59,99 zł
Oto nasza opowieść o wojnie i pokoju - na Ziemi i w Kosmosie.
„Jestem bardzo dumny z tej książki. Jest najważniejsza z tych, nad którymi dotąd pracowałem.”
Jacek Bartosiak
„Ludzkość wychodzi poza Ziemię. A za ludźmi - jak zawsze - podąża wojna"
George Friedman
Ludzkość sięgnęła po raz pierwszy granic kosmosu bynajmniej nie dla chwały, ale by po prostu wygrać wojnę. Pierwsza rakieta, która opuściła ziemską atmosferę, nie była ani amerykańska ani sowiecka. Była nią niemiecka rakieta V-2.
W czasach, gdy punktem ciężkości wojny są centra systemów dowodzenia i komunikacji, przestrzeń kosmiczna stała się miejscem kluczowym, umożliwiającym nowoczesną wojnę na Ziemi. Kogo tam nie ma, ten się nie liczy.
Już dziś orbity Ziemi zamieniane są w rynek, gdzie zarabia się coraz większe pieniądze dzięki szybko postępującej rewolucji informacyjnej. Są tacy, co twierdzą, że informacja jest ropą naftową nowych czasów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 497
Okładka, strony tytułowe
© Wiktor Podgórski
Zdjęcie George’a Friedmana na wyklejce
dzięki uprzejmości
www.geopoliticalfutures.com
Mapy kolorowe
Piotr Karczewski
Redakcja i korekta
Firma UKKLW – Małgorzata Ablewska, Elżbieta Steglińska
Konsultacja merytoryczna Patryk Kula
Dyrektor wydawniczy
Maciej Marchewicz
ISBN 9788366814202
Copyright © by Jacek Bartosiak
Copyright © by George Friedman
Copyright © for Zona Zero, Sp. z o.o. Warszawa 2021
Wydawca Zona Zero, Sp. z o.o. ul. Łopuszańska 32 02-220 Warszawa Tel. 22 836 54 44, 877 37 35 Faks 22 877 37 34
https://www.zonazero.pl/
https://www.facebook.com/zonazerobooks/
https://www.facebook.com/zonageopolityki/
KonwersjaEpubeum
WprowadzeniePrzez Londyn do wojny w kosmosie
Ludzkość sięgnęła po raz pierwszy granic kosmosu bynajmniej nie dla chwały, ale by po prostu wygrać wojnę. Pierwsza rakieta, która opuściła ziemską atmosferę, nie była ani amerykańska, ani sowiecka. Była nią niemiecka rakieta V-2. Jej nieco wcześniejszy kuzyn – rakieta V-1 – był w istocie, używając dzisiejszej terminologii, pociskiem manewrującym. Silnik V-1 potrzebował powietrza atmosferycznego, by zapewnić prędkość około 600 kilometrów na godzinę, czyli mniejszą niż większość samolotów myśliwskich z końcowego okresu II wojny światowej. Z tego powodu rakietę V-1 można było całkiem łatwo zniszczyć, pod warunkiem że wcześniej ją wykrył system radarowy lub dobrze pomyślany system obserwacyjny, ściśle współpracujące z myśliwcami przechwytującymi.
Niemiecka rakieta V-2 była pierwszą balistyczną rakietą z prawdziwego zdarzenia. Jej pułap operacyjny znajdował się powyżej granicy atmosfery ziemskiej, a sama rakieta osiągała prędkość ponad 5 tysięcy kilometrów na godzinę. Napęd stanowiło paliwo ciekłe; etanol z utleniaczem w dozowanej ilości nadawały stosowny pęd pociskowi na zadany z góry zasięg w zależności od odległości do celu i zadania. System kierowania był jednak prymitywny i miał tendencje to obierania kursu, który kończył się przedwczesnym uderzeniem rakiety w ziemię lub inną usterką i w efekcie niedokończeniem zadania. Jeśli już rakieta trafiała w cel, to zazwyczaj w miasto tak duże jak Londyn czy Paryż. Głowica bojowa miała masę około 1000 kilogramów, czyli około połowy wagomiaru bomb zabieranych w luku bombowym jednego tylko bombowca – latającej fortecy B-17. Wybuch głowicy bojowej rakiety V-2 nie był w stanie objąć swoim wybuchem dużego obszaru, ale dość skutecznie niszczył miejsce, w które rakieta uderzała. W przeciwieństwie do V-1, która miała głośny silnik, rakieta V-2 raziła cel po tym, gdy skończyło się paliwo. Dlatego spadała z góry w przeraźliwej ciszy, za to z ogromną prędkością i bez jakiegokolwiek uprzedzenia. Wywoływała więc ogromny strach wśród ludności cywilnej.
