Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Geopolityką, bezpieczeństwem i wojną zajmuję się od wielu lat. Od lutego 2022 roku za polską wschodnią granicą trwają działania wojenne, które fundamentalnie zmieniają świat i nasz region oraz wprost wpływają na nasze bezpieczeństwo. Potrzeba nam pilnie strategii dla Polski na nowe, bardzo niespokojne czasy. Ponadto potrzebujemy refleksji na temat jakości kultury strategicznej w naszym kraju. O tym jest ta książka – najbardziej osobista, jaką dotychczas napisałem”. Jacek Bartosiak
Najnowsza publikacja Jacka Bartosiaka nie jest poświęcona USA, Chinom czy Rosji – to książka o Rzeczpospolitej i o tym, czym ona jest i jakie mamy wobec niej marzenia.
Konflikt o panowanie nad światem stał się faktem. Czy Polska ma pomysł na swoją pozycję w tej rozgrywce? Z jednej strony mamy walczącą o utrzymanie imperialnego statusu Rosję, z drugiej – mające swoje cele kraje Europy Zachodniej, z Niemcami i Francją na czele. Nad głowami tych graczy rozgrywa się konflikt USA–Chiny, a w samym sercu coraz bardziej rozgrzanego tygla interesów tkwi Polska.
Czy polskie państwo ma obecnie przemyślaną strategię?
Jak powinna ona wyglądać?
Czy grozi nam wojna?
Co z naszymi elitami politycznymi w nowych, dużo trudniejszych czasach?
To pytania, na które wszyscy – jeśli chcemy być świadomymi obywatelami – musimy sobie szczerze odpowiedzieć.
Jacek Bartosiak wyjaśnia, dlaczego na naszych oczach stary ład przestał obowiązywać i znów stosuje się dawne chwyty, które już nigdy nie miały być używane. Opisuje rywalizację i wojnę, która trwa, choć nie zawsze jesteśmy jej świadomi.
Bartosiak to polski Harari geopolityki. Obrazowy i sugestywny styl wypowiedzi sprawia, że jego książki pochłania się jak dobry kryminał. A czytają je wszyscy – specjaliści, stratedzy, historycy i politycy. Każdy, kto chce zrozumieć sytuację Polski na tle zmian międzynarodowych układów. Każdy, kto chce zapewnić Polsce bezpieczeństwo na lata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 496
ROZDZIAŁ 2
O COWŁAŚCIWIEW TYM WSZYSTKIMCHODZI
CZYLI O TYM, NA JAKICH ZASADACH FUNKCJONUJE ŚWIAT W XXI WIEKU I JAK WYGLĄDA WSPÓŁPRACA MIĘDZY PAŃSTWAMI W ZGLOBALIZOWANYM ŚWIECIE; DLACZEGO POWSTAJĄ SPORY O TE ZASADY I OSTATECZNIE – DLACZEGO WYBUCHAJĄ WOJNY, W TYM WIELKIE WOJNY ŚWIATOWE
NAD RZEKĄ PERŁOWĄ
O co właściwie chodzi z tymi wojnami, sporami, całą tą geopolityką – dlaczego ludzkość nie może funkcjonować sobie w spokoju? Dlaczego zawirowania światowe tak często dotykają Polski? By odpowiedzieć na te pytania, musimy na chwilę przenieść się do Azji i Chin, do miejsca, w którym Rzeka Perłowa uchodzi do Morza Południowochińskiego – jeszcze do niedawna jednego z najważniejszych centrów finansowych i największych portów morskich świata. A zatem – do Hongkongu.
Odwiedziłem Hongkong latem 2017 roku na zaproszenie francuskiego teścia mojej siostry. W tym mieście handlu i wielkich interesów był on ważną figurą w zachodniej społeczności biznesowej, osiadłej nad piękną zatoką od czasów wojen opiumowych, gdy Brytyjczycy narzucili Chińczykom zasady, na jakich mógł funkcjonować handel chińskiego interioru, który spławiał swe towary rzekami i eksportował je przez nadmorskie porty. Perfidny Albion zapewnił sobie w ten sposób kontrolę nad obrotem towarowym Chin. Dzięki złożonemu mechanizmowi czasem niewidocznych na pierwszy rzut oka powiązań zyskał władzę nad poziomem stopy zwrotu, jaką chiński chłop, majster, handlarz czy pośrednik mógł ostatecznie osiągnąć ze swojej pracy, by lwią jej część oddawać imperium brytyjskiemu. Pozycję tę zdobyto przemocą wojskową.
