Billy, mama Mimi, udała się z dziadkiem Kenyonem do Meksyku, gdzie piła z Fridą Kahlo, a nawet poznała jej przyjaciela Lwa Trockiego.
Mimi lubiła te historie. Wolała je od wspomnień o pijaństwie Bena Skolnicka albo od myśli, że od czasu rozwodu rodziców nigdy już nie zobaczyła swojego biologicznego ojca Johna Blayneya, co okrutnie ją bolało. Marzyła o lepszym życiu – fantastycznym, niezwykłym, a zarazem bezpiecznym.
W 1937 roku poznała człowieka, który mógł jej to wszystko zaoferować. Oboje byli jeszcze dziećmi. Don Galvin miał czternaście lat, jasną cerę i włosy równie ciemne jak Mimi. Ona była o rok młodsza od niego, pilna i pracowita, ale wesoła. Pierwszy raz spotkali się na konkursie pływackim: Mimi zaliczyła falstart, a Don miał za zadanie zatrzymać ją i pomóc jej wyjść z wody. Później zaproponował randkę – pierwszą w jej życiu. Zgodziła się.
Don był poważnym chłopcem, zapalonym czytelnikiem, a ponadto wybierał się na studia. Wszystko to bardzo podobało się Mimi, która dostrzegała też inne jego atuty. Dzięki mocnej szczęce, wydatnemu podbródkowi i zaczesanym w tył ciemnym włosom mógł uchodzić za wzór amerykańskiej urody i równać się z gwiazdami kina. Nie zaliczał się do ekstrawertyków, ale kiedy miał coś do powiedzenia, ludzie go słuchali, również z powodu niezwykle śpiewnego, aksamitnego, uwodzicielskiego głosu. Jego syn John mówił później, że ojciec potrafił „przyciągać całą uwagę otoczenia”.
Matka Mimi podejrzliwie odnosiła się do chłopca, co mogło wynikać z uprzedzeń klasowych i religijnych. Galvinowie, rodzice Dona, byli katolikami, więc z punktu widzenia Kenyonów, należących do Kościoła episkopalnego, należeli do zupełnie obcego plemienia, podobnie jak Żydzi. Ojciec Dona pracował na stanowisku administracyjnym w zakładach papierniczych, matka była nauczycielką. Na Billy nie robiło to szczególnie dobrego wrażenia.
Uprzedzenia dawały o sobie znać również po drugiej stronie. Matka chłopaka podkreślała, że Mimi bardzo dużo mówi i zapewne spróbuje wziąć Dona pod pantofel. Poza tym cały kwartet rodziców przez lata uparcie śpiewał ten sam refren: „Jesteście jeszcze tacy młodzi”.
Nic nie mogło ich przekonać, że Don i Mimi są dla siebie stworzeni. Owszem, różnili się, jeśli chodzi o zainteresowania: on kochał drużynę Dodgersów, ona balet, aczkolwiek kiedy mieli odpowiednio piętnaście i szesnaście lat, Mimi namówiła Dona, by poszedł z nią na przedstawienie Pietruszki z udziałem Aleksandry Daniłowej. Don był zachwycony. Gdy wrócił do domu, nie mógł przestać mówić o balecie. Bracia naśmiewali się z niego przez wiele dni. Latem Billy zabrała Mimi w dłuższą podróż. Oficjalnym pretekstem były odwiedziny u dziadka Kenyona, tak naprawdę chodziło jednak o to, by na pewien czas rozdzielić córkę z jej chłopakiem. Nie podziałało: młodzi cały czas do siebie pisali. Kiedy dziewczyna wróciła do Nowego Jorku, wybrali się razem do kina, by obejrzeć Czarnoksiężnika z Oz. Potem wracali do domu w podskokach, śpiewając wesoło. Jesienią chodzili na tańce, na szkolne mecze koszykówki, na piątkowe ogniska. Wiosną, przy ciepłej pogodzie, bawili się na plaży Cedar na Long Island.