Rakieta V-2 zawiodła jednak z punktu widzenia strategicznego. Mogłaby być stosowana przeciw portom morskim używanym przez zachodnich aliantów, ale zamiast tego Hitler zdecydował, że powinna być bronią używaną do terroryzowania dużych miast, takich właśnie jak Londyn. Ówcześni analitycy uważali, że to nie było jej racjonalne użycie. Mylili się jednak. Rakiety były bardzo drogie, a Niemcy mieli ich względnie niewiele, zważywszy na ogromne potrzeby trwającej wojny światowej. V-2 nie zapewniała wystarczającej precyzji rażenia, aby eliminować cele w obrębie portów, a obszar wybuchu jej głowicy był z kolei zbyt mały, by zniszczyć cały port. Atakowanie miast oznaczało za to pewność, że jako cel zostaną trafione. To dokładnie miało przekonać brytyjską opinię publiczną, by zmusić brytyjski rząd do poszukiwania rozejmu z Niemcami.
Rakiety V-2 nie spełniły pokładanych w nich nadziei, wykonały jednak inne, bardzo ważne zadanie. Program V-2 doprowadził bowiem do realizacji pomysłu skojarzenia rakiety balistycznej z ideą terroryzowania odległych miast wroga położonych daleko za linią frontu. W tej dziedzinie V-2 odniósł spektakularny sukces.
V-2 została opracowana przez zespół niemieckich inżynierów pod kierownictwem Werhnera von Brauna. Sam von Braun został w końcu wojny pojmany przez Amerykanów wraz ze swoimi współpracownikami w ramach operacji „Paperclip”, której celem było znalezienie i wywiezienie elementów konstrukcji, a także szkiców, planów, rzutów i rysunków technicznych rakiety. Przede wszystkim zaś chodziło o pojmanie i wywiezienie naukowców, którzy konstruowali rakietę. Sowieci rozpoczęli podobną operację i także pojmali niemieckich naukowców, ale ich plan miał pewne wady. Przede wszystkim niemieccy naukowcy woleli być złapani przez Amerykanów. Nawet myśleli o tym naukowcy i technicy pracujący bliżej przyszłej sowieckiej strefy okupacyjnej. Podejrzewając, że ich wiedza może ich samych uratować i że alianci zachodni mogą w ramach takiej operacji jak „Paperclip” planować ich przejęcie, niemieccy inżynierowie robili po prostu, co mogli, by wyrwać się ze strefy sowieckiej.
Już po wojnie zarówno sowiecki, jak i amerykański program kosmiczny oraz rakietowy oparte były na niemieckim programie budowy rakiety V-2. W tym, co ważne, na pracach projektowych pojmanych niemieckich naukowców. Pierwszy amerykański satelita został wyniesiony przez rakietę Jupiter C, ,czyli zaprojektowaną w oparciu o pocisk balistyczny Redstone, który to z kolei był zmodyfikowaną wersją rakiety V-2. Wernher von Braun, który stał się amerykańskim obywatelem, a z czasem także bohaterem amerykańskiego programu kosmicznego, zwykł mawiać, że „mierzył w gwiazdy”. Satyryk Tom Lehrer nie omieszkał zakpić sobie, że „jeśli nawet von Braun mierzył w gwiazdy, to jednak trafiał czasem w Londyn”.
Zarówno Amerykanie, jak i Sowieci natychmiast zrozumieli znaczenie rakiet w wojnie. Na początku uważali, że najbardziej celowe jest ich stosowanie do atakowania cywilów w miastach – dokładnie tak jak Niemcy w czasie wojny. Ten sposób myślenia uległ zmianie wraz z wprowadzeniem broni atomowej do arsenałów na szerszą skalę. Zimna wojna ogarnęła Europę, a naprzeciwko siebie stanęły USA i Związek Sowiecki. Przy czym Amerykanie mieli ogromną przewagę w nowoczesnym lotnictwie strategicznym, z bazami na wszystkich właściwie kierunkach na peryferiach sowieckiego mocarstwa kontynentalnego. Sowieci z kolei nie dysponowali lotnictwem strategicznym, więc nie mogli zagrozić terytorium Stanów Zjednoczonych swoją projekcją siły. Do tego zaraz po zakończeniu wojny światowej i u progu zimnej wojny Sowieci nie mieli broni atomowej, więc tym bardziej nie mogli zagrozić obszarowi USA. To tworzyło gigantyczną nierównowagę, w której Sowieci byli w bardzo trudnej sytuacji strategicznej. Amerykanie mieli przeciw nim broń jądrową już od końca wojny światowej oraz sprawdzone w wojnie lotnictwo strategiczne dalekiego zasięgu, a Sowieci nie mieli ani jednego, ani drugiego.
Sowieci nie mogli też zbudować międzykontynentalnego bombowca, ponieważ technologia jego konstrukcji, jak również szkolenie strategicznych sił powietrznych były bardzo kosztowne i czasochłonne. Tymczasem w latach 50. XX wieku Amerykanie dodatkowo rozbudowywali swoje bombowe siły strategiczne z bardzo udanym (i używanym do dzisiaj!) bombowcem strategicznym B-52 jako doskonałym rozwiązaniem dla międzykontynentalnej projekcji siły do Eurazji. Z tego powodu przez całą dekadę lat 50. konwencjonalna wojna rozpoczęta przez Sowietów była niemożliwa, ponieważ Stany Zjednoczone dysponowały bezsprzeczną przewagą nuklearną i niezbędną projekcją siły. Warto zaznaczyć, że Amerykanie nie skorzystali z okazji, by wykorzystać tę przewagę.