Chudy i wysoki, już w podeszłym wieku, z krótką brodą, a właściwie dłuższym zarostem, czasami noszący po chińsku koszulę ze stójką, teść mojej siostry wyglądał trochę jak ascetyczny mnich. Zajmował się handlem na dużą skalę z Chinami oraz produkcją w Wietnamie i na Tajwanie. Szybko zrozumiał, co mnie najbardziej interesuje, i dzięki swoim kontaktom zorganizował mi specjalne spotkanie z prominentnym chińskim strategiem. W wypadku Chińczyków zawsze oznacza to kogoś, kto ma w głowie perspektywę kilku tysięcy lat cywilizacji chińskiej i myśli zgodnie z interesami Chin, niezależnie od tego, skąd pochodzi. W równym stopniu dotyczy to Chińczyków z kontynentu, tych z Tajwanu i tych z Hongkongu, pomimo obecnych politycznych uwarunkowań owych jakże różnych organizmów państwowych. Nie wiem, skąd był Chińczyk, z którym wtedy się spotkałem, ale to bez znaczenia, bo rozmawialiśmy o wielkich siłach i ogromnych strukturalnych przesunięciach, które za nic miałyby nasze partykularyzmy, chęci, lojalności i przywiązania. Siedzieliśmy wieczorem nad zatoką, podziwiając panoramę tego wyjątkowego miasta. Rozmawialiśmy o nadchodzącym odwróceniu biegunów świata, zwiastującym możliwe wojny, a na pewno chaos okresu przejściowego, nim nowy biegun nie zastąpi pierwszego lub dotychczasowy nie obroni się przed naporem tego drugiego. Przypomniał mi się wtedy wiersz Natarcie burzy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego:
Ogniu burz magnetycznych! Odwracasz bieguny.
Widzę przez sen aniołów unoszących prąd,
odbiciem w morzu wszczęte niedojrzałe łuny
jak wzniesione pochodnie zwiastujących rąk.
Pękają kry okrzepłe; na nich domki rdzawe,
wypalone mrowiska runą w czarny piach
I tryska źródła pręt, jak namiot spada w trawę,
i ginie człowiek, który nie większy był niż strach.
Widzę lądy żelazne rozstępujące się,
rana niepogód nad nimi i błyskawic szept.
Oto jestem aniołem zamkniętym w żywy sen,
pożywającym ogień z niedostrzegalnych drzew[1].
Rok 2017, gdy się spotkaliśmy, to był jeszcze czas przed presją polityczną, a potem interwencją Chin kontynentalnych w sprawy Hongkongu. Po tych wydarzeniach ascetyczny teść mojej siostry opuścił Hongkong i osiadł na południu Francji. Po kilkudziesięciu latach pobytu i prowadzenia biznesu u ujścia Rzeki Perłowej oznaczało to dla niego ogromną zmianę i zerwanie z wielką cywilizacją chińską, która – trzeba przyznać – odcisnęła na nim ogromne piętno.
Hongkong był dla mnie świetnym miejscem obserwacji osiadłych w nim ludzi Zachodu, robiących pieniądze na Oriencie. Dawało mi do myślenia to, jak bardzo teść mojej siostry został wessany przez cywilizację Chin z jej milionami drobnych, acz ważnych spraw: gestów, rytuałów, zasad spożywania posiłków, utrzymywania „stosunków” i prowadzenia interesów.