Z czasem wszyscy dokoła zaakceptowali związek. Kiedy Don kończył szkołę średnią, jego rodzice zaprosili Mimi oraz jej matkę i ojczyma na kolację. Goście musieli przyznać, że dom Galvinów prezentuje się lepiej niż ich własny: zbudowano go w holenderskim stylu kolonialnym, podłogę w przestronnym salonie pokrywał ciemnoczerwony orientalny dywan. Te zalety nie uszły uwadze Billy. Odtąd chłopak często odwiedzał rodzinę Mimi w piątkowe wieczory i grał z nimi w scrabble’a, z kolei gdy Mimi przychodziła do Galvinów, chętnie wygłupiała się z braćmi Dona, George’em i Clarkiem, równie przystojnymi co on. Nawet ich matka zaczęła darzyć dziewczynę nieco większą sympatią, odkąd Mimi napisała za Dona wypracowanie szkolne poświęcone gobelinom dekoracyjnym, które oglądali razem w The Cloisters, oddziale Metropolitan Museum of Art. Mimi pomagała Donowi się rozwijać, a jego matka musiała to docenić.
Nie wszystko układało się bajkowo. Don jako mistrz bractwa Sigma Kappa Delta organizował co tydzień potańcówkę. Mimi nie chciała dopuścić, by kiedykolwiek wybrał się tam z inną dziewczyną, więc za ostatnie pieniądze szyła sobie nowe sukienki. Jak widać, musiała płacić cenę za chodzenie z chłopakiem, którego gazetka szkolna „Jamaica High School” określiła kiedyś mianem „głównego Romeo w naszym liceum”. (W tym samym artykule dodawano: „Skryty i nieśmiały pan Don Galvin stanowczo odmawia jakichkolwiek rozmów na temat swych spraw sercowych”).
Uroda i pewność siebie sprawiały, że od Dona bił nieodparty urok. Zarazem jednak wydawał się cokolwiek nieprzystępny. Przez całe życie otaczała go aura tajemnicy, co czyniło go jeszcze bardziej popularnym. Od samego początku Mimi należała do Dona, a Don należał do wszystkich.
Kochała go, bo mierzył wysoko, lecz w głębi serca wolała, by zaspokajał swe ambicje nieco bliżej domu. Kiedy skończył liceum, wyznał Mimi, że marzy mu się praca w Departamencie Stanu i podróżowanie po całym świecie. Jesienią 1941 roku, parę miesięcy przed atakiem Japończyków na Pearl Harbor, zaczął studia na Wydziale Służby Zagranicznej Uniwersytetu Georgetown w Waszyngtonie. Rok później Mimi podjęła naukę w Hood College we Frederick w stanie Maryland, dzięki czemu mogła być bliżej Dona. Wkrótce jednak w ich życie wkroczyła wojna.
W 1942 roku Don wstąpił do oddziałów rezerwowych piechoty morskiej. Rok później wysłano go do Villanovy w stanie Pensylwania na ośmiomiesięczne szkolenie inżynieryjne. Pod koniec uczestnicy otrzymywali możliwość zgłoszenia się na front: jeśli tylko wyrazili taką wolę, od razu wysyłano ich do marynarki wojennej z gwarancją miejsca w szkole oficerskiej. Don wybrał właśnie tę ścieżkę. 15 marca 1944 roku pojechał do Asbury Park w New Jersey i zaczął podstawowe szkolenie na midszypmena. Potem trafił do Coronado w Kalifornii, gdzie miał czekać, aż zostanie przydzielony na statek. Przypadła mu funkcja sternika barki desantowej na USS Granville, nowym transportowcu przeznaczonym do służby na południowym Pacyfiku. Przyszła pora wyruszyć na front.
Krótko przed Bożym Narodzeniem, parę tygodni przed wypłynięciem w morze, Don zatelefonował do Mimi i zapytał, czy odwiedzi go w Coronado. Matka dziewczyny zgodziła się na jej wyjazd do Kalifornii. Kiedy tylko Mimi dotarła na miejsce, udali się z Donem do Tijuany i wzięli ślub. Spędzili krótki miesiąc miodowy w podróży i wrócili do Coronado, gdzie czule się pożegnali. Potem Mimi ruszyła w długą drogę powrotną z przystankiem u Kenyonów w Teksasie. Właśnie wtedy pierwszy raz dostała porannych nudności.
Podczas ostatniego pobytu Dona w Nowym Jorku, kilka tygodni przed spotkaniem w Kalifornii, para poczęła dziecko. Oto dlaczego tak szybko się pobrali.
Rodziców Dona, niezwykle gorliwych katolików, nie usatysfakcjonował ślub w Tijuanie. Przed wypłynięciem chłopak zdołał załatwić sobie kilkudniową przepustkę i ruszył w podróż przez cały kraj. 30 grudnia 1944 roku on i Mimi ponownie złożyli przysięgę małżeńską, tym razem w kościele św. Grzegorza Wielkiego w Bellerose w Queens. Nazajutrz Don wprowadził poprawkę do swego kwestionariusza osobowego w aktach marynarki wojennej. W rubryce „najbliższe osoby” zamiast rodziców wpisał „panią Donaldową Galvin”.