Sowieckim pomysłem, jak zaradzić tej nierównowadze, było zbudowanie sił rakietowych, które mogłyby zneutralizować amerykańskie zagrożenie. Jego rdzeniem była niemiecka rakieta V-2 oraz pojmani niemieccy naukowcy. Nie mniejszym atutem okazał się też bardzo kompetentny sowiecki zespół naukowców i inżynierów. Poważnym wyzwaniem było to, że zasięg rakiet V-2 wynosił jedynie około 350 kilometrów, podczas gdy Sowieci potrzebowali rakiet o zasięgu międzykontynentalnym i ze znacznie lepszym systemem naprowadzania niż rakiety niemieckie z czasów wojny światowej. Szacowano, że pokonanie tego problemu zajmie Sowietom nie mniej niż całą dekadę. Biorąc jednak byka za rogi, Sowieci ruszyli mocno do przodu z pracami konstruktorskimi.
Amerykanie spostrzegli sowiecki wysiłek związany z budową rakiet, ale czuli się bardzo komfortowo, pomimo że pozostawali w tyle, jeśli chodzi o rakietowy program sowiecki, a to dzięki gigantycznej przewadze w strategicznym lotnictwie bombowym. Z czasem zdali sobie jednak sprawę, że rozwój sowieckich międzykontynentalnych pocisków balistycznych może zagrozić istnieniu strategicznych sił powietrznych USA. Rakieta balistyczna o zasięgu międzykontynentalnym wystrzelona z terytorium Związku Radzieckiego mogła trafić w cel w Ameryce Północnej po około 30 minutach. Poderwanie eskadry B-52 pozostających w statusie „w pogotowiu” do wyjścia na stacje dozorowania w powietrzu trwa zazwyczaj dłużej. Rozumiejąc konsekwencje, Amerykanie dokonali głębokich zmian, wprowadzając stały alarm bojowy, w którym wydzielone dyżurne B-52 zawsze były w powietrzu nad kołem podbiegunowym. Powołano również North American Air Defense Command (NORAD), jednostkę stacjonującą w specjalnie wyżłobionym w skale stanowisku w górze Cheyenne w Colorado Springs. Zbudowano też sieć stacji radarowych w północnej Kanadzie.
Przede wszystkim zaś istnienie międzykontynentalnych rakiet balistycznych doprowadziło do powstania dwóch problemów, które należało jakoś rozwiązać. Pierwszym było zlokalizowanie nieprzyjacielskiej rakiety oraz stanowiska startowego, tak by móc je zniszczyć przed odpaleniem. Drugim było wykrycie samego odpalenia. Żadna ze stron zimnej wojny nie chciała przecież wywołać wojny nuklearnej w wyniku przypadkowego incydentu. Jednocześnie żadna ze stron nie chciała stracić własnych sił nuklearnych w wyniku braku reakcji. Problem identyfikacji był jednak odmienny dla każdego z supermocarstw. Kluczowym elementem uderzeniowym dla USA był strategiczny bombowiec B-52, natomiast arcyważnym elementem wywiadu sowieckiego było stworzenie siatki szpiegów w USA, których zadaniem stało się rozpoznawanie baz lotniczych w Stanach Zjednoczonych, gdzie stacjonowały samoloty z ładunkami nuklearnymi. To nie było trudne. Trudniejsze było prowadzenie tradycyjnego wywiadu za pomocą wywiadowców w terenie – zazwyczaj w barach i restauracjach położonych wokół baz sił powietrznych.
Pogadanki przy barze mogły wystarczyć, by zidentyfikować rodzaj samolotów stacjonujących w danej bazie. Niemniej jednak namierzenie i identyfikacja właściwych baz sił rakietowych były znacznie trudniejsze. Choć co do zasady i to się dawało przynajmniej z grubsza ustalić. Zatem wywiad sowiecki dość łatwo mógł ustalić, że B-52 stacjonowały w bazie Sił Powietrznych Bergstrom w Teksasie, a siły rakietowe miały swoje stanowiska w bazie Sił Powietrznych Malmstrom w stanie Montana. Zważywszy na to, że wczesne rakiety balistyczne były napędzane ciekłym paliwem, którego tankowanie do rakiet trwało bardzo długo, a rakieta musiała pozostawać w czasie załadunku powyżej poziomu gruntu, pozyskana w ten sposób informacja była w tamtym czasie wystarczająca dla uzyskania koordynat wymaganych do uderzenia. Również do potwierdzenia, że rakieta będzie wystrzeliwana.