Tamtego wieczora nad zatoką rozmawialiśmy o Chinach i Ameryce, o siłach wytwórczych w świecie. To ulubiony temat Chińczyków, którzy są pracowici jak mrówki, a moim zdaniem etyka pracy jest podstawą ich cywilizacji i wzajemnej oceny ludzi. Nasza rozmowa dotyczyła nadchodzącej konfrontacji geopolitycznej i zmian zachodzących w świecie.
Już kilka razy miałem wcześniej sposobność dłużej pogawędzić z mądrymi Chińczykami, zwłaszcza gdy zajmowałem się Centralnym Portem Komunikacyjnym. Zwykle były to pouczające spotkania, a moi rozmówcy świetnie orientowali się w temacie. Nie inaczej było i tym razem, gdy siedząc nad chińską herbatą i spoglądając na Victoria Harbour, mój gość dowodził z pewnością siebie i cokolwiek rozbrajająco, że konfrontacja w Eurazji jest nieunikniona. Według niego Amerykanie już przegrali ją pozycyjnie, biorąc pod uwagę wpływy i powiązania, które dają podstawę sprawczości politycznej, czyli możliwości oddziaływania na zachowanie innych. Z tego powodu obędzie się bez dużej wojny systemowej (między Stanami Zjednoczonymi i Chinami), do jakiej zwykle dochodziło w momencie odwracania biegunów świata, czyli zmiany układu sił i korelacji zależności między głównymi mocarstwami. Potem dość bezczelnie i niespodziewanie rzucił mi w twarz: „A wy w Polsce będziecie częścią nowego imperium rzymskiego w Europie jako jego peryferie, chyba że wybuchnie prawdziwa wojna w Eurazji”.
W tym miejscu, drogi czytelniku, pozostaje tylko złapać się za głowę: jaka znowu wojna, do diaska? Dlaczego?, W jakim celu? Po co to komu? Czy ludzie nie mogliby się wreszcie dogadać i zacząć żyć pokojowo, dając żyć innym? Czym jest ta cała geopolityka, o której tyle się teraz mówi? Na czym ona tak właściwie polega, co jest jej sednem, po co ta, wydawałoby się, nikomu niepotrzebna rywalizacja międzynarodowa? Wszyscy opowiadają o jakiejś równowadze, strefach wpływów, zbrojeniach, peryferiach, buforach, sojuszach, sankcjach ekonomicznych itp. O co w tym wszystkim chodzi?
WALKA O SPRAWCZOŚĆ
No cóż, chodzi zawsze o to samo: o sprawczość, czyli skuteczne wpływanie na zachowanie innych, by realizować własne interesy. O jak najszersze pole działania dla mnie, co może doprowadzić do ograniczenia sprawczości kogoś innego. Kto z nas nie przerabiał tego w swoim życiu zawodowym lub osobistym...? Dzięki maksymalnemu polu sprawczości można myśleć o optymalnym rozwoju. W geopolityce gra toczy się więc o zagwarantowanie sobie przyszłości, a przede wszystkim – o zdobycie dogodnego, bezpiecznego i umożliwiającego przyszły rozwój miejsca.
By zagłębić się w system uzyskiwania sprawczości, trzeba poznać najważniejszy mechanizm, który jak suwnica określa relacje między państwami, czyli mechanizm strategicznych przepływów. Najpierw jednak, aby zrozumieć głębokie powody, dla których świat tak funkcjonuje, przyjrzyjmy się człowiekowi, jego naturze i motywacjom. Poświęćmy chwilę zjawisku ruchu. To ruch i wynikająca z niego nieuchronnie zmiana odpowiadają za istnienie dynamicznych asymetrii między ludźmi i przyczyniają się do sporów i napięć. W tym także ostatecznie do wojen.
Ruch jest właściwie wszystkim. Natura człowieka i wpisane w człowieczeństwo skłonności oraz podział zadań w społeczeństwie powodują, że w codziennych, czasem bardzo prozaicznych zadaniach, zarówno każdego człowieka, jak i każdej zbiorowości, istotę prawidłowego funkcjonowania stanowi właśnie ruch. Praca zarobkowa, prowadzenie biznesu, twórczość, załatwianie wszelkiego rodzaju spraw, utrzymywanie znajomości, a nawet spędzanie wolnego czasu tworzą system zależności, o którym decyduje ruch, czy – ujmując to inaczej – skomunikowanie, co w języku angielskim niezwykle trafnie określa się jako connectivity.