Panna młoda wymiotowała przez wiele miesięcy. (Długie napady porannych nudności nękały później Mimi podczas niemal każdej z dwunastu ciąż). Tymczasem w maju 1945 roku statek jej męża płynął do Japonii, w samą porę, by załapać się na ostatnią fazę amerykańskiej ofensywy na Pacyfiku. Zadaniem Dona było transportowanie żołnierzy barką na brzeg. Mimi ciągle słuchała radia, wyczekując jakichkolwiek wiadomości na temat USS Granville. Przeżyła okropne chwile, kiedy Tokyo Rose[2] ogłosiła, że statek został zatopiony. Okazało się to nieprawdą, aczkolwiek niewiele brakowało.
Niedaleko Okinawy Don patrzył, jak lotnicy kamikadze atakują okręty. Nieraz przez wiele godzin musiał wyciągać z wody swych martwych towarzyszy broni. Nigdy nie rozmawiał z nikim o tym, co widział i co robił, nawet z Mimi. W każdym razie przeżył. 21 lipca 1945 roku, dwa tygodnie przed zrzuceniem bomby atomowej na Hiroszimę, otrzymał telegram za pośrednictwem Western Union: „Mamy syna”.
Drezno, Niemcy
Nie powinno chyba zaskakiwać, że najuważniej analizowana, najstaranniej interpretowana i badana bezpośrednia relacja na temat doświadczenia paranoi i urojeń jest niezwykle trudną lekturą.
Daniel Paul Schreber dorastał w Niemczech w połowie XIX wieku. Był synem znanego specjalisty w zakresie pedagogiki, który ze swojego potomstwa uczynił – rzecz jasna – obiekty doświadczalne. W dzieciństwie Daniel i jego brat zostali poddani eksperymentalnej terapii Moritza Schrebera, obejmującej kąpiele w zimnej wodzie, specjalną dietę i zestawy ćwiczeń, a także korzystanie z urządzenia o nazwie Geradehalter, które za sprawą skórzanych pasów miało zmusić dziecko do siedzenia z wyprostowanymi plecami. Mały Schreber przetrwał to wszystko, wyrósł na znakomitego prawnika, potem zaś został sędzią. Ożenił się, spłodził własne dzieci. Jego życie było zupełnie udane, nie licząc krótkiego epizodu depresji po czterdziestce. Kryzys przyszedł, gdy prawnik skończył pięćdziesiąt jeden lat. W 1894 roku zdiagnozowano u niego „obłęd halucynacyjny” i paranoję. Następne dziewięć lat spędził w szpitalu psychiatrycznym Sonnenstein niedaleko Drezna, pierwszej tego rodzaju publicznej placówce w Niemczech.
To doświadczenie stało się podstawą książki Pamiętniki nerwowo chorego, pierwszego głośnego dzieła poświęconego chorobie nazywanej wówczas dementia praecox, a później schizofrenią4. Książka ukazała się w 1903 roku i przez następne sto lat stanowiła punkt odniesienia we wszystkich dyskusjach na temat choroby. Wpłynęła również pośrednio na diagnozę i terapię sześciu braci Galvinów. Schreber nie spodziewał się takiego rozgłosu. Napisał pamiętniki, bo pragnął, aby wypuszczono go ze szpitala. Książka miała w istocie tylko jednego adresata: doktora Paula Emila Flechsiga, który zadecydował o umieszczeniu Schrebera w zakładzie. Na początku znajduje się list otwarty do lekarza. Schreber przeprasza, jeśli ten uzna fragmenty książki za nieprzyjemne, prosi jednak o rozstrzygnięcie pewnej kwestii: czy to właśnie Flechsig nadaje od dziewięciu lat tajne wiadomości do jego mózgu?
Telepatyczny splot dwóch umysłów. „Oddziaływał Pan, zwłaszcza na odległość, na mój system nerwowy” – pisał Schreber. To tylko jedno z dziesiątek dziwnych doświadczeń relacjonowanych na przeszło dwustu stronach książki. I bodaj najbardziej składne. Chyba tylko Schreber mógł w pełni zrozumieć pełne emocji opisy, na przykład ten dotyczący dwóch słońc, które pewnego dnia ujrzał na niebie. Jedno z nich zaczęło go śledzić. Poświęcił wiele stron na wyjątkowo mętne objaśnienia „mowy nerwów”, niezauważanej przez większość ludzi. Dusze setek osób miały wykorzystywać ową mowę, by przekazywać Schreberowi arcyważne informacje: doniesienia o tym, że Wenus jest zatopiona, że Układ Słoneczny należy rozwiązać, a Kasjopeja musi zostać zbita w jedną gwiazdę.