Z kolei dla Amerykanów namierzenie sowieckich lokalizacji było znacznie trudniejsze. Ze względu na geografię kraju oraz panujący system totalitarny Sowieci utrzymywali bardziej surowy reżim bezpieczeństwa blisko swoich baz wojskowych, a cały system czujek zaczynał się w znacznej odległości od baz wojskowych. Jako że Sowieci nie mieli strategicznego lotnictwa bombowego, ich kontrwywiad miał stosunkowo łatwe zadanie, by zmylić Amerykanów. Tworzono fikcyjne bazy z pozornie identyczną strefą bezpieczeństwa, nie było więc metody, by odróżnić prawdziwe bazy z rakietami od pozornych. Nieusuwalnym problemem była niemożność podejścia pod sowieckie instalacje wojskowe, a zatem HUMINT (czyli pozyskiwanie informacji dzięki agentom w terenie) fizycznie wykonywany w terenie był w zasadzie wykluczony.
W tej sytuacji znaleziono inne rozwiązanie: samoloty U-2, które latały na bardzo dużych wysokościach, mając na wyposażeniu zaawansowane aparaty fotograficzne, zdolne do wykonywania zdjęć o dużej rozdzielczości. Samoloty te umożliwiły Amerykanom należyte identyfikowanie sowieckich zdolności rakietowych oraz ustalanie listy celów w razie ewentualnej wojny nuklearnej. Latając na wysokości ponad 21 kilometrów, wciąż daleko od granicy przestrzeni kosmicznej, ale ponad (jak się wydawało) efektywnym zasięgiem sowieckich systemów przeciwlotniczych, U-2 pojawiały się regularnie nad Związkiem Sowieckim od 1955 roku aż do momentu, gdy pierwszy z nich został zestrzelony w roku 1960. To dało do myślenia Waszyngtonowi, ogniskując istotę problemu, czyli brak niezbędnego rozpoznania z powietrza.
Największą niewiadomą był bowiem niezmiennie status zdolności przeciwnika do niszczenia własnych powietrznych platform rozpoznawczych, co w istocie zawsze jest zagadką. Do tego problemem było to, że ówczesne powietrzne środki rozpoznania mogły zostać praktycznie wyeliminowane przez przeciwnika w okolicznościach, w których wiedza o tym zdarzeniu nie dotrze do mocarstwa wysyłającego te samoloty. Wtedy pojawił się pomysł na zwiad prowadzony z przestrzeni kosmicznej.
Kwestia odpalenia przez przeciwnika systemu rakietowego była jeszcze bardziej kłopotliwa. Międzykontynentalna rakieta balistyczna wystrzelona czy to z USA, czy z ZSRS co do zasady musiała przelatywać nad biegunem północnym. Radary mogły ją wykryć około 15–30 minut przed uderzeniem w cel. I w tym czasie lotu rakiety trzeba było wykonać mnóstwo czynności: przekazać informację kierownictwu państwa o locie rakiety, podjąć decyzję o wojnie i ją przekazać do załóg bombowców lub do personelu obsługującego własne rakiety balistyczne. Prawdopodobieństwo, że to się nie uda w określonym czasie albo pojawi się inny problem z systemem raportowania i podejmowania decyzji, było bardzo wysokie. Kluczowe stało się więc uzyskanie dłuższego czasu na cały proces obserwacji, orientacji, podjęcia stosownej decyzji i jej wykonania.
Potrzeba zidentyfikowania zdolności przeciwnika oraz zwiększenia czasu na reakcję wymagała ustanowienia prawdziwego rozpoznania w czasie rzeczywistym. W szczególności było to istotne dla celów mobilnych, co czyniłoby uderzenie odwetowe de facto niemożliwym. Jedynym sensowym rozwiązaniem wydawało się nowatorskie i stałe rozpoznanie, którego nie sposób łatwo zniszczyć. Takie rozwiązanie mogła zapewnić wyłącznie nowa domena, którą stała się przestrzeń kosmiczna – poprzez satelity operujące poza atmosferą ziemską, optymalnie działające w konstelacjach, które utrzymywały system rozpoznania podczas wykonywania orbitalnych okrążeń Ziemi.
Wystrzelenie w kosmos sowieckiego Sputnika i amerykańska odpowiedź nie były rezultatem realizacji ideałów naukowej eksploracji kosmosu, lecz wojskową koniecznością. Satelity umieszczone w kosmosie miały za zadanie dostarczać informacje na temat dyslokacji sił przeciwnika. W początkowym okresie robiono to, przynajmniej jeśli chodzi o systemy amerykańskie, przez zrzucanie na Ziemię kasetek z negatywami umieszonymi w kapsule, którą przechwytywały patrolujące samoloty. Jak łatwo się domyślić, nie było to łatwe do przeprowadzenia, a do tego zajmowało dużo czasu, zanim negatyw został wysłany, przechwycony, odzyskany, a następnie przetransportowany do laboratorium i tam wywołany. Sporo czasu zajmowało potem prawidłowe odczytanie i interpretacja informacji oraz przekazanie ich do osób podejmujących decyzję. Cały proces trwał zdecydowanie zbyt długo, szczególnie w przypadku możliwości wybuchu wojny nuklearnej między supermocarstwami.