W ten sposób realizujemy się jako ludzie, wykonujemy swoje obowiązki, odgrywamy przyjęte role społeczne, rozwijamy się i zaspokajamy potrzeby ciała i ducha. Idziemy przez życie połączeni relacjami, funkcjonując przy tym w realnym świecie geografii swojego bliższego i dalszego otoczenia. Jedni lepiej, drudzy gorzej, na pewno różniąc się tym, co przypada nam w podziale zadań społecznych i pracy, której codzienne wykonywanie pozwala sprawnie działać zorganizowanej zbiorowości, jaką jest społeczeństwo i nadające mu strukturę państwo. Osobiste możliwości rozwoju i zmiany wykonywanych zadań decydują o wolności jednostki w wykuwaniu własnego losu. W krzątaninie dnia codziennego trudno pamiętać o tym, że wszystkie te uwarunkowania zależą w dużym stopniu od kontraktu społecznego, czyli od tego, jak w danym organizmie politycznym „ułożono się” w kwestii relacji władza – społeczeństwo – gospodarka.
To samo dotyczy powiązań między państwami. Najważniejszą do rozstrzygnięcia sprawą są tu zasady realizacji przepływów strategicznych, czyli ruchu i przepływu ludzi, usług, żywności, danych, kapitału, energii, surowców, wiedzy, technologii i wszelkiego rodzaju towarów, a w razie ryzyka wojny – przemarszu wojsk i tranzytu materiałów wojennych. One determinują losy państw i nas wszystkich. Rola Rzeszowa i jego lotniska w Jasionce dla utrzymania materiałowego Ukrainy w trwającej wojnie oraz historia i sukces Hongkongu – „ust handlu morskiego Chin i komunikacji morskiej”, miejsca pożądanego zarówno przez Wielką Brytanię, jak i Chiny ze względu na jego znaczenie geopolityczne – są wspaniałą ilustracją wagi strategicznych przepływów.
Ruch człowieka jest ściśle związany z wymianą towarów i usług. Wymiana taka wymaga pieniędzy jako dogodnego środka do rozliczania. Wymiana i pieniądze tworzą razem ramy gospodarki. Ruch, wymiana i pieniądze potrzebują skomunikowania, a to wszystko wymusza kolejne innowacje, aby było ono coraz lepsze. Tutaj pojawiają się korzyści dla ludzi. Gdzie są ludzie i gospodarka, tam powstaje strukturalna przewaga jednych nad drugimi, utrwalają się interesy wokół tych zależności, tam też są zwycięzcy i przegrani. Innymi słowy, tworzy się konkurencyjność i rywalizacja. Idąc dalej – zaczyna się konflikt interesów. Stąd zaś jest już krótka droga do wojny. Gdy się spojrzy na dzieje ludzkości holistycznie, opisany wyżej mechanizm powoduje, że wojna właściwie prędzej czy później staje się nie tylko możliwa, lecz wręcz nieunikniona.
W ciągu ostatnich dwustu lat nasze życie zaczęło się toczyć coraz szybciej. Kontakty międzyludzkie, przemieszczanie się oraz obieg myśli przyspieszyły dramatycznie, podcinając ustalone dawniej wzorce relacji gospodarczych czy ogólnoludzkich i oczywiście dawne sposoby prowadzenia wojny. To ważna obserwacja, bo w 1750 roku człowiek poruszał się z prędkością kilku kilometrów na godzinę, a transport konny osiągał dziesięć kilometrów na godzinę. Na morzu statki rozwijały średnią prędkość do piętnastu mil morskich na godzinę – przemieszczały się więc dużo szybciej niż środki transportu na lądzie i przy większych wolumenach przewozu ludzi, towarów i wojska. Dawało to ruchowi morskiemu większe obroty gospodarcze, większą kapitalizację i z czasem większe nadwyżki, które można było poświęcić na innowacje. To strukturalnie faworyzowało Ocean Światowy i potęgi morskie. Życie było zatem wolniejsze niż dziś, lecz blisko morza, gdzie działo się dużo więcej niż w głębi lądu.