Schreber miał pod tym względem wiele wspólnego z Donaldem, najstarszym synem Galvinów, który wiele lat później w domu przy Hidden Valley Road recytował siedmioletniej Mary Święty Zakon Księży. Otóż Scheber, podobnie jak Donald, wierzył, że jego doświadczenia mają nie tylko fizyczny, ale również duchowy wymiar. Ani on, ani Donald nie mieli nawet odrobiny dystansu do swych urojeń. Tonęli w nich, zachwyceni, podnieceni, przerażeni lub zrozpaczeni. Czasem doświadczali wszystkich tych emocji równocześnie.
Ponieważ sam nie mógł uwolnić się od swego świata, Schreber postanowił zaprosić do niego innych. Chciał się dzielić swoim doświadczeniem. Pobyt w tym wszechświecie zapewniał niekiedy ekstatyczne szczęście, które w jednej chwili mogło przerodzić się w okrutny lęk. W pamiętnikach Schreber oskarżał doktora Flechsiga o używanie mowy nerwów z zamiarem popełnienia „mordu na duszy”. („Dusza – tłumaczył – jest niezwykle delikatna”. To „zwój lub kłąb, który najprędzej porównałbym do odpowiednio dużej ilości waty lub przędzy”). Potem przyszedł gwałt. „Wszedłem w szczególny (i – jak spieszę od razu dodać – niezgodny z porządkiem świata) kontakt z Bogiem”. Trudno uniknąć tu skojarzeń z niepokalanym poczęciem. „Posiadałem, nawet jeśli nieco wadliwie rozwinięty, żeński organ płciowy i odczuwałem w mym ciele drgania, jakie odpowiadają pierwszym ruchom ludzkiego embrionu. […] Doszło więc do zapłodnienia”. Płeć Schrebera się zmieniła. Zaszedł w ciążę. Nie uważał tego za akt łaski – czuł, że naruszono jego cielesność. Bóg był wspólnikiem doktora Flechsiga, „może nawet inspiratorem planu”, który miał na celu „odmężczyźnienie” Schrebera i zrobienie z niego „dziwki”. Wszechświat chorego przez większość czasu był przerażającym miejscem, scenerią jak z koszmaru.
W pisaniu pamiętników Schreberowi przyświecał jeden cel: „Chcę dzięki mojej pracy przyczynić się do poznania prawdy […] w dziedzinie religii”. Tak się jednak nie stało. Zamiast tego Schreber przyczynił się do rozwoju młodej, niezwykle kontrowersyjnej i coraz bardziej skłóconej dyscypliny: psychiatrii.
W dawnych czasach, zanim ktokolwiek prowadził badania naukowe nad ludzką psychiką, zanim jeszcze ukuto słowo psychiatria, szaleństwo traktowano jako chorobę duszy. Osoby nim dotknięte skazywano na więzienie lub banicję bądź też poddawano egzorcyzmom. Judaizm i chrześcijaństwo uważały duszę za substancję oddzielną od ciała, za prawdziwą istotę każdego człowieka, która mogła należeć do Boga lub do diabła. Pierwszym szaleńcem opisanym w Biblii był król Saul, który stracił rozum, gdy opuścił go Duch Pański i opętał zły duch5. Joanna d’Arc, żyjąca w średniowiecznej Francji, słyszała głosy6. Uznano, że szepcze do niej szatan, jednak później, po spaleniu Joanny na stosie, przyjęto inną wykładnię: głos miał należeć do proroka. Jak widać, już wówczas interpretacje szaleństwa były bardzo zmienne.