Przekazywanie danych z prędkością światła okazało się tym właściwym rozwiązaniem problemu. Dokonywano tego za pomocą sygnałów radiowych w kodzie dwójkowym, który mógł zostać renderowany jako fotografie. Pozycja orbitalna satelity stawała się wówczas mniej ważna, a czas pomiędzy przekazem danych a ich dostępnością został rewolucyjnie zredukowany. Pozostał zatem jedynie problem wykrycia wystrzelenia rakiety z powierzchni Ziemi.
Satelity rozpoznawcze okrążały naszą planetę na niskiej orbicie nieco powyżej 100 kilometrów nad Ziemią. Potrzebna była nowa generacja satelitów, które stale by czuwały nad wykryciem odpalenia rakiet przeciwnika. Satelity te musiałyby okrążać Ziemię z określoną prędkością, by nie zostały wciągnięte w atmosferę przez grawitację planety (gdyby prędkość była zbyt mała), ale jednocześnie nie mogłyby przekroczyć pewnej prędkości, by nie opuścić danej orbity, po której okrążają Ziemię (co się dzieje w razie uzyskania nadmiernej prędkości). Do tego należy wspomnieć, że de facto potrzeba bardzo wielu satelitów, by utrzymać stałą obserwację nawet jednego tylko miejsca na Ziemi.
W przestrzeni okołoziemskiej jest jeden bardzo ważny obszar o znaczeniu strategicznym, zlokalizowany na wysokości około 36 tysięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi, gdzie prędkość orbitalna dorównuje prędkości rotacji planety. To pozwala satelicie tam umieszczonemu i monitorującemu konkretny fragment powierzchni planety na wykrycie startu rakiety balistycznej dzięki detektorowi podczerwieni zaprojektowanemu w ten sposób, by wykrywać takie zdarzenia i błyskawicznie przekazywać dane do stosownego dowództwa rakietowego i kierownictwa wojskowego lub politycznego kraju w celu podjęcia decyzji.
Tym samym dzięki rozpoznaniu kosmicznemu uzyskano dodatkowe pół godziny na cały proces podejmowania decyzji. Było to bardzo ważne w czasie zimnej wojny. Tym samym wykształciły się dwa strategiczne obszary w przestrzeni okołoziemskiej: pierwszym były niskie orbity Ziemi, gdzie satelity orbitują planetę z bardzo dużą prędkością względem Ziemi, drugim obszarem była orbita geosynchroniczna, gdzie satelity pozostają statyczne względem danego punktu na Ziemi.
Do dnia dzisiejszego nie było jakiejkolwiek bitwy o te obszary. Ale to się zmieni w przyszłości. Jakikolwiek atak na satelity na niskiej lub geostacjonarnej orbicie uczyni stronę zaatakowaną ślepą na lot rakiet i na ich odpalenie. Co więcej, taki atak zostanie potraktowany zapewne jako wstęp do wojny. Oślepiona strona może być skłonna to uruchomienia procedury ataku uprzedzającego w obawie przed pełnym oślepieniem, a tym samym utratą zdolności do prowadzenia wojny. W myśl zasady: ruszaj do wojny, bo inaczej zostaniesz z miejsca pobity, zanim się zorientujesz. To uruchamia prawdziwy dylemat bezpieczeństwa w kaskadowym następstwie zdarzeń i kalkulacji obu stron.
W ten sposób powstał swoisty paradoks w czasie zimnej wojny. Satelity umieszone na orbitach miały wykrywać atak przeciwnika lub zmianę lokalizacji systemów rakietowych, co powodowało podejrzenia co do nadciągającego ataku. Jako że żadna ze stron nie była w istocie gotowa na wojnę nuklearną, nie była też gotowa na niszczenia satelitów należących do przeciwnika. Zatem zamiast przyczyniać się do wzniecania wojny, umieszone w przestrzeni kosmicznej systemy rozpoznawcze i różnego rodzaju satelity zapobiegały w praktyce wojnie.
Zachodzi bardzo szczególna łączność pomiędzy bronią nuklearną a bezmiarem przestrzeni kosmicznej i zasad funkcjonowania poza atmosferą Ziemi. Ale ta łączność nie jest oczywista. Różnego rodzaju uzbrojenia często w historii zapobiegały wojnie, zamiast ją wywoływać. Dzięki przestrzeni kosmicznej nie pojawiła się sytuacja, w której jedna strona miała możliwość pokonania drugiej. Było raczej tak, że każda ze stron miała możliwość doprowadzenia do wyciszenia dylematu bezpieczeństwa i stabilizacji równowagi strategicznej. Trudno znaleźć przykład, że wraz z wejściem w nową domenę wojny cokolwiek w historii miałoby podobny w skali (możliwej dzięki przestrzeni kosmicznej) stabilizujący efekt. Wejście Portugalii i Hiszpanii na Atlantyk w domenę Oceanu Światowego doprowadziło do wojen trwających całe pokolenia i stulecia. To samo było z wejściem do domeny powietrznej, co zbiegło się z wojnami światowymi i zimną wojną.