Co ważne, prędkość transportu i przemieszczania się odpowiadała również ówczesnej prędkości rozpowszechniania informacji (zatem także danych i wiedzy). Tak działo się aż do wynalezienia telegrafu w 1793 roku. To był niezwykły moment – oznaczał początek dematerializacji informacji, która doprowadziła nas do dzisiejszej komunikacji bezprzewodowej i mediów społecznościowych, kiedy to informacja rozprzestrzenia się z prędkością światła w milionach poziomych i pionowych interakcji na sekundę. Informacje przez wieki i tysiąclecia wędrowały razem z kupcami i żołnierzami, w najlepszym razie z konnymi posłańcami, w tempie ich poruszania się. Od przełomowego roku 1793 rozeszły się drogi informacji i fizycznego transportu towarów lub podróżowania ludzi – z potężnymi konsekwencjami dla dystrybucji władzy i walki politycznej na ziemi. Potęga morska, czy to Stanów Zjednoczonych, czy Wielkiej Brytanii, nie jest już faworyzowana, jeśli chodzi o przepływ danych i informacji. To zmienia układ geopolityczny w XXI wieku, a szczególnie odczuwalne będzie w najbliższych dekadach, gdy dane, wiedza, informacje staną się ropą naftową gospodarki i ogarnie je na dobre rywalizacja geopolityczna, czyli właśnie walka o sprawczość, jak ładnie i nieco delikatnie nazywana jest często brutalna walka o władzę.
O przepływach strategicznych, czyli ruchu, nie można powiedzieć, że są wolne i nieograniczone z samej natury rzeczy, zazwyczaj bowiem w historii świata ograniczano je właśnie z racji egzekwowania władzy w celu obsługi konkretnych interesów. Przypomnijmy, jak wyglądały całkiem niedawno w PRL. Obszar polskiego państwa satelickiego był kluczowy dla Moskwy, bo gwarantował na Nizinie Środkowoeuropejskiej równoleżnikowe skomunikowanie obszaru rdzeniowego Związku Sowieckiego z główną grupą wojsk sowieckich w Niemczech wschodnich, stacjonujących na europejskim froncie centralnym naprzeciwko wojsk NATO. Sowieci nie mogli zrezygnować z projekcji siły politycznej i wojskowej nad Wisłą, czyli z kontroli sytuacji politycznej w Warszawie, ponieważ straciliby zewnętrzne imperium na głównej osi komunikacyjnej kontynentu. Obowiązywała kontrola wydawania paszportów i wyjazdów za granicę, a czasami nawet przemieszczania się po kraju, do tego dochodziły reglamentacja towarów, ograniczenia w handlu międzynarodowym, embargo na technologię oraz oczywiście ścisła kontrola przepływu wiedzy i informacji.
Cały obóz sowiecki był odcięty od wolnego świata Zachodu, czyli – ujmując rzecz inaczej – od świata wolności przepływów zaprojektowanego przez zwycięskich Amerykanów po 1945 roku. Świat ten został oparty na potędze magistrali komunikacyjnej Oceanu Światowego, gdzie po pokonaniu floty japońskiej i w obliczu zmierzchu imperium brytyjskiego panowała niepodzielnie marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych. Nieodłącznie wiązała się z tym dominująca rola Waszyngtonu w instytucjach międzynarodowych, które on sam ustanowił w ramach systemu światowego określanego zbiorczo jako system z Bretton Woods. Amerykanie pozwalali sojusznikom na wolność strategicznych przepływów i dawali dostęp do swojego gigantycznego rynku popytowego lub dolara w obrocie tak długo, jak długo pozostawało się w amerykańskim obozie geopolitycznym. Często przywołuję bon mot oficerów US Navy, doskonale oddający stosunek Amerykanów do darmowej magistrali przepływów strategicznych, od której zależy potęga Stanów:
„Jest jeden bóg – jest nim Posejdon, bóg morza; istnieje tylko jeden prawowity Kościół wyznający tego boga – jest nim panująca na Oceanie Światowym marynarka wojenna Stanów Zjednoczonych; a Alfred T. Mahan[2] jest jego prorokiem”.