Osoby uważnie przyglądające się problemowi bez trudu dostrzegały, że obłęd bywa dziedziczny. Najoczywistszych przykładów dostarczały rody królewskie. Henryk VI, władca Anglii z XV wieku, popadł w paranoję, po czym stał się cichy i wycofany, aż wreszcie zaczęły go nękać urojenia. Choroba ta doprowadziła do walki o schedę po nim, czyli do wojny Dwóch Róż. Na tę samą przypadłość cierpieli dziadek Henryka ze strony matki, król Francji Karol VI, a także matka Karola Joanna de Bourbon, jego wuj, dziad i pradziad. Jednak dopiero w czasach Schrebera naukowcy i lekarze zaczęli traktować chorobę psychiczną jako zjawisko należące do sfery biologii. W 1896 roku niemiecki psychiatra Emil Kraepelin stworzył termin dementia praecox, sugerując, że choroba rozwija się u ludzi młodych, a tym samym różni się od otępienia starczego7. (Słowo praecox oznacza po łacinie „wczesne”). Zdaniem lekarza przyczynę stanowiły „toksyna” lub „nacieki o nieznanej jak dotąd naturze”8. Dwanaście lat później Szwajcar Eugen Bleuler jako pierwszy posłużył się określeniem „schizofrenia” na opisanie objawów, które Kraepelin uznawał za charakterystyczne dla dementia praecox. On również podejrzewał, że choroba ma podłoże fizjologiczne9.
Bleuler ukuł takie, a nie inne słowo, bo pragnął użyć łacińskiego rdzenia schizo dla podkreślenia dramatycznego rozszczepienia umysłu, które obserwował u chorych. Wybór okazał się fatalny. Od tamtej pory w kulturze masowej – choćby w filmach takich jak Psychoza, Sybil albo Trzy oblicza Ewy – regularnie mylono schizofrenię z osobowością mnogą. To zupełnie nietrafne. Bleulerowi chodziło o opisanie rozszczepienia między życiem wewnętrznym pacjenta a tym, co zewnętrzne, czyli między percepcją a rzeczywistością. Schizofrenicy bynajmniej nie doświadczają „rozdwojenia jaźni”. Choroba oznacza natomiast dezorganizację myślenia, która z początku dokonuje się powoli, a potem nabiera tempa, aż wreszcie człowiek traci kontakt z tym, co inni przyjmują za rzeczywistość.
Bez względu na formowane przez psychiatrów koncepcje dotyczące biologicznych podstaw schizofrenii szczegółowe mechanizmy i procesy, które ją wywołują, nadal wymykały się poznaniu. Początkowo sądzono, że choroba jest dziedziczna, ale nie we wszystkich przypadkach. Jak się zdaje, nie dotyczyło to choćby Schrebera. Zrodziło się więc pytanie: czy schizofrenia występuje w rodzinach, czy też pojawia się znikąd? Zastanawiały się nad tym całe pokolenia psychiatrów, terapeutów, biologów, a później również genetyków. Jak bowiem mamy poznać naturę schizofrenii, skoro nie wiemy, skąd się ona bierze?
Sigmund Freud sięgnął po pamiętniki Schrebera dopiero kilka lat po publikacji10. Lektura niemal rzuciła go na kolana. Wiedeński psychoanalityk i teoretyk, powszechnie podziwiany za pionierskie dociekania na temat wewnętrznych mechanizmów działania umysłu, nie interesował się dotąd psychotykami cierpiącymi na urojenia. Jako neurolog stykał się z pacjentami tego rodzaju, uważał jednak, że w ich przypadku terapia rozmową się nie sprawdza, a osób ze schizofrenią nie daje się wyleczyć, ponieważ ich narcyzm uniemożliwia głębszą interakcję z analitykiem, czyli „przeniesienie”11.
Pod wpływem książki Schrebera – przesłanej mu przez Carla Gustava Junga, szwajcarskiego terapeutę, który od dawna namawiał Freuda do jej przeczytania – zupełnie zmienił zdanie. Dzięki pamiętnikom zyskał dostęp do wszystkich impulsów w mózgu człowieka nękanego urojeniami. To, co znalazł, potwierdziło jego teorie na temat funkcjonowania podświadomości. Wysłał do Junga list z podziękowaniami, pamiętnik określił jako „swego rodzaju rewelację”12. Przy innej okazji oznajmił nawet: „[Schreber] powinien otrzymać tytuł profesora psychiatrii i posadę dyrektora szpitala”13.