Tymczasem w drugiej połowie XX wieku do wojny światowej jednak nie doszło i to pomimo wejścia w nową domenę kosmiczną i posiadania przez supermocarstwa straszliwej broni nuklearnej. W dużej mierze stało się tak dlatego, że systemy umieszczone w kosmosie stabilizowały sytuację strategiczną. Pod warunkiem oczywiście posiadania takich systemów – a zatem stabilizowały one sytuację pomiędzy mocarstwami ze zdolnościami kosmicznymi.
Wraz z osiągnięciem takiej sytuacji niebezpieczeństwo wojny nuklearnej znacząco zmalało. Wojny prowadzone na całkowite zniszczenie są dość niepraktyczne, gdy przeciwnik posiada broń nuklearną. W ślad za tym rozumowaniem z czasem pojawiały się nowe rodzaje broni, które są mniej apokaliptyczne, ale służą tradycyjnemu celowi wojny, którym jest zniszczenie zdolności wroga do dalszego prowadzenia wojny. Te nowe rodzaje broni nie mogłyby zaistnieć bez systemów umieszonych w przestrzeni kosmicznej. Na przykład hipersoniczne rakiety przeciwokrętowe, które do swojej skuteczności wymagają odbierania danych pochodzących z systemów z przestrzeni kosmicznej dla lokalizacji np. wrogiego okrętu w ruchu. Potrzebują też sygnału GPS, Galileo, Glonass lub Beidou do nawigacji komunikacyjnej. Przestrzeń kosmiczna nagle okazała się głównym miejscem, dzięki któremu w ogóle może funkcjonować infrastruktura komunikacyjna umożliwiająca jakąkolwiek zaawansowaną technicznie walkę na Ziemi opartą na dominacji informacyjnej na polu bitwy.
W czasach, gdy punktem ciężkości wojny są węzły i centra systemów dowodzenia oraz komunikacji, przestrzeń kosmiczna stała się miejscem kluczowym, zwornikiem czy też piwotem, tj. głównym zawiasem umożliwiającym nowoczesną wojnę na Ziemi. Wojna z użyciem precyzji i precyzyjnych środków rozpoznania i rażenia potrzebuje obecnie po prostu przestrzeni kosmicznej. Kogo tam nie ma, ten się nie liczy.
Początkowo wojna w kosmosie była nie do pomyślenia w sytuacji, gdy systemy kosmiczne stały się przede wszystkim niezbędne do kalkulacji związanych z groźbą wojny nuklearnej. Ale gdy groźba globalnej wymiany nuklearnej zmalała, użyteczność przestrzeni kosmicznej i systemów umieszczonych w kosmosie stała się jasna i klarowna. Wcześniej nie mogły być w pełni wykorzystywane, gdy stawką było zniszczenie całej cywilizacji. Stały się możliwe do użycia, gdy chodzi o tradycyjne wojny mające na celu złamanie woli lub zdolności do dalszego prowadzenia wojny czy odpierania ataków, ale których celem jest zniszczenie całego kraju. Przestrzeń kosmiczna w ten sposób używana jest na razie przede wszystkim medium dostarczającym informacji do systemów broni oraz do dowódców wojskowych i politycznych przywódców podejmujących kluczowe decyzje.
Z czasem ta nowa domena będzie wykorzystana jako miejsce bezpośredniego użycia broni zarówno kinetycznej, jak i nowej broni działającej z prędkością światła. W ten sposób przestrzeni kosmicznej zostały przywrócone atrybuty domeny użytecznej w wojnie konwencjonalnej, choć bardzo zaawansowanej i ultranowoczesnej, ale jednak wojnie.
Nowe bronie i systemy orbitujące w przestrzeni kosmicznej umożliwiają precyzję na ziemskim polu bitwy. Jakkolwiek to brzmi, sprawiają one, że okrucieństwo i zaciekłość wojen znanych z XX-wiecznych pól bitewnych na Ziemi, z kulminacją mordowania i niszczenia w szczytowym czasie II wojny światowej, mogą przejść do historii. Ostatnia bowiem wojna światowa prowadzona była za pomocą nieprecyzyjnych i bardzo niedokładnych w działaniu rodzajów broni mających za zadanie niszczyć. Im więcej ulegało zniszczeniu, tym lepiej. Karabiny, moździerze, bombowce – one wszystkie stosowały pociski w istocie balistyczne. Raz wystrzelone lub zrzucone, a ich trajektoria była z góry określona zasadami fizyki. To czyniło je mało celnymi, a ich brak celności był kompensowany wielką liczbą żołnierzy, dział i bombowców. Aby wyprodukować ogromne masy uzbrojenia, całe miasta i liczne fabryki zajmowały się produkcją wyposażenia wojennego i materiałów wojennych. II wojna światowa rozgrywała się dosłownie w fabrykach. To czyniło je priorytetowymi celami wojny. Samoloty miały za zadanie niszczyć zakłady produkcyjne, gdzie się tylko dało i za pomocą niemal dowolnych metod.