Piękny cytat, który doskonale opisuje istotę strukturalnej władzy nad miejscem dokonywania się strategicznych przepływów: po pierwsze, tłumaczy konieczność posiadania potężnej floty, po drugie – składa niejako obietnicę uzyskiwania z tego faktu wymiernych korzyści. Wpisywało się to dobrze w strategię powstrzymywania imperium sowieckiego, zamkniętego wraz ze swoimi satelitami w masie kontynentalnej Eurazji, bez swobodnego dostępu do Oceanu Światowego. Strategia ta została sformułowana zaraz po drugiej wojnie światowej przez świetnego sowietologa George’a Kennana i stanowiła uzupełnienie strategii budowania przez Stany Zjednoczone systemu sojuszy w Rimlandzie (strefie brzegowej) Europy i Azji, wśród państw z dostępem do Oceanu Światowego. Intelektualnym ojcem owej strategii był z kolei amerykański politolog Nicholas Spykman. Umożliwiała ona istnienie „membrany” wpływów politycznych amerykańskiej potęgi morskiej w Eurazji – „osiowym superkontynencie”, jak określał go z szacunkiem i jakby z trwogą Zbigniew Brzeziński, znany dyplomata i polsko-amerykański geostrateg. To z kolei zapewniało wolność przepływów strategicznych w ramach obozu własnych sojuszników, determinując ich wzrost gospodarczy i rozwój technologiczny, a zarazem pozwalało blokować tego rodzaju możliwości geopolitycznemu przeciwnikowi, co po kilku dekadach zakończyło się klęską gospodarczą Sowietów (i ich satelitów, takich jak Polska).
Po upadku ZSRS Eurazja na skutek postępującej globalizacji zaordynowanej przez Stany Zjednoczone stawała się jednym systemem właśnie za sprawą powiązań, które codziennie zachodzą dzięki udoskonalonemu skomunikowaniu i regułom globalizacji. Przyzwyczailiśmy się do mówienia: Europa, Azja Wschodnia i do tego oddzielnie Bliski Wschód, zamiast nazwać sprawy jasno: jeden superkontynent Eurazji. Ową tradycyjną mapę mentalną zbudowaliśmy w procesie wielkiej rewolucji Oceanu Światowego, patrząc na ląd okiem żeglarzy opływających Eurazję morzami przybrzeżnymi i obsługujących w ten sposób jej strategiczne przepływy. W rezultacie świat był podzielony na obszary z dostępem do morza i możliwościami korzystania z jego zasobów dzięki wodom Oceanu Światowego oraz na obszary pozbawione tego dostępu. Zobaczymy, czy i jak zmieni się nasza mapa mentalna w tym zakresie. Z pewnością będzie to wprost zależne od wyników konfrontacji między Stanami Zjednoczonymi i Chinami.
Staje się ona ostrzejsza na obszarach, na których konkurowanie o sprawczość, status, zasoby i dostęp do rynków prowadzi do napięć. W Eurazji, gdzie żyje tyle ludzi, narodów, cywilizacji, plemion i wyznań, o takie napięcia nietrudno. Na lądzie wskutek codziennych interakcji pomiędzy ludźmi rywalizacja staje się najgwałtowniejsza, gdy dochodzi do konfliktu interesów. No cóż – pragniemy żyć na powierzchni lądu, decydować swobodnie o własnym życiu w czasie pokoju, zwyciężać w wojnie i narzucać swoją wolę pozostałym. Inne domeny – morze, powietrze, spektrum elektromagnetyczne (gdzie dokonują się niewidzialne dla ludzkiego oka przepływy strategiczne) oraz wyłaniająca się domena przestrzeni kosmicznej – stanowią tylko elementy mające pomóc w osiągnięciu celu podstawowego: życia zgodnego z naszą wolą i interesami na lądzie.