W 1911 roku Freud opublikował Psychoanalityczne uwagi o autobiograficznie opisanym przypadku paranoi (dementia paranoides)14. Kilka miesięcy później Schreber umarł w szpitalu psychiatrycznym, do którego wrócił po śmierci matki. Pamiętniki przekonały Freuda, że urojenia to w zasadzie sny na jawie15. Miały one te same przyczyny co zwyczajne neurozy i podlegały tym samym zasadom interpretacji. Psychoanalityk odnalazł w książce Schrebera symbole i metafory identyczne z tymi, które spotykał w snach swoich pacjentów16. Zmiana płci i cudowne poczęcie stanowiły wyraz lęku przed kastracją17. Z kolei fiksacja Schrebera na punkcie psychiatry, doktora Flechsiga, wynikała z kompleksu Edypa. „Nie zapominajmy, że ojciec Schrebera był lekarzem – pisał Freud, triumfalnie splatając wszystkie wątki. – Wszystkie te absurdalne cuda, które przytrafiały się Schreberowi, to w istocie gorzka satyra na ojcowską profesję medyczną”18.
Rozprawa wprawiła Junga w osłupienie. Po przeczytaniu wczesnej wersji Psychoanalitycznych uwag napisałw marcu 1911 roku do Freuda, że znalazł tekst „przezabawnym” i „wyśmienicie napisanym”19. Był tylko jeden problem: Jung zupełnie się nie zgadzał z przedstawioną tezą20. Szwajcar stawiał sobie pytanie, czy schizofrenia to coś, z czym człowiek się rodzi, fizyczne zaburzenie mózgu, czy też może coś nabytego, konsekwencja doznanych krzywd? Innymi słowy zastanawiał się, czy decyduje o niej natura, czy może czynniki środowiskowe. Freud odróżniał się od większości psychiatrów tamtej epoki, twierdził bowiem, że choroba ma charakter całkowicie „psychogenny”: jest wytworem podświadomości, która prawdopodobnie została ukształtowana lub zaburzona na skutek formatywnych doświadczeń w dzieciństwie, zazwyczaj seksualnych. Tymczasem Jung skłaniał się ku bardziej konwencjonalnemu poglądowi. Jego zdaniem schizofrenia była przynajmniej częściowo chorobą ciała, mającą określone przyczyny biologiczne, i najprawdopodobniej podlegającą dziedziczeniu.
Mistrz i uczeń spierali się o to przez lata21 i wreszcie Jung uznał, że czara goryczy się przelała. Oznajmił Freudowi, że nie zawsze chodzi o seks. Czasami ludzie popadają w obłęd z innych powodów. Może po prostu tacy się rodzą. „W mojej opinii koncepcję libido […] trzeba uzupełnić o czynniki wrodzone”, napisał22.
Powtarzał tę tezę w kolejnych listach23. Freud nie zamierzał podejmować tematu i nie odpowiadał, co budziło gniew Junga. Aż wreszcie w 1912 roku Szwajcar nie wytrzymał i sięgnął po argumenty personalne. „Pańska technika polegająca na traktowaniu własnych uczniów niczym pacjentów to błąd w sztuce. W ten sposób płodzi Pan sobie niewolniczo oddanych synów albo jadowite żmije. […] Pan zaś tronuje na samym szczycie jako ojciec”24.
W tym samym roku publicznie skrytykował Freuda w wykładzie na Uniwersytecie Fordham w Nowym Jorku. Odrzucił dokonaną przez wiedeńczyka interpretację przypadku Schrebera i stwierdził, że schizofrenii „nie da się wyjaśnić jedynie utratą libido”25. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Freud uzna to za herezję. „Potwornie się pomylił, ponieważ po prostu nie znał ducha schizofrenii”, oceniał później26.
Zerwanie Freuda z Jungiem miało wiele przyczyn, ale jedną z najważniejszych było podejście do natury szaleństwa. Współpraca dwóch uczonych, jakże ważna dla ruchu psychoanalizy we wczesnym okresie jego istnienia, dobiegła końca. Natomiast spory o przyczyny i istotę schizofrenii dopiero się zaczynały.
Dziś, sto lat później, na schizofrenię cierpi mniej więcej jedna na sto osób; w Ameryce żyje ponad trzy miliony chorych, a na całym świecie osiemdziesiąt dwa miliony27. Wedle niektórych oszacowań osoby ze zdiagnozowaną schizofrenią zajmują nawet jedną trzecią miejsc na oddziałach szpitali psychiatrycznych w Stanach Zjednoczonych28. Są też dane, które wskazują, że czterdzieści procent dorosłych ludzi chorych na schizofrenię w ogóle nie uczestniczy w terapii29. Co dwudziesty przypadek kończy się samobójstwem30.