Z powodu małej celności ówczesnego uzbrojenia, aby zniszczyć jedną ważną fabrykę, często niszczono całe miasto, nierzadko wraz z jego mieszkańcami. To było swoiste reductio ad absurdum wojny i jej podstawowego celu. Ten sposób prowadzenia wojny był nie do utrzymania w dłuższej perspektywie.
Oczywiście łudzono się, że z powodu takiego charakteru wojny konflikty zbrojne zostaną skutecznie wyeliminowane. Opracowanie i rozwój broni nuklearnej umocnił tę nadzieję, zważywszy że broń nuklearna jeszcze skuteczniej niszczy miasta i ich ludność niż bombowce strategiczne w konwencjonalnych nalotach dywanowych. Niestety, wojna jest wpisana w ludzką naturę. Uzbrojenie nowej generacji jest nieporównywalnie bardziej precyzyjne. Precyzja ogranicza stopień koniecznego do zwycięstwa zniszczenia, ale jednocześnie czyni wojnę bardziej prawdopodobną i łatwiejszą do zaryzykowania, przypominając przedrewolucyjne wojny gabinetowe. Tym samym staje się bardziej dopuszczalna. Horror wojny wciąż przeraża, ale do pewnego stopnia został oswojony, jeśli porównamy nowe metody wojowania z przerażającą skalą zniszczeń dokonanych podczas wojen światowych.
Początkowe bronie precyzyjne były naprowadzane na cel po prostu ludzkim okiem. Potem z pomocą przyszedł radar. Systemy uderzeniowe, by były precyzyjne, musiały mieć bardzo ograniczony zasięg. Wraz z postępującym rozwojem broni precyzyjnych ich zasięg zaczął się zwiększać, czasem kaskadowo. Momentem przełomowym była operacja „Pustynna Burza” na początku lat 90. XX wieku, gdy amerykańskie rakiety manewrujące Tomahawk były wystrzeliwane z okrętów nawet 1500 kilometrów od celu i skutecznie niszczyły iracki system dowodzenia i łączności. Możliwość działania z odpowiednią precyzją i na dużych dystansach ma ogromną wartość wojskową i geopolityczną. Niemniej jednak działania operacyjne na takich dystansach wymagają nie tyle rozpoznania i wywiadu, ile rozpoznania i wywiadu w czasie rzeczywistym.
Wraz z pojawieniem się nowego rodzaju precyzyjnej amunicji i zależności kluczowych systemów od przestrzeni kosmicznej dla chociażby namierzania celów nie ma wątpliwości, iż którekolwiek mocarstwo nie mogłoby rozpocząć wojny bez zaatakowania i neutralizacji systemów kosmicznych przeciwnika. Przeciwnik bowiem musi zostać oślepiony, ogłuszony i zagubiony, bez orientacji i pozbawiony dostępu do własnych systemów w przestrzeni kosmicznej. Ich zniszczenie może oznaczać zwycięstwo. Jako że obie strony będą próbowały zniszczyć systemy w kosmosie należące do przeciwnika, żadna z nich nie może być pewna pełnego sukcesu. Z tego płynie następujący wniosek: przywracanie zdolności systemu świadomości sytuacyjnej w kosmosie i niszczenie tego systemu jest fundamentem wojny w nadchodzącej szybkim krokiem przyszłości.
Groźba wojny nuklearnej wymagała stałego rozpoznania. Jedynym miejscem, gdzie takie stałe rozpoznanie było możliwe, jest przestrzeń kosmiczna. Dzisiaj, jeśli ktokolwiek chce prowadzić wojnę przeciw państwu dysponującemu zdolnościami w kosmosie, powinien najpierw zniszczyć sensory w kosmosie. Każdego dnia wynoszone są nowe systemy i nowe satelity. Przestrzeń okołoziemska blisko planety stała się wręcz zatłoczona, tyle już orbituje tam systemów. A strach przed oślepieniem w pierwszych minutach wojny spędza sen z powiek wszystkich mocarstw, bez wyjątku. Zwłaszcza w rozpoczynającej się obecnie erze rywalizacji wielkich mocarstw.
Od dnia, w którym rakieta V-2 została po raz pierwszy użyta do ataku na Londyn, obawa i groźba wojny napędzały eksplorowanie przestrzeni kosmicznej. Zapał eksploracji zapewne miał także znaczenie, a załogowe loty kosmiczne czy stacje naukowe na orbitach Ziemi były niebagatelnym majstersztykiem propagandowym. Ale od dnia pierwszego uderzenia V-2 w Londyn logika wojny dominowała w przestrzeni kosmicznej i obecnie proces ten gwałtownie przyspiesza, zmieniając ponadto dynamikę rozumienia i eksploracji kosmosu jako takiego. Niezmiennie dostrzeżenie wroga, zanim on dostrzeże ciebie, i wykonanie uderzenia jest istotą rozważań o przestrzeni kosmicznej. Wojna bowiem sięga wszędzie i dosięga wszystkiego. Od razu pojawia się w każdej nowej domenie wraz z pojawieniem się człowieka i jego zamierzeń.