Potencjalnej potęgi kontynentalnych przestrzeni Eurazji, zwłaszcza jej środka, czyli Heartlandu, bał się sto lat temu geopolityk imperium brytyjskiego Halford Mackinder. Przestrzegał on, że to ogromne przestrzenie superkontynentu uruchamiają systemową rywalizację między mocarstwami. Tam też rodzą się i upadają imperia. Miał rację. Tym bardziej że dążenie do zachowania korzystnej dla Stanów Zjednoczonych równowagi w Eurazji przez zwalczanie wszelkich dążeń do osiągnięcia przez kogokolwiek statusu mocarstwa regionalnego w którymś z kluczowych miejsc superkontynentu było i jest imperatywem każdej administracji amerykańskiej. Taki status umożliwiałby bowiem ustalanie zasad realizacji przepływów strategicznych w najważniejszym miejscu świata, czyli w Eurazji, z korzyścią dla tego regionalnego mocarstwa. Zatrzymajmy się na chwilę i zobaczmy, jak często w trakcie wojny na Ukrainie mówi się o rosyjskim szantażu gazowym – pomyślmy chwilę o powodach budowy Nord Stream 1 i Nord Stream 2 i o tym, do czego doprowadziła zależność od rosyjskiego gazu i ropy w Europie.
By nie dopuścić do dominacji jednego mocarstwa w kluczowym regionie świata, Amerykanie wzięli udział w dwóch wojnach światowych przeciw Niemcom, a potem stanęli do zimnej wojny z Sowietami. Dziś właśnie dlatego podejmują wielką rywalizację z Chinami oraz chcą powstrzymać ekspansję Rosji na zachód, by nie powstał antyamerykański sojusz kontynentalny w Eurazji, który mógłby wypchnąć z niej amerykańskie wpływy – składający się na przykład z Chin, Rosji i Niemiec. Wystarczy pomyśleć, co by taki sojusz oznaczał dla Polski, krajów naszego regionu i dla NATO jako filaru świata atlantyckiego łączącego demokracje po obu stronach Atlantyku. A jaką drogą poszłyby Francja i Niemcy, czyli filary gospodarcze i polityczne kontynentalnej Europy? Dalej budowałyby cywilizację we współpracy z Amerykanami i Brytyjczykami po brexicie – czyli z Oceanem Światowym? Czy może, kierując się stosunkowo łatwym dostępem do taniej energii rosyjskiej, która umożliwia utrzymanie konkurencyjności europejskiego przemysłu i wygodnego kontraktu społecznego (czyli poziomu życia), podążyłyby za trendem, jaki zapowiadał mi zaproszony na herbatę Chińczyk w delcie Rzeki Perłowej. Może wybrałyby konsolidację kontynentalną, a więc ścisłą współpracę z Rosją, no i oczywiście siłą rozpędu także z potężnymi gospodarczo i oferującymi wielki rynek Chinami?
Tego „skwitowania” nieuchronności konsolidacji kontynentalnej w istocie domagali się Rosjanie w grudniu 2021 roku. Tak należy bowiem czytać żądania złożone przez ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa wobec Stanów i NATO. Amerykanie nie zgodzili się na ich spełnienie, co oznaczało, że postanowili pozostać mocarstwem, które ma coś do powiedzenia w Europie. Rosjanie nie dostali więc tego, czego chcieli. A skoro zależało im na zmianie układu, który im się nie podobał, musieli zademonstrować, że są w naszej części świata mocarstwem i mogą osiągać sprawczość siłą wojskową. Jak uważali wówczas Putin i jego otoczenie, amerykański „blef” polegający na podaniu w wątpliwość rosyjskiej zdolności do narzucenia sprawczości wojną musiał zostać podeptany krwią i żelazem. I wybuchła wojna na Ukrainie, największa w Europie od 1945 roku. Moim zdaniem wojna o największych skutkach geopolitycznych dla świata od czasów Jałty i Poczdamu.
PRZYPISY