Powstały setki artykułów naukowych na temat Schrebera. Uczeni odeszli daleko od Freuda i Junga i zaproponowali własne interpretacje. Jacques Lacan, francuski psychoanalityk i ojciec chrzestny poststrukturalizmu, uważał cierpienia Schrebera za skutek frustracji spowodowanej tym, że nie mógł się stać fallusem, którego nie miała jego matka31. W latach siedemdziesiątych Michel Foucault, filozof i legenda kontrkultury, przedstawiał Schrebera jako swego rodzaju męczennika, ofiarę społecznych mechanizmów tłumiących jednostkowość i autonomię32. Po dziś dzień jego pamiętniki służą projekcji najrozmaitszych teorii. Schreber to pacjent doskonały, nie może bowiem odpowiedzieć swym diagnostom. Tymczasem zasadnicze pytanie – czy schizofrenia to kwestia natury, czy też czynników środowiskowych? – nadal kształtuje naszą percepcję choroby.
Galvinowie urodzili się w okresie, w którym poszukiwania odpowiedzi prowadziły do coraz to kolejnych podziałów i schizm. Część naukowców twierdziła, że przyczyną są procesy biochemiczne. Inni skupiali się na neurologii, jeszcze inni na genach, środowisku, wirusach lub bakteriach. „Schizofrenia rodzi teorie” – mówił Edward Shorter, historyk psychiatrii33. W XX wieku powstały ich całe setki. Tymczasem odpowiedź na pytania, czym jest schizofrenia, co ją powoduje i w jaki sposób można jej zaradzić, pozostawała niedostępna, zamknięta gdzieś wewnątrz chorych.
Badacze, próbujący zidentyfikować czynniki natury biologicznej odpowiadające za rozwój choroby, nieustannie poszukiwali odpowiedniego przypadku albo eksperymentu naturalnego, zdolnego raz na zawsze rozstrzygnąć kwestię: geny czy środowisko? Marzyła im się na przykład cała rodzina Schreberów, zwarta grupa o wspólnym dziedzictwie genetycznym, nękana przez schizofrenię.
Słowem, marzyła im się dwunastka dzieci Dona i Mimi Galvinów.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 C. McGrath, Attention, Please: Anne Tyler Has Something to Say, „New York Times”, 5 lipca 2018, nytimes.com, nyti.ms/2NMRJSG, dostęp: 14.04.2021.
2 M. Sprague, Newport in the Rockies: The Life and Good Times of Colorado Springs, Athens: Swallow Press, Ohio University Press, 1987.
3 H. al-Dawlah Timur Mirza, The Baz-nama-yi Nasiri: A Persian Treatise on Falconry, przeł. D. C. Phillott, London: B. Quartich, 1908.
4 D. P. Schreber, Pamiętniki nerwowo chorego wraz z suplementami i aneksem dotyczącym kwestii: w jakich warunkach osobę uznaną za psychicznie chorą można trzymać w zakładzie leczniczym wbrew jej zadeklarowanej woli, przeł. R. Darda-Staab, Kraków: Libron, 2006.
5 R. Freedman, The Madness Within Us: Schizophrenia as a Neuronal Process, Oxford – New York: Oxford University Press, 2010, s. 5.
6 Tamże.
7 S. Arieti, Interpretation of Schizophrenia, New York: Basic Books, 1974, s. 10.
8 W. F. McAuley, The Concept of Schizophrenia, Bristol: John Wright, 1953, s. 35, 27.
9 I. I. Gottesman, Dorothea L. Wolfgram, Schizophrenia Genesis: The Origins of Madness, New York: Freeman 1991, s. 14–15; L. E. DeLisi, 100 Questions & Answers About Schizophrenia: Painful Minds, Sudbury: Jones & Bartlett Publishers, 2011, s. XXIII.
10 D. Bair, Jung. Biografia, przeł. R. Reszke, Warszawa: Wydawnictwo KR, 2009, s. 122.
11 T. H. McGlashan, Psychosis as a Disorder of Reduced Cathetic Capacity: Freud’s Analysis of the Schreber Case Revisited, „Schizophrenia Bulletin” 2008, t. 35, nr 3, s. 476–481.
12 S. Freud, C. G. Jung, The Freud/Jung Letters, red. W. McGuire, przeł. R. Manheim, R. F. C. Hull, Princeton: Princeton University Press, 1974, 214F (1 października 1910).
13 Tamże, 187F (22 kwietnia 1910).
14 S. Freud, Psychoanalityczne uwagi o autobiograficznie opisanym przypadku paranoi (dementia paranoides) [w:] tegoż, Charakter a erotyka, przeł. R. Reszke, D. Rogalski, Warszawa: Wydawnictwo KR, 2009, s. 105–166.