Niskie orbity Ziemi, a także orbitę geostacjonarną uważamy za kluczowy punkt strategiczny blisko Ziemi. Właściwie punkt ciężkości, który zresztą dopiero oswajamy. Jeśli orbita geostacjonarna jest w centrum, to można ją flankować. Obecnie realnie wykorzystywana przez ludzkość przestrzeń kosmiczna rozciąga się od 100 kilometrów nad powierzchnią Ziemi do 36 tysięcy kilometrów, i może nieco powyżej, obejmując sąsiedztwo Księżyca. Systemy znajdujące się w tej strefie będą w przyszłości chronione wojskowo. Zatem atak na nie musi być przeprowadzony z zaskoczenia i z niespodziewanego kierunku.
Pomiędzy Księżycem a orbitą okołoziemską jest ponad 300 tysięcy kilometrów przestrzeni kosmicznej, a sam Księżyc ma wyjątkowo strategiczne położenie. Dobrze zamaskowany dla wojskowych zamierzeń, z którego można dokonywać projekcji siły w kierunku Ziemi. Chodzi o to, że gdy wybucha wojna, to jej logika rozciąga się na nowe obszary i nowe domeny, a przestrzeń kosmiczna staje się po prostu kolejnym (choć szczególnym) medium umożliwiającym prowadzenie działań wojennych. Wojna taka nie będzie ograniczona terytorialnie czy obszarowo jak w czasie zimnej wojny na Ziemi, ale rozciągnie się na cały dualny system planetarny Ziemia – Księżyc. Zrozumienie tego jest kluczem do zrozumienia strategii kosmicznych. Układ Ziemia – Księżyc to system z własną topografią i strukturą poruszania się wynikającą z zasad mechaniki orbitalnej. Można powiedzieć – z własną geografią, a zatem z adekwatną dla siebie geopolityką. Przy czym w przypadku kosmosu należy to raczej nazywać astropolityką.
Wojna jako ostateczne przedsięwzięcie człowieka wpisane w ludzką naturę jest ściśle związana z innymi ludzkimi działaniami. Chodzi o takie, które już teraz zmieniają orbity Ziemi w rynek, gdzie zarabia się coraz większe pieniądze dzięki szybko postępującej rewolucji informacyjnej. Informacja bowiem staje się arcyważnym towarem ludzkości w XXI wieku. Są tacy, co twierdzą, że informacja jest ropą naftową nowych czasów. Informacje są pobierane, procedowane, używane i wyceniane. Dokonuje się obrót informacją i danymi i to coraz częściej dzięki infrastrukturze umieszczonej w przestrzeni kosmicznej, która staje się podporą nowoczesnej ziemskiej gospodarki. Wraz z pojawieniem się bardziej efektywnego systemu transportowego na orbity okołoziemskie, najlepiej dużo tańszymi w użytkowaniu rakietami wielokrotnego użytku, orbitalnymi stacjami uzupełniania paliwa rakietowego czy też nowym wyścigiem supermocarstw na Księżyc po jego surowce, względnie proliferacji satelitów i nanosatelitów, rewolucja symbolizowana przez nieustanne eksperymentalne starty rakiet z Boca Chica w Teksasie będzie się dokonywać na naszych oczach. Tak jak się dokonywała rewolucja Oceanu Światowego 500 lat temu, dzięki chociażby działalności szkoły nawigatorów w Sagres na wybrzeżu portugalskim. Zjawiska widoczne w ostatnich latach i przedsięwzięcia komercyjne w ramach New Space przesuwają granice dostępności kosmosu i jej ekonomiczności w stopniu wcześniej nieosiągalnym.
Nowa era kosmiczna właśnie się rozpoczyna. Nowy rynek i nowa ekonomia funkcjonować będą dzięki tym, którzy mają odwagę i się nie boją ryzyka. Będzie potrzebowała również kawalerii, czyli wojskowych sił kosmicznych. By te chroniły nowy rynek oraz zasad, na jakich ten rynek działa. W tym celu siły kosmiczne będą patrolowały niebiańskie linie komunikacyjne w górę studni grawitacyjnej, począwszy od Ziemi aż po Księżyc, a nawet dalej, poza jego powierzchnię, aż do granic oddziaływania grawitacyjnego Ziemi.
Wraz ze wzrostem potęgi Chin, zdeterminowanych, by dogonić i przegonić w kosmosie Amerykanów oraz nadrobić wszelkie zaległości technologiczne, a także wraz z rywalizacją wielkich mocarstw, która po 30 latach złotego spokoju objawiła się nam na dobre, możemy się spodziewać dosłownie wszystkiego, jeśli chodzi i rywalizację zarówno na Ziemi, jak i w przestrzeni kosmicznej. To ona będzie kluczowa dla rozstrzygnięć geopolitycznych na Ziemi. Nadchodzi przyszłość.
To wszystko będzie tematem niniejszej książki.