15 Z. Lothane, In Defense of Schreber: Soul Murder and Psychiatry, Hillsdale: Analytic Press 1992, s. 340, cyt. za: D. B. Smith, Muses, Madmen, and Prophets: Rethinking the History, Science, and Meaning of Auditory Hallucination, New York: Penguin, 2007, s. 198.
16 S. Freud, C. G. Jung, The Freud/Jung Letters, dz. cyt., 214F (1 października 1910).
17 Tamże, 218F (31 października 1910).
18 Tamże.
19 Tamże, 243J (19 marca 1911). Zob. także: K. B. Funt, From Memoir to Case History: Schreber, Freud and Jung, „Mosaic: A Journal for the Interdisciplinary Study of Literature” 1987, t. 20, nr 4, s. 97–115.
20 K. B. Funt, From Memoir to Case History, dz. cyt.; Z. Lothane, The Schism Between Freud and Jung over Schreber: Its Implications for Method and Doctrine, „International forum of Psychoanalysis” 1997, t. 6, nr 2, s. 103–115.
21 S. Freud, C. G. Jung, Listy 1906–1914, przeł. R. Reszke, Warszawa: Wydawnictwo KR, 2011, 83J (18 kwietnia 1908) i 11F (1 stycznia 1907).
22 Ciż, The Freud/Jung Letters, dz. cyt., 282J (14 listopada 1911).
23 Ciż, Listy 1906–1914, dz. cyt., 287J (11 grudnia 1911).
24 Tamże, 338J (18 grudnia 1912).
25 C. G. Jung, S. Shamdasani, R. F. C. Hull, Jung Contra Freud: The 1912 New York Lectures on the Theory of Psychoanalysis, Princeton: Princeton University Press, 1961, s. 39–40.
26 D. Bair, Jung. Biografia, dz. cyt., s. 122.
27 Najczęściej przytaczane dane mówią, że schizofrenia dotyka blisko 1 procent populacji. Niedawny przykład tego rodzaju szacunków – zob. J. Peräla, J. Suvisaari i in., Lifetime Prevalence of Psychotic and Bipolar I Disorders in a General Population, „Archives of General Psychiatry” 2007, t. 64, nr 1, s. 19–28. Bardziej zniuansowane dane – zob. M. J. Owen, A. Sawa, P. B. Mortensen, Schizophrenia, „Lancet” 2016, t. 388, nr 10 039, s. 86–97. „Schizofrenia występuje na całym świecie. Przez wiele dziesięcioleci sądzono, że zapadalność jest w zasadzie stała i wynosi 1 procent niezależnie od okresu, regionu geograficznego czy płci. Sugeruje to, że albo czynniki środowiskowe nie mają znaczenia, albo że są jednakowe we wszystkich badanych populacjach. Pogląd ten został odrzucony dopiero w 2008 roku dzięki serii metaanaliz przeprowadzonych przez McGratha i in. [„Epidemiologic Reviews” 2008, t. 30, nr 1, s. 67–76]. Szacują oni, że rocznie na schizofrenię zapada piętnastu mężczyzn i dziesięć kobiet na sto tysięcy osób. Daje to prewalencję punktową 4,6 na tysiąc osób, a odsetek osób zagrożonych zachorowaniem na przestrzeni całego życia wynosi około 0,7 procent. Liczby te opierają się na dość konserwatywnych kryteriach diagnostycznych. Jeśli zastosować szersze kryteria i uwzględnić inne zaburzenia psychotyczne, na przykład zaburzenia urojeniowe, krótkotrwałe zaburzenie psychotyczne i psychozę, odsetki rosną dwa–trzy razy”.
28U. S. Health Office Puts Schizophrenia Costs at $65 Billion, http://www.schizophrenia.com/news/costs1.html, 9 maja 1996.
29 Cyt. za: U. L. McFarling, A Journey Through Schizophrenia from Researcher to Patient and Back, „STAT”, 14 czerwca 2016, statnews.com, bit.ly/3quUPIJ.
30 K. Hor, M. Taylor, Suicide and Schizophrenia: A Systematic Review of Rates and Risk Factors, „Journal of Psychopharmacology” 2010, t. 24, nr 4, s. 81–90.
31 J. Lacan, On a Question Preliminary to Any Possible Treatment of Psychosis [w:] tegoż, Écrits: A Selection, przeł. A. Sheridan, New York: W. W. Norton, 1977, s. 200–201, cyt. za: M. Wallen,